Mła była bardzo spragniona wakacji. Naprawdę bardzo, bardzo. Chciała być tam gdzie cieplej, mocniej pachnie i "drzewa inne rosną". Wicie rozumicie takie oderwanie kumpletne od codzienności. Jak by mła było stać to by do Brazylii poleciała ale szczęśliwie jej nie stać więc wybór padł na miejsce oddalone o dwie godziny lotu, znane mła i takie w którym dobrze się czuje a jednocześnie pełne zakątków w których jeszcze nie stanęła jej stopa. Rzym znaczy po polsku patriarchalnemu, Roma po matczyno włoskiemu. Wydawało się mła w miarę proste i bezstresowe dotarcie do celu a jednocześnie wiedziała że będzie ciekawie, interesująco i wogle rozrywkowo. No i było, choć najbardziej ekscytujące chwile przeżyła w miejscu oddalonym od Rzymu o trzydzieści kilometrów i nie za sprawą rzymskich atrakcji a zarzundu własnego kraju. Złość jeszcze ją trzepie, bo trudno żeby nie trzepała kiedy się wie że w kraju z lotniskiem pod tytułem Rzeszów, które jest obecnie tak ważnym lotniskiem jak mało które na świecie, zarzund właśnie teraz postanowił handryczyć się z kontrolerami lotu, bo tyle nakradł że w kasie pusto, płacić ludziom nie ma czym i dodruki piniądza nic nie dają oprócz zwiększenia skali inflacji. Hym... z bliska czy z daleka widziana głupota naszego zarzundu prowadzonego nie wiadomo dokąd przez Jarozbawa i Matołżesza lśni tym samym oślepiającym człeka blaskiem. Mła naprawdę musiała podjąć solidny wysiłek żeby minusy nie przysłoniły jej plusów wyprawy do Rzymu Stolicy Świata.
A Roma w czasie świątecznym pełna atrakcji, ustrojona jak panna na wydaniu, wypachniona wiosennymi kwitnieniami i jakby nawet czyściejsza. Mła nie miała bardzo wyczynowych planów zwiedzania, przerażała mła konieczność zakładania w pomieszczeniach na twarz maseczek dziobów w których ni cholery mła nie może oddychać. Postanowiłam sobie zatem że zwiedzanie będzie takie na luzie a skończyło się jak zawsze, znaczy Mamelon twierdzi że to był hardcore. No bo to jest tak, człek po śniadanku wychodzi i potem tak idzie, idzie, cóś po drodze przekąsi, dalej idzie i nagle jakby mrok zapadł czy cóś i okazuje się że czas zacząć nocne życie w jakiej trattorii. Szczęśliwie Mamelon przyzwyczajona do łażenia ze mła i znosi nasze wyprawy z godnością. Mła tylko musi pamiętać że w określonych godzinach trza Mamelona skarmiać i wystarczy, Mamelon bardzo dzielnie tupie po pagórkach, brnie przez zalane wodą ulice i robi wszystko to czego sobie obiecała solennie na wakacjach nie robić. To podobno dlatego że mła Mamelona ciąga ale to nieprawda, Mamelon jest po prostu ciekawa świata a mła robi w tym wypadku za alibi jakby Mamelonu ta ciekawość zaszkodziła.
Jeśli chodzi o skarmianie na Rzym zawsze można liczyć. Na cukierniczych wystawach królowały colomba pasquale, czyli gołębice wielkanocne, które mła bardziej z wyglądu przypominały krzyż grecki i baranki o wkurzonym spojrzeniu ale nas bardziej niż tradycyjne ucierane włoskie ciasta interesowały sycylijskie arance tarocco, słodkie i aromatyczne, tak różne od tego co nam się tu pod tą nazwa sprzedaje. Pomarańcze i sok z nich to był prawdziwy hicior tego wyjazdu, gdybyśmy pobyły troszki dłużej mogłoby to się skończyć uzależnieniem. Mamelon odkryła uroki pancetty w sposobie podawania potraw all'Amatriciana, czyli w solidnym, zredukowanym sosie z pomidorów ( mła to zaznacza bo wydawa się jej to istotne, do tego sosu trza albo mocno zredukować pomidorowa pulpę albo dodać gotowej pasty lub koncentrat - smak musi być konkretny ), jeśli chodzi o mła to jej zdaniem dojrzewający usmażony boczek uszlachetni każdą potrawę. Dokonałyśmy też pogromu czarnych oliwek! Podsuszanych, o niepowtarzalnym smaku niezbyt słodkiej zalewy, w sam raz paszących do gorgonzloli i butelczyny wina z Montepulciano. Na śniadanko ricottina caprese i cippolina dolci z pomidorami z Kalabrii. Za słodkości robiły kocie języczki i nasze tegoroczne odkrycie - makaroniki z orzechów laskowych.
Żarcie odchodziło okrutne niech więc Was nie dziwi że nasze wędrówki po Rzymie okazywały się być całodziennymi, hym... zapasy energii były. Poza tym łatwo się je w Rzymie uzupełnia, niby człowiek wspiął się na Gianicolo i spalił ale zszedł prosto w kuszące gastronomicznie rejony Trastevere, uchodzące w Rzymie za najlepiej dające pojeść i uzupełnił co spalił, z nawiązką. Jeżeli będąc w Rzymie chcecie uniknąć pokus kulinarnych to Trastevere należy omijać duuużym łukiem a wieczorem to najlepiej sobie wmówić że grasują tam bandyci typu hałastra z pod zamku Birbante Rocca, mickiewiczowscy Sycylianie znaczy. Bo bardzo ciężko jest nie zjeść czegóś w tej dzielnicy pachnącej smażoną pancettą, duszonymi warzywami i ekspresową kawą. O dziwo mła nie wyczuła tak charakterystycznego dla jadłodajnianych i imprezowych dzielnic wielkich miast przenikliwego zapachu uryny, taka zdziwność. Naprawdę zdziwność bo piwo i wino leją się w knajpkach Trastevere strumieniami. Hym... może mła niewłaściwe miejsca wąchała, he, he, he. O Trastevere mła napisze Wam wincyj w osobnym wpisie, odkryłyśmy z Mamelonem uroki swojskiego Zatybrza, dziś szczwanie schowanego za wałami powodziowymi Tybru.
Teraz będzie troszki dokładniej. Łażąc namiętnie dni parę przez Trastevere doszłyśmy aż do mostów łączących tę dzielnicę z Isola Tiberina - jedyną wyspą na rzymskim odcinku Tybru. Jest na 270 m długa i do 67 m szeroka, ma powierzchnię 1,8 ha, czyli jest całkiem spora jak na tak niewielką rzekę. Oczywiście starannie zabudowana, lwią jej część zajmuje Ospedale Fatebenefratelli czyli po naszemu szpital bonifratrów. Nie wziął się tu znikąd, drzewiej na wyspie stała świątynia Eskulapa. Stara rzymska legenda dotycząca przeciwdziałań dżumie z roku 293 p.n.e. snuje że za poradą ksiąg sybillińskich postanowiono wysłać poselstwo do słynnego sanktuarium uzdrawiającego boga Asklepiosa w Epidauros, aby sprowadzić do Rzymu świętego węża, znaczy emanację bożą. Szczwany gad poczuł że może myknąć i bosko zwiał na Polu Marsowym wślizgując się do rzeki. Ponoć popłynął na Wyspę Tyberyjską, gdzie zniknął, wskazując w ten sposób miejsce budowy świątyni, którą ukończono w 289 roku p.n.e. Tradycja uzdrawiania znaczy zobowiązywała i o szpitalnictwo wręcz się prosiło. W starożytności wyspę obudowano tak by przypominała statek rzymski, tzw. triremę. Podobno na pamiątkę statku który był przywiózł Jego Świętodusicielstwo. No cóż, albo my z Mamelonem ślepe albo czas ślad zatarł bo owego szlachetnego kształtu statku my się w wyspie nie dopatrzyły.
Może dlatego że po obelisku robiącym za maszt jeno nędzne kamorki zostały gdzieś tam. Na miejscu świątyni stoi dziś Bazylika Świętego Bartłomieja, budynek który w roku 1000, na miejscu dawnego kościoła pod wezwaniem Najświętszego Salwatora, nakazał wznieść cesarz Otton III, co prawda pod wezwaniem Sancti Adalbertus et Paulinus, modniejszych świętych. Dziś świątynia ta jest bazyliką mniejszą i kościołem tytularnym. Kościołem pod wezwaniem św. Adalberta czyli Wojciecha Sławnikowica apostoła Prus, świątynia była do lat osiemdziesiątych XII wieku. Tak naprawdę wezwanie zawdzięczała przyjaźni cesarza Ottona III z biskupem Pragi ( kosteczki świętego Wojciechowego ramienia zostały świątyni użyczone przez Bolesława Chrobrego ). Drugim ze świętych którym poświęcono kościół był Paulin z Noli, poprzednik Brata Alberta w zbożnym dziele wspomagania potrzebujących, poeta i bliski znajomy św. Augustyna i św. Hieronima. Na studzience, tzw. putealu w świątyni, postawionej nad antyczną studnią z "cudowną" wodą, znajdują się wczesnośredniowieczne płyciny z prawdopodobnym przedstawieniem świętego Wojciecha, który hym... pośrednio "załatwił" nam biskupstwo w Gnieźnie ( pierwszym biskupem gnieźnieńskim był przeca przyrodni brat Wojciecha, Radzim Gaudenty).
Jak zatem widzicie w tym miejscu, na rzymskiej wyspie, jakby troszki swojsko, polonica są. W 1113 roku kościół odrestaurowano, przebudowując ottońską budowlę w trójnawową bazylikę z arkadami wspartymi na starożytnych kolumnach. Ta budowla została w 1557 roku zniszczona przez powódź, po czym odbudowana w latach 1583-1585. W kolejnych wiekach miały miejsce renowacje. W 1524 roku kościół został powierzony franciszkanom obserwantom, który wznieśli obok niego klasztor. To nie jedyny kościół na wyspie, istnieje tam także przyszpitalny kościół św. Jana Kalibity, znaczy San Giovanni Calibita, wzniesiony w 1584 roku, niestety wielokrotnie przebudowywany. Teraz troszki o szpitalu ze starożytnymi tradycjami. Przy świątyni Eskulapa istniało miejsce przeznaczone do leczenia chorych, które z czasem przekształciło się w przytułek i hospicjum którym zarządzały w czasach chrześcijańskich siostry benedyktynki.
Pod koniec XVI wieku teren wraz z budynkami a raczej z tym co z nich zostało po wielkiej powodzi zakupili bonifratrzy. W XVII wieku szpital był już nie tylko przytułkiem i umieralnią lecz instytucją podzieloną na oddziały leczące konkretne schorzenia, Szczególny nacisk kładziono tu na leczenie chorób zakaźnych co w mieście zawsze pełnym pielgrzymów było naprawdę istotne. Z tym szpitalem wiąże się wiele zdziwnych historii, jedną z bardziej znanych jest ta o syndromie K, tajemniczej i straszliwie zakaźnej chorobie, której leczenie wymagało absolutnej izolacji. Dzięki syndromowi K lekarze z Ospedale Fatebenefratelli ratowali rzymskich Żydów, nazwę schorzenie zawdzięczało pierwszej literze nazwiska komendanta SS w Rzymie, Herberta Kapplera. Wicie rozumicie, na papirze Żydzi umierali na syndrom K a Włochów "aryjskich" jakby przybywało. Dziś znajduje się w szpitalu słynna klinika neonatologiczna, podobno tylko tu rodzą się prawdziwi rzymianie, he, he, he.Na wyspie znajduje się też średniowieczny kompleks z wieżą rodziny Gaetanich, z której wywodził się papież Bonifacy VIII. Na wyspę można dostać się dwoma mostami, oba to konstrukcje z I wieku p.n.e. Z lewobrzeżnej strony, czyli tej właściwej rzymskiej prowadzi dwuprzęsłowy most Fabrycjusza, znaczy Ponte Fabricio, zwany również Ponte dei Quattro Capi, mostem Czterech Głów, od umieszczonych tu w 1849 roku herm z głowami Janusa, zbudowany w 62 roku p.n.e. ( jest to najlepiej zachowany starożytny rzymski most). Od strony Trastevere czyli "gorszej" dzielnicy, takiej rzymskiej wersji warszawskiej Pragi, na wyspę prowadzi trzyprzęsłowy most Cestiusza czyli Ponte Cestio, pochodzący z 48 roku p.n.e. Niestety most Cestiusza ma tylko jedno oryginalne przęsło,środkowe. Reszta uległa zniszczeniu podczas aktu barbarzyństwa zwanego budową rzymskich bulwarów i ochroną miasta przed powodziami. Są jeszcze ruiny ( łuk co się ostał wsparty na dwóch filarach ) innego niezachowanego mostu o nazwie most Emiliusza, znaczy Ponte Emilio. Mła wam obfociła tę ruinkę ponieważ był to najstarszy kamienny most na Tybrze. Dziś nazwa się go Ponte Rotto, czyli "Zarwany Most", pewnie dlatego że biedaczek cóś nie miał szczęścia, co i raz obrywał od historii i sił natury. Odbudowywano go wielokrotnie, po raz ostatni w 1568 roku ale 30 lat później runął bo nie zdzierżył wód powodziowych podczas największej powodzi w historii Rzymu.
Schodząc z wyspy na lewą stronę Tybru wlazłyśmy w klimaty starożytne, którym poświęcę wpis osobny i na teren będący niegdyś rzymskim gettem. Zorientować się było dość łatwo bo zamiast pizzerii wyrosły koszerne restauracje. Niestety nie mamy pojęcia co w nich podają ponieważ kelnerzy mieli takie ubabranka że pewnie obruskowe ma cenę jak gdzie indziej obiad. Zadowoliłyśmy się kawą wypitą w zwykłym barze i przeprowadzałyśmy obserwację architektoniczno - urbanistyczną bo było na czym oko zawiesić. Otóż do budowania średniowiecznych chałupin wykorzystywano co się tylko dało wyszabrować ze starożytnych ruin, rujnując je oczywiście jeszcze bardziej. Powstawały tzw. radości konserwatora, znaczy jest do uratowania chałupa z XII wieku, z tym że jej elementy to np. fragmenty ołtarza rzymskiej świątyni. No klasyka - co odsłaniać i ratować i jakimi kryteriami się przy tym kierować? Czasem powstania czyli wartościami historycznymi czy wartościami artystycznymi obiektu? Najgorzej jak jest wiele rzeczy w różnych datach powstałych a wszystkie one wyszły spod dłut znamienitych i wogle. Rzymianie majo generalnie z tym przerąbane, właściwie każdy remont w starych budynkach jest niebezpieczny. Budowanie kolejnych linii metra przyprawia o drgawki bo zawsze się coś wykopie a stada archeologów tylko czyhajo by wyłączyć z ruchu już gotowe stacje. Lewobrzeżny Rzym uchodzi z oczywistych względów za teren groźniejszy, strach szpadelek wbić.
Getto w Rzymie powstało za sprawą papy Pawła IV, który był wydal bullę pod tytułem Cum nimis absurdam, w której potępił multi kulti i postanowił zrobić sobie Wenecję w Rzymie. Hym... nic nowego na tym świecie. I tak rzymskie Sant'Angelo zamieniło się w coś podobnego do Cannaregio. Getto rzymskie urodziło się w 1555 roku, czyli trzydzieści dziewięć lat po tym jak zaczęło funkcjonować pierwsze w Europie getto weneckie. Rzymskie się mocno na tym weneckim wzorowało. Mur wokół getta sfinansowali Żydzi, bramy były zamykane na noc, co miało chronić chrześcijan przed występnymi Żydami wypełzającymi nocą w Święte Miasto i przed pokusą niemniej występnego wpieprzenia im za to natychmiast, najlepiej w miejscu ich zamieszkania. Klasyczna retoryka apartheidu. Podaję za wiki - "Żydzi nie mieli prawa wynajmować mieszkania lub prowadzić interesy poza gettem bez pozwolenia kardynała wikariusza. Kupno nieruchomości poza gettem było zakazane. Zamieszkiwanie w getcie oznaczało zakaz pobierania edukacji na uczelni wyższej i zakaz wykonywania zawodów, takich jak zawody architekta czy aptekarza. Mieszkańcy getta byli zobowiązani do opłacania opłat i podatków na rzecz papieża, papież utrzymywał jedynie pomoc społeczną. Żydzi nie mieli również prawa sprawowania żadnych urzędów. W każdą niedzielę musieli wysłuchiwać obowiązkowego kazania księdza katolickiego, które miało na celu nawrócenie ich, kazanie było płatne." Szczególnie opłacone przez kahał kazanie księdza proboszcza to cymes. Polityka papieska wobec getta była różnista, były lata w których nikt przepisów gettowych nie przestrzegał i takie w których podchodzono do nich rygorystycznie. Ostatecznie getto przestało istnieć w 1870 roku, po Risorgimento czyli "odrodzeniu" a właściwie zjednoczeniu Włoch, kiedy papiestwo zaczęło gwałtownie tracić na znaczeniu politycznym. Po tej dacie to już tylko Rosja w Europie ustanawiała strefy nakazu zamieszkiwania dla Żydów.
Tereny dawnego getta są malownicze, że tak rzecz ujmę, głownie za sprawą bliskości antycznych ruin i tej średniowiecznej i późniejszej gospodarki materiałami budowlanymi "z odpadów". Sporo tu domów nie w rzymskiej skali wzniesionych, znaczy takich w których jedna kondygnacja liczy znacznie mniej niż cztery z hakiem metry wysokości. Są oczywiście też "normalne" rzymskie kamienice ale skala taka jakby bardziej ludzka. Sklepy i sklepiki takie jak wszędzie w Rzymie, z tym że w dziale pamiątkarskim menory, chanukowe świeczniki i kidusze. Charakter dzielnicy się uchował, choć ostatni rzymscy Żydzi w większej liczbie zamieszkiwali ją do 1943 roku. Dziś to mła się wydawało że raczej dla turystów ona taka gettowa. Wydawało się bo poczytałam troszki, tam jednak jest umieszczonych sporo instytucji żydowskich starających się ocalić co jeszcze jest do ocalenia ze świata który już od dawna nie istnieje. Dla mła jedno z bardziej urokliwych miejsc Rzymu, szczęśliwie mniej oblegane przez turystów mimo tego że ma genialne architektonicznie fragmenty, antyk wyziera zewsząd, jest atmosferka.
Nie dodreptałyśmy ( tym razem ) do samego Circus Maximus, zatrzymałyśmy się na Teatro Marcello i zawróciłyśmy w stronę chałupy i jakiegoś kościoła w którym jeszcze można by rozprostować nogi. Padło na chiesa Santa Maria in Portico in Campitelli, który ma wręcz odjazdową olbrzymią część ołtarzową, maleńką tzw. cudowną ikonę antyzarazianą i trzeba przyznać bardzo wygodne siedziska. Wicie rozumicie, my naprawdę przechodziłyśmy przez Rzym, za nic mając autobusy, tramwaje czy tam insze metro, które zresztą w tej części Rzymu od której tym razem zaczęłyśmy zwiedzanie czyli Gianicolo i Trastevere po prostu nie funkcjonuje, w związku z czym każde miejsce z wygodnym siedzeniem i miłym chłodkiem jest dla nas oazą w której panie starsze mogą nabrać wigoru. Miło gdy przy okazji jest na czym oko zawiesić, o co w rzymskich kościołach nie jest wcale trudno. W ten sposób zwiedziłyśmy chiesa Santa Maria in Trastevere czy chiesa Santa Cecilia in Trastevere, perełki. Kościół Santa Maria in Portico in Campitelli uchodzi za jeden z najważniejszych przykładów rzymskiego baroku, znaczy miejsc do zawieszania oczu było tyle że oczopląsu można było dostać.
Oczywiście mła bezczelnie przyglądała się świętym zwłokom Jana Leonardiego, umieszczonym w szklanej trumnie jak ta królewna Śnieżka. Zdaniem mła święty jest pokryty woskiem, pytanie kiedy go nim pokryto bo zmarł w 1609 roku, świętym zaś został w roku 1938. Kościół oczywiście jest rozmiarów słusznie rzymskich a chwała Pańska wręcz oślepia. Po Wielkanocy jeszcze tonął w kwiatach, człowiek miał wrażenie że wchodzi do kwiaciarni, czuć było ten specyficzny zapaszek kwiaciarniany. Troszki o historii miejsca - tradycyjnie uważa się że prymitywne oratorium lub kościół został zbudowany w tym miejscu w latach 523-526, za panowania papieża Jana I. Nadano mu nazwę kościoła Madonny z portyku ponieważ budowla znajduje się w pobliżu Porticus Octaviae. Kościół powstał, aby pomieścić czczoną ikonę Matki Boskiej oraz Świętych Piotra i Pawła, która miała się cudownie pojawić się w 524 roku przy stole Galli, rzymskiej matrony pomagającej ubogim. Ponoć ikona była noszona w procesjach od 590 roku. W roku 1656 Rzym pustoszyła zaraza i wykumano że modlitwy do tej ikony, niesionej w procesji ulicami, odegrały rolę w powstrzymaniu epidemii. Ta cudowna interwencja miała skłonić papę Aleksandra VII do wzniesienia wspanialszego kościoła. Zlecił on Carlo Rainaldiemu realizację przedsięwzięcia, a budowa miała miejsce w latach 1659-1667. Ten niesamowity ołtarz główny pochodzi z roku 1667, zaprojektowany został przez Rainaldiego, wykonali Antonio De Rossi , Ferrata i Giovanni Paolo Schor. W ołtarzu głównym znajduje się owa cudowna mała ikona Matki Boskiej. W tym kościele modlą się o ponowne nawrócenie Anglii na katolicyzm, he, he, he.
Wracając do bazy czyli do rione Prati naszłyśmy jedną z najbardziej uroczych fontann w Rzymie a to naprawdę znaczy cóś bo Rzym zafonntaniony ze szczętem a co jedna fontanna to wdzięczniejsza. Fontana delle Tartarughe czyli fonatnna żółwi powstała tuż po ukończeniu prac nad renowacją akweduktu Aqua Virgo, którym doprowadzono wodę do ponownie gęsto już wówczas zaludnionych dzielnic Rzymu na terenie Campo Marzio. To tuż to tak z dziesięć lat z okładem, bo fontannę zaprojektowano w 1581 ale ukończono dopiero w 1588 roku. Prace rzeźbiarskie powierzono Taddeo Landiniemu. Artysta miał wykonać czterech efebów i osiem delfinów. Skończyło się na czterech, bowiem słabe ciśnienie nie pozwalało na większą rozbudowę fontanny. No ale się nie zmarnowały te niby nadprogramowe delfiny, użyto ich przy budowie Fontana della Terrina, znajdującej się początkowo na Campo de' Fiori, a obecnie na placu przy kościele Chiesa Nuova. Żółwie, od których fontanna wzięła nazwę, zostały dodane w 1658 na życzenie papieża Aleksandra VII. Ich wykonanie przypisuje się Berniniemu i Sacchiemu. Te dziś widoczne na fontannie to podróbki, oryginalne żółwie znajdują się w Muzeach Kapitolińskich.
Potem troszki odbiłyśmy. Mła się przyzna że nieco zmamiła Mamelona że idziemy na Campo de' Fiori a tymczasem tupałyśmy w miejsce które mła magicznie przyciągało, tym bardziej że pojawiły się tzw. znaki. Jeden ze znaków np. zasiadywał krzesło w ogródku restauracyjnym i dawał do zrozumienia że może być fotografowany, znaczy łaskawie przymykał ślepka i coś jakby mruczenie się z niego wydobywało. Polazłyśmy na Largo di Torre Argentina. Najsłynniejszej kociarni Rzymu oprócz tej która grasuje w okolicach Palatynu. Largo di Torre Argentina to plac znajdujący się pomiędzy Cyrkiem Flaminiusza a Campo Marzio. Jedno wielkie wykopalisko, dziurwa w ziemi a w niej pozostałości budowli, ponoć z okresu republiki: czterech niewielkich świątyń oraz wschodniego krańca portyku Teatru Pompejusza, a także kilku mniejszych obiektów, m.in. portyku Minucjusza, biur i publicznych latryn. Resztki prawdziwego Rzymu znaczy. Plac został utworzony po wyburzeniu znajdującej się w tym miejscu średniowiecznej zabudowy, w czasie wielkiej przebudowy miasta w latach 1926–1928. Wówczas odsłonięto znajdujące się pod powierzchnią pozostałości starożytnych budowli. Głupio odsłoniętych bo robiono to tak że chronologia i identyfikacja znajdujących się na placu świątyń jest niepewna.
Jednakże nie te starożytności przyciągały mła i nie tylko mła, wszyscy zebrani wokół dziurwy mieli wzrok i obiektywy skierowane na obiekty futrzaste wylegujące się na rozgrzanych kamorach i cegłach. Koty rozbisurmanione, to widać, zalegały gdzie się dało i oczywiście tam gdzie na pewno im zalegać nie wolno, znaczy nawet w doniczkach ustawionych w takim miniogródku. Grube wszystkie, niektóre wręcz opasłe, najwyraźniej świadome tego że robią za atrakcję więc rozkapryszone jak gwiazdy filmowe ze złotej ery Hollywood. Od czasu do czasu, któreś z futer robiło krótką przebieżkę po ruinach, jak modelka po wybiegu a migawki aparatów strzelały. Futro stawało, przeciągało się z wolna, rzucało powłóczyste spojrzenie odwracając łepek i przybierało pozę świnksa, wzbudzając aplauz zebranych. Oczywiście w pozie świnksa futro się już nie rozglądało tylko miało wzrok wbity w nieskończoność. Tabliczki "Nie dokarmiać kotów" mła nie widziała ale zdawa jej się że tego robić nie wypada bo kocia obsada Largo di Torre Argentina to ma co najmniej kawior z szampanem donoszony przez obsługujących ją ludzi.
To kocie sanktuarium Torre Argentina znajdujące się w tzw. się w Świątyni D zostało założone w 1993 roku i oferuje programy sterylizacji i adopcji, przebywa w nim nieraz około 350 kotów. Oczywiście archeolodzy są wpienieni, turyści za to szczęśliwi. Prędzej czy później trzeba będzie jednak kotom znaleźć insze miejsce wśród inszych ruin, tym bardziej że istnieje plan udostępnienie tych konkretnych ruinek do zwiedzania. Na szczęście w Rzymie jest wiele miejsc w których koty mogą żyć dziko i swobodnie. Teraz troszki o historii nazwy placu, pochodzi ona od Torre Argentina, czyli od... miasta Strasburg , którego łacińska nazwa brzmiała Argentoratum . Taa... W 1503 roku ceremoniarz papieski Johannes Burckardt , który pochodził ze Strasburga i był znany jako "Argentinus", wybudował przy via del Sudario pałac, zwany Casa del Burcardo , do którego przyłączona jest wieża. Własnie owa Torre Argentina. To miejsce gdzie wszyscy focą namiętnie koty jest tak naprawdę jednym z tych w którym się mocno działo, to tu został zamordowany podczas Id Marcowych Juliusz Cezar, co paradoksalnie zakończyło istnienie republiki. Po zjednoczeniu Włoch podjęto decyzję o odbudowie części Rzymu i zaczęto strefę Torre Argentina wyburzać by ponownie zabudować. Dopiero odkrycie kolosalnej głowy i ramion marmurowego posągu skłoniło do dokładniejszych rozgrzebków. Dziś grzebią namiętnie, ciekawe czy Teatro Argentina, budynek XVIII-wiecznej opery się ostanie, he, he, he. W końcu odbywały się tam premiery wielu oper, "Cyrulik sewilski" Gioachina Rossiniego został tam po raz pierwszy wystawiony w 1816 roku.
Kiedy po takiej marszrutce człowiek przychodzi do bazy to robi się ciemnawo i nie ma zmiłuj, musi odpocząć przed tzw. nocnym życiem. Czasem tak odpoczywa że budzi się rano, he, he, he. No i znowu w miasto, przechodząc tylko przez Piazza San Pietro by się nacieszyć jego urodą ( Mamelon jest fanką kolumnady Berniniego, może się wgapiać na okrągło ) tylko już w insze rejony, tak gdzie niegdyś miał siedzibę ród Ludovisi i siedzieli Barbernini czyli w okolicę via Vittorio Veneto i Piazza Barberini, po ulicach, po kościółkach, fontannach i sklepach w których straszą sandałki w coolorze pomarańczowym wykonane z froty - cud model Valentino, czy może sam Gucci. Nas sklepowo po smętnym odkryciu upadku handlu rymarskiego, bardziej ciągnęło w stronę glinek wszelakich i kawałków marmuru. Niestety ceny prawdziwie rzymskie, znaczy dla nas zaporowe, ta część Rzymu uchodzi za drogą. Taa... pokornie z tym się zgadzamy, choć wzdychanie było np. do białego dzbana cud urody.
Jednakże trzysta euro piechotą nie chodzi, przewóz samolotem zawsze obciążony ryzykiem i z godnością zostało zrezygnowane zważywszy na to że za taką cenę to można mieszkanie w Rzymie na parę dni wynająć. Tym niemniej przyznajemy się bez bicia że pokusy były ale szczęśliwie wyszłyśmy z nich zwycięsko, mimo tego że jakieś tam zaskórniaki były. Zresztą prawda jest taka że jesteśmy nienażarte trawertynów, terakoty, szkieł i trza by cargo zamawiać żeby przewieźć to co chciałybyśmy złupić. Hym... Mamelon pewnie wywiozłaby kolumnadę Berniniego a mła Stazione Termini, dworzec jak z obrazów Giorgio Chirico. Wcale byśmy się nie różniły od tego wąpierza Napka Bonapartego, który załatwił Francuzom pół wyposażenia Luwru starannie grabiąc Italię ( hym... to chyba jest taka francuska tradycja to grabienie Italii ). Ponieważ zakupy niemożliwe to skoncentrowałyśmy się na urodzie miasta, ze szczególnym uwzględnieniem fontann i ruinków. Na Piazza Barberini stoi Fontana del Tritone, dłuta Berniniego, wykonana w latach 1642 - 43. Wicie rozumicie, trawertyn + Bernini, Mamelon była urzeczona. Kolejna rzecz do uprowadzenia. Fontanna z grającym na muszli Trytonem, synem boga mórz Posejdona. Oczywiście z muszli woda pochodząca z akweduktu Acqua Felice tryska. Układ jest taki - w podstawie fontanny znajdują się podobizny delfinów, one ogonami podtrzymują muszlę z której wyłania się Tryton. Na fontannie oczywiście trzy pszczoły, elementy herbu Barberini i elementy herbów papieskich – tiara, klucze św. Piotra. To nie jest jedyna wodna zabawka na tym placu, przy wejściu na via Veneto znajduje się Fontana delle Api, kolejna, która swoją urodę zawdzięcza Berniniemu. Ukończono ją w roku 1644, roku śmierci fundatora, papy Urbana VIII z rodu Barberini. Te pszczółki z fontanny wodę spijające to herbowe.