sobota, 31 stycznia 2015

Przylaszczkarnia

Przylaszczki chciałam mieć w ogrodzie od zawsze. Dawno temu, znaczy lat temu trzydzieści z hakiem, bardzo wczesną  wiosną na ulicach Łodzi  pojawiały się tzw. baby z przylaszczkami. Bukieciki były maleńkie, ułożone na mikroskopijnych kawałkach gałązek świerkowych. Z czasem baby  przylaszczkowe zaginęły w mrokach dziejów,  co może  mieć związek z tym ze przylaszczki były pod  ochroną aż do zeszłego roku  ( dlaczego przestaly być chronione tego nie wie nikt - wszak stanowisk przylaszczkowych ponoć nie przybyło ). Pierwszymi przylaszczkami w Alcatrazie były przylaszczki działkowe.  Moja sąsiadka podzielila kępki  przylaszczek, które uprawiała na działce i tak ja i Alcatraz staliśmy się dumnymi posiadaczami.  Przylaszczkom  chyba było dobrze  bo po paru latach zauważyłam trochę więcej kępek, znaczy nastąpiła  ekspansja przez wysiew ( od czasu do czasu mrówki się na coś w  ogrodzie przydają ).

Przylaszczka pospolita Hepatica nobilis  ( nie wiem dlaczego po polsku pospolita jak po łacinie szlachetna ) to roślina lasów liściastych, tam gdzie buki, graby i dęby można się  spodziewać przylaszczek. Kochają wapienne  podłoże, przepuszczalną ale dość zasobną  glebę. Ekspozycja przylaszczek w ogrodzie nie należy do najłatwiejszych, bo przylaszczki żeby zrobiły wrażenie muszą rosnąć masowo, najlepiej w  dużch kępach. Możemy jednak zastosować trick podpatrzony  u jednej z forumowych cooleżanek. Sposób Izabeli, miłośniczki przylaszczek, to założenie  małej rabaty przylaszczkowej z mini iglaczkami w charakterze roślin towarzyszących. To bardzo ciekawie "podany"  zbiór  różnych odmian przylaszczek, rzecz miła dla oczu, które nie muszą  wypatrywać malutkich kwiatków w wielkim ogrodzie.

Przylaszczki nie tylko  się niebieszczą, roślina ma odmiany o kwiatach różowych, białych czy purpurowych.  Szczególnie podatne na wariacje kolorystyczne okazały się Hepatica nobilis var. japonica. Przylaszczki japońskie  z wyspy  Honsiu występują  w  gamie kolorystycznej od  czerwieni, poprzez fiolety i różowości, różne odcienie niebieskiego  do czystej bieli. Te  przeróżnie ubarwione dzikuny o  większych niż u innych przylaszczek kwiatach, stały się  bazą do celowej hodowli mieszańców. Japończycy osiągnęli w tym wypadku to samo co zrobili poprzez  niby  proste kucie stali na katany - prawdziwe dzieła sztuki. Pełne kwiaty przylaszczek, kwiaty których płatki są cudownie ufryzowane, różnobarwne kolory płatków i pręcików, marmurkowe liście - cuda i cudeńka, perełki hodowlane. Niestety te ślicznotki są znacznie bardziej wrażliwe na zawirowania zimowe w naszym klimacie od europejskich przylaszczek.

Trochę bardziej odporne są za to ich azjatyckie kuzynki Hepatica nobilis var. asiatica, kwitnące w kolorach od fioletu do różowego, no i rzecz jasna białego. Niestety ciężko je dostać, więc prawie nie spotyka się ich w ogrodach, z wyjątkiem  Hepatica maxima ( wspaniałej, dużej przylaszki, pochodzącej z małej wyspy Ullung-Do, leżącej 150 km od wybrzeży Korei Południowej ). Znacznie rzadziej można spotkać Hepatica henryi , czy  Hepatica falconeri. Trafić można za to na amerykańskie przylaszczki  Hepatica acutiloba, a nawet Hepatica  obtusa vel Hepatica americana. Od  europejskich przylaszczek odróżniają amerykańskie krewniaczki  węższe płatki okwiatu, większe podkwiatki, które tworzą niby kielich i krótsze i mniej owłosione gląbiki. . Europejskie przylaszczki pospolite żeby nie było za to prosto,  występują w większej liczbie "dzikich" odmian. Chyba najładniejszą  jest Hepatica nobilis var. pyrenaica, prześliczny roślinek z Pirenejów o marmurkowych, zielono - srebrzystych liściach. Bliżej nas, we wschodnich  Karpatach wyewoluowała odmiana Hepatica nobilis var. multiloba, której liście nie są  trójklapowe  tylko posiadają  pięć  klapek. Na zachodzie Ukrainy opisano formę  subquinquefolia, która jest jakby formą pośrednią pomiędzy wschodniokarpacką odmianą a "zwykłą" przylaszczką pospolitą. Ze Szwecji pochodzi  odmiana Hepatica nobilis var. glabrata, bardzo wolno rosnąca, niska  forma kwitnąca białymi kwiatami Podobnie drobnej budowy, a także najczęściej białokwietna jest Hepatica nobilis var. insularis. Dodajmy jeszcze do tego wszystkiego słynną zwyczajną "zmienność w obrębie taksonu"  i  zaroi nam się od różnobarwnych przylaszczek, a także przylaszczek o zaostrzonych czy różnobarwnych liściach..

Mieszańce europejskich nobilisek może nie są aż tak efektowne jak japońskie hybrydki, mają jednak nad nimi niezaprzeczalną przewagę - są znacznie lepiej przystosowane do naszych warunków klimatcznych. Prześliczna odmiana 'Rubra Plena'  ( na fotce obok i poniżej ) zniosła pamiętny luty w 2012 roku, japońska "dzika" forma  pubescens odfrunęła z królikami. Europejskie przylaszczki pospolite krzyżowane są bezproblemowo z innymi gatunkami przylaszczek  (  z europejską Hepatica transsylvanica, czy z azjatyckimi i amerykańskimi gatunkami ). Hepatica x media to krzyżówki przylaszczki pospolitej i  przylaszczki siedmiogrodzkiej. Mają zdecydowanie więcej cech charakterystycznych dla przylaszczek siedmiogrodzkich.


No i doszliśmy do przylaszczki  siedmiogrodzkiej  vel transylwańskiej Hepatica transsylvanica. Już nazwa gatunkowa mówi skąd  ta przylaszczka pochodzi, z krainy Vlada zwanego Palownikiem   i  króla Batorego  ( tak się to przynajmniej najczęściej kojarzy ). Spokojnie, region górzysty więc przylaszczka wytrzymała. rośnie za zboczach górskich, w znacznie bardziej suchych glebach niż inne przylaszczki. Jest zdecydowanie większa od  nobilisek, dorasta do 20 - 25 cm. Liście są pięcioklapowe i trochę  jaśniejsze niż liście przylaszczek pospolitych.  W czasie łagodnych zim te liściory nie zanikają, takie  hardcory. W  ogóle mam  wrażenie że  przylaszczka transylwańska jest bardziej żywotnia i wytrzymała na "zawistne losu pociski" niż  przylaszczka  pospolita. Od  nobilisek różni siedmiogrodziankę  nie tylko budowa i kolor liści, wzrost i żywotnośc ale i  budowa kwiatu - przylaszczka  transylwańska ma większe kwiaty,   o większej  liczbie płatków.  Są   jaśniejsze od błękitu naszych  "zwykłych" nobilisek. Przylaszczka siedmiogrodzka posiada formy o kwiatach białych i różowych. Ma też formy półpełne.
Krzyżówki  Hepatica transsylvanica  z  Hepatica  nobilis var.pubescens noszą nazwę Hepatica x euroasiatica. Jak to mieszańce międzygatunkowe zarówno  Hepatica x media jaki i Hepatica euroasiatica są  prawie zawsze sterylne.  Z pozyskiwaniem ich  jest zatem prawie tak samo ciężko jak z pełnokwiatowymi odmianami nobilisek  ( pełne kwiatki to zero  pylniczków i  innych znamion, słupków itd. ). Problem z mnożeniem wpływa na cenę.

Nie ma zmiłuj, odmianowe przylaszczki nie należą  do roślin tanich. Zakup trzeba  naprawdę solidnie przemyśleć. Moja  przylaszczkarnia jest dopiero w budowie, głównie  to europejskie nobiliski i  siedmiogrodzianki. Z japonkami się pożegnałam  i wszelkie oznaki na niebie i ziemi wskazują że do ich uprawy  nie wrócę  ( mam nadzieję że wybaczycie mi brak opisu trzech japońskich form z wyspy Honsiu, ale szlus, szlaban i w  ogóle chęć zapomnienia  mojej własnej wersji  "klęski na Iwo Jima" ). Dwa lata temu podzieliłam odmianowe przylaszczki jak to Mamelon określiła - "Na włoski" i porozsadzałam je na większej rabacie ( baaardzo naturalistycznej  ).W zeszłym roku "włoski" zrobiły się kępkowate i jak tak dalej pójdzie to jest nadzieja na uzyskanie "kwitnących placyków". Mam nadzieję że nastąpi to szybciej niż nadejście  mojego wieku emerytalnego ( a sporo latek  mi zostało do osiągnięcia tej nirwany ).

środa, 28 stycznia 2015

Plucha


Niby jest jeszcze białe ale zaczynamy powoli pływać. Roztopowo znaczy. Oczywiście mam już  przemoczone buty ( powinnam łazić w kaloszach a nie silić się na elegancję ), znów dyskretnie siąpię z nosa i jak to się mówi - czuję że mnie bierze. Ulubionych lekarstw brać nie mogę bo wszystkie na bazie alkoholu ( a jak teraz  pomogłaby mi taka naleweczka rozgrzewająca ) i kolidują z tymi paproctwami które dohtory mi przepisały. W związku z tym tylko smętnie spoglądam na pamiątkę z Tajojowa Zachodniego, prawdziwą naleweczkę śliwkową z korzeniami, od Ewandki  i Krzysia.  Eh, dobrze by było choć powąchać, ale naleweczka porządnie zamknięta a  ja zakatarzona. Nie ma lekko, oj nie ma. Pocieszam się jak mogę   a nie jest to najlepsze dla mojej kieszeni. Miałam nie kupować  paprociumów  z neta ale skusiłam się na języcznika 'Crispa', qrczę, zawsze mi się podobał. Z dużym trudem powstrzymałam się przed kupnem odmianowych przylaszczek, ale poległam przy kielichowcu  'Aphrodite'. W Szewczykowie  wypatrzyłam  Polygonatum 'Roseum' a przede mną jeszcze oferta magnolek, normalnie strach się bać!
Koty wkurzone  na wszechobecną, roztopową wilgoć.  Wyżywają się na sobie wzajemnie a jak da radę  to i na mnie. Któremuś z  panów zdarzyło się stracić  zęba, a tzw. przegląd  mórd nie dał  jednoznacznej odpowiedzi kto został odzębiony. Podejrzewam że  Lalek, ponieważ jego uzębienie nie było kompletne już w czasie kiedy trafił do rodziny i zawsze miałam problem ze  "stanem obecności" w  jego  paszczy. Felicjan wygląda na w  pełni uzębionego a  "wypadły ząb"  jest za duży na dziewczyńskie szczeny. Jak tak dalej  pójdzie to Lalek uda się do Mamelona po  "szufladę".  Jednak je normalnie i nie wygląda na  bezzębnego dziadka. No zdziwność.
Dżizaas podejrzanie grzeczna, pewnie coś  knuje. Nie powinnam narzekać bo obraziłabym Wielkiego Rodzinnego, wszak Dżizaas uległa namolnym prośbom i zrobiła pączki. W końcu mamy karnawał, a że pogoda jak w Krainie Deszczowców, w sam raz dla ryb i żab, to już inna sprawa


wtorek, 27 stycznia 2015

Wielki Błękit!

Za oknem nadal biało a z nieba prószy drobniutki, skrzący się śnieżek. Pogoda w sam raz na wiosenne wspominki. Zainspirował mnie  majowy zeszłoroczny wpis na blogu Marty, rzecz  o wielkiej potędze małych  roślin kwitnących w kolorze blue. Ja też należę do grona fanów wiosennego   "wszystkiego niebieskiego", więc  i u mnie będzie wpis o niezapominajkach i ich pokrewnych ( pokrewni  dostaną  co prawda małą wzmiankę, ale kiedyś tam otrzymają własny "własny", tylko im poświęcony wpis ). Rodzina Boraginaceae jest bogato reprezentowana w moim ogrodzie, głównie są to wiosenne kwitnienia ułudek, brunner, żywokostu,  niezapominajek, ale i  letnią porą zdarza się  że kwitną  "gościnne"  ( bo nie  jest tak co roku ) w Alcatrazie żmijowce czy ogóreczniki ( te ostatnie same się rozsiewają, żmijowce niestety nie ).

Najliczniej jednak występującą w Alcatrazie  rośliną  z rodziny Boraginaceae jest niezapominajka. Hym.... szczerze pisząc  nie wiem jaki gatunek niezapominajki  uprawiam, przypuszczam że to jakiś mieszaniec ogrodowy zawleczony w bardzo odległej przeszłości do Alcatrazu. Bo niezapominajki w Alcatrazie występowały zawsze i cieszyły moje oczy już w fazie wczesnego dzieciństwa ( jedno z nielicznych "dóbr"pozyskiwanych z  naszej nieruchomości w czasach zasłużenie minionych ). W początkach mojego ogrodowania dokupiłam Alcatrazemu niezapominajki kwitnące w  kolorze różowym i białym, od czasu do czasu znajduję jeszcze  potomków tych roślin w Wielkim Błękicie.  Niezapominajki są krótkowieczną  byliną ale podobnie jak większość ogrodników traktuje je jako rośliny dwuletnie. Uprawa jest  prosta jak konstrukcja cepa  - dość długo zostawiam rośliny na stanowiskach, niezapominajki   "trzymają" jeszcze kwiaty kiedy część rośliny produkuje już nasiona. Usuwam przekwitające kępki kiedy zauważam malutkie rozetki nowych roślinek. Teren  "pokwitnieniowy"  traktuję wówczas  kompostem, bardzo dobrze wpływa to na inne kwitnące wiosną rośliny, które mają tam swoje stanowiska ( a trochę tego tam jest - brunnery, ułudki czy przylaszczki  ).  Podobną  "technikę" uprawy stosuje w wypadku  bratków  czy naparstnic.

Czy wyobrażam sobie  mój ogród bez niezapominajek? Nie, nie i jeszcze raz nie!  Maj bez niebieskości? - nie może być, takiego zjawiska Alcatraz nie zna. I za mojego życia nie pozna. Jestem uzależniona od kwitnienia niezapominajek niemal w takim stopniu jak od  kwitnienia irysów bródkowych. Na jedno szczęście nie mam ciągot kolekcjonerskich w  tym wypadku, zresztą  byłby one kłopotliwe w realizacji, he, he. Niezapominajka ( w języku greckim zwana  Myosotis - znaczy mysie  uszko, taka jest jej nazwa botaniczna ) występuje co prawda we wcale licznych gatunkach, ale kolekcjonerskie uprawianie roślin dwuletnich, niewiele się od  siebie różniących,  o dużej zdolności krzyżowania zakrawałoby na lekki obłęd. No, może nawet nie taki lekki. jest jednak jeden gatunek niezapominajki, który zawita do Alcatrazu "na odrębnych prawach". Niezapominajka błotna Myosotis palustris zostanie mieszkanką okolic oczka  wodnego.  Ta niezapominajka kwitnie znacznie dłużej  niż jej  krewniacy, którzy wolą  bardziej suche  gleby. Zakwita w maju ale Wielki Błękit trwa w tym wypadku aż do września. Jest jednak spora zagwozdka z tym czy to jest naprawdę  Wielki Błękit , niezapominajek żeby robiły wrażenie musi być sporawo, a w tym wypadku nie mamy do czynienia z rozetkami liści z których wyrastają  ukwiecone pędy. Niezapominajka  błotna to taki pełzacz, podobny trochę w  tym pełzającym wzroście do przetacznika ożankowatego - z pełzającego korzonka wyrasta niewiele pędów. Może to będzie raczej Maly Błękicik niż olśniewające kwitnienie, tym niemniej jednak  niezapominajkowa niebieskość obecna w Alcatrazie latem bardzo mnie kusi.


niedziela, 25 stycznia 2015

I zasypało na biało!

W nocy prószyło i mamy wreszcie  prawdziwą zimę tej zimy.  Niebo szare, z  tych ciężkich, ale co tam kiedy dookoła wszystko inne jest pobielone. Jasność w oczy  kłuje a w uszy jak ten wiertarkowy świderek wwiercają się radosne piski dzieciaków z sąsiedztwa.  Karzełkowata, młodociana społeczność gromadnie wyległa z sankami i radośnie usmarkana opanowała okolice. Oczywiście same sanki nie wystarczą do szczęścia,  trzeba jeszcze obrzucać się śnieżkami rycząc  przy tym jak messerschmitty.  Normalnie dziecięce wrzaski to nie jest muzyka dla moich uszu ale te piski na powitanie zimy są tak radosne że jakoś wcale mnie nie drażnią. W końcu okolicznym bachorom należy się choć trochę zimowego szczęścia. Koty zareagowały na śnieg w sposób zróżnicowany -  Lalek jest ciężko obrażony na rzeczywistość i postanowił nie schodzić z kaloryfera, Felicjan  poświęcił całe przedpołudnie na badanie głębokości zasp na  podwórku, chyba po to by po  południu  pruć okrutnie paszczę że jako zasłużonemu polarnikowi należy mu się  lalkowe miejsce na kaloryferze ( bo żadne inne nie jest tak dobre ). Dziewczynki zaniknęły z domu błyskawicznie i był problem z dowołaniem się ich na żarciucho. Ha, niech cieszą się zimą bo ponoć długo ta śnieżna radość nie potrwa.

Dżizaas i ja wbrew otoczeniu cieszymy się z zapowiadanej krótkotrwałości śnieżnej zimy. Nie uśmiecha nam się odśnieżanie naszego podwórka, bezczelnie przedkładamy zaleganie fotelowe z herbatką czy kawencją nad zabawy odśnieżające. Miło jest siedzieć w ciepełku i słuchać np.  "Carmina Burana"  Carla Orffa, szczególnie zaś "Tempus es iocundum". Uwielbiam ten fragment kantaty, refren zaczynający się słowami "Oh, oh, oh, totus floreo" jest miły memu jestestwu zaatakowanemu ogrodniczeniem permanentnym. Niby to o uczuciach ale mnie  zdecydowanie wiosennie ogrodowo  się kojarzy, w końcu mowa o rozkwitaniu. A o niczym tak się przyjemnie w zasypany śniegiem zimowy wieczór nie marzy jak o zakwitającej wiośnie.

sobota, 24 stycznia 2015

Śnieżyczki

W Alcatrazie uprawiam dwa  gatunki śnieżyczek - śnieżyczkę przebiśnieg Galanthus nivalis i śnieżyczkę Elwesa Galanthus elwesii. Ta  pierwsza ( na fotce obok ) jest najbardziej popularną śnieżyczką występującą w naszych ogrodach. Nie ma się co dziwić bo to rodzima roślina,  która w  XVI wieku z lasów zawędrowała do ogrodów. Zdarzało się że z ogrodów z powrotem przenosiła się na łono natury, taki to wszędobylski, twardy cebulaczek z tego przebiśniega. Galanthus nivalis występuje w wielu odmianach, w Polsce najpopularniejszą jest odmiana  'Flore  Pleno'. Można ją dostać bez problemu w marketach budowlanych  czy w internetowych hurtowniach. Z innymi odmianami już tak słodko nie jest,  na  rarytetniejsze cebulki trzeba  urządzać polowania  ( niekiedy nawet z nagonką ).  Nie ma też co ukrywać -  cebulki odmianowych przebiśniegów nie należą do najtańszych. Odmiana 'Sandersi' należy do tzw.odmian  żółtych ( wybarwiona  żółto zalążnia, żółte znaczniki na  działkach okwiatu,a nawet żółtawa szypułka ). Podobnymi  odmianami  ( jednak bez żółtej szypułki ) są "dubeltowa" 'Lady Elphinstone' i 'Blonde Inge'. "Żółte" odmiany przebiśniegów uchodzą za delikatniejsze i wolniej przyrastające od odmian "zielonych". Bardzo oryginalną, nieco wyższą  ( i na szczęście ponoć żywotną  ) jest odmiana 'Viridapice' vel 'Viridapicis',  pięknie  "umaszczona" - końce zewnętrznych płatków  wyglądają jak umaczane w  farbie w kolorze  zielonego groszku. Ta  odmiana ma jeszcze jedną charakterystyczną cechę - długą podsadkę zawadiacko zagiętą  nad kwiatem. Pełnokwiatowa odmiana 'Pusey Green Tip' ma podobnie  do 'Viridpace' zabarwione końce zewnętrznych płatków, zielone plamki nie są jednak tak intensywnie kolorowe jak w przypadku odmiany o zwykłej liczbie działek okwiatu.

Śnieżyczka Elwesa ( na fotce obok  ) pochodzi z Bałkanów i Turcji. Gatunek odkryto w okolicach tureckiego miasta Izmir w 1874 roku.  Niby jest mrozoodporny ale podczas  pamiętnego lutego trzy lata temu  jego stanowiska ucierpiały w znacznie większym stopniu  niż te zajmowane przez przebiśniegi. Cebule zbierały siły niemal dwa lata zanim znów  porządnie zakwitły. Jednak podczas normalnych, bezekscesowych zim ze śniegiem i mrozem śnieżyczka Elwesa zachowuje się z godnością. Warto zapolować na cebulki tego gatunku, efektowny jest. Znaczy  wyższy, ma znacznie szersze liście i większe kwiaty niż śnieżyczka przebiśnieg - wśród  kępek niskich przebiśniegów wygląda jak wyrośnięty kuzyn. Cechą charakterystyczną dla Galanthus elwesii jest bardzo duża groszkowa plama na działkach okwiatu występująca w niewielkiej odległości od zielonego znacznika, typowego dla śnieżyczkowych kwiatów. W przypadku  podgatunku Galanthus elwesii var. monostictus na działkach okwiatu mamy jedno zlewające się wybarwienie powstałe z połączenia znaczników z wyżej położoną zieloną plamą.  Nie wiem jak  to jest w przypadku innych ogrodów ale w Alcatrazie nie ma jakichś wielkich różnic w terminie kwitnień przbiśniegów a śnieżyczek Elwesa. Liście wychodzą mniej więcej w tym samym czasie a kwiaty "elwesek" pojawiają się nawet wcześniej niż  przebiśniegowe, może to jednak  być związane z zacisznym  stanowiskiem na którym rosną "elweski". Najbardziej znanymi odmianami śnieżyczki Elwesa są 'Green Mark' i 'Green X' uhonorowane Award of Garden Merit.
Oczywiście istnieje całe stado mieszańców międzygatunkowych, krzyżówek "nivalisek" z "elweskami", panuje w związku z tym niezłe zamieszanie w nazewnictwie. Niekiedy rośliny uważane za odmiany śnieżyczki przebiśnieg  przedstawiane są jako mieszańce, często działa to też w drugą stronę.  Sprawa jest tak zagmatwana bo w epoce wiktoriańskiej śnieżyczki cieszyły się niesłychaną estymą wśród angielskich ogrodników  i krzyżowano namiętnie wszelakie ich gatunki a także uzyskiwano nowe selekty. Ten wiktoriański spadek to niezły bajzel więc botaniczni kolekcjonerzy muszą czekać  na cytogenetyczne badania  żeby z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oznakować prawilno stanowiska śnieżyczek. Normalnym ogrodującym raczej wsio rybka, więc będą ich cieszyły wszelkie  pięknie kwitnące śnieżyczki bez względu na genealogię. A ja sobie cichutko pomarzę o gatunku Galanthus woronowii.


piątek, 23 stycznia 2015

Czarujący oczar japoński!

Zacznijmy od historii - oczar japoński został sprowadzony do Europy z japońskich pogórzy  przez Phillipa Franza von Siebold w 1862 r. Podobnie jak jego nieco mniej efektowny ( mniejsze kwiatki ) chiński kuzyn oczar omszony Hammamelis mollis, kwitnie na bezlistnych gałązkach zimowo - przedwiosenną porą. O takie właśnie efektowne kwitnienia na nagich  pędach mi chodziło, w związku z czym nie było nawet mowy żeby Alcatraz został potraktowany  oczarem  wirginijskim Hammamelis virginiana, który kwitnie jesienią kiedy liście są jeszcze na drzewie i  kwiatów niemal nie widać. Przyznam bezczelnie że subtelna uroda pajęczych kwiatów była dla mnie w tym czasie ważniejsza niż wszelkie pociechy płynące  ze wspaniałego  jesiennego wybarwienia liści tego krzewu ( gatunki przebarwiają  się na złoto - wspaniały nasycony kolor, mieszańce w zależności od koloru kwiatów  przebarwiają  się od złotego  do ciemnej czerwieni ).
Kupiłam  krzew oczaru japońskiego  Hammamelis japonica ładnych parę lat temu i posadziłam w nie najlepszym miejscu. Niby jest zielone tło dla rozwijających się kwiatów ( dyskretny jałowiec 'Monarch' ) ale ja kwitnącego oczaru bez  przedarcia się przez inne nasadzenia nie widzę.  Przesadzić oczaru  nie można, więc zostało mi jedynie czekać aż oczar podrośnie do zapowiadanej wysokości  maksymalnej ( dorasta z czasem do 7 metrów wysokości ). Potrwa! Cóż za błędy się płaci. Przy przebudowywaniu Ciepłego Monstrum wylecą  rośliny,  które częściowo zasłaniały widok na oczar, jednak  pełnej ekspozycji krzewu nadal nie będzie. Jest pomysł żeby na miejsce eksmitowanych posadzić trochę więcej oczarowych krzewów i zrobić mały oczarowy  zagajnik. Rzecz do rozważenia. Pod oczary trzeba u mnie przygotować glebę, planowany zagajnik "wypadł" w miejscu gdzie w glebie jest za dużo piachu. Oczary lubią glebę trzymającą  nieco wilgoci, więc trzeba będzie poprawić trochę jej strukturę poprzez dodanie lepszej ziemi z innej części  ogrodu i kwaśnego torfu  ( lekko kwaśny odczyn podłoża to jest to co oczarowe tygrysy lubią  najbardziej  ). Oczywiście zagajnik nie może w warunkach Alcatrazu składać się z oczarów dorastających do wysokości 7 metrów, zatem jedynym "czystym" gatunkiem zostanie nasz japoński oczar. Dosadzane oczary będą mieszańcami Hamamelis x intermedia, dorastającymi do około 3 metrów  wysokości. Stanowisko jest cool jeśli chodzi o słoneczko - pełne nasłonecznienie do półcienia, a w okolicy krzewy kwitnące mniej więcej w tym samym czasie co oczary  ( leszczyna Corylus avellana 'Contorta' ) i iglacze tło. Z czasem  mój oczar japoński  zmieni się  z krzaczora w drzewko o parasolowatej koronie. No i git, taki pokrój rośliny jak  najbardziej mi pasi. W bezpośrednim "podoczarzu" czyli glebie przy bryle korzeniowej będę sadziła jeno wiosenne cebulaczki ( najchętniej krokusy botaniczne i  przebiśniegi Galanthus nivalis ), okolice dalsze "podoczarza" chyba zasiedli biało kwitnąca bergenia.


czwartek, 22 stycznia 2015

Uroki bezśnieżnego Alcatrazu

No wszystko pięknie i fajnie, zimowych ekscesów nie ma, wiosennie się robi, kosy pitulą ale to jednak nadal styczeń. Ogród bezśnieżny, szkieletowaty, z  resztkami zmumifikowanych bylin na rabatach nie wygląda na pierwszy rzut oka zachęcająco.  Są co prawda oznaki życia  pośród tego strupieszenia,  nabrzmiałe pąki oczaru , podejrzanie rozwinięte  leszczynowe baźki czy wychylające się zielone stożki czubków liści wiosennych roślin cebulowych. Jednak ten budzący się do życia styczniowy Alcatraz napawa mnie niepokojem - a co będzie jak nam się prognozy nie sprawdzą i jednak solidnie przymrozi? Jakoś bezpieczniej czuję się w styczniowym ogrodzie oglądając ususzone wspomnienia ubiegłego lata a nie rozglądając za oznakami zbliżającej się  wiosny. Pogoda  na przemian depresyjnie deszczowa i  optymistycznie słoneczna powoduje że łażąc  po Alcatrazie odczuwam albo jesienną nostalgię albo hurra  wiosenny optymizm, a tak naprawdę to przecież tylko zimowe spacerki - podglądanie ogrodu uśpionego. To że ogród nie jest przykryty śniegową kołderką  wcale nie znaczy że nie drzemie. Może  tylko bez tego okrycia  łatwiej zauważyć co mu się śni, he, he.

Alcatraz ma niewątpliwie kolorowe sny!  Widać to po czerwonych pędach dereni białych odmiany syberyjskiej Cornus alba 'Sibirica'  i solidnych żółcieniach w jakie przyoblekły się igły sosen zmieniających zimą szatę na "złocistą" - Pinus contorta 'Anna Aurea' czy Pinus mugo  'Winter Gold'. Nawet jasny, wcale nie jaskrawy "zimowy ubiór" cyprysika groszkowego Chamaecyparis pisifera 'Filifera Aurea Nana' prezentuje się nieoczekiwanie efektownie  na tle szarych igieł świerka kłującego Picea pugens 'Glauca Globosa'. Płożące irgi Cotoneaster dammeri 'Major' solidnie oblepione czerwonymi owocami a i na ognikach Pyracantha coccinea jeszcze trzymają się owocki w ciepłych kolorach jesieni.

Z mumiami bylin czy kwitnących krzewów jest różnie - nie wszystkie prezentują  się widowiskowo. Takie badyle marcinkowe i rozchodnikowe  nie powalają, sczerniałe wyschniołki bez odrobiny szronu nie robią dobrego wrażenia. Chyba niedługo zrobię im kęsim ( mrozu wielkiego ma nie być, więc spokojnie można łynciska poprzycinać ). Natomiast wspominki po świecznicach i hortensjach - Wielki Miodzio! Subtelny rysunek, delikatne piękno i w  ogóle pełen odlot. Do tej kategorii  piękna suchego a oku miłego zaliczam też szyszki. W tym roku prawdziwie pięknymi zimowymi szyszkami może pochwalić się świerk pospolitego Picea abies  'Arcorona'. Szychy są  tak urodne że zastanawiam się mocno nad zakupem miniaturowej wersji  odmiany 'Arcorona'   pod tytułem  'Pusch'.
Nawet miniaturowe szyszeczki będą prezentować się pięknie w ciepławe, bezśnieżne zimy.




środa, 21 stycznia 2015

Zima całkiem niezimowa czyli gadki o pogodzie w stylu angielskim.

Za oknem ryczy Epuzer a na dachu szopki pojawił się we własnej osobie Rudy, wszystkie  koty z wyjątkiem starannie odłowionego z ogrodu Lalka ( całodzienna wycieczka ) są na dworze.  Znaczy marzec w styczniu, wiosenne ekscesy i w ogóle całkiem niezimowa zima. Gdzieś  tam z w okolicy hipokampu nieprzyjemne  wrażenie deja vu ( tak, tak,  w 2012 roku niemal cały styczeń też był rozkosznie wiosenny a w końcówce zmienił się  w  horror pod tytułem "-34 stopnie Celcujsza bez  okrywy śnieżnej" ).  Na szczęście długoterminówki hamerykańskie są z tych uspokajających, ponoć ma  być bezstresowo i wielkie mrozy nam nie grożą. Mnie się jakoś mocno za śniegiem pobielającym wszystko w  tym styczniu  nie tęskni, może dlatego że  było trochę miłych, słonecznych dni i  jakoś tak wiosennie mi w duszy gra. W końcu i u nas  nie zawsze  zimy  straszliwie ciężkie były, że ta Syberia na nas wiała mroźnym wiatrem i te  niedźwiedzie na ulice wychodziły.  Owszem drzewiej zdarzało się że Bałtyk zamarzał i suchą nóżką do Szwecji można się było udać, ale były i u nas całkiem długie  okresy zim łagodnych jak te baranki. Klimat nie jest "wartością constans", że się tak górnolotnie a pretensjonalnie wypiszę. Dwa lata temu zima zakończyła śnieżyć w  kwietniu ( słynne odśnieżanie wielkanocne ), a rok temu w połowie lutego kichałam i siąpiłam z powodu leszczynowych baziek.

Na monotonię zjawisk pogodowych związanych z konkretnym miesiącem nie mamy powodu narzekać. Planować roboty  ogrodowe  w naszym  klimaciku   prosto nie jest ( te  duszące się pod okrywą  rośliny, złośliwie przemarzające w chwili kiedy postanowiliśmy ratować je przed uduszeniem i zgnilizną  i zaryzykowaliśmy zdjęcie osłony ), ale za to jakie emocje! Prawdziwy hazard, jak ruletkowanie w kasynach Monte Carlo.  Biedne angielskie ogrodniki, którym szczęśliwie udało się być przy kasie,  musiały swego czasu  szukać rozrywki zimą na Riwierze,  taka to nuda zimowa w Albionie panowała (  bo u nich zima  to  parę dni  ze śniegiem  i nie są to zaspy przerażające tylko to, co my u nas nazywamy śnieżkiem, a poza tym to tradycyjne 286 rodzajów deszczu ). A u nas  proszę, emocje jak w dobrym thrillerze! I na podróżach człowiek  oszczędzi, he, he, a swoje przeżyje. No to odbyłam klasyczne "Talking about weather", czuję się jak  prawdziwa lady. Należy mi się po sprzątaniu sabotowanym przez  koty.
Teraz jeszcze tylko  herbatka lapsang souchong do wychlania,  dżizaasowy wypiek do pochłonięcia ( szarlotka z konfiturą różaną, pod  bezą - całkiem nowa pozycja w naszym cukierniczym menu ), torebki z zaparzoną Tetley Tea na zmęczone powieki, kremik na spracowane łapska i drzemka.

piątek, 16 stycznia 2015

Karnawałowo


No dobra,  pierwszy, drugi i trzeci krok kadryla, w końcu mamy karnawał. W naszym wypadku pierwszy krok to podkład z salsy ( tańca,  nie sosu ) do mycia podłóg. Przy latynowskich rytmach łatwiej znieść tę nielubianą  przeze mnie czynność.  Drugi krok kadryla to ja wykonałam jeszcze przed  tym pierwszym ( choć  gryplan był, jak to w kadrylu, inny ). U Mamelona odbyła się degustacja wariacji z rumem Baccardi. Wracałam późno, więc szczęśliwie nie  uraczyłam sąsiadów tzw. krokiem bolero. Krok bolero jako drugi krok kadryla znaczy zaliczony. Trzeci krok kadryla wcale  nie będzie łatwy do wykonania, bo to figura z Dżizaasem w  roli primabaleriny  ( ja występuję w roli primabalerona ). Pochłonięte zostały bożonarodzeniowe  pierniczki i inne grzybki, czuję że nadszedł czas  na faworki i róże karnawałowe. Zaczynam zanęcanie  Dżizaasa do osłodzenia nam życia.  Szanse  "na  grzych" są, choć Dżizaas może wierzgnąć,  bo ostatnimi czasy  ostro szlifował swoją  karierę naukową ( nasz "koryfeusz  nauki", he, he ) i  jest "wymęcony". Mam jednak w zanadrzu taką przynętę, że Dżizaas  połknie haczyk razem z wendką. Ustaliliśmy z  Mamelonem i Sławkiem że nadszedł  czas wyprawy "na śmieci"  vel  "na starocie".

I ta starociowa przynęta jest zarazem wstępem do trzeciego kroku kadryla, jak też  odtańczeniem  tańców polskich, obowiązkowo wykonywanych na pchlich targach. Kujawiaczek "Po ile to?", zadzierzysty  mazur "Jeszcze jedna staroć dzisiaj" ze szczególnie pięknie  wyśpiewaną frazą  "w pierwszą parę ją unosi, a sto par za niemi", krakowiaczek "Oszczędne  Centusie" czyli "albośmy to jacy tacy, ale na  pewno nie przy płacy" czy też dumny taniec chodzony wykonywany z łupami wyniesionymi z targu. Trzeba  będzie  uważać na na mnie (  mnie  samej ciężko się  kontrolować  ), bo ja oprócz polskich tańców obowiązkowych zazwyczaj zaliczam  ( niestety )  przy takich okazjach walczyki "Wiedeńska krew" czyli "jak wiele różnych mi się podoba"  czy "Taki Pan, jak Pan" z operetki  "Zemsta  Nietoperza" ( "ja  się śmieję  ahaha, oszaleję ahaha"  i w ogóle nie pamiętam  ile mam kasy ).
Jedno co mi teraz spędza sen z powiek to pogoda - oby nie lało! Jak leje to i tańców polskich i nawet zwyczajnych kuligów  robić się  nie da ( a nawiedzanie znajomków  w karnawale przecież wskazane ). I czym ja wtedy  Dżizaasa  na te faworki zanęcę?

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Będzie sobie maj........

Styczeń powolutku zbliża się do połowy  i zaczynam odczuwać brak Alcatrazu w moim codziennym bytowaniu. Dyskretny  kurzyk jaki  niesie ze sobą upływ czasu "zmiękczył" w moim myśleniu o ogrodowych sprawkach wszystkie te kanty, ostre krawędzie i niepolerowany "wygląd  ogólny", którymi tak lubi dokładać mojemu ego nasz  ukochany ogród. Zacierają się wspomnienia  jazdy z oczkiem wodnym, załamki pieleniowej  i opadania macek z powodu  niepowodzeń  uprawowych. Jakoś ostrzej  i wyraźniej rysuje się za to cała galeria  uroczych alcatrazowych landszaftów z dyskretnym sztafażem w postaciach  mojej i kotów. A to zalegiwanie w trawce damy przyodzianej  jedynie w ogrodowe desouss,  z miauczącym ansamblem  i bezczynne (  o zgrozo! ) obserwowanie rozsiewania się dmuchawców, a to radosne łowienie uchem odgłosów pszczółkowego zbierania kwiatowych dobrutek, mało dyskretne,  że nie  napiszę iż ostentacyjnie chamskie podglądanie owadziego bunga - bunga. Podsumowując  krótko -  pamięć  podsuwa mi majowe fêtes galantes wykonywane  przeze mnie i koty na niechlujnym łonie Alcatrazu a wszelkie ogrodowe  problema  topi w mętnych i stojących wodach rzeki Sklerozy.

Depresyjny, wietrzny  i paskudnie mokry styczeń powoduje większą niż zazwyczaj ma to miejsce o tej porze roku, tęsknotę za słońcem, zielenią , odgłosami i zapachami życia. No śni mi się już niemal  ta bajka że  jest sobie maj!  Uciekam myślami do przodu przed tą dziwną zimową  zgnilizną, żeby tylko nie dać się złapać oblepiającej i obezwładniającej człowieka depresji ( Barashkon ma beacine anioły,  ja podróże in spe ). Poczyniłam  pierwsze roślinne zakupy w tym roku - spokojnie, bezekscesowo było.  Oczywiście grzeszenie solo nie jest tak miłe jak grzeszenie grupowe, mniejsze wyrzuty sumienia człowieka dręczą bo grzeszek dzielony. Kupiłyśmy z Mamelonem ( he, he, he ) parę liliowych cebul, żadne tam rarytasy czy niezwykłe niezwykłości. Wybrałyśmy orienpety bo w naszych warunkach są mało kłopotliwe w uprawie  i długo kwitną.  W moim wypadku dochodzi jeszcze do tego chęć podlizania się  Ciotce  Elce, która uwielbia te olbrzymie lilie. No i będzie nam w lipcu pachniało aż do zakręcenia się w głowie.  Do Alcatrazu  przyjadą  kolejne cebule odkrytej  przeze mnie w zeszłym roku prześlicznej  'Grande Affaire' i dwie debiutantki - 'Boogie Woogie' i 'Pretty Woman'. Jak widzicie jest kremowo i z lekka różowawo, pastelowe  odcienie lilii jakoś najbardziej mnie kręcą. Przeglądam też oferty handlowe dotyczących  innych niż lilie roślin, ale do zakupów  jeszcze nie dojrzałam. Nie wiem zresztą czy jest sens kupować w tym roku rarytetniejsze byliny ( karłowate irysy bródkowe inna bajka, tralala  ), bo to  będzie rok  zakrzewiania, budowania nowego "stelażu" ogrodu.Co prawda oko mi gdzieś tam zabłądziło w okolice japońskich odmian kokoryczek, ale kokoryczki nie zając, gdzieś tam je zawsze dorwać można a ja tu mam pilniejsze ogrodowe sprawy na głowie.

Koty też mają swoje wiosenne tęsknoty, na dwór  wychodzą jednak niechętnie, bo zacinający deszcz moczy im futra.  Usiłują wyżywać się za to na domowej araukarii  ( ku mojej nieopisanej wściekłości! ). Dzisiaj w doopsko, jeszcze  poddrutowane, zarobiła Szpagetka.  Cud  że drzewko się nie połamało , kiedy usiłowała skoczyć na nie z najwyższej szafy w domu! Jeden  "konarek" z lekka ucierpiał ale większych szkód nie  było, może dlatego że  Szpagetka została w ostatniej chwili  za pomocą ręcznika zmuszona do zmiany toru lotu. Na szczęście kocie  łapy też nie ucierpiały w wyniku tych ewolucji powietrznych, zakończonych lądowaniem w nieplanowanym miejscu.Pewnie dlatego że  Szpagetka zastosowała metodę lotu "na Batmana skrzyżowanego z lotopałanką". Uff, dała mi dzisiaj popalić! Reszta  kotów zachowuje się w granicach  średniego stopnia  bezczelności  ( mój bosz..... i ja to uważam za sukces ).  Na zakończenie wklejam obrazek majowo - czerwcowego bukietu, niech Wam się też  marzą pachnące  kwiaty późnej wiosny.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Ciszę tylko słychać

Parę dni wiało tak że można było stracić łeb wraz z płucami, Zawodziło, jęczało i tłukło o szyby deszczem. Pierwsza przedświąteczna wichura dała się mocno we znaki. W ramach radości sąsiedzkich rozwaliło oblachowanie na ogniomurze najbliższego naszej posesji fabrycznego budynku. Przy tej okazji na kamieniczny dach poleciało co nieco fabrycznego tynku i  fragmenty cegieł. Łomot postawił nas wszystkich na nogi a ja tuż przed świętami musiałam udać  się z ekspedycją karną do  fabrycznych  bo latające cegły i blachy to nie jest to co chętnie widuje się na własnej  posesji. Wypadek z blachą miał miejsce wieczorkiem w przedświąteczną sobotę, przez całą niedzielę słychać było odgłosy walącej o mur rozerwanej blachy, miałam wrażenie że siedzę  przy sekcji perkusyjnej w filharmonii. Jak się okazało nie tylko w naszym grajdołku było słychać paskudną blaszkę, fabryczni przed moją poranną  poniedziałkową wizytką  mieli tzw. mocne spotkania z dalszym sąsiedztwem, które wcale nie miało pod względem akustycznym lżej  ( budynki fabryki odbijają dźwięki ).  Sąsiedztwo było rozeźlone, ja byłam rozeźlona a fabryczni umiarkowanie skruszeni. Świątecznej atmosfery czyli ogólnie "Pokój ludziom dobrej woli" ani śladu.

Blacha szczęśliwie przestała walić o mur ale Ciotkę Elkę i mnie jakoś nie przestały nawalać głowy. Qrczę, nie znoszę  hałasu!  Przekroczenie pewnej ilości decybeli wyzwala we mnie mordercze skłonności.  Nie zawsze tak było,  drzewiej byłam w stanie zdzierżyć bezpośrednią  bliskość nagłośnienia na koncertach ale na starość to ja już  taka twarda nie jestem. Poza tym koncerty na blachę i mur to nie jest to co grube tygrysy lubią najbardziej.Wiatr, który noworocznie wiał, mimo że  jeszcze zawodząco - jękliwy,  jest po blaszkomurzeniu wytchnieniem dla uszu.  Co nie znaczy że  jest bosko, noworoczne powiewy są  ciężkoprzeżywalne. Po tych  akustycznych historyjach zaczęłam się leniwie ( jak to u mnie zawsze, hym....tego ) zastanawiać nad odgłosami charakterystycznymi dla  poszczególnych pór roku  i nad moim do nich stosunkiem.  Myślę sobie że oprócz kakofonii blaszano - murowej na rozpoczęcie takich rozmyślań miał wpływ  ten fragment z  "Interstellar" w którym kosmonauci przelatując w pobliżu pierścieni Saturna odsłuchują nagranie ziemskiej burzy, takiej letniej, poprzedzonej głośną  forpocztą dźwięków wydawanych przez owady. Mućkowe krowie ryki, których nagranie zabrał Jaśko Pawlak do Hameryki to ta sama kategoria dźwięków "towarzyszących", niemal niezauważalnych odgłosów istnień na które nie zwracamy uwagi, gdyż nie są to tzw.postacie pierwszoplanowe naszego życia.

Jednak bez dźwięków wydawanych przez tłumy statystów nasz świat byłby półgłuchy, a może i nawet miałby większy procentowo niedosłuch. Zastanawiałam się jakie i czyje odgłosy ja bym zabrała w podróż  przez głuszę próżni kosmicznej.Wiadomo że nagrania miauków, ryków, mruczeń, kretyńskiego śmiechu Dżizaasa,"urzędniczego" tonu Cio Mary, tubalnego głosu Tatusia czy cieniutkich  głosików  moich siostrzeńców - to musowo, ale czyje jeszcze nagranka towarzyszyłyby mi hen, hen daleko. Na pewno nagrałabym ptaka co robi "pitu, pitu" czyli kosa. Radosne kosowe świergolenie w marcu zapowiada wiosnę. Jest cholernie optymistyczne, pięknie brzmiące i w ogóle to czekam na czas  kosowych zaśpiewów z niecierpliwością. Uwielbiam też świergotanie skowronków ale one  nie zaglądają do mojego ogrodu.  A kosy są łaskawe, pomieszkują w ogrodzie mimo tego że koty przejawiają wobec nich niecne kocie zamiary. Sikorki  jakichś wybitnych zdolności wokalnych nie posiadają ale lubię odgłos jaki wydają ich trzepoczące skrzydełka kiedy przelatują z gałązki na gałązkę podokiennego karłowatego modrzewia. Chyba wzięłabym też popołudniowe gruchanie synogarlicy, dźwięki przelatujących nisko przed  burzą  jaskółek i te kretyńskie zimowe jazgoty srok i kawek ( mam z nimi na pieńku, ale każdy ma swojego Kargula bez którego żyć  nie sposób ).

Z innych odgłosów najbliższego otoczenia do walizeczki zostałby spakowany dyskretny  szumek deszczu na wiosenno - letnich liściach drzew. Deszcze padające późną  jesienią czy zimą, w  czasie bezlistności drzew są wytłumione i bez  wyrazu.  Odgłos bębnienia kropel spadających na dachy i parapety jest paskudnie jednostajny. Letni deszcz to dźwiękowa współpraca z liśćmi i wiatrem, taki tercet niemal że egzotyczny, he, he. Deszczowe letnie dźwięki działają na mnie zazwyczaj kojąco ( no chyba  że leje dwa tygodnie  bez  przerwy, co powoduje u mnie czarnowidztwo  irysowo bródkowe ). Nieważne czy jest to dyskretne mżaweczkowe mruczando czy mocniejsze  propozycje. Tzw. ambiwalentne odczucia mam przy burzowej symfonii.  Przyznam się że "walące  pierony" może nie tyle napełniają mnie strachem co działają  na mnie wkurzająco. Przypominają  mi akcję z Azalską, która bała  się odgłosów  burzy na równi z hukiem  sylwestrowych petard. Gromy i pierony kojarzą mi się od tej  pory z przymusowym pobytem w łazience, w której towarzyszyłam Azalskiej w ciężkich dla niej chwilach. Stresowo było  i tak mi już  zostało, znaczy do walizeczki zabieram deszczową piosenkę, a odgłosy burzy to mogą w  niej  robić bardzo, ale to bardzo dyskretne chórki ( tak ze względu na "stary  bracie czas",  bo kiedyś  kojarzyłam je z wytchnieniem po upałach ).

Żyjątkowe odgłosy,  te wszystkie cykania, niby  bezgłośne przeloty, radosne bzyczenia w  okolicy kwitnących roślin,  trzepotania skrzydłami niemal bliskie ciszy zostają starannie spakowane i umieszczone tak, aby w razie nagłej potrzeby można było do nich szybko sięgnąć. Szczególnie bliskie jest mi wiosenne kumkanie żab i zapowiadające  jesień granie świerszczy. Żaby nastrajają mnie  optymistycznie, świerszczowa muzyka wzbudza we mnie nostalgię.  Te dźwięki  pochodzenia żyjątkowego  przytłumiają odgłosy miasta, jazgot  samochodowych silników ( nie  jest to słodkie brym, brym pojedynczego samochodu tylko ciągłe wżżżzuuuuuu całego stada ), okrutne dzwonko  - zgrzyty hamujących tramwajów, śpiew pana Dzidzia ( nieśmiertelna "Ramona" ) i ymc, ymc, ymc towarzyszące imprezom grillowym sąsiadów ( zaczyna się  już od Matki Boskiej  Grillowej czyli majowego długiego  weekendu ) - wszystko to jest przefiltrowane  przez ochronną barierę "dźwięków ogrodowych". Znaczy da się znieść bo opatulina dźwiękowa Alcatrazu i podwórka izoluje dom od miasta. Jedyny  owadzi głosik który nie "zmieściłby" się do walizki należy do samicy komara. Sorry ale ta śpiewka wykonywana letnią nocą tuż  przy moim uchu to dysonans w harmonii. Mało jest dla mnie zjawisk  bardziej upierdliwych niż pobzykiwanie komarzycy w sypialni. Budzą się we mnie wtedy sadystyczne skłonności, mam ochotę nie tylko uśmiercić bzykającą krwiopijczynię, czuję  że mogę  to  zrobić ze szczególnym okrucieństwem ( np. wyrwać odnóża  i  skrzydełka przed  przywaleniem w paskudny odwłok kapciem ). Na szczęście udaje mi się poskromić niecne chęci i komarze wąpierze giną szybko i bezekscesowo.

Kontrowersyjnym  głosem, który co prawda zostałby zabrany ale spakowany byłby "na spodzie"  walizeczki,  jest wieczorne trzepotanie ciem w kloszach lamp. Adoracja żarówki nie ma dla mnie  nic z głębi gregoriańskich chorałów, chyba nie jestem aż tak wysublimowaną melomanką żeby w tym trzepocie "dosłyszeć" boską harmonię. Jednak nie jest to  tak do końca niemiły dźwięk dla moich uszu, adoracyjne trzepoty kojarzą mi się z  letnimi nocami  i przywołują woń kwitnących jaśminowców i kapryfolium roznoszącą się w ciepłym powietrzu.  Zaraz mam przed oczami szeroko otwarte okna i koty wylegujące się na parapetach w oczekiwaniu na przelot naszych nietoperzy  ( nocny  gwóźdź programu ). Jako  odgłosowi "przypominającemu" ćmowym trzepotom należy się miejsce w walizeczce. Ta sama kategoria to tupanie  jeży, dźwięk sam w sobie z lekka wkurzający ale ileż miłych skojarzeń z nim się wiąże (  choćby  to związane z rodzinną wyprawą na podwórko w uzbrojeniu składającym się z ciężkiej latarki, pary mioteł i szufelki do węgla, przedsięwziętą w celu natychmiastowej eksmisji jakiegoś  ciężko nawalonego gościa czołgającego się po podokiennej różance - gość miał coś 20 cm długości i nas bohatersko ofukał ). Stadko jeży robi niezły rumor ale to  są dźwięki, które potrafię znieść z godnością brytyjskiej monarchini.  Odczuwam nawet dumę słuchając tych pochrumkiwań i stękań - moje własne ciężko ekologiczne intruzy podokienne!  Przebywają na stałe mimo panoszenia się na podwórku i w Alcatrazie  kotów  i psów.

A dźwięk jaki się słyszy leżąc  w nieskoszonej trawie. O radości, co za cudowna kompozycja! Z głowy ulatują wszelkie wizje angielskich trawników i człowiek czuje że trawy wcale  nie trzeba kosić tak często. Miłośnicy króciutko przyciętego schludnego Tyrawnika, ileż tracicie! Co prawda schludnotrawnikowcy niechętnie Tyrawnik  "niszczą" pokładaniem się na nim, na wypieszczonym zalegiwać - zgroza! A trawa troszkę wyższa to oaza żyjątek, tak pięknie gra z wiatrem.Odlegle i słabe ale jednak nadal żywe powinowactwo z łąkową muzyką traw się przypomina. Taką łąkową muzykę, dźwięk rozbijania się morskich  fal o brzeg , poszum dużego lasu zabrałabym z odgłosów  "pozadomowych" w  kosmiczną podróż. Uzupełniałyby te najbliższe sercu, domowe dźwięki.
Problematyczne chyba byłoby tylko spakowanie nagłej zimowej prawie ciszy towarzyszącej spadaniu śniegu. Śnieżne opatulenie wycisza, czasem słyszy się już tylko głosy żyjącego domu - tykanie zegarów, wodę  bulgoczącą w kaloryferach,  pochrapywanie kotów  i łomoty wywoływane  przez upuszczanie  różnych przedmiotów  przez Dżizaasa  ( Dżizaas  potrafi walnąć niemal wszystkim, mam podejrzenia że byłaby w stanie przewrócić fortepian ). Taka cisza jest zapewne  inna niż ta kosmiczna, ośnieżenie "uwypukla" dźwiękowe  życie domu, kosmiczna cisza to próżnia. Znaczy żeby zabrać zimowa ciszę  trzeba by nagrać nasze domowe pożycie, bez  dźwięków zaokiennych. I  z walizeczką wyposażoną  między innymi w taką domową  ciszę zmierzyć się dopiero z ciszą absolutną.
Teraz  troszkę o ilustracjach wpisu. To prace Fritza Baumgartena, niemieckiego ilustratora książeczek dla dzieci. Jestem wielką fanką jego twórczości.  Moim zdaniem  bardzo dobrze pasują do tematu tego wpisu, zajmują się  bowiem w fantastyczny sposób zazwyczaj nie dostrzeganymi  przez nas twórcami dźwięków, tej całej orkiestry bez której ciszę  tylko można by usłyszeć.

piątek, 2 stycznia 2015

Szczęśliwego Nowego Roku!


Nastąpiło dojście do siebie  po tzw. upojnym Sylwestrze.Tym razem ta droga zabrała mi nieco więcej czasu niż miało to miejsce w poprzednich latach, mimo tego że Sylwester wcale nie był bardzo hucznie  przebalowany. Ot, taki zwyczajnie z lekka tylko nabuzowany domóweczkowy Sylwek, bez okrutnych ekscesów. Czas hucznych zabaw aż  do rana chyba już definitywnie za mną, czuję że wkroczyłam w  kapciowo - ziółkowy okres życia.  Mój organizm wyartykułował mi to dużymi literami w pierwszy dzień nowego roku. No cóż, każdy wiek ma swoje przyjemności, postaram się  ostro korzystać z tych które nie są  tak obarczone następujących po nich syndromem "the day after". W ogóle czas na zmiany, czuję nosem wiatr historii, żagle  gdzieś mi tam nad głową zaczynają łopotać, podeszwy stóp coś podejrzanie swędzą ( i nie jest to świerzb ) - wszystko mi mówi że nadciąga fala. Jako stara miłośniczka życiowego surfingu rozglądam się za odpowiednią dechą która  uniesie moje obłe ciałko i pozwoli na wykonanie szerokich, łagodnych skrętów. Żeby ten nowy rok różnił się od wszystkich poprzednich trzeba zacząć  go inaczej.  Można powiedzieć że innego rozpoczęcia 50% mam z głowy, ten posylwestrowy kacyk był  jedyny w swoim rodzaju, dogorywanie trwało naprawdę długo, o wiele za długo jak na lampkę szampana i solidny koktajl.  Następne 50% zmian załatwię króciutko - 0 postanowień noworocznych!

Co ja się będę stresować jakimś kretyńskim wyznaczaniem sobie  "zadań własnych". Człowiek jest igraszką losu, jak to pięknie ujął mistrz  Will,  nie wszystko jest zależne od nas samych.Owszem, dobrze mieć wyznaczone cele i do nich dążyć, samodyscyplina w życiu przydatna jak mało co, ale trzeba sobie zdawać sprawę z własnych ograniczeń.  W ogrodzie to nowe podejście przełoży  się  na zmianę stylu ogrodowania a co za tym idzie i samego ogrodu. Nie  wyznaczam sobie w tym roku jakichś konkretnych działań, przy tak wielkiej zmianie byłoby to bez sensu.  Nie  bardzo wiem z której strony te działania ogrodowe się zaczną, co pójdzie na  pierwszy ogień. Radośnie oczekuję wiosny, bez  konkretnych  gryplanów typu wyznaczę ścieżki czy pogłębię oczko. Nie oznacza to rzecz jasna że  nie myślę  o ogrodzie w  ogóle, w końcu przeglądam roślinne stronki w poszukiwaniu ciekawych drzew i krzewów, jednak bez przymusu kupowania.  Ot, tak informacyjnie, można by napisać. W domowych sprawach życie planuje za mnie, mam mnóstwo roboty, której nijak nie uniknę i wydatków z tych mało ciekawych. Jeśli chodzi o podróże na dziś nie mam planów poza zaklepaną  już Pragą i Paryżem. Przypuszczam że jak zwykle coś się w ciągu roku urodzi i być może uda mi się jeszcze przedsięwziąć tak udane ekskursje jak zeszłoroczne wyprawy odkrywcze na Tajojszczyznę.

Wszystko przede mną. Cały długi rok do intensywnego przeżycia. Chciałabym żeby to był rok jak najbardziej "tłusty", taki który miło się wspomina bo mnóstwo fajnych rzeczy w nim się wydarzyło. Oby los nie zsyłał na mnie w tym roku paskudnych doświadczeń, szczególnie tych związanych ze zdrowiem ( miniony rok był pod  tym względem obrzydliwy - Szpagetka, Dżizaas, Tatuś, Macoszka Irenka no i ja oberwaliśmy że ho ). Oby  moi  przyjaciele nie przeżywali żadnych dołów, żeby dobrze  im się działo i żeby mieli trochę czasu na to aby pożyć. Żeby na nas wszystkich  nie rozlała się jakaś  cholerna wojna, której nadejście wieszczy od jakichś  dziesięciu lat  mój Tatuś ( 70 lat bez ogólnej wojny w  Europie nie jest jego zdaniem stanem normalnym ). Generalnie ma być zdrowo, bezpiecznie i w miarę ciekawie ( w miarę dlatego że doceniam mądrość  chińskiego przekleństwa "Obyś  żył w ciekawych czasach!" ). Teraz  troszkę o ilustracjach wpisu -  trzy z nich to noworoczne pocztówki: polska, amerykańska i francuska. Na wszystkich obowiązkowe świnki Szczęśliwki z uszczęśliwiającym towarzystwem. Na polskiej pocztówce śwince  towarzyszy kominiarz, starsi  z nas jeszcze zapewne pamiętają wizyty z lekka skacowanych kominiarzy w dzień noworoczny. Na pocztówce amerykańskiej świńska  trojka wiezie  złote pieniążki poganiana bacikiem z czterolistnej koniczyny ( prawdziwie po hamerykańsku, biznesowa ta kartka, he, he ),a na francuskiej pocztówce świnka wygląda jak bankier i to w dodatku szarmancki ( bukiet róż, oh là là ).  Pod spodem mamy ilustrację Lennarta Helje, przepięknie skandynawską. Do siego roku Kochani!