Strony
▼
piątek, 31 sierpnia 2018
Ogrodowe podsumowanie miesiąca
No i lato nam mija. A ja co? A ja na to jak na lato - bezczelnie przyznaję że się cieszę. Żadnych smuteczków i nostalgii, żadnych tęsknic za ciepełkiem i słoneczkiem, nic z tych rzeczy. Ulga, że już , że wreszcie, że oddychać można a kto wie czy nawet nie popada. Tegoroczne lato trwało na dobrą sprawę od połowy kwietnia więc człowiek ma prawo być nim zmęczony. W końcu wiadomo - co za dużo to i wieprzek nie pochłonie! Dopiero od paru dni temperatura jest znośna, opady się opadziły i w ogóle sierpień zaczyna przypominać stare polskie lato a nie rozpaloną słońcem kanikułę Umbrii czy tam innej Katanii. Jak temperatura znośna to można cóś tam nawet ogrodowego wykonać i przy tym nie paść ryjcem na glebę. Ogród co prawda wygląda smętnie po tym dłuuugim lecie ale zielone zawsze dobrze człowiekowi robi na jestestwo. W Alcatrazie trochę nowych roślin nawet przybyło, trza w końcu uzupełnić straty po suszy i upałach. Nieczęsto to się zdarza, zazwyczaj to zima jest u nas okresem próby dla roślin. Mam nadzieję że wiosna i lato z taką pogodą jak w tym roku nie będzie coroczną "jazdą obowiązkową", mało miła dla mnie zima absolutnie mi wystarczy do zaspokojenia masochistycznych ciągotek - kolejnego sezonu ogrodowego z taką "piękną" pogodą mogłabym nie zdzierżyć. Przede mną jesienne sadzenie cebul, przepatruję stanowiska w Alcatrazie na których mogłabym posadzić drobnicę typu krokusy czy szafirki. Muszę tyż pomyśleć o jakimś nawozie długo działającym, mączka bazaltowa by się przydała. Znów planuję co może rozbestwić Wielkiego Ogrodowego więc lepiej cicho sza, ani mru, mru i w ogóle hush - hush. Podsumowując ogrodowy sierpień - upał, sucho więc małorobotnie było. Rabaty wyglądają jakby już po połowie września było.
środa, 29 sierpnia 2018
Szkółking u schyłku lata
Na stresy i frasunki oprócz trunków najlepsze są szkółkowe sprawunki. Przynajmniej dla mła. Odstresowuje się oglądając i wybierając rośliny do ogrodu, insze zakupy tyle szczęścia nie dają Jej Tabazellowatości. A to bluzeczka cóś ciasnawa, a to mebelek cóś drogi, zawsze jest ten dziegieć w miodziku. Z roślinami to Panie tego luzik, same miody pachnące i słodyczaste. Akacjowe i gryczane równie mile widziane. Jesień więc wyprawa w kierunku Bedonia i Ksawerowa, trawy i oczary mnie się zamarzyły ( na jabłonki ozdobne jest inszy kierunek ). Zacznę od egzota, który w egzotycznych warunkach jest inwazyjny jak cholera ale u nas to trzeba dbać coby nie odfrunął z królikami. Piórkówka afrykańska Pennisetum macrourum naturalnie występuje we Wschodniej i Południowej Afryce oraz na Półwyspie Arabskim ( konkretnie to w Jemenie ). Hym... strefy 8 - 10 polecane do uprawy, no ale po tegorocznych upałach to ja już nie jestem pewna czy aby na pewno miasto Ódź leży w strefie 6b. Pożyjemy, zobaczymy jak to afrykańskiej trawce w miejskiej Centralno - Polszcze się w gruncie powiedzie.
Mniej egzotyczna a za to urodna wielce okazała się trawa pod tytułem palczatka Gerarda Andropogon gerardii 'Blue Mist'. Coolorek źdźbeł z tych powalających, znaczy "niebiewskość prawdziwna", pokrój palczatkowy klasyczny czyli cylindycznie miotlasty, żadnych tam malowniczo przewieszających się pędów, fontann czy tym podobnych radości. Na mocno suche stanowiska, na których się nie pokłada, nie wylega i nie zanika po zimie. Na podobne stanowiska dokupiłam ulubione przez mła ostnice, tym razem padło na ostnice Jana Stipa joannis. Kiedyś już je uprawiałam, nasionka dostałam od Tabazowej Krysi, ale młode sadzonki nie wytrzymały ciepławej a mokrej zimy. Tym razem posadzę na prawdziwej Saharze, w okolicy brzózek wysysających wilgoć z gleby. W szkółce trawnej dorwałam też roślinkę z trawami raczej nie kojarzoną, ślicznego ciemiernika o dubeltowych kwiatach. Taką wariacje na temat różu ma na płatkach że nie mogłam mu się oprzeć. Ciemierniki zdaje się mła zaczynają być w Alcatrazie jedną z głównych atrakcji. Alcatraz chyba je lubi bo jak na razie nie tępi i nawet pozwala się rozsiewać. Nowy nabytek to tzw. angielska sadzonka, znaczy solidna, duża i chyba nawet z brytolskich nasionków. W szkółce w Bedoniu rzuciłam się na oczary, kolejna 'Diana' i po raz pierwszy w Alcatrazie sadzona odmiana 'Pallida'.
Na dzisiejszych fotkach tylko jeden zakup - ciemiernik. Wszystkie palczatki ( nówka i przesadzone ) nie wyglądają jak na razie wyjściowo. Ostnice też nie są w tej najpiękniejszej fazie. Macie za to obfocone insze trawska i rozchodniki z Suchej - Żwirowej.
niedziela, 26 sierpnia 2018
Codziennik - zmierzch lata i złośliwości Big Bossa
Z moich umówień z Panem Andrzejkiem guzik wyszło, real jak zwykle wywinął kozła i kolejne gryplany się posypały. Niedużo tych gryplanów bo po prawdzie to ja już planowo nie planuję bojąc się niespodziewanek czyhających "za rogiem". Szczęśliwie Cio Mary i Wujkowi Jo udało się jednak wyjechać na to wymarzone łono natury, więc przynajmniej oni cóś tam robią zgodnie z planem. Dobre i to w tym naszpikowanym niespodziewankami czasie. Nie że ja tam mam ciężki niespodziankowstręt, po prostu nie każda niespodziewanka bywa przyjemna a w ogóle to co za dużo to niezdrowo. Zdecydowanie preferuję niespodziewanki przyjemne, takie typu wykiełkowanie nowego języcznika ( na co nie ma szansy z przyczyn oczywistych ) czy spokornienie stada ( na co nie ma szansy absolutnie, również z przyczyn oczywistych ) a zamiast tych radości trafiają mi się niespodziewankowe jazdy po kompletnie zakorkowanym mieście ( ostatnio szybciej dojechałabym do Wrocka niż na Bałuty ), wykonywanie korekt dawniej zrobionych korekt ( przepisologia oraz jakość pracy urzędniczej - cóś bez nazwy i nawet nie można mieć tzw. pretensji rozładowującej do urzędnika bo on działa w oparciu o tak a nie inaczej skonstruowane przepisy, jedyne co zostaje to zawiązać nowy spisek prochowy ), absolutnie jedyne w swoim rodzaju czasochłonne atrakcje fundowane przez NFZ ( jeszcze żyjemy ale taki stan rzeczy wyraźnie nie podobie się tej instytucji ) i co najgorsze - ciężkie zmartwienia przyjaciół które nie pozostają bez wpływu na mnie i które będą wymagały aktywności do której muszę się przygotować ( nie tylko psychicznie ).
Dzieje się znaczy. Niby powinnam się przyzwyczaić bo jak do tej pory to rok ten mija mi na paskudnych zdarzeniach z tymi nieodwracalnymi włącznie. Jakoś się jednak przyzwyczaić nie mogę i co i raz wyglądam czy "czystego skrawka nieba" nie widać zza tych chmur kłopotów. Zamiast tego mam przeważnie czyste niebo w realu i dopiero wczoraj paciorki o deszcz zanaszane zostały pozytywnie rozpatrzone. Hym... zaprawdę Big Boss nie popisał się w tym roku z tym gryplanem dla mła, nadszedł czas na tzw. solidne ochłodzenie stosunków z Najwyższą Zwierzchnością. A jak będzie kontynuował sezon w tym klimacie ciężkim jak późne kino Bergmana to urządzę strajk włoski - będę cieszyć się na złość takimi pierdołami jak mycie naczyń czy kupno gaci! Niech wie że jestem w k u r z o n a!
No a co tam w ogrodzie? Hym... ogród jest ten tego... zakurzony. Deszcz z lekka go tylko opłukał. Słowo zakurzenie chyba najlepiej oddaje ten półzdechły stan po tegorocznych letnich upałach i wiosennej suszy. Taki zetlały, z lekka już fragmentarycznie zmumifikowany, ćwierćstrupieszały, bez śladu bujnego bogactwa późnego lata. Może gdyby drzew owocowych było więcej to cieszyłabym oczy obwieszonymi owocami gałęźmi ale sadek u mnie raczej mikry i nie wszystkie drzewa w nim owocują. Trochę mnie kusi żeby cóś tam sadowego dosadzić, nadal ciągoty wyraźne w kierunku zadrzewiania mam. Czasem przychodzi mi na myśl czy ta susza to nie ekspresowa kara za masową wycinkę drzew w epoce Szyszki, wiem że to za wcześnie na tzw. opłakane skutki bo proces bardziej skomplikowany i że tak rzecz ujmę mniej bezpośredni ale może Wielki Drzewny postanowił udzielić nam lekcji poglądowej zanim wytniemy wszystko co rośnie powyżej wzrostu przeciętnego ludzia.
Napisałabym że naród nasz ma jakąś manię wycinania drzew ale to akurat nie jest prawdą - ludziska tną bez opamiętania drzewa na calutkim niemal globie. Z chciwości, z głupoty, kompulsywnie - ech, ponadnarodowy to sport. Taa, ja wiem że tlen to dostarczają głównie Oceany ale to rośliny tworzą nam komfort życia. Jakoś kuźwa ta nasza cywilizacja nie chciała się rodzić na pustyniach i stepach, szukała miejsc w dorzeczach, gdzie zielone pozwalało nie tylko przeżyć ale też się mnożyć. Nasza tęsknota za słodkim życiem znalazła odzwierciedlenie w opowieściach o różnych takich cudownych miejscach, w przypadku kultury judeo - chrześcijańskiej i kultury islamu to opowieść o Edenie, idealnym ogrodzie. W legendy zamieniamy historię miejsc które sprzyjały tworzeniu nas dzisiejszych i z mrówczą pilnością robimy wszystko żeby ten cholerny rajski ogródek się nie powtórzył. Natura nas najwyraźniej boli, tłumaczę to sobie tym że mamy tzw. lęk egzystencjalny i wyzwolenia się z niego upatrujemy w wyzwoleniu się z natury. Jest to solidnie kretyńskie złudzenie ale parę systemów filozoficznych i religijnych dzięki takiemu złudzeniu zafunkcjonowało i niektóre z nich nadal mają się dobrze.
Ze złości na tę ludzką głupotę oraz ogólny paskudyzm fundowany mła przez Najwyższą Zwierzchność postanowiłam nabyć kolejne dżefka i posadzić na przekór wycinaczom i zająć się w blogim historią ogrodów. Tak, ogrodów a nie historią ogrodnictwa, która jest znacznie szerszym pojęciem. Nie wiem jak się do tego zabrać ( znaczy do pisania ) bo wymagałoby to planowania a jak wiecie ze względu na złośliwości czynione mi przez Big Bossa wolę niczego dokładnie nie planować. Kiełkuje jednak we mnie ta myśl o pisaniu na tematy historyczno - ogrodowe bo trafiła na dobrą glebę. Zawsze czułam pociąg do historii i historyjek. Przyjdzie smętna faza jesieni, nawiozę się jakąś dobrą nalewką oraz litrami listopadowej herbaty i pisanie ruszy. A teraz zapoznam się z odmianami ozdobnych jabłonek w okolicznych szkółkach, wszak jesień ma nie tylko smętne fazy. Muszę też dogłębnie przemyśleć sprawę wiosennego cebulowania, czas na dosadzenie narcyzków ukochanej odmiany 'Thalia', krokusów i inszej drobnicy. Chcesz kolorowego przedwiośnia i młodej wiosny to myśl o tym ogrodniku u schyłku lata! Mam nadzieję że Wielki Ogrodowy nie pokombinuje tak żeby żadnych radości z cebulowania wiosennego człowiek nie miał. Wszak planowanie jest istotą cebulowania, no bez tego się nie da. Publicznie oświadczam - Jak Big Boss będzie niespodziewanki urządzał które zaskutkują brakiem kwitnienia cebul albo ich zejściem to solidnie rozważę procedurę usunięcia z Najwyższego Urzędu. Można nie istnieć i co wówczas?! Ja sobie poradzę ale niektórzy anihilują i dopiero wtedy nie zobaczą!
P.S. Ten na B. z którym mam napięte stosunki znów się nie popisał - Tatuś musiał pozwolić odejść Nemo, swojemu ukochanemu kocurowi. Białaczka wirusopochodna, szczepionka jak kociarze wiedzą obarczona sporą dawką ryzyka a Nemo już był po przejściach. Ech!
piątek, 24 sierpnia 2018
Mundrości dziecięcych wierszyków
Pamiętacie taką lekturkę pod tytułem "Byczek Fernando"? Ja pamiętam świetnie, być może dlatego że była to pierwsza książeczka którą w wieku lat trzech "czytałam" wprawiając w podziw dalszą rodzinę i stado przyjaciół rodziców. Spoko, nie byłam ja małym geniuszem i królem czytelnictwa, co najwyżej w wieku trzech lat szkoliłam się w kierunku oszustwa i miałam niezłe rezultaty. "Byczek Fernando" był opanowany pamięciowo i wiedziałam jaki tekścik jest na konkretnej stronie. Oprócz Byczka opanowałam w ten sposób jeszcze parę lektur poprzez dręczenie mojej Mamy klasycznym "Poczytaj mi Mamo". Co do znajomości literek to średnio było, jako bardzo młodociana podpisywałam się imieniem i nazwiskiem ale jedynie literki imienia "przemawiały", literki nazwiska były głuche jak ten pień. Odtwarzałam grafikę czyli uprawiałam klasyczny małpizm. Dobra, koniec wspominków o cwanym bachorze, tym bardziej że chyba już o tym pisałam ( skleroza postępuje ) .
"Ach w Madrycie, ach w Madrycie, tam jest - myślą - bycze życie" jak to pisał Munro Leaf a właściwie to Irena Tuwim. No właśnie - myślą. Miejsce pobytu w naszej części Europy w dzisiejszych czasach łatwo zmienić, człowieka nieraz kusi aby rzucić w diabły to wszystko i gdzieś tam cóś na nowo, wolny i w ogóle ( co prawda obecna władza pracuje nad tym żeby to nie było takie proste - a to nowy podateczek, a to nadzieja na mniej Uni w Uni i tym podobne marzonka spijaczy miodów ). Prawdziwy problem dla ludziów jest jednak taki że od samych siebie jest bardzo ciężko uciec, nowe miejsce nie zmienia nas aż tak mocno jak to sobie wyobrażamy. Bardzo młodzi ludzie i tacy nieliczni co potrafią się radykalnie odciąć od przeszłości i naprawdę być nagle kimś innym przez czas dłuższy niż parę miesięcy niby się wtopią ale jakby nie do końca. A jak my dobrze leciwi to już w ogóle kaplica, nowe wkurza nas tym że musimy się choć troszki po wierzchu zmodyfikować. Im starsza jestem tym bardziej nie wierzę w to że ludzie się tak naprawdę zmieniają. Z moich parudziesięcioletnich obserwacji jakoś mi wychodzi że ukształtowani w dzieciństwie i wczesnej młodości później co najwyżej zmieniamy maski.
Ha, rozumiem Mamusię której nie bawiło za bardzo moje szczwane podejście do "czytania" i która z dzikim, oślim uporem uczyła mnie prawdziwego czytania. Rozumienie literków układających się w słowa było ważne a nie oszukańcze popisy krasomówcze. Kształtować młodocianą! W dziecięctwie wczesnym bo potem okrzepnie, skorupka stwardnieje i będzie za późno na pracę nad człowiekiem. Pracować kiedy po temu najlepszy czas. Na przykładzie emigracji jasno widać dlaczego to tak ważne. Emigracja to taka zdziwna zmiana bez zmiany, jednych rozwija a innym tylko zapewnia tzw. godne życie czyli jakiś tam status materialny, często gęsto znośny jedynie "w przeliczeniu dewizowym" że tak rzecz ujmę. Ci których rozwija to i tak już byli wcześniej solidnie rozwinięci a pozostali mają po prostu tylko inne życiowe problema, takie charakterystyczne dla miejsc w których mieszkają. Niby się polepszyło ale cóś nie do końca. Brzydko pisząc ci pozostali i tak wyżej tyłka nie podskoczą. Niezależnie od tego czy ten tyłek będzie w Madrycie czy trzy kilometry za wsią na Mazowszu. Owszem, miejsce tworzy człowieka ale głównie jest to miejsce wzrastania. Można się zapluwać że nie bo się go nie lubi ale to jest zjawisko z kategorii "Z faktami się nie dyskutuje". Madryt bajeczny to raczej dziecięce marzenie, real zawsze skrzeczy jednako głośno, choć czasem barwa głosu mu się zmienia. Odnoszę wrażenie że u tych wyemigrowanych co się wzięli i jakoś nie rozwinęli, rzeczywistość nowego miejsca słodzi porównanie z miejscem z którego się odeszło ( gorzej jak nie słodzi należycie, na ten przykład niewyemigrowni zamiast furmankami popylają nowymi samochodami - niewyemigrowany aż się czasem ze wstydu chce pod ziemię zapaść że ten cholerny samochód kupił ), tak jakby wyemigrowani wymagali "nagrody pocieszenia". Wicie rozumicie, potwierdzenia że jest OK bo zagramaniczny konserwator powierzchni płaskich to nie jest to samo co krajowy sprzątacz i oni słusznie zrobili opuszczając nasz grajdołek. U tych rozwiniętych wyemigrowanych żadne pocieszki nie są potrzebne, oni są po prostu na swoim miejscu. Nawet jak zarabiają na życie jako Putzfrau ( artystom różnie się wiedzie ). Bedą kimś niezależnie od tego czy to Madryt czy Pcim Dolny. Status materialny jest jakby w ich przypadku rzeczą wtórną. Taki im się życie ułożyło i już. Takie mnie refleksyje naszły po wizycie hamerykańskiej części rodziny u naszego Tatusia i opowieściach emigranckich w porównaniu z którymi te snute przez Szecherezadę wydają się blade jak wampir na głodzie.
A teraz z całkiem innej beczki. Wierszyk nieznanego mi autora z którym dopiero niedawno się zaznajomiłam. Hym... taki cóś jakby o moich stosunkach domowych.
"Piętro niżej, na parterze wychowano straszne zwierzę.
– Pfe! – Ruchliwe, obrzydliwe, bez ogłady krzty prawdziwej.
Skacze wciąż po oknach, płotach: Doskonały okaz kota.
Nie znosiła tego stwora Aga do rozmowy skora,
Nie lubiła panna Tecia, że to niby grzebie w śmieciach,
Że rozrzuca to i owo, że paskudzi wciąż na nowo.
Obie z Agą się zgadzały, że świat cały jest wspaniały,
Ale na cóż, Boże złoty, chodzą po nim TAKIE KOTY!!"
Taa, prawdziwe to, szczególnie o tej ogładzie. Dalej jest tyż prawdziwie:
"– Gdzież kocisko to wędruje? – Aga z pasją wykrzykuje.
I bez kota jeszcze gorzej. Z nudów Aga spać nie może,
Nie ma kogo krzyczeć, łajać, na nic cała wróbli zgraja,
Na nic buldog od sąsiada, co pod oknem zawsze siadał..."
A najprawdziwszy to jest koniec tego wierszyka!
"Panna Tecia – dusza złota, wyprosiła wreszcie kota
U sąsiadki na parterze. Nikt go już im nie zabierze!"
Z kotami ciężko ale bez nich jeszcze ciężej.
Na fotach ozdobnych kobity ze źwierzętami. Marzy mnie się być jak ta z pierwszego zdjątka i nie o tę żeńską urodę w stylu retro mnie się rozchodzi. Nawet nie o bryczesy. O tę szpicrutkę i karność kotowatych ( trochę chyba udawaną ) na tej fotce.
"Ach w Madrycie, ach w Madrycie, tam jest - myślą - bycze życie" jak to pisał Munro Leaf a właściwie to Irena Tuwim. No właśnie - myślą. Miejsce pobytu w naszej części Europy w dzisiejszych czasach łatwo zmienić, człowieka nieraz kusi aby rzucić w diabły to wszystko i gdzieś tam cóś na nowo, wolny i w ogóle ( co prawda obecna władza pracuje nad tym żeby to nie było takie proste - a to nowy podateczek, a to nadzieja na mniej Uni w Uni i tym podobne marzonka spijaczy miodów ). Prawdziwy problem dla ludziów jest jednak taki że od samych siebie jest bardzo ciężko uciec, nowe miejsce nie zmienia nas aż tak mocno jak to sobie wyobrażamy. Bardzo młodzi ludzie i tacy nieliczni co potrafią się radykalnie odciąć od przeszłości i naprawdę być nagle kimś innym przez czas dłuższy niż parę miesięcy niby się wtopią ale jakby nie do końca. A jak my dobrze leciwi to już w ogóle kaplica, nowe wkurza nas tym że musimy się choć troszki po wierzchu zmodyfikować. Im starsza jestem tym bardziej nie wierzę w to że ludzie się tak naprawdę zmieniają. Z moich parudziesięcioletnich obserwacji jakoś mi wychodzi że ukształtowani w dzieciństwie i wczesnej młodości później co najwyżej zmieniamy maski.
Ha, rozumiem Mamusię której nie bawiło za bardzo moje szczwane podejście do "czytania" i która z dzikim, oślim uporem uczyła mnie prawdziwego czytania. Rozumienie literków układających się w słowa było ważne a nie oszukańcze popisy krasomówcze. Kształtować młodocianą! W dziecięctwie wczesnym bo potem okrzepnie, skorupka stwardnieje i będzie za późno na pracę nad człowiekiem. Pracować kiedy po temu najlepszy czas. Na przykładzie emigracji jasno widać dlaczego to tak ważne. Emigracja to taka zdziwna zmiana bez zmiany, jednych rozwija a innym tylko zapewnia tzw. godne życie czyli jakiś tam status materialny, często gęsto znośny jedynie "w przeliczeniu dewizowym" że tak rzecz ujmę. Ci których rozwija to i tak już byli wcześniej solidnie rozwinięci a pozostali mają po prostu tylko inne życiowe problema, takie charakterystyczne dla miejsc w których mieszkają. Niby się polepszyło ale cóś nie do końca. Brzydko pisząc ci pozostali i tak wyżej tyłka nie podskoczą. Niezależnie od tego czy ten tyłek będzie w Madrycie czy trzy kilometry za wsią na Mazowszu. Owszem, miejsce tworzy człowieka ale głównie jest to miejsce wzrastania. Można się zapluwać że nie bo się go nie lubi ale to jest zjawisko z kategorii "Z faktami się nie dyskutuje". Madryt bajeczny to raczej dziecięce marzenie, real zawsze skrzeczy jednako głośno, choć czasem barwa głosu mu się zmienia. Odnoszę wrażenie że u tych wyemigrowanych co się wzięli i jakoś nie rozwinęli, rzeczywistość nowego miejsca słodzi porównanie z miejscem z którego się odeszło ( gorzej jak nie słodzi należycie, na ten przykład niewyemigrowni zamiast furmankami popylają nowymi samochodami - niewyemigrowany aż się czasem ze wstydu chce pod ziemię zapaść że ten cholerny samochód kupił ), tak jakby wyemigrowani wymagali "nagrody pocieszenia". Wicie rozumicie, potwierdzenia że jest OK bo zagramaniczny konserwator powierzchni płaskich to nie jest to samo co krajowy sprzątacz i oni słusznie zrobili opuszczając nasz grajdołek. U tych rozwiniętych wyemigrowanych żadne pocieszki nie są potrzebne, oni są po prostu na swoim miejscu. Nawet jak zarabiają na życie jako Putzfrau ( artystom różnie się wiedzie ). Bedą kimś niezależnie od tego czy to Madryt czy Pcim Dolny. Status materialny jest jakby w ich przypadku rzeczą wtórną. Taki im się życie ułożyło i już. Takie mnie refleksyje naszły po wizycie hamerykańskiej części rodziny u naszego Tatusia i opowieściach emigranckich w porównaniu z którymi te snute przez Szecherezadę wydają się blade jak wampir na głodzie.
A teraz z całkiem innej beczki. Wierszyk nieznanego mi autora z którym dopiero niedawno się zaznajomiłam. Hym... taki cóś jakby o moich stosunkach domowych.
"Piętro niżej, na parterze wychowano straszne zwierzę.
– Pfe! – Ruchliwe, obrzydliwe, bez ogłady krzty prawdziwej.
Skacze wciąż po oknach, płotach: Doskonały okaz kota.
Nie znosiła tego stwora Aga do rozmowy skora,
Nie lubiła panna Tecia, że to niby grzebie w śmieciach,
Że rozrzuca to i owo, że paskudzi wciąż na nowo.
Obie z Agą się zgadzały, że świat cały jest wspaniały,
Ale na cóż, Boże złoty, chodzą po nim TAKIE KOTY!!"
Taa, prawdziwe to, szczególnie o tej ogładzie. Dalej jest tyż prawdziwie:
"– Gdzież kocisko to wędruje? – Aga z pasją wykrzykuje.
I bez kota jeszcze gorzej. Z nudów Aga spać nie może,
Nie ma kogo krzyczeć, łajać, na nic cała wróbli zgraja,
Na nic buldog od sąsiada, co pod oknem zawsze siadał..."
A najprawdziwszy to jest koniec tego wierszyka!
"Panna Tecia – dusza złota, wyprosiła wreszcie kota
U sąsiadki na parterze. Nikt go już im nie zabierze!"
Z kotami ciężko ale bez nich jeszcze ciężej.
Na fotach ozdobnych kobity ze źwierzętami. Marzy mnie się być jak ta z pierwszego zdjątka i nie o tę żeńską urodę w stylu retro mnie się rozchodzi. Nawet nie o bryczesy. O tę szpicrutkę i karność kotowatych ( trochę chyba udawaną ) na tej fotce.
sobota, 18 sierpnia 2018
Rzadko widywany Alcatraz w sierpniowej odsłonie
Jaki jest tegoroczny sierpień w Alcatrazie? Taki jakby go w ogóle nie było! Widuje ogród rzadko, w biegu, w przelocie, chybcikiem zerkam. Ech, lato jest a ogrodowania nie ma. Taka zdziwność nad zdziwnościami. Postanowiwszy że się cóś ruszę i nawet Pana Andrzejka umówiwszy do roboty cięższej ale burza co nam przylazła, wisi i jak na razie pogrzmiewa z oddali nie sprzyja wyciąganiu sprzętu elektrycznego i robotom ogrodowym. Na zachętę do ogrodowania poczyniłam jednak zakupy roślinne, takie z cyklu "Witaj jesieni!". Po prawdzie teraz dostało prezenty Podwórko ale w końcu w Alcatrazie wylądują rarytetne języczniki, więc on bynajmniej nie jest pokrzywdzony. Nabywszy kolejne zimowity odmiany 'Waterlily', cebule były tak dorodne że nie sposób było mi się im oprzeć. Przy tej okazji poczyniłam pierwszy zakup cebul wiosennych - krokusy 'Vanguard' kwitły tak pięknie w tym roku że mam chciejstwo na załanienie nimi Podskarpka i Zabukszpania. Nie oparłam się też zawilcom jesiennym, 'Pretty Lady Diana' to karłowata odmiana, krzyżówka Anemone hupehensis var. japonica i Anemone hupehensis 'Diana'. To jedna z odmian z serii "Pretty Lady", pochodzi z Fukushimy a wprowadzono ją w 2011 roku. 'Pretty Lady Diana' kwitnie od sierpnia do października i ponoć jest dość odporna na zimowe chłody ( pod warunkiem że nie rośnie w cięższej glebie ). Bezczelnie się przyznam że skusiła mnie jej karłowatość bo z urodą kwiatów jest tak sobie, znaczy znam ładniejsze jesienne anemony ( taka 'Lorelei' na ten przykład ). No ale mnie się przyda coś niskiego na przód rabaty Podjarząbkowej, jakaś nienachalna w odbiorze roślina która ucieszy oko jesienią.
Na tym nie koniec zakupów - nie wiem dlaczego, chyba z czystego łakomstwa zakupiwszy miskanta 'Morning Light'. Po prostu wzięło i wezbrało we mnie poczucie że kolejny biało paskowany miskant powinien pojawić się w ogrodzie. Zdrowe to nie jest, ten konkretny zakup ma wszystkie cechy charakterystyczne dla kupowania kompulsywnego - kupiłam roślinę dla której muszę wymyślić stanowisko. Chyba terapia by się przydała jakowaś albo co. No ale to mnie się takie zachowanie brzydkie zrobiło po wyprawie na śmieci. Pozazdraszczałam okrutnie Psu w Sweterku jej wyprawy do Bolesławca i postanowiłam zusammen z Mamelonem udać się na śmieci do Kutna, naszego lokalnego Czacza. A tam groza, nie kupiwszy nic bo nic mi w oko nie wpadło. Pomidory kojące i papryki pocieszenia na nic się zdały, śmieci były bez potencjału, jakieś przebrane i w ogóle nienadające się do dalszej obróbki. Po prostu śmieciory zwykłe a nie porządne, godne przywleczenia do domu śmieci. No i skutek tego jest taki że teraz mam zagwozdkę miskantową. Na szczęście ( albo i nieszczęście - zależy jak na to spojrzeć ) są na tym świecie gorsze zagwozdki z którymi muszę sobie radzić i jakoś tam radzę więc na pewno cóś w kwestii biało - paskowańca wymyślę.
Na dzisiejszych zdjątkach anemonowa nowość w ogrodzie, zwierzątka które się nie ukrywają i takie podstępnie zaczajone oraz smętna Sucha - Żwirowa. Do Alcatrazu nawet nie zbliżam się z obiektywem! Trza się najpierw zbliżyć don z innym sprzętem.
Na tym nie koniec zakupów - nie wiem dlaczego, chyba z czystego łakomstwa zakupiwszy miskanta 'Morning Light'. Po prostu wzięło i wezbrało we mnie poczucie że kolejny biało paskowany miskant powinien pojawić się w ogrodzie. Zdrowe to nie jest, ten konkretny zakup ma wszystkie cechy charakterystyczne dla kupowania kompulsywnego - kupiłam roślinę dla której muszę wymyślić stanowisko. Chyba terapia by się przydała jakowaś albo co. No ale to mnie się takie zachowanie brzydkie zrobiło po wyprawie na śmieci. Pozazdraszczałam okrutnie Psu w Sweterku jej wyprawy do Bolesławca i postanowiłam zusammen z Mamelonem udać się na śmieci do Kutna, naszego lokalnego Czacza. A tam groza, nie kupiwszy nic bo nic mi w oko nie wpadło. Pomidory kojące i papryki pocieszenia na nic się zdały, śmieci były bez potencjału, jakieś przebrane i w ogóle nienadające się do dalszej obróbki. Po prostu śmieciory zwykłe a nie porządne, godne przywleczenia do domu śmieci. No i skutek tego jest taki że teraz mam zagwozdkę miskantową. Na szczęście ( albo i nieszczęście - zależy jak na to spojrzeć ) są na tym świecie gorsze zagwozdki z którymi muszę sobie radzić i jakoś tam radzę więc na pewno cóś w kwestii biało - paskowańca wymyślę.
Na dzisiejszych zdjątkach anemonowa nowość w ogrodzie, zwierzątka które się nie ukrywają i takie podstępnie zaczajone oraz smętna Sucha - Żwirowa. Do Alcatrazu nawet nie zbliżam się z obiektywem! Trza się najpierw zbliżyć don z innym sprzętem.
niedziela, 12 sierpnia 2018
Kocie gadki - wykonywam tłumaczenie
Jak niemal każda osoba mieszkająca pod jednym dachem ze zwierzętami mam tzw. tendencje do antropomorfizacji inszych gatunków. Czasem się zastanawiam czy koty są świadome że ludzie podejrzewają je o zdolność felinizacji człowieka. Bo podejrzewają, to jest pewne bo ja jestem ludź i podejrzewam. Wydaje się mi to pewne bo w końcu jakiś tam dialog między nami ssakami ( a niekiedy ptakami a nawet gadami ) jest prowadzony. Bez słów ale niekoniecznie bardziej prymitywny, rozmawiamy całym ciałem, zapachami, dźwiękami - na bogato. Co prawda ciężko nam dziś przyjąć pozasymboliczne, pozaliteralne , ogólne pozawerbalne porozumiewanie się jako to najbardziej szczere czyli właściwe. Dialog wg. przeważającej części ludzkości to słowa, słowa, słowa. Padają hasełka typu "proces logiczny", "myślenie pojęciowe", "kognitywność" albo i jeszcze mądrzej i tylko od czasu do czasu do czasu do nas dociera że ktoś uznał czyjeś poglądy za głupie bo mu skóra interlokutora cóś brzydko pachniała. Nie uświadamiamy sobie masowo tego pozawerbalnego dialogu który prowadzimy ze światem, w ogóle cóś tacy mało prawdziwie świadomi siebie jesteśmy. Na ten przykład pieprzymy o nadzwyczajnym statusie naszego gatunku, o tym jak to potrafimy środowisko zmieniać i w ogóle, nie zauważając że takim bakteriom to my w tej dziedzinie nawet do fimbrii i pilusów podskoczyć nie możemy. Naczelne mają tendencję do głupawego zadowolenia z siebie, u kuzynów dostrzegamy to wyraźnie u siebie tę cechę starannie ignorujemy. Cóż może ona była naszemu rodzajowi potrzebna do czegoś tam ale nie wiem czy w przypadku naszego gatunku nie stała się balastem.
Z drugiej strony przeca większość ludzi wie że zwierzęta czują, podejrzewa że ich procesy myślowe w jakiejś części są tożsame z naszymi a nawet postrzega że sposób myślenia co niektórych gatunków gwarantuje im zdolności adaptacyjne wcale nie gorsze od naszych. Taa, taka dychotomia nam się robi - z jednej strony odjechany "pan stworzenia" a z drugiej nie tak głośno wyćwierkiwane ale za to głęboko zakorzenione przekonanie o istniejącej bliskiej więzi z innymi gatunkami. Cóż, pojęcie "pana stworzenia" nie wytrzymuje krytyki, przeżynamy z takimi bezmózgami jak wirusy więc zdaje się że to drugie podejście jest tym właściwym ( zapewne ku rozpaczy kreacjonistów ). A jak ja tylko przedstawiciel jedynego obecnie występującego gatunków z rodziny Homo w rodzaju naczelnych to sobie mogę przekładać z kociego na ludzki, choć sprawa trudniejsza niż z przekładem z inszego ludzkiego języka. A może wcale nie bo "Słowa są źródłem nieporozumień"? Przeca ludzie na całym świecie, niezależnie od języka w który ubierają myśli rozumieją swoje zwierzęta, więc może tylko porządnie trza odkurzyć stary zapomniany język którym kiedyś porozumiewaliśmy się ze światem i wysłowić niewysłowione.
Podstawiam sobie literki pod ruchy ogonów, pozycje uszu, burknięcia, miauczenia i "strzelanie ślepiami" i słyszę w myślach te dialogi, monologi i kłótnie wieloosobowe. Ha, czasem nawet słyszę cóś jakby śpiew tłumu. Tak, przyznaję się bez bicia - znam mowę zwierząt! Nie wszystkich ale tych ze mną żyjących pod jednym dachem to na bank. Mam wykute na blachę nawet cóś jakby idiomy, he, he, he. Oczywiście jak to w każdym tłumaczeniu ( dobrym ) trochę ze mnie w tej translacji jest, nie da się tego uniknąć. Bezczelnie się pocieszam że to zawsze lepsze niż robota robota, każdy kto tłumaczył googlem wie o czym piszę. Moje zwierzęta w związku z moim nazwijmy to wkładem artystycznym, potrafią kląć, snuć opowieści szkatułkowe a nawet śpiewać. No tak, w końcu tłumaczę na moje a dopiero potem jakoś to układam na ogólnoludzki wyrażany po polsku. Jestem pewna że podobny proces translacji ludzkiego na koci przeprowadza druga strona i że tam też istnieje pewna indywidualizacja tłumaczenia zależna od osobowości tłumaczącego. No bo tak, zwierzęta wicie rozumicie to też indywidua so. Mam wrażenie że podobnie jak ludzie są stadnie przekonane o swej indywidualnej niepowtarzalności, he, he, he.
Jakież to u mła w domu kocie rozmówki się odbywają? "Ano różne, różniste" że zacytuję klasyka. Pogodne pogawędki o pogodzie i możliwości zmoczenia futerka, egzystencjalne gadki o dużym stopniu złożoności pojęć ( cinżko to tłumaczyć ), przechwalanki, kłótnie różnopowodowe, zażarte dyskusje na temat hierarchii gatunkowej. Oprócz rozmówek prowadzone są monologi, za przerwanie monologu grozi kara - czystość formy ma być zachowana! Uprawiane są też tak zwane półrozmówki półgębkiem, takie niedopowiedzenia celowe bądź nie. Gwarno i ciekawie znaczy jest. Przykłady? Proszę bardzo - poranne rozmówki przedśniadaniowe w wykonaniu kociej czwórki i mła.
Mła otwiera ślepie o godzinie czwartej trzydzieści bo poczuła na powiece wilgoć. Po otwarciu ślepia druga porcja śliny sącząca się ze sznupy udeptującej mła Szpagetki trafia w gałkę oczną.
"Czy czujesz jak cię kocham?" - wymrukuje i wydeptuje na mła Szpagetka
"Boszsz, kota proszę zejdź. Nie po szyi, nie po szyi!" - wystękuję mła
"Ale czujesz jak cię kocham? I będę cię kochała aż do podania śniadania! Bardzo cię będę kochała, o tu po szyi łapką będę cię kochała, tak żebyś naprawdę poczuła że cię naprawdę kocham"
"Eghhhghhh...." - mła czuje, nie ma siły żebym nie czuła. Naprawdę!
"Śniadanieee, śniadanieee, zrób śniadanie okaż miłość kotu."- wydeptywane z uczuciem.
Nagle Szpagetka zamiera w pozie "Łapa na gardle", po czym powoli odwraca głowę w kierunku skradającej się Sztaflisi.
"Byłam pierwsza" - cedzi spojrzeniem.
"No i wuj!" - odpowiada Sztaflik postawą ( siad, łepek tak ustawiony że robi się większy podbród, spojrzenie nr 21 pod tytułem "Nie mamy Pana płaszcza i co nam Pan zrobi?" ).
"Ignoruj ją, nadal cię będę kochała" - Szpagetka pomrukując i śliniąc się obficie wydeptuje na mła ale na wszelki wypadek rzuca Sztaflikowi spojrzenie nr 22 pod tytułem "Rozpiendrolę wam tę szatnię jak płaszcz się nie znajdzie."
Łup! Czuję na brzuchu cztery kilo kota. Wydaję z się cóś na kształt westchnienia "Eyyii...".
"Odtąd aż do nóg jest moje do kochania" - udeptuje energicznie Sztaflik
"Ale ja kocham mocniej" - Szpagetka włącza do akcji pazury
"Yyyyyyy!" - to mła
Koty udeptują mrucząc, mła usiłuje złapać oddech i cóś zrobić z rękami zaplatanymi w kołdrę. Wyzwolić ręce i oswobodzić się z tej kociej miłości to priorytet, znaczy szansa na przeżycie. Łup! O rany jak dobrze że obok głowy skoczyła a nie na głowę! - myśl przebiega mła przez mózg a tymczasem Okularia rozsiada się na poduszce i szykuje do porannej toalety. Zaczyna od wylizywania łapek którymi myje sznupę ale nie kończy ablucji bo interesują ją moje usiłowania wyplątania rąk z kołdry.
"Polowanie, bawimy się w polowanie!"- Okularia cała jest Wielką Łowczynią. Szpagetka przerywa udeptywanie i też zostaje Wielką Łowczynią. Mła jest już dla nich tylko ofiarą. Sztaflik widząc że zwalnia się miejsce przy szyi szybko zajmuje pozycje na klacie mła i zapewnia o gorącym uczuciu.
"Bardzo cię kocham i śniadanie też. Ukochaj kota daj śniadanie" - wydeptuje mocno, na szczęście się nie ślini. Jak się waży ponad cztery kilo zamiast dwóch z małym kawałkiem to nie trzeba się ślinić żeby przekonać o solidności uczuć.
"Łiiii!" - popiskuję bo Okularii udało się osaczyć rękę mła i zagryźć. Nagle słyszę ten jękliwy ton pełen pretensji, Felicjan przylazł z dworu i wymiaukuje żale:
"No jasno jest, prawie południe a śniadanie nienaszykowane. A ja głodny jestem! Zły jestem, zaraz zrobię porządek z tymi tam co na tobie siedzą. Skoczę tylko na ciebie i będę porządkował! A potem zjem śniadanie."
Robi się nieciekawie, nie życzę sobie żadnych bójek na mnie. Zanim Felicjan zdąży skoczyć na łóżko trza się wyzwolić z dziewczątek. No niestety mła musi się przy tej czynności wspomóc rykiem pełnym emocji i wyrazu. Jednego wyrazu.
"Karrrwaaa!" - ryczę i wygrzebuję się spod kotów jak Godzilla spod zwałów ziemi, otrząsam się z nich i łapię oddech.
"No, wstałaś wreszcie!" - rzuca pełnym dezaprobaty miaukiem Felek i natychmiast nowym miaukiem dodaje "To teraz kochaj nas i daj śniadanie"
Stado dzikim pędem rzuca się do kuchni, ja uciekam do kibelka. W łazienkowym lustrze widzę swoją oplutą gębę i podrapaną szyję ( miłosne pazurkowanie Szpagetki ), włos zmierzwiony. Za to nie widzę nawet mikrego śladu po tym co kiedyś zwano poranną świeżością. Nie ma jednak czasu na dołowanie się wyglądem, z kuchni dobiega ryk zbiorowy:
"Śniadanie, daj śniadanie! Kochaj Kota!"
Takie to są poranne kocio - ludzkie gadki.
Dzisiejszy wpis miały ozdabiać pocztówki z kotami drukowane w Japonii na początku XX wieku ale doszłam do wniosku że nie ma co pocztówkować tylko trza pokazać z czego się kocie pocztówki narodziły ( jak się lepiej wgryźć w temat to jak wyglądały praszczury mangi ). Jak o ukiyo - e i kotach to musi być o Kuniyoshi Utagawa ( to ten facet na drzeworycie powyżej, oczywizda należycie otoczony kotami ). Naprawdę nazywał się Magosaburō Igusa ale japońscy artyści przyjmowali nowe imiona i nazwiska kiedy osiągnęli mistrzostwo w swoim fachu. Tak jakby z rikszy nagle zrobiła się toyota. Często przyjmowano nazwiska artystów u których się kształcono, Kuniyoshi przyjął nazwisko Utagawa które należało do jego mistrza Kunisady Utagawy, który z kolei przyjął je od artysty zwanego Toyokuni Utagawa. Wielki ród japońskich artystów ukiyo - e Utagawa to ludzie niespokrewnieni ze sobą tylko tacy których połączyła wykonywana przez nich sztuka. Rodzina to naprawdę pojemne pojęcie, he, he, he. Utagawa Kuniyoshi żył w latach 1798 - 1861, w złotym okresie sztuki ukiyo - e, znaczy w epoce zwanej Edo.
Z drugiej strony przeca większość ludzi wie że zwierzęta czują, podejrzewa że ich procesy myślowe w jakiejś części są tożsame z naszymi a nawet postrzega że sposób myślenia co niektórych gatunków gwarantuje im zdolności adaptacyjne wcale nie gorsze od naszych. Taa, taka dychotomia nam się robi - z jednej strony odjechany "pan stworzenia" a z drugiej nie tak głośno wyćwierkiwane ale za to głęboko zakorzenione przekonanie o istniejącej bliskiej więzi z innymi gatunkami. Cóż, pojęcie "pana stworzenia" nie wytrzymuje krytyki, przeżynamy z takimi bezmózgami jak wirusy więc zdaje się że to drugie podejście jest tym właściwym ( zapewne ku rozpaczy kreacjonistów ). A jak ja tylko przedstawiciel jedynego obecnie występującego gatunków z rodziny Homo w rodzaju naczelnych to sobie mogę przekładać z kociego na ludzki, choć sprawa trudniejsza niż z przekładem z inszego ludzkiego języka. A może wcale nie bo "Słowa są źródłem nieporozumień"? Przeca ludzie na całym świecie, niezależnie od języka w który ubierają myśli rozumieją swoje zwierzęta, więc może tylko porządnie trza odkurzyć stary zapomniany język którym kiedyś porozumiewaliśmy się ze światem i wysłowić niewysłowione.
Podstawiam sobie literki pod ruchy ogonów, pozycje uszu, burknięcia, miauczenia i "strzelanie ślepiami" i słyszę w myślach te dialogi, monologi i kłótnie wieloosobowe. Ha, czasem nawet słyszę cóś jakby śpiew tłumu. Tak, przyznaję się bez bicia - znam mowę zwierząt! Nie wszystkich ale tych ze mną żyjących pod jednym dachem to na bank. Mam wykute na blachę nawet cóś jakby idiomy, he, he, he. Oczywiście jak to w każdym tłumaczeniu ( dobrym ) trochę ze mnie w tej translacji jest, nie da się tego uniknąć. Bezczelnie się pocieszam że to zawsze lepsze niż robota robota, każdy kto tłumaczył googlem wie o czym piszę. Moje zwierzęta w związku z moim nazwijmy to wkładem artystycznym, potrafią kląć, snuć opowieści szkatułkowe a nawet śpiewać. No tak, w końcu tłumaczę na moje a dopiero potem jakoś to układam na ogólnoludzki wyrażany po polsku. Jestem pewna że podobny proces translacji ludzkiego na koci przeprowadza druga strona i że tam też istnieje pewna indywidualizacja tłumaczenia zależna od osobowości tłumaczącego. No bo tak, zwierzęta wicie rozumicie to też indywidua so. Mam wrażenie że podobnie jak ludzie są stadnie przekonane o swej indywidualnej niepowtarzalności, he, he, he.
Jakież to u mła w domu kocie rozmówki się odbywają? "Ano różne, różniste" że zacytuję klasyka. Pogodne pogawędki o pogodzie i możliwości zmoczenia futerka, egzystencjalne gadki o dużym stopniu złożoności pojęć ( cinżko to tłumaczyć ), przechwalanki, kłótnie różnopowodowe, zażarte dyskusje na temat hierarchii gatunkowej. Oprócz rozmówek prowadzone są monologi, za przerwanie monologu grozi kara - czystość formy ma być zachowana! Uprawiane są też tak zwane półrozmówki półgębkiem, takie niedopowiedzenia celowe bądź nie. Gwarno i ciekawie znaczy jest. Przykłady? Proszę bardzo - poranne rozmówki przedśniadaniowe w wykonaniu kociej czwórki i mła.
Mła otwiera ślepie o godzinie czwartej trzydzieści bo poczuła na powiece wilgoć. Po otwarciu ślepia druga porcja śliny sącząca się ze sznupy udeptującej mła Szpagetki trafia w gałkę oczną.
"Czy czujesz jak cię kocham?" - wymrukuje i wydeptuje na mła Szpagetka
"Boszsz, kota proszę zejdź. Nie po szyi, nie po szyi!" - wystękuję mła
"Ale czujesz jak cię kocham? I będę cię kochała aż do podania śniadania! Bardzo cię będę kochała, o tu po szyi łapką będę cię kochała, tak żebyś naprawdę poczuła że cię naprawdę kocham"
"Eghhhghhh...." - mła czuje, nie ma siły żebym nie czuła. Naprawdę!
"Śniadanieee, śniadanieee, zrób śniadanie okaż miłość kotu."- wydeptywane z uczuciem.
Nagle Szpagetka zamiera w pozie "Łapa na gardle", po czym powoli odwraca głowę w kierunku skradającej się Sztaflisi.
"Byłam pierwsza" - cedzi spojrzeniem.
"No i wuj!" - odpowiada Sztaflik postawą ( siad, łepek tak ustawiony że robi się większy podbród, spojrzenie nr 21 pod tytułem "Nie mamy Pana płaszcza i co nam Pan zrobi?" ).
"Ignoruj ją, nadal cię będę kochała" - Szpagetka pomrukując i śliniąc się obficie wydeptuje na mła ale na wszelki wypadek rzuca Sztaflikowi spojrzenie nr 22 pod tytułem "Rozpiendrolę wam tę szatnię jak płaszcz się nie znajdzie."
Łup! Czuję na brzuchu cztery kilo kota. Wydaję z się cóś na kształt westchnienia "Eyyii...".
"Odtąd aż do nóg jest moje do kochania" - udeptuje energicznie Sztaflik
"Ale ja kocham mocniej" - Szpagetka włącza do akcji pazury
"Yyyyyyy!" - to mła
Koty udeptują mrucząc, mła usiłuje złapać oddech i cóś zrobić z rękami zaplatanymi w kołdrę. Wyzwolić ręce i oswobodzić się z tej kociej miłości to priorytet, znaczy szansa na przeżycie. Łup! O rany jak dobrze że obok głowy skoczyła a nie na głowę! - myśl przebiega mła przez mózg a tymczasem Okularia rozsiada się na poduszce i szykuje do porannej toalety. Zaczyna od wylizywania łapek którymi myje sznupę ale nie kończy ablucji bo interesują ją moje usiłowania wyplątania rąk z kołdry.
"Polowanie, bawimy się w polowanie!"- Okularia cała jest Wielką Łowczynią. Szpagetka przerywa udeptywanie i też zostaje Wielką Łowczynią. Mła jest już dla nich tylko ofiarą. Sztaflik widząc że zwalnia się miejsce przy szyi szybko zajmuje pozycje na klacie mła i zapewnia o gorącym uczuciu.
"Bardzo cię kocham i śniadanie też. Ukochaj kota daj śniadanie" - wydeptuje mocno, na szczęście się nie ślini. Jak się waży ponad cztery kilo zamiast dwóch z małym kawałkiem to nie trzeba się ślinić żeby przekonać o solidności uczuć.
"Łiiii!" - popiskuję bo Okularii udało się osaczyć rękę mła i zagryźć. Nagle słyszę ten jękliwy ton pełen pretensji, Felicjan przylazł z dworu i wymiaukuje żale:
"No jasno jest, prawie południe a śniadanie nienaszykowane. A ja głodny jestem! Zły jestem, zaraz zrobię porządek z tymi tam co na tobie siedzą. Skoczę tylko na ciebie i będę porządkował! A potem zjem śniadanie."
Robi się nieciekawie, nie życzę sobie żadnych bójek na mnie. Zanim Felicjan zdąży skoczyć na łóżko trza się wyzwolić z dziewczątek. No niestety mła musi się przy tej czynności wspomóc rykiem pełnym emocji i wyrazu. Jednego wyrazu.
"Karrrwaaa!" - ryczę i wygrzebuję się spod kotów jak Godzilla spod zwałów ziemi, otrząsam się z nich i łapię oddech.
"No, wstałaś wreszcie!" - rzuca pełnym dezaprobaty miaukiem Felek i natychmiast nowym miaukiem dodaje "To teraz kochaj nas i daj śniadanie"
Stado dzikim pędem rzuca się do kuchni, ja uciekam do kibelka. W łazienkowym lustrze widzę swoją oplutą gębę i podrapaną szyję ( miłosne pazurkowanie Szpagetki ), włos zmierzwiony. Za to nie widzę nawet mikrego śladu po tym co kiedyś zwano poranną świeżością. Nie ma jednak czasu na dołowanie się wyglądem, z kuchni dobiega ryk zbiorowy:
"Śniadanie, daj śniadanie! Kochaj Kota!"
Takie to są poranne kocio - ludzkie gadki.
Dzisiejszy wpis miały ozdabiać pocztówki z kotami drukowane w Japonii na początku XX wieku ale doszłam do wniosku że nie ma co pocztówkować tylko trza pokazać z czego się kocie pocztówki narodziły ( jak się lepiej wgryźć w temat to jak wyglądały praszczury mangi ). Jak o ukiyo - e i kotach to musi być o Kuniyoshi Utagawa ( to ten facet na drzeworycie powyżej, oczywizda należycie otoczony kotami ). Naprawdę nazywał się Magosaburō Igusa ale japońscy artyści przyjmowali nowe imiona i nazwiska kiedy osiągnęli mistrzostwo w swoim fachu. Tak jakby z rikszy nagle zrobiła się toyota. Często przyjmowano nazwiska artystów u których się kształcono, Kuniyoshi przyjął nazwisko Utagawa które należało do jego mistrza Kunisady Utagawy, który z kolei przyjął je od artysty zwanego Toyokuni Utagawa. Wielki ród japońskich artystów ukiyo - e Utagawa to ludzie niespokrewnieni ze sobą tylko tacy których połączyła wykonywana przez nich sztuka. Rodzina to naprawdę pojemne pojęcie, he, he, he. Utagawa Kuniyoshi żył w latach 1798 - 1861, w złotym okresie sztuki ukiyo - e, znaczy w epoce zwanej Edo.
piątek, 10 sierpnia 2018
Domowe wakacje
Na warsztacie wpis o kocich rozmówkach ale cóś go skończyć nie mogę ( Sztaflik zagaduje mnie jak tylko do niego siadam ), gorąc obezwładniający wokół, rośliny wyglądają kiepsko i w ogóle tzw. radości lata w całej krasie. No może gdybym nie była wielorybem karłowatym to jakoś lepiej bym to znosiła ale ja jestem ssak ze sporą wyściółką tłuszczową ochraniającą organizm ( jak to u kaszalotów he, he, he ), przeznaczony do życia w chłodniejszych klimatach. Dobra, normalne arktyczne temperatury tyż odpadają, preferuję krainy gdzie panuje wieczna wiosna czyli temperatura oscyluje koło dwudziestu stopni Celsjusza na plusie. Niestety rzeczywistość nie tyle skrzeczy co wręcz ryczy przez megafon i to w dodatku brzydkimi wyrazami. Karrrrwa, upał! - tak jakoś to brzmi. Roztapiam się zatem jak ten smalec i usiłuję przeżyć. Na szczęście geriatryczna aktywność spadła, damulki siedzo w domach, miętę chłodzącą popijajo ( od czasu do czasu jak ciśnienie pozwala to piwko "na przepłukanie nerek" czy tam inny cydr "dla serca" ), telewizje oglądajo pomstując na polityków wszelkich opcji oraz drzemio popołudniami. Jest szansa że niczego nie wywiną, choć nie mam złudzeń że jak się tylko nieco ochłodzi to spróbują wykonać cóś starannie im zakazanego. Koty w domu bywajo ale tylko w sprawie posiłków, jedynie Sztaflik przychodzi żeby troszki pogadać. Czasem troszki się rozrasta w jakieś dłuższe pogawędki, ona się ostatnio bardzo rozmowna zrobiła ( pewnie dlatego że reszta stada podsypia zabunkrowana w Alcatrazie i w zadrzewionej części Podwórka i na rozmówki z nią nie ma specjalnej ochoty ).
Dochodzą mnie wieści wakacyjne - a to maman Wujka Jo z powodu solidnego niedowidzenia usiłowała zażyć ochłody w zasinicowanym Bałtyku ( co prawda była to tylko ochłoda stóp, ewentualnie łydek z kolankami ale panika była urządzona przez sister Wujka ze względu na te 98 wiosen które maman sobie liczy ), a to Gosia i Piotrek mają sporo do opowiadania po alpejsko - włoskich wojażach, Cio Mary i Wujek Jo już się wyrywają nad jeziora i do lasów jak te ogary. No wakacje, Panie tego, wakacje - nawet młodszy siostrzeniec wyruszył ku lekkiej zgrozie rodziny na swój pierwszy obóz ( starszy został w domu powodując u Magdzioła ambiwalentne uczucia - z jednej strony cool, kochający młody przełożył nad radości obozowe przebywanie z mateczką i tatusiem, z drugiej niepokój czy on aby nie cierpi na mamincyckizm ). Piszę o tej lekkiej zgrozie bo młodszy jest jeszcze bardzo młody ale sam się napraszał i w ogóle "wiatr we włosach " i te klimaty. Ja tradycyjnie czas letni to spędzałam z kotami w ogrodzie i wyrywałam tylko na krótkie wyjazdy, w tym roku to one koty ten letni czas spędzają w ogrodzie bez mła a te krótkie wyjazdy cóś mnie nie nęcą aż tak mocno jak wanna z chłodną wodą, znośna temperatura w domu i lody waniliowe z mrożoną kawą które rozweselają moje podniebienie w skwarne popołudnia. Upały sprawiają że cóś stacjonarna się robię, tzw. noszeń nie posiadam. Może to i dobrze, portfel cichutko narzeka i lepiej go nie prowokować do głośniejszych protestów. Domowe wakacje tyż mają swój urok - wreszcie dopadłam do książek co to miałam je przeczytać "ale zawsze cóś", w tropikalne noce które spać nie dają oglądam filmy z tych "co to może kiedyś, jak będzie więcej czasu". Kto wie może kartony i akwarele wyciągnę i odświeżę te resztki we mnie co jeszcze zostały po czymś zwanym "artyzmem koncesjonowanym"?
Zdjęcia dzisiejsze są z Podwórka, nie napiszę co żal mnie ściska ale sami widzicie że ściska mocno. Jesień Panie tego na tych moich rabatach a tu jeszcze półmetka sierpnia nie ma!
Dochodzą mnie wieści wakacyjne - a to maman Wujka Jo z powodu solidnego niedowidzenia usiłowała zażyć ochłody w zasinicowanym Bałtyku ( co prawda była to tylko ochłoda stóp, ewentualnie łydek z kolankami ale panika była urządzona przez sister Wujka ze względu na te 98 wiosen które maman sobie liczy ), a to Gosia i Piotrek mają sporo do opowiadania po alpejsko - włoskich wojażach, Cio Mary i Wujek Jo już się wyrywają nad jeziora i do lasów jak te ogary. No wakacje, Panie tego, wakacje - nawet młodszy siostrzeniec wyruszył ku lekkiej zgrozie rodziny na swój pierwszy obóz ( starszy został w domu powodując u Magdzioła ambiwalentne uczucia - z jednej strony cool, kochający młody przełożył nad radości obozowe przebywanie z mateczką i tatusiem, z drugiej niepokój czy on aby nie cierpi na mamincyckizm ). Piszę o tej lekkiej zgrozie bo młodszy jest jeszcze bardzo młody ale sam się napraszał i w ogóle "wiatr we włosach " i te klimaty. Ja tradycyjnie czas letni to spędzałam z kotami w ogrodzie i wyrywałam tylko na krótkie wyjazdy, w tym roku to one koty ten letni czas spędzają w ogrodzie bez mła a te krótkie wyjazdy cóś mnie nie nęcą aż tak mocno jak wanna z chłodną wodą, znośna temperatura w domu i lody waniliowe z mrożoną kawą które rozweselają moje podniebienie w skwarne popołudnia. Upały sprawiają że cóś stacjonarna się robię, tzw. noszeń nie posiadam. Może to i dobrze, portfel cichutko narzeka i lepiej go nie prowokować do głośniejszych protestów. Domowe wakacje tyż mają swój urok - wreszcie dopadłam do książek co to miałam je przeczytać "ale zawsze cóś", w tropikalne noce które spać nie dają oglądam filmy z tych "co to może kiedyś, jak będzie więcej czasu". Kto wie może kartony i akwarele wyciągnę i odświeżę te resztki we mnie co jeszcze zostały po czymś zwanym "artyzmem koncesjonowanym"?
Zdjęcia dzisiejsze są z Podwórka, nie napiszę co żal mnie ściska ale sami widzicie że ściska mocno. Jesień Panie tego na tych moich rabatach a tu jeszcze półmetka sierpnia nie ma!
sobota, 4 sierpnia 2018
Codziennik - porządki blogowe i inne takie tam
Spokojnie, do porządków i w ogóle jakiegokolwiek wysiłku fizycznego to mnie raczej teraz ciężko namówić natomiast nic nie stoi na przeszkodzie w porządkach blogowych. Cały miesiąc lipiec pilnie usuwałam spam z Azji, dzielnie śledziłam komentarze i zamartwiałam rosnącą ilością wejść ( taa... więcej wcale nie znaczy lepiej ). Reklamuję jak się okazało platformy do gier a raz nawet udało mi się zareklamować stronę porno. Rozwijam się znaczy biznesowo choć biznes jest taki w stylu kolegi szwagra Antka, znaczy szmal do mojej kieszeni cóś nie płynie. Zanim zacznę nienawidzić mieszkańców dalekiej Kambodży muszę podjąć jakieś kroki "odnienawidzające". Poczułam że czas na obrazek kontrolujący czy aby komentarza nie wysyła szczwany bocik ze skośnymi procesorami. Wiem że to do doopy i w ogóle ale ni ma wyjścia. Jak mnie już wywalą z bazy programu spamującego ( trochę potrwa ) to przywrócę stare ustawienia. Przepraszam za ewentualne niedogodnościowanie.
A co u nas? Nudno nie jest, jak tylko zdjęli gips z nadgarstka Gieni występy medyczne zaczęła Irenka. Jak to określiła Małgoś - Sąsiadka prawdziwe nieszczęście bo upadła z powodu omdlenia a nie potknięcia. Jakby upadek spowodowany potknięciem był jak najbardziej usprawiedliwiony i tak naprawdę był jedynym właściwym rodzajem upadku bez względu na jego konsekwencje a wszystkie inne upadki to straszna choroba. Niestety Irence się nieszczęśliwie zemdlało w związku z czym głównie będzie leczona kardiologicznie i internistycznie ( potłuczenie ma solidne ). Irenka na razie w strachu, czas na pewną dumę z "bo mnie się zrobiło" przyjdzie dopiero po podleczeniu, podczas snucia wieczornych opowieści krzesełkowych na Podwórku. No tak, słodkie bajania o wyższości schorzeń kardiologicznych nad prozaicznymi urazami ortopedycznymi. Na taki obrót sprawy mam nadzieję. Pocieszam się że przy tej pogodzie mogło być z tym Irenkowym zdrowiem gorzej, że jeszcze nie jest tak źle, że jak na 90 latek to jest jeszcze dziarsko ale mam świadomość że pogoda mojej kamienicznej geriatrii nie sprzyja i byłoby najlepiej gdyby upały przestały nas dręczyć.
Kotom pogoda ze spiekotą jakby przestała doskwierać, może się przyzwyczaiły. Felicjan zamiast w domu siedzieć i wyra pilnować bezczelnie ucieka i wraca z poparzoną przez słońce gębą. Zadaję mu maści i kremy ale pomaga mu to średnio. Najlepszą opcją byłoby zatrzymanie go w domu ale Felek jakiekolwiek ograniczenie wolności odbiera jako wypowiedzenie wojny. Nie mam siły na prowadzenie działań wojennych, zwabiam więc tylko gada do domu na żarcie i usiłuję zapewnić mu w chałupie rozrywkę coby szybko z niej nie wyszedł ( niestety ulubioną rozrywką jest wyżeranie Małgoś - Sąsiadce z talerza, Małgoś co prawda ryczy że to tylko niesolony ser biały ale ja się wściekam bo chodzi o sam fakt siania terroru przez Felka a nie jego menu ). Trio dziewczęce zaszywa się w Alcatrazie, wracają tylko na posiłki, jedzą ekspresowo i myk do ogrodu. Od czasu do czasu któraś zaszczyca mnie tzw. solówką czyli okazaniem miłości przez udeptywanie, przytulanie czy ślinienie. Korzystają z lata na całego, może czują że tak trzeba. Ja cóś nie czuję, za to zrobiło mnie się starawo - wyraźnie babcieję. A to słońce za ostre, a to wietrzyku brak, a to wozduch za ciężki bo cóś jakby burza w powietrzu wisiała ( na ogół tylko wisi, skrapla się u nas średnio ), każdy pretekst jest dobry żeby nosa z czterech ścian nie wyściubiać. Chyba spłynęła na mnie z mojej geriatrii ta potrzeba ostrożności, uważania i oszczędzania się bo to "Wiek już nie ten". W związku z moim babcieniem ogród żyje sobie w spokoju niezakłócanym moją obecnością, kto wie co się w nim jeszcze podczas mojej absencji zalęgnie - stado jelonków, zające, a może lisy z kotowstrętem ( znaczy takie które nie zbliżają się do kotów )?
No animalne życie w nim na pewno wre, słyszę po nocach "pijackie" rozmówki jeży, ryki pilnujących terytorium Felicjana i Sztaflika, śpiewy świerszczy. Nad ranem zaczynają się kłótnie srok, ćwierkolą i insze ptaszęta - pewnie umawiają się na polowania na te tabuny komarów grasujących w co bardziej cienistych miejscach ogrodu. Jak wygląda szata roślinna? Sorry, nawet nie chcę wiedzieć bo być może musiałabym jakąś wymagającą straszliwego wysiłku interwencję podjąć. Chyba jednak mogę być spokojna o stan roślinek z tego jakże paskudnego dla mła powodu że co miało paść to już padło. Wczoraj padło właściwie czyi spłynęło z góry parę kropel więc nie czuję się aż tak bardzo zobowiązana do konewkowania czy naszlauszania , sumienie mam takie półczyste, he, he, he.
P.S. Irenka oprócz wypisów z kardio i interny zdobyła kolejny sprzęt ortopedyczny - z powodu starych złamań kompresyjnych przepisano jej stosowne oprzyrządowanie i szczęśliwie wywiozła z izby przyjęć gorset ortopedyczny. Dziewczęta z geriatrii już zazdraszczajo ( Małgoś - Sąsiadka natentychmiast poczuła że ma silne bóle w okolicy lędźwiowej i też by przydała się jej pionizacja - no tak, do tej pory poruszała się poziomo, he, he, he ). Przejdzie im jak zobaczą to ustrojstwo, choć kto wie czy Gienia jako twarda zawodniczka się nie skusi. Pociesza mnie tylko to że może się jej nie uda, Gieniowe złamania cóś szczęśliwie z roku na rok "słabsze" ( zaczęła od biodra, potem był bark, w zeszłym roku zakładany popręg Wernera w tym roku już tylko nadgarstek ). Także na stanie mamy nowość, co prawda jeszcze nie moje wymarzone języczniki ale gorset ortopedyczny to też jest cóś.
Dzisiejszy wpis ilustrują prace nieznanego mła autora. Nieznanego bo alfabet je opisujący jest mła obcy. Wiem że to nie ten którym posługują się w Kambodży he, he, he, wygląda mi na chiński. W necie znalazłam po angielsku jeno tytuły tych prac, czy one autentyczne czy też nadał je jakiś sieciowy poeta nie wiem. Na pewno są adekwatne do tego co na łobabrazkach - "Letni sen w ogrodzie", "Wietrzyk wśród drzew jabłoni" - te klimaty. Do mnie przemawia najbardziej ostatni obrazek, razem z tytułem "Radości zimy" - chyba wiecie dlaczego.
A co u nas? Nudno nie jest, jak tylko zdjęli gips z nadgarstka Gieni występy medyczne zaczęła Irenka. Jak to określiła Małgoś - Sąsiadka prawdziwe nieszczęście bo upadła z powodu omdlenia a nie potknięcia. Jakby upadek spowodowany potknięciem był jak najbardziej usprawiedliwiony i tak naprawdę był jedynym właściwym rodzajem upadku bez względu na jego konsekwencje a wszystkie inne upadki to straszna choroba. Niestety Irence się nieszczęśliwie zemdlało w związku z czym głównie będzie leczona kardiologicznie i internistycznie ( potłuczenie ma solidne ). Irenka na razie w strachu, czas na pewną dumę z "bo mnie się zrobiło" przyjdzie dopiero po podleczeniu, podczas snucia wieczornych opowieści krzesełkowych na Podwórku. No tak, słodkie bajania o wyższości schorzeń kardiologicznych nad prozaicznymi urazami ortopedycznymi. Na taki obrót sprawy mam nadzieję. Pocieszam się że przy tej pogodzie mogło być z tym Irenkowym zdrowiem gorzej, że jeszcze nie jest tak źle, że jak na 90 latek to jest jeszcze dziarsko ale mam świadomość że pogoda mojej kamienicznej geriatrii nie sprzyja i byłoby najlepiej gdyby upały przestały nas dręczyć.
Kotom pogoda ze spiekotą jakby przestała doskwierać, może się przyzwyczaiły. Felicjan zamiast w domu siedzieć i wyra pilnować bezczelnie ucieka i wraca z poparzoną przez słońce gębą. Zadaję mu maści i kremy ale pomaga mu to średnio. Najlepszą opcją byłoby zatrzymanie go w domu ale Felek jakiekolwiek ograniczenie wolności odbiera jako wypowiedzenie wojny. Nie mam siły na prowadzenie działań wojennych, zwabiam więc tylko gada do domu na żarcie i usiłuję zapewnić mu w chałupie rozrywkę coby szybko z niej nie wyszedł ( niestety ulubioną rozrywką jest wyżeranie Małgoś - Sąsiadce z talerza, Małgoś co prawda ryczy że to tylko niesolony ser biały ale ja się wściekam bo chodzi o sam fakt siania terroru przez Felka a nie jego menu ). Trio dziewczęce zaszywa się w Alcatrazie, wracają tylko na posiłki, jedzą ekspresowo i myk do ogrodu. Od czasu do czasu któraś zaszczyca mnie tzw. solówką czyli okazaniem miłości przez udeptywanie, przytulanie czy ślinienie. Korzystają z lata na całego, może czują że tak trzeba. Ja cóś nie czuję, za to zrobiło mnie się starawo - wyraźnie babcieję. A to słońce za ostre, a to wietrzyku brak, a to wozduch za ciężki bo cóś jakby burza w powietrzu wisiała ( na ogół tylko wisi, skrapla się u nas średnio ), każdy pretekst jest dobry żeby nosa z czterech ścian nie wyściubiać. Chyba spłynęła na mnie z mojej geriatrii ta potrzeba ostrożności, uważania i oszczędzania się bo to "Wiek już nie ten". W związku z moim babcieniem ogród żyje sobie w spokoju niezakłócanym moją obecnością, kto wie co się w nim jeszcze podczas mojej absencji zalęgnie - stado jelonków, zające, a może lisy z kotowstrętem ( znaczy takie które nie zbliżają się do kotów )?
No animalne życie w nim na pewno wre, słyszę po nocach "pijackie" rozmówki jeży, ryki pilnujących terytorium Felicjana i Sztaflika, śpiewy świerszczy. Nad ranem zaczynają się kłótnie srok, ćwierkolą i insze ptaszęta - pewnie umawiają się na polowania na te tabuny komarów grasujących w co bardziej cienistych miejscach ogrodu. Jak wygląda szata roślinna? Sorry, nawet nie chcę wiedzieć bo być może musiałabym jakąś wymagającą straszliwego wysiłku interwencję podjąć. Chyba jednak mogę być spokojna o stan roślinek z tego jakże paskudnego dla mła powodu że co miało paść to już padło. Wczoraj padło właściwie czyi spłynęło z góry parę kropel więc nie czuję się aż tak bardzo zobowiązana do konewkowania czy naszlauszania , sumienie mam takie półczyste, he, he, he.
P.S. Irenka oprócz wypisów z kardio i interny zdobyła kolejny sprzęt ortopedyczny - z powodu starych złamań kompresyjnych przepisano jej stosowne oprzyrządowanie i szczęśliwie wywiozła z izby przyjęć gorset ortopedyczny. Dziewczęta z geriatrii już zazdraszczajo ( Małgoś - Sąsiadka natentychmiast poczuła że ma silne bóle w okolicy lędźwiowej i też by przydała się jej pionizacja - no tak, do tej pory poruszała się poziomo, he, he, he ). Przejdzie im jak zobaczą to ustrojstwo, choć kto wie czy Gienia jako twarda zawodniczka się nie skusi. Pociesza mnie tylko to że może się jej nie uda, Gieniowe złamania cóś szczęśliwie z roku na rok "słabsze" ( zaczęła od biodra, potem był bark, w zeszłym roku zakładany popręg Wernera w tym roku już tylko nadgarstek ). Także na stanie mamy nowość, co prawda jeszcze nie moje wymarzone języczniki ale gorset ortopedyczny to też jest cóś.
Dzisiejszy wpis ilustrują prace nieznanego mła autora. Nieznanego bo alfabet je opisujący jest mła obcy. Wiem że to nie ten którym posługują się w Kambodży he, he, he, wygląda mi na chiński. W necie znalazłam po angielsku jeno tytuły tych prac, czy one autentyczne czy też nadał je jakiś sieciowy poeta nie wiem. Na pewno są adekwatne do tego co na łobabrazkach - "Letni sen w ogrodzie", "Wietrzyk wśród drzew jabłoni" - te klimaty. Do mnie przemawia najbardziej ostatni obrazek, razem z tytułem "Radości zimy" - chyba wiecie dlaczego.