Strony
▼
niedziela, 28 kwietnia 2019
Codziennik - deszczowa końcówka kwietnia
No i wreszcie zaczęło padać! Przesiąpnie czyli kapuśniaczo. W przeciwieństwie do kotów jestem zadowolona jakby mła kto w kieszeń prawdziwne pieniędze wsadził a nie tylko napluł. Ziemia wreszcie dostaje co jej się od Wielkiego Pogodowego należy, wszystko wokół zaczyna nabierać normalnego wiosennego wyglądu, pachnie obłędnie jak pachnieć wiosenną porą powinno - wilgotną ciepłą ziemią i kwiatami. Jakby wróciło do normy za sprawą tego siąpania. Mam nadzieję że to nie koniec i przed nami jeszcze sporo opadów. Co prawda Święto Grilla będzie dla wielu rozczarowujące ( mało jest rzeczy równie głupich jak pieczenie żarła na powietrzu z parasolem nad łbem ) ale zawsze można się pocieszyć tym że grillowanie na przyszłej pustyni też nie daje stu procent radości ( bo myśl o wysychających polach jęczmiennych, cenach słodu i ich wpływie na ceny piwa to sporemu procentowi grillujących humor popsowa ). Niech pada nam wszystkim na zdrowie!
Jutro mła ma koci łobowiązek, antykleszczowe polewanie z wcieraniem ( bo ziołowe ) i zawiezienie Sztaflika do lekarza ( trza sprawdzić czy za brakiem apetytu na wszystko co nie jest czystym mięchem nie kryje się nic poważniejszego niż chęć dorównania w rozpieszczalnictwie Sztaflikowemu guru Felicjanowi ). Miasto rozkopane i sporo czasu zajmie nam dojechanie do doktora, dobrze że Sztaflik towarzyska i mało grymaśna bo podróż mogłaby być z tych cięższych. Ubiorę się w kondomierkę, umbrellę rozepnę nad koszykiem Sztaflika ( transporterek w pożyczeniu ) i jakoś dojedziemy. Na Suchej - Żwirowej mokną irysy SDB, na szczęście kapuśniaczek litościwy dla urody kwiatów. Niestety wraz z deszczem pojawiły się ślimaki skorupkowe, jutro z rana muszę pozbierać łakome na irysowe kwiaty ślimacze towarzystwo ( będzie wyprowadzka pod kasztanowiec ). Na zdjątkach "pierwszaki" czyli zaliczane do wczesnych odmiany.
piątek, 26 kwietnia 2019
Kwietniowy kwietny szoł ( a nawet szał ) z suszą w tle
Kwietniowe zmasowane kwitnienie rwie oczy a jednak wcale nie raduje ogrodniczego serca. Za tym zmasowanym kwitnieniem kryją się bowiem wysokie temperatury. Upały w kwietniu i susza to nie jest cóś co służy ogrodowemu życiu. Właściwie to zaraz, za chwilieczkę będzie po kwitnieniu magnolek, jabłonek, wisien japońskich i kto wie czy nie kalin mieszańcowych. Tulipany kwitną kole trzech dni i padają, błyskawicznie wykwitają sasanki i narcyzy. Dodatkowo susza nie sprzyja bratkom, fiołkom i wychodzącym frondom paproci. No nie jest, Panie tego, dobrze. Człowieka nie cieszą nawet pierwsze kwiaty irysów SDB, przy takiej pogodzie nie ma szans żeby dłużej nacieszyć nimi oczy. Zgroza, zgroza po całości. Od paru dni zapowiadają burze, wyczekuję z utęsknieniem ich nadejścia już teraz solidnie zmartwiona przyszłym rachunkiem za wodę. No pogoda cóś nas nie dopieszcza, właściwie jedyne dobre co zawdzięczamy ekscesom pogodowym to zniszczenie starego gniazda srok na kasztanowcu ( razem z częścią konarków niestety ). Sroki się obraziły i jak się okazało na stałe przeniosły do sąsiadów. Znaczy radosne srocze skrzeki dochodzą do moich uszu zza ulicy. Ogród sąsiadów należycie zarośnięty więc ptaszyska tam postanowiły założyć nowy domek. U nas od razu zwiększyła się liczba małych ptaków, kosy i sikorki, mazurki widywane są stadnie. Małgoś - Sąsiadka, Ciotka Elka i Gienia są zachwycone. Zdaje się że jedynymi niezadowolonymi z wyprowadzki srok są koty. Nie ma z kim prowadzić wojny! A tak pięknie się towarzystwo nienawidziło, he, he, he.
Co dalej z ogrodowaniem czyli gryplany na majowy długi weekend. Planów tak po prawdzie nie robię żadnych, uzależniam wszystko od tego jaka będzie pogoda. Tak szczerze to dla mła cały długi weekend mogłoby lać, mła byłaby wtedy nieco bardziej spokojna o stan swoich roślinnych rarytetów które wymagają nieco więcej wody. Przy takiej suszy to nawet tak odporne na nią rośliny jak irysy bródkowe mogą produkować mniejsze kwiaty. Może w przyszłym tygodniu postraszę swoją osobą szkółki, zielony zakupoholizm wiosenną porą zapuszcza głębiej swoje macki. Niby niczego zielonego nie potrzebuję ale "przydałoby się". Z "przydałobysiów" to mogłabym parę ogrodów urządzić, mania mania mienia zielonego ma się u mła w najlepsze, terapia by się jakaś przydała czy cóś bo kolejny kosztowny remont lekstryczny za pasem. A wicie rozumicie, środki płatnicze niestety nie do wyhodowania na drzewie. Jakby tak porastały to mła dawno temu by zapuściła sadek pieniężny i hodowała dulary, eurosy a nawet swojskie złotówki ( już słyszę te rozmówki z Mamelonem - "Mój boszsz... jak mi pięknie w tym roku drzewko dolarowe obrodziło, same Frankliny bez uszkodzeń!", "Kochana nawieź złotówki to może porządne euro wyjdzie.", "No rupii to ja bym nigdy nie zapuściła w ogrodzie, szkoda gleby!" ).
Ten kolejny pierdylion zamieszczonych zdjęć to przez wyrzuty sumienia - cóś mało piszę ale obrabianie ogroda zajmuje mła sporo czasu. No a co to byłby za blog ogrodowy gdybym tak tylko po teorii jechała?! Trza praktykować by o ogrodzie pisać, także wybaczcie małą ilość postów w najgorętszej dla mła części ogrodowego sezonu ( iryski, iryski ). Postaram się poprawić i skrobnę, nawet pozaogrodowo skrobnę.
sobota, 20 kwietnia 2019
Roma przyswojona
Rzym mój półpowszedni, taki codzienny, zwykle przedreptany a nie tylko zabytkowo - turystyczny. Miasto do zakochania się w nim od pierwszego spojrzenia może dlatego że to spojrzenie poprzedzone różnymi takimi filmowymi oglądactwami, wyczytywaniami i ostatnimi czasy wypełnione oczekiwaniem na spotkanie w realu. Znaczy Roma wyoczekiwana! Nie zawiodła caput mundi pod żadnym względem, jest dokładnie taka jak miała być. Co prawda mam mordercze instynkta wobec inszych turystów ale miałam je też w Pradze czy Lizbonie, po prostu zdaniem mła zbyt dużo ludzi w dzisiejszych czasach podróżuje tak naprawdę bez celu, wmawiając sobie tylko że zmiana miejsca zmieni ich samych, rzecz jasna w kogoś lepszego, bardziej bywałego i w ogóle cool i najlepsza wersja. Rzymianie od tysiącleci przyzwyczajeni do nawały zwiedzaczy, pielgrzymów i wszelkiej maści nachodźctwa przyjmują te tłumy ze stoickim spokojem. Okupowanie całodobowe fontanny di Trevi nie tyle wywołuje ich irytację co jakieś takie rechociki i zacieranie handlowe rączek - ileż to kijków do focenia się sprzeda, jakież obroty zanotują restauracje i gelaterie znajdujące się na pobliskich uliczkach. Kasa, misie, kasa, będzie płynąć z rąk do rąk z tego tylko powodu że ponad pól wieku temu duża blondyna i i ciemnooki wychlapali się w krystalicznej wodzie przed obiektywem kamery za którą stał Otello Martelli, bo tak właśnie zamarzyło się czarodziejowi Federico. Białe marmury rozmiarów gigantycznych i przejrzystość wody to prycho, dekoracja jakowaś, okupujący mają nadzieję że spłynie na nich choć cząstka magii jaką Federico upchnął w czarno - białym filmie, że poczują urok miejsca które tak starannie zadeptują. Słodko do bólu, prawie jak w "Dolce Vita", he, he, he. Jeżeli chce się zobaczyć jedną z najpiękniejszych fontann Rzymu nieoblężoną trzeba chyba wstać przed świtem, jest wówczas nadzieja że zaledwie jakaś setka niedobitków będzie kręciła się w pobliżu fontanny.
Podobnie jest w całym mieście, co bardziej spopularyzowane przez kino zabytki oblegane są przez żądne z nimi kontaktu tłumy. Watykan to rzecz jasna podobna bajka, tylko czarodzieje inni, he, he, he. Sorrky za ten żabi rechot ale nijak mi Rzym nie pomógł na wzmożenie duchowości, to jest miasto sybarytów. Śladów Cieśli z Nazaretu można się doszukać chyba tylko w dość powszechnej wyrozumiałości dla ludzi uprawiających zawód żebraka ( tak, to zawód i to w dodatku wcale niełatwy bo żebractwo dziś to niemal performance, tylko stara szkoła używa jeszcze kul czy tam inszych lasek ) a Watykan żyje życiem jak najbardziej ziemskim, we wszystkich jego przejawach że tak rzecz ujmę.
Wydawa się mła że dotyk Nienazwanego prędzej poczuje się w Jerozolimie, tam gdzie zdarzyła się historia która ukształtowała spory kawałek świata. W Bazylice Świętego Piotra, najważniejszym kościele katolickim to można poczuć dokładnie to samo co w inszych turystycznych atrakcjach - lekki wnerwik na widok mnogiej rzeszy focących się na tle. Nie ma to jak selfie z baldachimem nad Piotrowym grobem! Młode laski oszkaplerzowane, wymedalikowani młodzieńcy trzaskają foty aż do rozładowania sprzętu, a miny jakie przybierają z tej okazji i pozy jakie przyjmują prowokują takich mało pobożnych profanów jak Mamelon i mła do głupawki i tłumionego śmiechu ( wszak to miejsce jakby nie było dla wielu osób szczególne i nie wypada rechotać ). Oszkaplerzowane i Wymedalikowani jakby pojęcia nie mieli ( Mamelon twierdzi że zapewne nie mają ) że w gruncie rzeczy trzaskają sobie portreciki z nagrobkiem na kościelnym cmentarzu ( wszak to nekropolia papieży, sporo z nich tu leży - że tak sobie rymnę ). A może i mają tylko poczucie wrażliwości u nich insze niż u mła, w końcu fotografia funeralna ma się całkiem nieźle w niektórych zakątkach świata. Jak już się po solidnym rozpychaniu dla przyjęcia odpowiedniej pozy zdejmą z baldachimem, Pietą albo inszym przedstawieniem Ukrzyżowanego odchodzą pełni satysfakcji, paciorki do wymodlenia pozostawiając nielicznym pielgrzymującym w intencji. Znak czasów? - eee tam, tak było zawsze. Przeżycia mistyczne są dane nielicznym ( np. mła ma je tylko na widok makaronu z gorgonzolą, he, he, he ), reszta zajmuje się "sobą na tle", wszystkim co tylko nie przypomina im że są kruchym nie wiadomo czym uwięzionym w czasie. No, Alleluja i do przodu!
Dobra, ponarzekawszy jak to typowa turystka na inszych turystów robiących tłoczek ( bo na check pointy w wielu miejscach to w dzisiejszych czasach nie ma co narzekać, każdy chce wrócić do domu w jednym kawałku ) to teraz zajmę się bytem codziennym w Rzymie. Znaczy będzie o takich pierdołach jak sklepy i targowiska. Wicie rozumicie, Mamelon z mła dorastały i sporą część młodości przeżyły w szczęśliwej krainie socjalizmu i to spowodowało u nich aberrację dotyczącą handlu detalicznego. Jak się w swoim życiu prowadziło wymianę barterową w celu zdobycia niezbędności pod tytułem papier toaletowy ( wiem, pojęcie niezbędności jest względne, wszak istniały na tym świecie w czasach słusznie minionych liście, słoma luzem - bo brakowało sznurków do snopowiązałek - i insze materiały przyjazne bardziej środowisku niż tyłkowi ) to pełen sklepów z towarami zgniły Zachód któremu oszczędzono najlepszego z ustrojów już zawsze będzie wydawał się tym lepszym ze światów. Nasze skrzywienie wiedzie nas zamiast do lokali gastronomicznych tłumnie obleganych przez Niemców i Hamerykanów, np. do sklepów z artykułami gospodarstwa domowego w których mogą mieć cóś lepszego niż jest w naszych sklepach ( rozczarowujące jest dla nas że zawsze trafiamy na chińszczyznę, po latach globalizacji nadal słabo do nas dociera że produkty kapitalistycznego molocha ludowego państwa wykosiły z rynku wyrobów okołokuchennych niemal wszystkie insze produkcje ). Włazimy do antykwariatów, lamusów ze starociami, second handów w nadziei na upolowanie czegoś fajnego ( choć realnie oceniamy szansę na odnalezienie szkiców Rafaela jako nieistniejącą ).
Nasze sklepowe wyprawy nie ograniczały się jednak tylko do rozkosznych sklepików ze starzyzną, na Via Condotti wpakowałyśmy się do sklepu firmy Buccellati coby prawdziwie włoską biżuterię pooglądać. Sklepik należycie wypasiony, taki z ochroniarzem otwierającym i zamykającym drzwi ( Mamelon stwierdziła że nie ma się co ochroniarza bać, wszak on nasz pobratymiec bo też go nie stać na wyroby firmy dla której pracuje ). W sklepiku wybrałyśmy sobie odpowiednią cud urody biżu ale nie zakupiłyśmy z powodu braku środków. Z tegoż powodu nie odwiedziłyśmy też handlowych placówek Harrego Winstona i firmy Van Cleef & Arpels zadowalając się jedynie obejrzeniem wystaw. Potem przeszłyśmy do ciuszków a konkretnie do do sklepu Dolce & Gabbana na Piazza di Spagna. Niestety nie znalazłyśmy zrozumienia dla urody koronki zadrukowanej w wielkie kolorowe kwiaty, być może dlatego że wszelkie hinduskie stragany z ciuchami w Rzymie są nią zapchane a wersja z Indii rodem do nas stanowczo nie przemówiła, więc włoski oryginał nie miał szans.
Lepiej poszło nam na Via Sistina, w okolicy pełnej sklepów z wyrobami skórzanymi. Sławencjusz został dopieszczony zakupem torby męskiej, odpowiedniej jakości, we właściwym kolorze i cenie niewygórowanej ( w Polszcze tego typu torby pochodzące z Italii są droższe ). Sławencjuszowi się należało bo ostatnimi czasy Mamelon i mła się rozpodróżowały a on ( jak to sam określa - biedulek ) opiekuje się samotnie żywiną i chałupką. Rozradowanie zakupem tak nas rozochociło że o mały włos nie zdecydowałyśmy się na zwiedzanie Villa Medici i tylko brak możliwości zwiedzenia ogrodów bez zapisów nas przed tym powstrzymał ( są miejsca które trza zwiedzać w całości, inaczej ma się o nich błędne pojęcie - cóś jakby Wawel zwiedzać jedynie oglądając dziedziniec ). Oczywiście nie obyło się bez zaglądania do perfumerii, szczęśliwie są na świecie kraje w których sprzedaje się nie tylko perfumy marek odzieżowych czy wielkich sieci kosmetycznych. W sumie nic zapachowego nie kupiłyśmy i teraz żałujemy, bo nawąchałyśmy się sporo i mamy swoje upatrzone zapachy ( ceny zbliżona do naszych drogeryjnych sieciówek ).
Czuć było w ofercie handlowej nadchodzącą Wielkanoc. O ile pozostałyśmy niewzruszone włoską wersją palemek ( święcą tam wiązkę gałązek oliwnych, sprzedają to gdzie się da - pod kościołami, w metrze, z koszy na ulicy ) o tyle lniane obrusy z kogutkami czy czekoladowe figurki i migdały w polewie ( to głównie mnie kręciło ) przemawiały do nas całkiem solidnie. Na szczęście kwestia bagażu podręcznego rozwiązywała sprawę bo mogło się to skończyć finansową klęską. I tak cud że nie wydałyśmy na tę wyprawę kroci, co uważam za sprawę odległości naszej miejscówki od Mercato Trionfale. Ten rynek stał się jednym z naszych ulubionych miejsc w Rzymie, zawsze lubiłyśmy zwiedzać żołądkiem. A w Rzymie knajpiane zwiedzanie żołądkiem wcale nie jest proste, przynajmniej w centrum miasta. Knajpy w pobliżu nas serwowały tzw. turystyczne menu, wicie rozumicie - jak ludzie wyobrażają sobie włoskie jedzenie. Wychodzi na to że wyobrażają je sobie jako zestaw sześciu rodzajów pizzy, pięciu past ( o kluseczkach tu piszę ), tiramisu, panna cotta, lodów i kawy. Poza tym to jak wszędzie na świecie, obcym żarciem można się otruć! Skutek jest taki że zamówienie karczocha w knajpie w centrum Rzymu powoduje wzrost szacunku obsługi i spory ubytek w portfelu ( porcja carciofi alla romana to ponad dwie trzecie ceny dobrej pizzy czy połowa ceny dobrej pasty ). Żywienie się w rzymskich restauracjach, o ile chce się spróbować czegoś spoza "menu turystycznego", jest dość drogie. Mamelon i mła po spróbowaniu karczocha w restauranie czym prędzej podreptały w kierunku mercato bo warzywko im zasmakowało a cena rynkowa świeżego karczocha tak się miała do restauracyjnej jak cena nowego maserati do ceny starego fiata. I mam tu na myśli karczochy już przygotowane do obróbki, znaczy obrane i moczone w wodzie z sokiem cytrynowym.
Zakupy targowe jednak zaczęłyśmy od nabycia tarocco, znaczy pomarańczy którymi zażerałyśmy się na Sycylii . Arancia rossa di Sicilia to tak naprawdę trzy odmiany pomarańczy ze wschodniej Sycylii - tarocco, moro i sanguinello. Dlaczego jedna z odmian pomarańczy dostała nazwę kart służących do wróżenia nie wiem ale spożywanie jej kwietniowych owoców ma w sobie cóś prawie że mistycznego. Smak genialny, kudy tam do niego naszym poczciwym marketowym navelom. Transport, chłodnia, zaprawianie - oj nie służy to jakości owoców. Podobnie jest z mandarynkami, mandarina siciliana to jedna wielka soczysta słodycz ze specyficznym aromatem. Przyznaję że doszło do orgii z udziałem owoców cytrusowych, pożarłyśmy ich straszliwą ilość. Przy tych bachanaliach nasze sycylijskie występy z cytrusami bledną. Śmiem twierdzić że to żarcie miało miejsce dlatego że specyficzny sycylijski pomarańczowy i mandarynkowy aromat niknie w lodach czy tam inszych kremach czy ciastach. Najlepiej nasycić się nim bezpośrednio, że tak rzecz ujmę.
Popróbowałyśmy też rzymskich słodyczy, konkretnie to wersji lingua di gatto czyli kocich języczków o cytrynowym posmaku, oraz ciastek zwanych aragostine, będących chyba kuzynami neapolitańskich sfogliatelli. Chyba, bo za bardzo pewne tego nie jesteśmy. Trza po prostu dokonać degustacji sfogliatelle napoletano, najlepiej w Neapolu, he, he, he i doszukać się ewentualnych podobieństw lub różnic. Oprócz zakupu karczochowego na warzywnych straganach nabyłyśmy broccoli romanesco ( biada solić to warzywko inaczej niż na talerzu ), pęki pietruchy i rukoli, oraz słodką cipoline czyli młodą cebulkę. Mamelon szczęśliwie wyrwała mi z łap pęczek sparagelli. Szczęśliwie bo warzywko kosztowało cóś około 35 eurosów za pęczuszek. No cóż, zostało mi wgapianie się tęskne w asparagi bianchi, asparagi verdi i asparagi violetti, wszystkie w cenach przystępnych ale już nie tak kuszące jak te zakazane przez Mamiego drobinki. Oczywiście nie wszystkie warzywka były nam znane, takie agretti czyli portulaka zimowa i sposób jej przyrządzania nadal owiane są dla nas mgłą tajemnicy.
Zakupy mięsne ograniczyłyśmy do paru plasterków prosciutto di San Daniele, powodu do chwały dla trzydziestu wiosek z okolic San Daniele del Fliuri i do przysmaku z okręgu Lazio, porchetty z rozmarynem i jałowcem i czymś jeszcze ( koper włoski? ) składającej się ze schabu zaszytego w wieprzowym brzuszku. Bardziej ciągnęło nas w stronę serów, mozarelli z bawolego mleka, mozarelli plecionej, serka owczego z pistacjami, nakładanej łychą do pojemników rozlewającej się cudownie gorgonzoli, która tak dobrze robi paście - te klimaciki bardziej nam pasiły niż mięsne aromaty. Nosiło nas też w stronę świeżo wyrabianych makaronów, pierożków, kopyteczek, takie paściane upodobania w nas się odezwały. Doszłyśmy nawet z Mamelonem do wniosku że dobrze zrobiona pasta sama w sobie jest doskonale smaczna.
Nie dziwię się że w Italii nieczęsto łączy się ją z mięsem, zbyt intensywny aromat zabija smaczek pasty. W sumie dzięki bliskości targu używiłyśmy się za nieduże pieniędze ( już wiem dlaczego nasi politycy tak skrzeczą przeciwko euro, ceny mamy już prawdziwie europejskie a nawet wyższe, natomiast zarobki nadal wypadają na poziomie zasiłkowym - przyjęcie euro nie pozostawiłoby obywatelom żadnych złudzeń w tej kwestii ). W dodatku używiłyśmy się dobrze, nieustająco pichcąc carciofi alla romana , podchlewając wina z Apulii i podgryzając grissini z sezamem. Cud że nie wróciłyśmy z podnośnikiem pod brzuszydłami. Choć po prawdzie na podnośnik się nie mogło zanosić z racji przedreptywanych przez nas kilometrów. Miasto zwiedzałyśmy raczej per pedes, rzadko korzystając z uroków metra ( no chyba że wejściówka była na konkretną godzinę, albo lało ). Rzym jest naprawdę wielki, nie dał szans na wyhodowanie brzuszydła.
Właśnie ta rzymska skala, ogrom miasta i jego budowli jest tym co zrobiło na mnie największe wrażenie ( na Mamelonie takoż ). To nie jest XIX wieczny Paryż Haussmanna, w którym niewiele zachowało się z wczesnej tkanki miasta, to nie jest rozlazły wiktoriański Londyn, to jest miasto które było wielkie już dwa tysiące lat temu. Naprawdę wielkie! Roma caput mundi to po prostu widać w skali zabudowy. Wszystko co stawiano później, znaczy po epoce antycznej musiało wpasować się w tę skalę, zachować tę wielkość. Przestaje dziwić papieska potrzeba dorównania ogromowi antycznych rzymskich budynków, Bazylika św. Piotra po prostu musiała być ogromna. Przeca nie mogła być mniejsza niż Panteon, nie uchodziło. O zabytkach oblookanych napiszę w inszych postach, ten wpis i tak już ma dimensione romana.