Strony

piątek, 31 sierpnia 2018

Ogrodowe podsumowanie miesiąca


No i  lato nam mija. A ja co? A ja na to jak na lato - bezczelnie przyznaję że się cieszę. Żadnych smuteczków i nostalgii, żadnych tęsknic za ciepełkiem i słoneczkiem, nic z tych rzeczy. Ulga, że już , że wreszcie, że oddychać  można a kto wie czy  nawet nie popada. Tegoroczne lato trwało na dobrą sprawę od połowy kwietnia więc człowiek ma prawo być nim zmęczony. W końcu wiadomo - co za dużo to i wieprzek nie pochłonie! Dopiero od paru dni temperatura jest znośna, opady się opadziły i w ogóle sierpień zaczyna przypominać  stare polskie lato a nie rozpaloną słońcem kanikułę Umbrii czy tam innej Katanii. Jak temperatura znośna to można cóś tam nawet ogrodowego wykonać i przy tym nie paść ryjcem na glebę. Ogród co prawda wygląda smętnie po tym dłuuugim lecie ale zielone zawsze dobrze człowiekowi robi na jestestwo.  W Alcatrazie trochę nowych roślin nawet przybyło, trza  w końcu uzupełnić  straty po suszy  i upałach. Nieczęsto to się zdarza, zazwyczaj  to zima jest u nas okresem próby dla roślin.  Mam nadzieję że wiosna i  lato z taką  pogodą jak w tym roku  nie będzie coroczną "jazdą obowiązkową", mało miła  dla mnie zima absolutnie  mi wystarczy do zaspokojenia masochistycznych ciągotek  - kolejnego sezonu ogrodowego z taką "piękną" pogodą  mogłabym nie zdzierżyć. Przede mną jesienne sadzenie cebul, przepatruję stanowiska w Alcatrazie na których mogłabym  posadzić drobnicę typu krokusy czy szafirki. Muszę tyż pomyśleć o jakimś nawozie długo działającym, mączka bazaltowa by się przydała. Znów  planuję co może rozbestwić  Wielkiego  Ogrodowego więc lepiej cicho sza, ani mru, mru i w ogóle hush - hush.  Podsumowując ogrodowy sierpień - upał, sucho więc  małorobotnie było. Rabaty wyglądają jakby już po połowie września było.



środa, 29 sierpnia 2018

Szkółking u schyłku lata




Na stresy i frasunki oprócz trunków najlepsze są szkółkowe sprawunki.  Przynajmniej dla mła. Odstresowuje się oglądając i wybierając rośliny do  ogrodu, insze zakupy  tyle szczęścia  nie dają Jej Tabazellowatości. A to bluzeczka cóś ciasnawa, a to mebelek cóś drogi, zawsze jest ten dziegieć w miodziku.  Z roślinami to Panie tego luzik, same miody pachnące i słodyczaste. Akacjowe i gryczane równie mile widziane. Jesień więc wyprawa w kierunku Bedonia  i Ksawerowa, trawy i oczary mnie się zamarzyły ( na jabłonki ozdobne jest inszy kierunek ). Zacznę od egzota, który w egzotycznych warunkach jest inwazyjny  jak cholera ale u nas to trzeba dbać coby nie odfrunął z królikami. Piórkówka afrykańska  Pennisetum macrourum naturalnie występuje we Wschodniej  i Południowej Afryce oraz na  Półwyspie Arabskim ( konkretnie  to w Jemenie ). Hym... strefy 8 - 10 polecane do uprawy, no ale po tegorocznych upałach to ja już nie jestem  pewna czy aby na pewno miasto Ódź leży w strefie 6b.  Pożyjemy, zobaczymy jak to afrykańskiej trawce w miejskiej  Centralno - Polszcze się w gruncie powiedzie.




Mniej egzotyczna a za to urodna wielce okazała się trawa pod tytułem palczatka Gerarda Andropogon gerardii 'Blue  Mist'. Coolorek  źdźbeł z tych powalających, znaczy "niebiewskość  prawdziwna", pokrój palczatkowy klasyczny czyli cylindycznie miotlasty,  żadnych tam malowniczo przewieszających się pędów, fontann czy tym podobnych radości.  Na mocno suche stanowiska, na których się nie pokłada,  nie wylega i nie zanika po zimie.  Na podobne  stanowiska dokupiłam ulubione przez mła  ostnice, tym razem padło na ostnice Jana Stipa joannis. Kiedyś już je uprawiałam, nasionka dostałam  od Tabazowej Krysi, ale młode sadzonki nie wytrzymały ciepławej a mokrej zimy.  Tym razem posadzę na prawdziwej Saharze, w okolicy brzózek wysysających wilgoć z gleby. W szkółce trawnej dorwałam też roślinkę z trawami raczej  nie kojarzoną, ślicznego ciemiernika o dubeltowych kwiatach. Taką wariacje na temat różu ma na płatkach że nie mogłam mu się oprzeć. Ciemierniki zdaje się mła zaczynają być w Alcatrazie  jedną z głównych atrakcji. Alcatraz chyba je  lubi bo  jak na razie nie tępi  i nawet pozwala się rozsiewać. Nowy nabytek  to tzw. angielska sadzonka, znaczy solidna, duża i  chyba nawet z brytolskich nasionków. W szkółce  w Bedoniu rzuciłam się na oczary, kolejna 'Diana' i po raz pierwszy w Alcatrazie sadzona odmiana 'Pallida'.




Na dzisiejszych fotkach tylko jeden zakup - ciemiernik.  Wszystkie palczatki (  nówka i przesadzone ) nie wyglądają jak na razie wyjściowo.  Ostnice też nie są w tej najpiękniejszej fazie. Macie za to  obfocone insze trawska  i rozchodniki z  Suchej - Żwirowej.



niedziela, 26 sierpnia 2018

Codziennik - zmierzch lata i złośliwości Big Bossa


Z moich umówień z Panem  Andrzejkiem guzik wyszło, real  jak zwykle wywinął kozła i  kolejne gryplany się posypały.  Niedużo tych gryplanów bo po prawdzie to ja już planowo nie planuję bojąc  się niespodziewanek czyhających "za rogiem". Szczęśliwie Cio Mary i Wujkowi  Jo udało się jednak wyjechać  na to wymarzone łono natury, więc przynajmniej oni cóś tam robią zgodnie z planem.  Dobre i to w tym naszpikowanym niespodziewankami czasie. Nie że  ja tam  mam ciężki niespodziankowstręt, po  prostu nie każda niespodziewanka bywa przyjemna a w ogóle to co za dużo to niezdrowo. Zdecydowanie preferuję niespodziewanki  przyjemne, takie typu wykiełkowanie nowego języcznika ( na co nie ma szansy z przyczyn oczywistych ) czy spokornienie stada ( na co nie ma szansy  absolutnie, również z przyczyn oczywistych ) a zamiast tych radości trafiają mi się niespodziewankowe  jazdy po kompletnie zakorkowanym mieście ( ostatnio szybciej  dojechałabym  do Wrocka niż  na Bałuty ), wykonywanie korekt dawniej zrobionych korekt ( przepisologia oraz jakość pracy urzędniczej - cóś bez nazwy i nawet nie można mieć tzw. pretensji rozładowującej  do urzędnika bo on działa w oparciu o tak a nie inaczej skonstruowane przepisy, jedyne co zostaje  to zawiązać  nowy spisek prochowy ), absolutnie jedyne w swoim rodzaju  czasochłonne atrakcje fundowane  przez NFZ ( jeszcze  żyjemy ale taki stan rzeczy wyraźnie nie podobie się tej  instytucji ) i co najgorsze - ciężkie zmartwienia przyjaciół które nie pozostają bez wpływu na mnie i które będą wymagały aktywności do której  muszę  się przygotować ( nie tylko  psychicznie ).

 Dzieje się znaczy. Niby powinnam  się przyzwyczaić bo jak do tej pory to rok ten  mija mi na paskudnych zdarzeniach z tymi nieodwracalnymi włącznie. Jakoś  się jednak przyzwyczaić nie mogę i co i raz wyglądam czy "czystego  skrawka nieba" nie widać zza tych chmur kłopotów. Zamiast tego mam  przeważnie czyste niebo w realu i dopiero  wczoraj paciorki  o deszcz zanaszane zostały pozytywnie rozpatrzone. Hym... zaprawdę Big Boss nie popisał się w tym roku z tym gryplanem dla mła, nadszedł czas na tzw. solidne  ochłodzenie stosunków z Najwyższą  Zwierzchnością. A jak będzie kontynuował sezon w tym klimacie ciężkim jak późne kino  Bergmana to urządzę strajk włoski - będę cieszyć się na złość takimi pierdołami jak  mycie naczyń czy kupno gaci! Niech wie że jestem  w k u r z o n a!


No a co tam w ogrodzie? Hym... ogród jest ten tego... zakurzony. Deszcz z lekka go tylko opłukał. Słowo zakurzenie  chyba najlepiej oddaje ten półzdechły stan po  tegorocznych  letnich upałach i wiosennej suszy. Taki zetlały, z lekka już fragmentarycznie  zmumifikowany, ćwierćstrupieszały,  bez śladu bujnego bogactwa  późnego lata.  Może gdyby drzew owocowych było więcej to cieszyłabym oczy obwieszonymi owocami gałęźmi ale sadek  u mnie  raczej mikry i nie wszystkie drzewa w nim owocują.  Trochę mnie kusi żeby cóś tam  sadowego dosadzić, nadal ciągoty wyraźne w kierunku zadrzewiania mam. Czasem przychodzi mi na myśl czy ta susza to nie ekspresowa kara za masową wycinkę drzew w epoce Szyszki,  wiem  że to za wcześnie na tzw. opłakane skutki bo proces bardziej skomplikowany   i że tak rzecz ujmę mniej bezpośredni ale może  Wielki  Drzewny postanowił udzielić nam lekcji poglądowej zanim  wytniemy wszystko co rośnie powyżej  wzrostu przeciętnego ludzia.

Napisałabym że naród nasz ma jakąś manię wycinania drzew ale to akurat nie jest prawdą - ludziska tną bez opamiętania drzewa  na calutkim niemal globie. Z chciwości, z głupoty, kompulsywnie - ech, ponadnarodowy to sport. Taa, ja wiem  że tlen to dostarczają głównie Oceany ale to rośliny  tworzą nam komfort życia.  Jakoś kuźwa ta nasza cywilizacja  nie chciała się rodzić na pustyniach i stepach, szukała  miejsc w dorzeczach, gdzie zielone pozwalało  nie tylko  przeżyć ale też się mnożyć. Nasza tęsknota za słodkim życiem znalazła odzwierciedlenie w opowieściach  o różnych takich cudownych miejscach, w przypadku kultury judeo - chrześcijańskiej i  kultury islamu to opowieść o Edenie, idealnym ogrodzie. W legendy zamieniamy historię miejsc które sprzyjały tworzeniu nas dzisiejszych  i z mrówczą pilnością robimy wszystko żeby ten cholerny rajski ogródek się nie powtórzył.  Natura nas  najwyraźniej  boli, tłumaczę to sobie  tym że mamy tzw. lęk egzystencjalny i wyzwolenia się  z niego upatrujemy w wyzwoleniu się z natury.  Jest to solidnie kretyńskie złudzenie  ale parę systemów filozoficznych  i religijnych dzięki takiemu złudzeniu zafunkcjonowało i niektóre  z nich  nadal mają się  dobrze.


Ze złości na tę ludzką głupotę oraz ogólny paskudyzm  fundowany mła przez Najwyższą Zwierzchność postanowiłam nabyć kolejne dżefka i posadzić na przekór wycinaczom i zająć się w blogim historią ogrodów.  Tak, ogrodów a nie  historią ogrodnictwa, która jest znacznie szerszym pojęciem.  Nie wiem jak się do tego zabrać ( znaczy do pisania ) bo wymagałoby to  planowania a jak  wiecie ze względu na złośliwości czynione  mi przez Big Bossa wolę niczego dokładnie nie  planować.  Kiełkuje jednak we mnie ta myśl o pisaniu na tematy historyczno - ogrodowe bo trafiła na  dobrą glebę.  Zawsze czułam pociąg do  historii i historyjek. Przyjdzie smętna faza jesieni, nawiozę się jakąś dobrą nalewką oraz litrami listopadowej herbaty i pisanie ruszy. A teraz zapoznam się z odmianami ozdobnych jabłonek w okolicznych szkółkach, wszak  jesień ma nie tylko smętne fazy. Muszę też  dogłębnie przemyśleć  sprawę wiosennego cebulowania, czas  na  dosadzenie  narcyzków ukochanej odmiany 'Thalia', krokusów i inszej drobnicy. Chcesz kolorowego przedwiośnia i młodej wiosny to myśl o tym ogrodniku  u schyłku lata! Mam nadzieję że Wielki Ogrodowy nie pokombinuje tak żeby żadnych radości z cebulowania wiosennego człowiek nie miał.  Wszak planowanie jest istotą  cebulowania, no bez  tego się nie da.  Publicznie oświadczam -  Jak  Big Boss będzie niespodziewanki  urządzał które zaskutkują brakiem kwitnienia cebul albo  ich zejściem to solidnie rozważę procedurę usunięcia z  Najwyższego  Urzędu.  Można  nie istnieć i co wówczas?! Ja sobie poradzę ale niektórzy anihilują  i dopiero wtedy nie zobaczą!

P.S. Ten  na B. z którym  mam napięte  stosunki znów się nie popisał - Tatuś musiał pozwolić odejść Nemo, swojemu ukochanemu kocurowi. Białaczka wirusopochodna, szczepionka jak kociarze wiedzą obarczona sporą dawką ryzyka a Nemo już był po przejściach. Ech!

piątek, 24 sierpnia 2018

Mundrości dziecięcych wierszyków

Pamiętacie  taką lekturkę pod  tytułem "Byczek Fernando"?  Ja pamiętam świetnie, być może dlatego że była to pierwsza książeczka którą w  wieku lat  trzech "czytałam" wprawiając w podziw dalszą rodzinę i stado przyjaciół rodziców. Spoko, nie byłam  ja małym geniuszem i królem czytelnictwa, co najwyżej w  wieku trzech lat szkoliłam  się w kierunku oszustwa i miałam  niezłe rezultaty. "Byczek Fernando" był opanowany pamięciowo i wiedziałam jaki tekścik jest na konkretnej stronie. Oprócz Byczka opanowałam w ten sposób jeszcze parę lektur poprzez dręczenie mojej Mamy klasycznym "Poczytaj mi Mamo". Co do znajomości literek to średnio było, jako bardzo młodociana podpisywałam się imieniem i nazwiskiem ale jedynie literki imienia "przemawiały", literki nazwiska były głuche jak ten pień. Odtwarzałam grafikę czyli uprawiałam klasyczny małpizm.  Dobra, koniec wspominków o cwanym bachorze, tym bardziej  że chyba  już o tym pisałam ( skleroza postępuje ) .
"Ach w Madrycie, ach w Madrycie, tam jest - myślą -  bycze  życie" jak to pisał Munro  Leaf a właściwie to  Irena  Tuwim. No właśnie - myślą. Miejsce pobytu w naszej części Europy w dzisiejszych czasach łatwo zmienić, człowieka nieraz kusi aby rzucić  w diabły to wszystko i gdzieś tam cóś na  nowo, wolny i w ogóle ( co prawda obecna władza pracuje nad tym żeby to nie było takie proste - a to nowy podateczek, a to nadzieja na mniej Uni w Uni  i tym podobne marzonka spijaczy miodów ). Prawdziwy problem dla ludziów jest jednak taki że od  samych siebie jest bardzo ciężko uciec, nowe miejsce nie zmienia nas aż tak mocno jak to sobie wyobrażamy.   Bardzo młodzi ludzie i tacy nieliczni co  potrafią się radykalnie odciąć od  przeszłości i naprawdę być nagle kimś innym przez czas dłuższy niż parę miesięcy niby się  wtopią ale   jakby nie do końca. A jak my dobrze leciwi to już w ogóle kaplica, nowe  wkurza nas tym że musimy się choć troszki po wierzchu  zmodyfikować. Im starsza jestem tym bardziej nie wierzę  w to że ludzie się tak naprawdę zmieniają.  Z moich parudziesięcioletnich obserwacji  jakoś mi  wychodzi że ukształtowani w dzieciństwie i wczesnej młodości później co najwyżej zmieniamy maski.

Ha, rozumiem Mamusię której nie bawiło za bardzo moje szczwane podejście do "czytania" i która z dzikim, oślim uporem uczyła mnie prawdziwego czytania.  Rozumienie literków układających się w słowa było  ważne a nie oszukańcze popisy krasomówcze.  Kształtować młodocianą! W dziecięctwie wczesnym bo potem okrzepnie, skorupka stwardnieje i będzie za późno na pracę nad człowiekiem.  Pracować kiedy po temu najlepszy czas.  Na przykładzie  emigracji   jasno widać  dlaczego to  tak ważne. Emigracja  to taka zdziwna zmiana bez zmiany,  jednych rozwija  a innym  tylko zapewnia tzw. godne  życie czyli jakiś tam status materialny,  często gęsto znośny jedynie "w przeliczeniu dewizowym"  że tak rzecz ujmę.  Ci których rozwija to  i tak już byli wcześniej  solidnie rozwinięci a pozostali mają po prostu tylko inne życiowe problema, takie charakterystyczne dla miejsc w których mieszkają. Niby się polepszyło ale cóś nie do końca. Brzydko pisząc ci pozostali i tak wyżej tyłka nie podskoczą. Niezależnie od tego czy ten tyłek będzie w Madrycie czy trzy kilometry za wsią na Mazowszu. Owszem,  miejsce tworzy człowieka ale  głównie  jest to miejsce wzrastania. Można się zapluwać  że nie bo się go nie lubi ale to jest zjawisko z kategorii "Z faktami się nie dyskutuje". Madryt bajeczny to raczej dziecięce marzenie, real zawsze skrzeczy jednako głośno, choć czasem barwa głosu mu  się zmienia. Odnoszę wrażenie  że u tych   wyemigrowanych co się wzięli i jakoś  nie  rozwinęli, rzeczywistość nowego miejsca słodzi porównanie z miejscem z którego się odeszło ( gorzej jak  nie słodzi należycie,  na ten przykład niewyemigrowni zamiast furmankami popylają  nowymi samochodami - niewyemigrowany aż się czasem ze wstydu chce pod ziemię zapaść że ten cholerny samochód kupił  ), tak jakby wyemigrowani wymagali "nagrody pocieszenia". Wicie rozumicie,  potwierdzenia że jest OK bo zagramaniczny konserwator powierzchni płaskich to nie jest to samo co  krajowy sprzątacz i oni słusznie zrobili  opuszczając  nasz grajdołek.  U tych rozwiniętych wyemigrowanych żadne pocieszki nie są potrzebne, oni są po prostu na swoim  miejscu. Nawet jak zarabiają na życie jako  Putzfrau ( artystom różnie się wiedzie ).  Bedą kimś  niezależnie od tego czy to Madryt czy  Pcim Dolny. Status materialny jest jakby w ich przypadku rzeczą wtórną.  Taki  im się życie  ułożyło  i już. Takie mnie  refleksyje naszły po wizycie hamerykańskiej części rodziny u naszego Tatusia i  opowieściach emigranckich w porównaniu   z którymi  te snute przez Szecherezadę wydają się blade jak wampir na głodzie.


A teraz z całkiem innej beczki. Wierszyk nieznanego mi autora z którym dopiero niedawno się zaznajomiłam. Hym... taki cóś jakby o moich stosunkach domowych.

"Piętro niżej, na parterze wychowano straszne zwierzę.
– Pfe! – Ruchliwe, obrzydliwe, bez ogłady krzty prawdziwej.
Skacze wciąż po oknach, płotach: Doskonały okaz kota.
Nie znosiła tego stwora Aga do rozmowy skora,
Nie lubiła panna Tecia, że to niby grzebie w śmieciach,
Że rozrzuca to i owo, że paskudzi wciąż na nowo.
Obie z Agą się zgadzały, że świat cały jest wspaniały,
Ale na cóż, Boże złoty, chodzą po nim TAKIE KOTY!!"

Taa, prawdziwe to, szczególnie o tej ogładzie. Dalej jest tyż prawdziwie:

"– Gdzież kocisko to wędruje? – Aga z pasją wykrzykuje.
I bez kota jeszcze gorzej. Z nudów Aga spać nie może,
Nie ma kogo krzyczeć, łajać, na nic cała wróbli zgraja,
Na nic buldog od sąsiada, co pod oknem zawsze siadał..."

A najprawdziwszy to jest koniec tego wierszyka!

"Panna Tecia – dusza złota, wyprosiła wreszcie kota
U sąsiadki na parterze. Nikt go już im nie zabierze!"

Z kotami ciężko ale bez nich jeszcze ciężej.
Na fotach ozdobnych kobity ze źwierzętami. Marzy mnie się być jak ta z pierwszego zdjątka  i nie o tę żeńską urodę w stylu retro mnie się rozchodzi. Nawet nie o bryczesy. O tę szpicrutkę i karność kotowatych ( trochę chyba udawaną ) na tej fotce.

sobota, 18 sierpnia 2018

Rzadko widywany Alcatraz w sierpniowej odsłonie

 Jaki jest tegoroczny sierpień w Alcatrazie? Taki jakby go w ogóle nie było! Widuje ogród rzadko, w biegu, w przelocie, chybcikiem zerkam.  Ech, lato jest a ogrodowania nie ma. Taka zdziwność nad zdziwnościami.  Postanowiwszy że się cóś ruszę i nawet Pana Andrzejka umówiwszy do roboty cięższej ale burza co nam przylazła, wisi i jak na razie  pogrzmiewa z oddali  nie sprzyja wyciąganiu sprzętu elektrycznego i robotom ogrodowym.  Na zachętę do ogrodowania poczyniłam jednak zakupy  roślinne, takie z cyklu "Witaj jesieni!".  Po prawdzie  teraz dostało prezenty Podwórko ale w końcu w Alcatrazie wylądują rarytetne języczniki, więc on bynajmniej  nie jest pokrzywdzony.  Nabywszy kolejne zimowity odmiany  'Waterlily', cebule  były tak dorodne że nie sposób było mi się im oprzeć.  Przy tej okazji poczyniłam pierwszy zakup cebul wiosennych - krokusy 'Vanguard' kwitły tak  pięknie  w tym roku  że mam chciejstwo na załanienie nimi Podskarpka i  Zabukszpania.  Nie oparłam się też zawilcom jesiennym, 'Pretty Lady Diana' to karłowata odmiana, krzyżówka Anemone hupehensis var. japonica i Anemone hupehensis 'Diana'. To jedna z odmian z serii "Pretty Lady", pochodzi z Fukushimy a wprowadzono  ją w 2011 roku. 'Pretty Lady Diana' kwitnie od  sierpnia do października i ponoć jest dość odporna  na zimowe chłody ( pod  warunkiem  że nie rośnie w cięższej  glebie ). Bezczelnie się przyznam że skusiła mnie jej karłowatość bo z urodą kwiatów jest tak sobie, znaczy znam  ładniejsze jesienne anemony ( taka 'Lorelei' na ten przykład ).  No ale mnie się przyda coś niskiego na przód rabaty Podjarząbkowej, jakaś nienachalna w odbiorze roślina która ucieszy oko jesienią.

Na tym nie koniec zakupów - nie wiem dlaczego, chyba z czystego łakomstwa zakupiwszy miskanta  'Morning Light'. Po prostu  wzięło  i wezbrało we mnie poczucie  że kolejny biało paskowany miskant powinien pojawić się w ogrodzie. Zdrowe to nie jest, ten konkretny zakup ma wszystkie cechy charakterystyczne  dla  kupowania kompulsywnego - kupiłam roślinę dla której muszę wymyślić stanowisko. Chyba terapia by się przydała jakowaś albo co.  No ale to  mnie się takie  zachowanie brzydkie zrobiło po wyprawie na śmieci. Pozazdraszczałam okrutnie  Psu w Sweterku jej wyprawy do Bolesławca i postanowiłam  zusammen z Mamelonem udać się na  śmieci do  Kutna, naszego lokalnego Czacza. A tam groza, nie kupiwszy nic bo nic mi w oko nie wpadło. Pomidory kojące  i papryki pocieszenia na nic się zdały, śmieci były  bez potencjału, jakieś przebrane i w ogóle nienadające się do dalszej obróbki. Po prostu śmieciory zwykłe a nie porządne, godne przywleczenia do domu śmieci. No i skutek tego jest  taki że teraz mam zagwozdkę miskantową. Na szczęście ( albo i nieszczęście - zależy jak na to spojrzeć  ) są na tym  świecie  gorsze zagwozdki z którymi muszę sobie radzić i  jakoś tam  radzę więc na pewno cóś w kwestii biało - paskowańca wymyślę.




Na dzisiejszych zdjątkach anemonowa nowość w ogrodzie, zwierzątka które się nie ukrywają i takie podstępnie zaczajone oraz smętna  Sucha - Żwirowa.  Do Alcatrazu nawet nie zbliżam się z obiektywem!  Trza się najpierw  zbliżyć don z innym sprzętem.

niedziela, 12 sierpnia 2018

Kocie gadki - wykonywam tłumaczenie

Jak niemal  każda osoba mieszkająca pod jednym dachem ze zwierzętami mam tzw. tendencje  do antropomorfizacji inszych gatunków.  Czasem się zastanawiam czy koty są  świadome  że ludzie  podejrzewają je  o zdolność felinizacji człowieka. Bo podejrzewają, to jest pewne bo ja jestem  ludź i podejrzewam. Wydaje się mi to pewne bo w końcu jakiś tam dialog między nami ssakami ( a niekiedy ptakami a nawet gadami ) jest prowadzony.  Bez słów  ale  niekoniecznie bardziej prymitywny, rozmawiamy całym ciałem, zapachami,  dźwiękami - na bogato.  Co prawda ciężko nam dziś przyjąć pozasymboliczne, pozaliteralne , ogólne pozawerbalne porozumiewanie się jako to najbardziej szczere czyli właściwe. Dialog wg. przeważającej części ludzkości to słowa, słowa, słowa.  Padają hasełka typu "proces logiczny",   "myślenie pojęciowe", "kognitywność" albo i jeszcze mądrzej i tylko od czasu do czasu  do czasu do nas dociera że ktoś  uznał czyjeś poglądy za głupie  bo mu skóra interlokutora cóś brzydko pachniała. Nie uświadamiamy sobie masowo tego pozawerbalnego dialogu który prowadzimy ze  światem, w ogóle cóś tacy mało prawdziwie  świadomi siebie  jesteśmy.  Na ten przykład pieprzymy o nadzwyczajnym statusie naszego gatunku, o tym jak to potrafimy środowisko zmieniać  i w ogóle,  nie zauważając że takim bakteriom to my w tej dziedzinie nawet do fimbrii i pilusów  podskoczyć nie możemy. Naczelne mają tendencję do  głupawego zadowolenia z siebie, u kuzynów dostrzegamy to wyraźnie u siebie tę cechę starannie ignorujemy. Cóż może ona była  naszemu rodzajowi potrzebna do czegoś tam ale nie wiem czy  w przypadku  naszego gatunku nie stała się balastem.

Z drugiej strony przeca większość ludzi wie  że zwierzęta czują, podejrzewa że ich procesy myślowe w jakiejś części są tożsame z naszymi a nawet postrzega że sposób myślenia co niektórych gatunków gwarantuje im zdolności adaptacyjne wcale nie gorsze od  naszych. Taa, taka dychotomia nam się  robi - z jednej strony odjechany "pan stworzenia" a z drugiej nie tak głośno wyćwierkiwane ale za to głęboko zakorzenione przekonanie o istniejącej bliskiej więzi z innymi gatunkami. Cóż, pojęcie  "pana stworzenia" nie wytrzymuje krytyki, przeżynamy  z takimi bezmózgami jak   wirusy więc  zdaje się  że to drugie podejście jest tym właściwym ( zapewne ku rozpaczy kreacjonistów ). A jak ja tylko przedstawiciel jedynego obecnie występującego  gatunków z rodziny Homo w  rodzaju naczelnych to sobie  mogę przekładać z kociego na ludzki, choć sprawa  trudniejsza niż  z przekładem z inszego ludzkiego języka.  A może wcale nie bo "Słowa są źródłem nieporozumień"? Przeca ludzie na całym świecie, niezależnie od  języka w który ubierają myśli  rozumieją swoje zwierzęta, więc może tylko porządnie trza odkurzyć stary zapomniany język którym kiedyś porozumiewaliśmy się ze  światem i wysłowić niewysłowione.

Podstawiam sobie literki pod ruchy ogonów, pozycje uszu, burknięcia, miauczenia  i "strzelanie ślepiami" i słyszę w myślach te dialogi, monologi i kłótnie wieloosobowe. Ha, czasem nawet słyszę cóś jakby  śpiew  tłumu. Tak, przyznaję się  bez bicia - znam mowę zwierząt!  Nie wszystkich ale tych ze mną  żyjących pod jednym dachem to na bank.  Mam wykute na blachę nawet cóś jakby idiomy, he, he, he.  Oczywiście jak to w każdym tłumaczeniu ( dobrym ) trochę ze mnie w tej translacji  jest, nie da się tego uniknąć.  Bezczelnie się pocieszam że to zawsze lepsze niż robota robota, każdy kto  tłumaczył googlem wie  o czym piszę. Moje zwierzęta w związku z  moim  nazwijmy to wkładem artystycznym, potrafią kląć, snuć opowieści szkatułkowe a nawet śpiewać. No tak, w końcu tłumaczę na moje a dopiero potem jakoś to układam na ogólnoludzki wyrażany  po polsku. Jestem pewna że podobny proces translacji ludzkiego na koci przeprowadza  druga strona i że tam też istnieje pewna indywidualizacja tłumaczenia zależna od osobowości tłumaczącego.  No  bo tak, zwierzęta wicie rozumicie to też indywidua so.  Mam wrażenie że podobnie jak ludzie są stadnie przekonane o swej  indywidualnej niepowtarzalności, he, he, he.


Jakież to u mła w domu kocie rozmówki się odbywają?  "Ano różne, różniste" że zacytuję klasyka. Pogodne pogawędki  o pogodzie i możliwości zmoczenia futerka,  egzystencjalne gadki o dużym stopniu złożoności pojęć ( cinżko  to tłumaczyć ),  przechwalanki, kłótnie różnopowodowe, zażarte dyskusje na temat hierarchii gatunkowej.  Oprócz rozmówek prowadzone są monologi, za przerwanie monologu  grozi  kara - czystość formy ma  być zachowana! Uprawiane są też  tak zwane półrozmówki półgębkiem, takie niedopowiedzenia celowe bądź nie. Gwarno  i ciekawie znaczy jest. Przykłady?  Proszę bardzo - poranne rozmówki przedśniadaniowe w  wykonaniu kociej czwórki  i mła.


Mła otwiera ślepie o  godzinie czwartej  trzydzieści bo  poczuła na powiece wilgoć.  Po  otwarciu ślepia druga porcja śliny sącząca się ze sznupy udeptującej mła  Szpagetki trafia w gałkę oczną.
"Czy czujesz jak  cię kocham?" - wymrukuje i wydeptuje na mła Szpagetka
"Boszsz, kota proszę  zejdź.  Nie po szyi, nie po szyi!" - wystękuję mła
"Ale czujesz jak  cię kocham?  I będę cię kochała aż do podania śniadania! Bardzo cię  będę kochała, o tu po szyi łapką będę cię kochała, tak żebyś naprawdę  poczuła  że cię naprawdę kocham"
"Eghhhghhh...." - mła  czuje, nie ma siły  żebym  nie czuła.  Naprawdę!
"Śniadanieee, śniadanieee, zrób śniadanie okaż miłość kotu."- wydeptywane z uczuciem.
Nagle  Szpagetka zamiera w pozie "Łapa na gardle", po czym powoli odwraca głowę w kierunku skradającej się Sztaflisi.
"Byłam pierwsza" - cedzi spojrzeniem.
"No i wuj!" - odpowiada Sztaflik postawą ( siad,  łepek tak ustawiony że  robi się większy podbród, spojrzenie nr 21 pod tytułem  "Nie mamy Pana płaszcza i co nam Pan zrobi?" ).
"Ignoruj ją, nadal cię będę kochała" - Szpagetka pomrukując i śliniąc się obficie wydeptuje na mła ale na wszelki wypadek rzuca Sztaflikowi spojrzenie nr 22 pod tytułem "Rozpiendrolę  wam tę szatnię jak  płaszcz się nie znajdzie."
Łup! Czuję na brzuchu cztery kilo kota. Wydaję z się cóś  na kształt westchnienia "Eyyii...".
"Odtąd   aż do nóg jest moje do kochania" - udeptuje  energicznie Sztaflik
"Ale ja kocham mocniej" - Szpagetka włącza do akcji pazury
"Yyyyyyy!" - to mła
Koty udeptują mrucząc, mła  usiłuje złapać oddech i cóś zrobić z rękami zaplatanymi w kołdrę.  Wyzwolić ręce i oswobodzić  się z tej kociej miłości to priorytet, znaczy szansa na przeżycie. Łup! O rany jak dobrze że obok głowy skoczyła a nie na głowę! - myśl przebiega mła przez mózg a tymczasem Okularia rozsiada się na poduszce i szykuje  do porannej toalety. Zaczyna od  wylizywania łapek którymi myje sznupę ale  nie kończy ablucji bo interesują ją moje  usiłowania wyplątania rąk z kołdry.
"Polowanie, bawimy się w polowanie!"- Okularia cała jest Wielką Łowczynią. Szpagetka przerywa udeptywanie  i też zostaje  Wielką Łowczynią. Mła jest już dla nich  tylko ofiarą.  Sztaflik widząc  że zwalnia się miejsce przy szyi szybko zajmuje pozycje na klacie mła  i zapewnia  o gorącym uczuciu.
"Bardzo cię kocham i śniadanie też. Ukochaj kota daj  śniadanie" - wydeptuje mocno, na szczęście  się nie ślini.  Jak się waży ponad cztery kilo zamiast dwóch z małym kawałkiem to nie trzeba się ślinić żeby  przekonać o solidności uczuć.
"Łiiii!" - popiskuję bo  Okularii udało się  osaczyć  rękę mła i  zagryźć. Nagle  słyszę ten jękliwy ton pełen  pretensji, Felicjan przylazł z dworu i wymiaukuje żale:
"No jasno jest, prawie południe a  śniadanie  nienaszykowane. A ja  głodny  jestem!  Zły jestem, zaraz zrobię porządek z tymi tam co na tobie siedzą. Skoczę tylko na ciebie i będę porządkował! A potem zjem  śniadanie."
Robi się nieciekawie, nie życzę sobie  żadnych bójek na mnie. Zanim  Felicjan zdąży skoczyć na łóżko trza się wyzwolić z dziewczątek.  No niestety mła  musi  się przy tej czynności wspomóc  rykiem pełnym emocji  i wyrazu.  Jednego wyrazu.
"Karrrwaaa!" - ryczę i wygrzebuję się spod kotów jak  Godzilla spod zwałów ziemi, otrząsam się z nich i łapię oddech.
"No, wstałaś wreszcie!" - rzuca pełnym dezaprobaty miaukiem  Felek i natychmiast nowym miaukiem dodaje "To teraz kochaj nas i daj  śniadanie"
Stado dzikim pędem rzuca się do kuchni, ja uciekam do kibelka. W łazienkowym lustrze widzę swoją oplutą gębę i podrapaną szyję ( miłosne pazurkowanie Szpagetki ), włos zmierzwiony. Za to nie widzę  nawet mikrego  śladu po tym co kiedyś zwano poranną świeżością.  Nie ma jednak czasu na dołowanie się  wyglądem, z kuchni dobiega ryk zbiorowy:
"Śniadanie, daj  śniadanie! Kochaj Kota!"
Takie to są poranne kocio - ludzkie gadki.


Dzisiejszy wpis miały ozdabiać pocztówki  z kotami drukowane w Japonii na początku  XX wieku ale  doszłam do wniosku że  nie ma co pocztówkować tylko trza  pokazać z czego się kocie pocztówki narodziły ( jak się lepiej wgryźć w temat to jak wyglądały praszczury mangi ).  Jak o ukiyo - e i kotach to musi być o Kuniyoshi Utagawa ( to ten facet na drzeworycie powyżej, oczywizda należycie otoczony kotami ).  Naprawdę nazywał się Magosaburō Igusa ale japońscy artyści przyjmowali nowe imiona i nazwiska  kiedy osiągnęli mistrzostwo w swoim fachu.  Tak jakby z rikszy  nagle zrobiła się toyota. Często przyjmowano nazwiska artystów  u których się kształcono,  Kuniyoshi przyjął nazwisko Utagawa które należało do jego mistrza Kunisady Utagawy, który z  kolei przyjął je  od artysty zwanego Toyokuni Utagawa. Wielki ród japońskich artystów ukiyo - e Utagawa to ludzie niespokrewnieni ze sobą tylko tacy których połączyła wykonywana przez nich sztuka. Rodzina  to naprawdę pojemne pojęcie, he, he, he. Utagawa Kuniyoshi żył w latach 1798 - 1861, w złotym okresie sztuki ukiyo - e, znaczy w epoce zwanej Edo.

piątek, 10 sierpnia 2018

Domowe wakacje

 Na warsztacie wpis o kocich rozmówkach ale cóś go skończyć nie mogę ( Sztaflik zagaduje mnie  jak tylko do niego siadam ), gorąc obezwładniający wokół, rośliny wyglądają kiepsko i w ogóle tzw. radości lata w całej  krasie. No może gdybym nie była wielorybem karłowatym to jakoś lepiej bym to znosiła ale ja jestem ssak ze sporą wyściółką tłuszczową ochraniającą organizm ( jak to u kaszalotów he, he, he ), przeznaczony do  życia w chłodniejszych klimatach. Dobra, normalne arktyczne temperatury tyż odpadają, preferuję krainy gdzie panuje wieczna wiosna czyli temperatura oscyluje koło dwudziestu stopni Celsjusza  na plusie. Niestety rzeczywistość  nie tyle skrzeczy co wręcz  ryczy przez megafon i to w dodatku brzydkimi wyrazami. Karrrrwa, upał! - tak jakoś to brzmi. Roztapiam się zatem jak ten smalec i usiłuję przeżyć. Na szczęście  geriatryczna aktywność spadła, damulki siedzo w domach, miętę chłodzącą popijajo ( od czasu do czasu jak ciśnienie pozwala to piwko "na przepłukanie  nerek" czy tam inny cydr "dla serca" ), telewizje oglądajo pomstując na polityków wszelkich opcji oraz drzemio popołudniami.  Jest szansa  że niczego nie wywiną, choć nie mam złudzeń  że jak się tylko nieco ochłodzi to spróbują wykonać  cóś   starannie  im zakazanego. Koty w domu bywajo ale tylko w sprawie posiłków, jedynie Sztaflik przychodzi żeby troszki pogadać. Czasem troszki się rozrasta w jakieś dłuższe pogawędki, ona  się ostatnio  bardzo rozmowna zrobiła ( pewnie dlatego że reszta stada podsypia zabunkrowana  w Alcatrazie i w zadrzewionej części Podwórka i na rozmówki z nią nie ma specjalnej ochoty ).




 Dochodzą mnie wieści wakacyjne - a to maman Wujka  Jo z powodu solidnego niedowidzenia usiłowała zażyć ochłody  w zasinicowanym  Bałtyku ( co prawda była to tylko ochłoda stóp, ewentualnie łydek z kolankami  ale panika była urządzona  przez sister  Wujka ze względu na te 98 wiosen które maman sobie liczy ), a to Gosia i Piotrek mają sporo do  opowiadania po alpejsko - włoskich  wojażach,  Cio Mary  i Wujek  Jo już się wyrywają nad jeziora i do lasów jak te ogary. No wakacje, Panie tego, wakacje - nawet młodszy siostrzeniec wyruszył ku lekkiej zgrozie  rodziny na swój pierwszy obóz ( starszy został w domu powodując u Magdzioła ambiwalentne uczucia - z jednej strony cool, kochający młody przełożył nad radości obozowe przebywanie  z mateczką i tatusiem, z drugiej niepokój czy on aby nie cierpi na mamincyckizm ). Piszę  o tej lekkiej zgrozie bo młodszy jest jeszcze bardzo młody ale sam się napraszał  i w ogóle "wiatr we włosach " i te klimaty. Ja tradycyjnie czas letni to spędzałam z kotami w ogrodzie i wyrywałam tylko na krótkie wyjazdy, w tym roku to one koty ten letni czas spędzają w ogrodzie  bez mła a te krótkie wyjazdy cóś mnie nie  nęcą aż tak mocno jak wanna z chłodną wodą, znośna temperatura w domu i  lody waniliowe z mrożoną kawą które rozweselają moje podniebienie w skwarne popołudnia. Upały sprawiają że cóś  stacjonarna się robię, tzw. noszeń nie posiadam.  Może to i dobrze, portfel cichutko  narzeka i lepiej  go nie prowokować do głośniejszych protestów. Domowe wakacje tyż mają swój urok - wreszcie dopadłam do książek co to miałam je przeczytać "ale zawsze cóś",  w tropikalne noce  które spać nie dają oglądam filmy z  tych "co to może kiedyś, jak będzie więcej czasu".  Kto wie może  kartony i akwarele wyciągnę i odświeżę te resztki we mnie co jeszcze zostały po czymś zwanym  "artyzmem koncesjonowanym"?




Zdjęcia dzisiejsze są z Podwórka, nie napiszę co żal mnie ściska ale sami widzicie że  ściska mocno. Jesień Panie tego na tych moich rabatach a tu jeszcze półmetka sierpnia  nie ma!

sobota, 4 sierpnia 2018

Codziennik - porządki blogowe i inne takie tam

Spokojnie, do porządków i w ogóle jakiegokolwiek wysiłku fizycznego to mnie raczej teraz ciężko namówić natomiast nic  nie stoi na przeszkodzie w porządkach blogowych. Cały miesiąc lipiec pilnie usuwałam spam z Azji, dzielnie  śledziłam komentarze i  zamartwiałam rosnącą ilością wejść ( taa... więcej wcale nie znaczy lepiej ). Reklamuję jak się okazało  platformy do gier a raz nawet udało mi się zareklamować stronę porno. Rozwijam się znaczy  biznesowo choć biznes jest taki w stylu  kolegi szwagra Antka, znaczy szmal do mojej  kieszeni cóś nie płynie. Zanim zacznę nienawidzić mieszkańców dalekiej  Kambodży muszę podjąć jakieś kroki "odnienawidzające".  Poczułam że czas na obrazek kontrolujący czy aby komentarza nie wysyła szczwany bocik ze skośnymi procesorami.  Wiem że to do doopy i w ogóle ale ni ma wyjścia. Jak mnie już wywalą z bazy programu spamującego ( trochę potrwa ) to  przywrócę stare ustawienia.  Przepraszam za ewentualne niedogodnościowanie.
A co u nas?  Nudno nie jest, jak tylko zdjęli gips z nadgarstka  Gieni występy medyczne zaczęła Irenka.  Jak to określiła  Małgoś - Sąsiadka prawdziwe  nieszczęście bo upadła z powodu  omdlenia  a nie potknięcia. Jakby upadek spowodowany potknięciem był jak najbardziej usprawiedliwiony  i tak naprawdę był jedynym właściwym  rodzajem upadku bez względu na jego konsekwencje a wszystkie inne upadki to straszna choroba.  Niestety  Irence się nieszczęśliwie zemdlało  w związku z czym głównie  będzie leczona kardiologicznie i  internistycznie ( potłuczenie ma solidne  ).  Irenka  na razie  w strachu, czas na pewną dumę z "bo mnie się zrobiło"  przyjdzie  dopiero po podleczeniu, podczas snucia wieczornych opowieści krzesełkowych na Podwórku. No tak, słodkie bajania  o wyższości schorzeń  kardiologicznych  nad  prozaicznymi urazami ortopedycznymi. Na taki obrót sprawy mam nadzieję. Pocieszam się że przy tej pogodzie mogło być z tym Irenkowym zdrowiem  gorzej, że jeszcze nie jest tak źle, że jak na 90 latek to jest  jeszcze dziarsko ale mam świadomość  że pogoda mojej kamienicznej   geriatrii  nie sprzyja i byłoby najlepiej  gdyby upały przestały nas dręczyć.

Kotom pogoda ze spiekotą jakby przestała doskwierać, może się przyzwyczaiły. Felicjan zamiast w domu siedzieć i wyra pilnować bezczelnie ucieka i wraca z poparzoną przez słońce  gębą. Zadaję mu  maści i kremy ale pomaga mu to średnio.  Najlepszą opcją byłoby  zatrzymanie go w domu ale Felek jakiekolwiek ograniczenie  wolności odbiera jako wypowiedzenie wojny.  Nie mam siły na prowadzenie działań wojennych, zwabiam więc tylko gada do  domu na żarcie i usiłuję zapewnić mu w chałupie rozrywkę coby szybko z niej nie wyszedł ( niestety ulubioną rozrywką jest wyżeranie Małgoś - Sąsiadce z talerza,  Małgoś co prawda ryczy  że to tylko  niesolony ser biały ale ja się  wściekam  bo chodzi  o sam fakt siania terroru przez Felka a nie jego menu ).  Trio dziewczęce zaszywa się w Alcatrazie, wracają  tylko na posiłki, jedzą ekspresowo  i myk do ogrodu. Od czasu do czasu któraś zaszczyca mnie tzw. solówką czyli okazaniem miłości przez udeptywanie, przytulanie czy  ślinienie. Korzystają z lata na całego, może czują że tak trzeba.  Ja cóś nie czuję, za to zrobiło mnie się starawo - wyraźnie babcieję. A  to słońce za ostre, a to wietrzyku brak, a to wozduch za ciężki  bo  cóś jakby burza  w powietrzu wisiała ( na ogół  tylko wisi, skrapla się u nas  średnio ), każdy pretekst jest dobry  żeby nosa z czterech ścian  nie wyściubiać. Chyba spłynęła na mnie z mojej  geriatrii   ta potrzeba ostrożności, uważania i oszczędzania się bo to "Wiek już nie ten". W związku z  moim babcieniem ogród żyje sobie w spokoju niezakłócanym moją obecnością,  kto wie co  się w nim jeszcze podczas mojej absencji zalęgnie -  stado jelonków, zające, a może lisy z kotowstrętem ( znaczy takie które nie zbliżają się do kotów )?

No animalne życie w nim na pewno wre, słyszę po nocach "pijackie" rozmówki  jeży, ryki pilnujących  terytorium Felicjana i Sztaflika, śpiewy świerszczy. Nad ranem zaczynają się kłótnie srok, ćwierkolą i insze ptaszęta - pewnie umawiają się na polowania  na te tabuny komarów grasujących w co bardziej cienistych miejscach ogrodu.  Jak wygląda  szata roślinna?  Sorry, nawet nie chcę wiedzieć bo być może musiałabym jakąś wymagającą straszliwego wysiłku interwencję podjąć.  Chyba jednak mogę być  spokojna o stan roślinek z tego jakże paskudnego dla mła  powodu  że co miało paść to już  padło. Wczoraj padło właściwie czyi spłynęło z góry  parę kropel więc nie czuję się aż tak  bardzo zobowiązana do konewkowania czy naszlauszania , sumienie mam takie półczyste, he, he, he.
P.S. Irenka oprócz wypisów z kardio i interny  zdobyła kolejny sprzęt  ortopedyczny - z powodu starych złamań kompresyjnych  przepisano  jej stosowne oprzyrządowanie i szczęśliwie wywiozła  z izby przyjęć gorset ortopedyczny.  Dziewczęta z geriatrii już zazdraszczajo  ( Małgoś - Sąsiadka natentychmiast poczuła  że ma silne bóle w okolicy lędźwiowej  i też by przydała  się jej  pionizacja  - no tak, do tej pory poruszała się poziomo, he, he, he ). Przejdzie im jak zobaczą to ustrojstwo, choć kto wie czy Gienia jako twarda zawodniczka  się nie skusi. Pociesza mnie tylko to że może się jej nie uda,  Gieniowe  złamania cóś szczęśliwie  z roku na rok "słabsze"  ( zaczęła od biodra, potem był  bark, w zeszłym roku zakładany popręg Wernera w tym roku już tylko nadgarstek  ). Także  na stanie mamy nowość, co prawda jeszcze nie moje wymarzone języczniki ale  gorset  ortopedyczny to też jest cóś. 


Dzisiejszy wpis ilustrują prace nieznanego mła autora.  Nieznanego bo alfabet je opisujący jest mła obcy. Wiem że to nie ten którym posługują się w Kambodży he, he, he, wygląda mi na chiński. W necie znalazłam po angielsku jeno tytuły tych prac, czy one autentyczne czy też nadał je jakiś sieciowy poeta nie  wiem.  Na pewno są  adekwatne do tego co  na łobabrazkach -  "Letni sen w ogrodzie",  "Wietrzyk wśród drzew jabłoni" - te klimaty.  Do mnie przemawia najbardziej ostatni obrazek, razem z tytułem "Radości zimy" - chyba wiecie dlaczego.