Zacznijmy od garderoby, bardzo różnej od tego co dziś nam się kojarzy z tą nazwą. Żadnych wbudowanych szaf, o powierzchni odpowiedniej w sam raz dla małego sklepu odzieżowego, nic z tych rzeczy - garderoba to w sumie nieduży pokój z jedną szafą. Garderoba w willi Herbstów ma wystrój eklektyczny, mebelki w stylu różnych epok koegzystują w miarę zgodnie. "Ludwiki" jakoś się godzą z empirową recamierą, obrazami przedstawiającymi kobiety czasów fin de siècle, secesyjnymi bibelotami. Jednak to nie sprzęty decydują o wyjątkowości tej konkretnej garderoby, nietuzinkowy jest tu sufit. Otóż pomieszczenie ma tapicerowaną atłasem powałę. Takie rozwiązania były szalenie modne w pokojach przeznaczonych do prywatnego użytku, hicior projektantów wnętrz z końca XIX wieku. Nam trochę się to kojarzy z obitymi miękką tkaniną pokojami bez klamek, ale taki materiałowy sufit w ubieralniach, pokojach do ablucji, czy nawet buduarach miał ocieplić wnętrze i stworzyć wrażenie przebywania w bombonierce. Szczególnie lubiano ten sposób wystroju w tzw. kobiecych pokojach. Pasił do dam jak z delikatnej porcelany, kruchych i eterycznych piękności o taliach osy, pachnących tuberozą i fiołkami, których pracą była głównie tresura służby i uczestnictwo w życiu towarzyskim. W garderobie troszkę ubraniowych drobiazgów, dodatków niezbędnych damie żyjącej na przełomie wieków XIX i XX - jakieś wachlarze, szale, torebeczki z dżetów. Na wprost wejścia uchylone drzwi do pokoju kąpielowego - niestety brak możliwości dokładnego obejrzenia pomieszczenia. Zwiedzającemu ma wystarczyć jedynie rzut oka w kierunku łazienki.
"Dyskretne" drzwi łączyły garderobę i łazienkę z sypialnią pani. Wystrój tego pomieszczenia to jest utrzymany, he, he, w stylu "ludwikowskim" - tzn. reprezentowane są niemal wszystkie style w meblarstwie nazwane na cześć królów francuskich o imieniu Ludwik ( tylko Ludwik XIV się nie załapał, za ciężki styl do pańciowej sypialni ). Tapeta jednak w żaden sposób nie nawiązuje do francuskich, ludwiczanych klimatów - to zaprojektowana przez J. H. Dearle w 1887 lub 1888 roku tapeta z irysami, wyprodukowana przez William Morris & Co. . Czysty angielski Arts and Crafts, powoli zapadający zmierzch epoki wiktoriańskiej. Do tej angielszczyzny naściennej najbardziej pasuje tapicerowane łóżko ( słodkie gobelinkowanie w złotych ramach ) i ustawione na przyłóżkowym stoliczku bibelociki. Co prawda mam wrażenie że lampa z wizerunkiem elfa z owego stoliczka to jakieś późne międzywojnie, ale nikt nie twierdzi że odtwarzane wnętrza to tak 1890 - 1910. Przecież Herbstowie mieszkali w tej willi aż do pierwszych lat II Wojny Światowej, więc nie powinny dziwić przedmioty z lat dwudziestych czy trzydziestych XX wieku. Ten misz - masz na stoliczku tworzony przez secesyjny dzwonek dla służby, jakiś bliżej niezidentyfikowany paterkopodobny przedmiot, wspomnianą wyżej lampę ( założę się że elfik to projekt Margaret Tarant albo Cicely Mary Barker ), komplet do czekolady ma swój urok. Niestety ciężko się nim nacieszyć, sznury oddzielają od raju.
Na toaletkowe radości też tylko można z daleka popatrzeć. A wielka szkoda bo na toaletowe przybory człowiek chętnie by polookał. Niestety może się jedynie domyślać jak wyglądają buteleczki perfum, oprawne w srebro szczotki, czy tam inne akcesoria niezbędne damie z wyższych łódzkich sfer. Ani miniaturek wiszących nad toaletką się nie obejrzy, ani wzoru koronkowej matinki ( koronka klockowa czy gipiura irlandzka - kto to wie, z daleka się nie rozpozna ), jedynie oko można zawiesić na hiszpańskim szalu haftowanym w róże. Jak dla mnie trochę mało sypialnianych ciekawostek. No ale cóż, muzeum w końcu nie jest dla zwiedzających tylko dla pilnującego personelu - zwiedzający ma przemykać w japońskim stylu i nie marudzić. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i cieszyć się tym że choć pościółkę w starym stylu można pooglądać. A pościółka pani należycie ozdobna, frymuśna jak na pościel damy z wielkiego świata przystało. Mereżki, roboty kołkowe czyli tzw. file, haft Toledo, angielski, koronka klockowa - przyjemnie popatrzeć i podziękować komu trzeba że dzisiejsza pościel nie wymaga skomplikowanych zabiegów czyszczących - żadnych pruć, prasowań przez zwilżone szmatki, ramowań i krochmaleń. Można też dość dobrze przypatrzeć się biskwitowym i glazurowanym figurkom porcelanowym ustawionym na mebelkach tuż przy wejściu do sypialni. Tematyka osiemnastowieczna, fêtes galantes, zabawy nimf, te klimaty. Porcelana niemiecka, dziewiętnastowieczna więc temacik solidnie opracowany, niemal odpowiednik odnoszącego się do malarstwa terminu zopf ( der Zopf to w języku Niemiaszków peruka z warkoczem , tak nazywano przedstawienia uperukowanych postaci, stylizowanych rokokowo, malowanych w drugiej połowie XIX wieku ). Nad grupą zwaną "Zabawa w ciuciubabkę" wisi wspaniały koszmarek - lustro w tzw. ramie miśnieńskiej ( takie ramy nie koniecznie produkowane były w Meissen ). Z sypialni pani udajemy się do buduaru, pokoju w którym przyjmowało się najbliższe przyjaciółki ( a bardziej występne panie typu Lucy Zuker przyjmowały kochasi ).
"Buduar był urządzony z takim przepychem, że nawet w mieście pełnym najwspanialszych mieszkań, takim jak Łódź, mógł jeszcze wyrwać okrzyk zdziwienia. Ściany były obciągnięte w żółty, o gorącym tonie jedwab, po którym rozrzucone bardzo artystycznie gałęzie bzów czerwonofioletowych, nakładanych grubym haftem. Przez całą długość jednej ściany stała wielka i szeroka sofa pod baldachimem żółtym w zielone pasy, udrapowanym w formie namiotu i podtrzymywanym przez złote halabardy. U szczytu, pod namiotem, lampa ze szkieł żółtych, rubinowych i zielonych rozrzucała dziwnie omdlewające światło. - Handełesy - szepnął z jakąś zawistną nieomal pogardą, zirytowany tym przepychem, ale pomimo to rozglądał się ciekawie; dziwaczne, kosztowne sprzęty o formach wschodnio-japońskich były bezładnie nagromadzone i stosunkowo do wielkości pokoju w nadmiernej ilości. Stosy poduszek jedwabnych o jaskrawych barwach chińskich leżały porozrzucane po sofie i białym dywanie i odcinały się ostrymi plamami jakby farb porozlewanych. Zapach ambry i violettes de Perse pomieszany z różami rozwłóczył się po pokoju. Na jednej ze ścian błyszczała masa broni wschodnich, bardzo kosztownych, ułożona dookoła wielkiej, okrągłej tarczy saraceńskiej, stalowej, nabijanej złotem i tak wypolerowanej, że w tym świetle przyćmionym skrzyła się i promieniowała złotymi ozdobami i rzędami rubinów, i bladych ametystów, jakimi obrzeże jej było wysadzone. W jednym rogu, na tle olbrzymiego wachlarza z pawich piór, stał cały wyzłocony posążek Buddy, z podwiniętymi nogami, w postawie kontemplacyjnej. W drugim rogu stała wielka żardinierka japońska z brązu, podtrzymywana przez złote smoki, pełna kwitnących, białych jak śnieg azalij."
Tyle pan Władysław. Buduar w willi Herbsta na pewno nie jest zbiorkiem orientalnych gadżetów. Mamy tutaj komplecik mebli pofabrykanckich krytych pluszem, na ścianie obrazy pędzla Jana Stanisławskiego i Leona Hirszenberga, których oczywiście nie zobaczymy bo nie po to je w tym muzeum wystawiają, he, he. Szczęśliwie blisko wejścia i sznurów, w rogu pokoju stoi świetny secesyjny piec, choćby dla niego warto zajrzeć do buduaru. W tym wypadku człowiek nie musi stosować wymyślnych akrobatycznych figur żeby ów piecyk porządnie obejrzeć. To jest urządzenie grzewcze które na mojej liście piecowych przebojów z willi Herbstów plasuje się na zaszczytnej drugiej pozycji ( wyprzedzają ten ceramiczny cud tylko piece z Salonu Lustrzanego, podium zamyka piec z Salonu Myśliwskiego, niestety niesfocony z powodu słabości mojego sprzętu fotkjującego ). Na piecu pochodzącym ponoć z samego Berlina, ustawiona tzw. czysta secesja czyli paterka z całkiem niesecesyjnie cycatą syreną i nawiązujące do XVIII -wiecznych klimatów porcelanowe wazki. Podobnie jak w sypialni pani buduar jest skrzyżowaniem stylu "ludwiczkowego" ze stylem Art Nouveau. Ten ostatni wyziera z samego pokoju - stiuków na suficie, pieca.
Mebelki pofabrykanckie insza inszość - "ludwiczkowe" biurko i serwantka ale meble do siedzenia to klasyczne "wiktorianki". Takie obijane pluszem i atłasem mebelki to był wymysł brytyjskich stolarzy. Najpierw tak solidnie zatapicerowane meble podbiły Francję czasów drugiego cesarstwa, a w ostatniej ćwierci XIX wieku całą Europę z przyległościami ( znaczy kolonie mam na myśli ) . Absolutny hicior wykańczany frędzlami czy tam inną pasmanterią. Na biurku fotografia Leona Herbsta ( panie Herbstowe raczej nie działały w stylu lubieżnej Lucy, to znaczy nic nam o tym nie wiadomo by fotografie panów Herbstów lądowały czasem w szufladzie lub były odwracane do ściany ), srebrne puzderko na biżuterię i buduarowa lektura - francuskie romanse z końca XIX wieku. Ja tam zawsze podczas w muzealnych wizyt w starych wnętrzach bezczelnie wyobrażam sobie żywoty ludzi w nich kiedyś mieszkających. Szczerze pisząc to ten buduar u Herbstów jest jak dla mnie bardzo grzeczny i mało buduarowy. No ale po lekturze Reymonta czy Zoli to po każdym oglądanym buduarze człowiek spodziewa się skrzyżowania XIX - wiecznego kiczyku ze świetną sztuką i miazmatów rozpusty owiniętych w woń perskich róż czy tam innych tuberoz. A tu grzeczniutko i milutko - waza stojąca nieopodal biurka ma na brzuścu wizerunek ponętnej dziewoi, ale w serwantce tylko urocze zwierzątka, żadnych porcelanowych kochanków czy orientalnej perwersji z kości słoniowej. Mieszczańsko! Jednak przyglądam się z wielką przyjemnością serwantkowej porcelanie, w moich klimatach takie figurki ( mam słabość do porcelanowych wyrobów kopenhaskich i kopenhaskopodobnych ).
Apartamentu pana domu i tzw. Salonu Rodzinnego nie udało mi się sfocić. Pokój pana utrzymany w brązach z tych ciemnych w ogóle nie dawał żadnej szansy mojemu aparatowi ( podobna sytuacja jak w przypadku znajdujących się na parterze pomieszczeń Gabinetu i Salonu Myśliwskiego ). Szkoda, bo pokój pana empirowy ( co prawda jest też komplet mebli w stylu Biedermeier ) z całkiem miłym dla oka wystrojem, choć ciężkawym. Zastanawiałam się jak to można było żyć w takim ciemnym otoczeniu ale przypomniałam sobie że to jest właściwie tylko sypialnia, a panowie tego domu prowadzili bardzo aktywne życie, więc może im ten ciemny pokój mógł przynosić wytchnienie. Coś jak zamknięcie się w szafie po całodniowym przebywaniu wśród zgiełku fabryki, jasno oświetlonych kantorów i biur, lśniących migotań salonów własnych i cudzych. Na ścianie tej sypialni bardzo dobre malarstwo, niestety tradycyjnie trudne do obejrzenia ( sznury i półmrok - zabójcza kombinacja dla zwiedzającego muzeum ). W Salonie Rodzinnym jest nieco jaśniej, da się dość dobrze przypatrzeć meblom w stylu empire. Wystrój eklektyczny ale ponoć z przewagą stylu Ludwika Filipa ( co jakoś mi się nie widzi, ale może ślepa jestem ). Na górze też się muzykowało, jest sprzęt grający ( instrument i nie tylko ). Pokój do wspólnych rodzinnych posiedzeń, podwieczorkowania, przedpołudniowej kawy, muzycznych ćwiczeń dzieci. Dużo rodzinnych fotografii Herbstów i Scheiblerów, mały prywatny światek. W Bibliotece poszło mi już lepiej z foceniem, nie wiem dlaczego bo pokój też z tych ciemnawych. Kiedyś było jeszcze ciemniej bo ten pokój wybity był brązowym aksamitem, teraz na ścianach oliwkowo - białe barwy. Wystrój eklektyczny ze wskazaniem na inspiracje renesansem ( głównie za sprawą kompletu mebli ). W tym pokoju znajduje się kolejny niezły piec, choć nie aż tak urodny jak te z "pierwszej trójki". Niemal wszyscy zwiedzający zawieszają oczy na portrecie pani Sternbergowej, pędzla Leonarda Winterowskiego. Nie jest to żadne wybitne dzieło ale w jakiś tajemniczy sposób ten portret z lat dwudziestych XX wieku tak współgra z biblioteką że zdaje się być czymś znacznie bardziej ciekawym niż konwencjonalny portret salonowy, jakich powstawały tysiące.
Pokój Babci i Pokój Panienki znajdują się w wydzielonej podwyższeniem poziomu strefie ( pewnikiem ma to związek z wysokością znajdującego się pod nimi Salonu Lustrzanego ). Pokój Babci też ma wystrój eklektyczny, jednak tu rzeczywiście czuć ducha stylu Ludwika Filipa. Może to za sprawą komody czy niciaka utrzymanych w tym stylu, ciepełko domowe związane ze stoliczkami do robót kojarzy mi się zawsze z łagodnymi krzywiznami stylu Ludwika Filipa czy stylu Biedermeier. Jakimś cudem całe wnętrze robi się dla mnie filipo - ludwikowskie czy biedermeierowskie. Ściany pokoju pokryto tapetą w najsłodsze różyczkowe bukieciki, na komódce bibeloty z rozkosznym buldożkiem z porcelany w charakterze głównej atrakcji. Za parawanem nie mniej atrakcyjne krzesełko z obitym pluszykiem siedzeniem z dziurą i ustawionym pod nią nocnikiem. Pani starsza w końcu nie dygała za każdą potrzebą do oddalonej ubikacji. Nocniki były w powszechnym użyciu, normalnie standardowe wyposażenie prywatnych pokoi. Nam przyzwyczajonym do waterclosetów może się to wydawać coś mało higieniczne, no i w ogóle ten...tego.... ( taaa, zapachy tuberozy i innych fiołków ), ale sto lat temu własny nocnik był przedmiotem świadczącym o pewnym materialnym statusie jego właściciela. Nie wszyscy mieli nocniki, kiepska sytuacja skazywała człowieka na wspólne wiaderko na ten przykład, które opróżniano rankiem i wieczorem do dołu kloacznego poza budynkiem mieszkalnym. Takie były realia życia większości łodzian, w Pokoju Babci w willi Herbstów mamy XIX - wieczny luksus nocnikowo - ubikacyjny, dyskretnie ukryty za parawanem.
Pokój Panienki ma swoją smutną historię, mieszkała w nim Anna Maria, zmarła w wieku dziesięciu lat córka Matyldy i Edwarda. Trochę nam się dziś wydaje nie do uwierzenia że to dziecko wychowywane w bardzo dobrych warunkach, w jednym z najbogatszych łódzkich domów zmarło na gruźlicę, chorobę która dziesiątkowała dzieci biedoty. Rozpuszczeni dostępem do antybiotyków zapominamy że podłapanie gruźlicy w XIX wieku oznaczało dokładnie to samo co stwierdzenie choroby nowotworowej w połowie XX wieku. Jak już się zaraziłeś to szanse były marne. Gruźlicę leczono w XIX wieku dokładnie tak jak raka w połowie wieku XX - z prawie żadnym skutkiem ( dziś przeżywalność z chorobą nowotworową powyżej pięciu lat dotyczy znacznie większego odsetka pacjentów, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku diagnoza nowotwór złośliwy był to praktycznie wyrok ). Nie wiadomo jak Anna Maria się zaraziła, ale w świecie gdzie ludzie nie mieli dostępu do bieżącej wody zarazić się gruźlicą nie było rzeczą trudną. Zrobiono dla niej wszystko co mogła zrobić ówczesna medycyna, czyli o wiele za mało, dziecko zmarło w 1899 roku. Rodzina ufundowała szpital jej imienia dla dzieci chorych na gruźlicę, dzisiejszy szpital Korczaka ( choć do dziś łodzianie używają i pierwszej nazwy - szpital Anny Marii, podobnie jak na ulicę Struga do dziś mówią ulica Andrzeja ). Organizowano też wyjazdy kolonijne do rejonów z "lepszym powietrzem", ta dobroczynność kolonijna dotyczyła głównie dzieci robotników zatrudnionych w fabrykach Scheiblerów i Herbstów.
Dobra, przechodzimy od dawnej lokatorki do pokoju. Kiedyś na ścianach tego pomieszczenia była niebieska tapeta w białe kwiatki w stylu berlińskiej secesji, dziś ściany pokrywa słynna "Pimpernel" autorstwa Williama Morrisa. Tapeta zaprojektowana w roku 1876, została wykorzystana przez Morrisa w jego własnej jadalni w Kelmscott House w Hammersmith w Londynie. Tajemniczy pimpernel to nic innego jak kurzyślad polny Anagallis arvensis, pospolita roślinka, chwaścik z pól. Tak, tak, nazwa tapety nie ma nic wspólnego z wielkimi kielichami kwiatowymi, których uroda natychmiast rzuca się w oczy, pimpernel to ten malutki kwiatek o pięciu płatkach robiący tło. Przewrotny był ten pan Morris. Tak szczerze pisząc nie jestem pewna czy wybór tej tapety do tego akurat pokoju był strzałem w dziesiątkę. Mnie jakoś bardziej pasiły tam te berlińskie klimaty, to w końcu pokój dziewczynki, pełen lekkich secesyjnych mebelków - dość ciężka tapeta Morrisa klimatu nie buduje. Jakby było mało tego że ciężkawo to jeszcze ciemnawo się zrobiło, ten pokój o oknach wychodzących na zachód wcale nie jest słoneczny. W porównaniu z pokojem babci istna ciemnica.
W pokoju jak wspomniałam śliczne secesyjne mebelki, szkiełka Gallé i braci Daum, Lalique, większość tradycyjnie możliwa do podziwiania jedynie przez personel ( no bo to muzeum wnętrz a nie szkła, i nie marudzić! ). Jedyne szkiełko które udało mi się sfocić to Lalique ( na fotce obok ). Na półeczkach książki Bibliothèque rose, przy "higienicznym" metalowym łóżku, na fotelu rozparta porcelanowa lalka. Kolejna lala zaszczyca poduszki ułożone na dywanie. Na biureczku ustawione figurki zwierząt, do pełni szczęścia brakuje tylko domku dla lalek. Prawdziwy pokój dla małej panienki. To metalowe łóżko dlatego było uznawane za higieniczne że można było je dezynfekować, przecierać octem i spirytusem, niszczyć zarazki. Pod koniec XIX wieku takie łóżka zaczęto masowo produkować i ustawiać w dziecinnych pokojach ( i nie tylko dziecinnych ). Niestety w przypadku Anny Marii "higieniczne" łóżko nie zadziałało, gruźlica nie przestraszyła się tej domowej czystości. Dziecko odeszło w ciszy, jak wieść gminna niesie robotnicy z fabrycznego imperium Herbstów i Scheiblerów wyłożyli brukowane jezdnie słomą żeby turkot kół powozów nie zakłócał spokoju umierającej dziewczynki. Fotografia małej Anny Marii wisi na wśród portretów dziewczynek i wróżek, pięknych dam ( czyli przyszłości która przed małą została zamknięta ), w świecie pełnej wdzięku legendy, której częścią ona sama się stała. Kiedy jednak oglądam ten zamarły dawno temu ból, widoczny w tablicach rozmaitych fundacji, pamiątek rodzinnych czy w tym pokoju wypełnionym przez muzealników bodaj najpiękniejszymi przedmiotami w tym muzeum, nie jestem w stanie zapomnieć o jego przyczynie - zmarłym małym dziecku. Tego gruźliczego odchodzenia sprzed ponad stu lat nie jest w stanie przykryć najwdzięczniej urządzony pokój.
Pokój gościnny jest w odróżnieniu od reszty pokoi na pietrze, urządzony w jednym stylu, żadnego eklektyzmu "z elementami", czysta secesja w wiedeńskiej odsłonie. Meble sypialniane czyli łóżka, szafa i komoda zostały wykonane w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, w jednym z łódzkich zakładów meblarskich, mieszczących się przy ulicy Długiej. Bardzo proste w formie, jednak pięknie intarsjowane i inkrustowane macicą perłową. Czysta przyjemność dla moich oczu. Malutka salonowa kanapka z fotelikami i stolikiem utrzymana w stylu bardziej bogatej ( znaczy bardziej "roślinnej" ) secesji już tak do mnie nie przemawia, choć przyznaję że liście kasztanowców zaklęte w mebel to fajna sprawa. Na toaletce tzw. komplet higieniczny - dzbanek wstawiony w misę. Taki dzbanek ranną porą był napełniany gorącą wodą przez służbę i goście mogli dokonać porannych ablucji w misie. Nie wiem jaki był stopień dokładności tych obmywań, sadząc z rozmiaru miski to raczej średni. Może ten widoczny na fotce obok szklany pojemnik na pachnidło ( czeskie szkiełko ) był po prostu nieodzowny? Jeszcze jeden ciekawy przedmiot jest widoczny jest na tej fotce - przybornik do golenia ( dar Jerzego Grohmana, potomka łódzkiego rodu fabrykantów ). Koło toaletki stoi rozpakowany kuferek z przyborami toaletowymi - ilość szczotek "do wszystkiego" zaiste imponująca, masa słoiczków nawet nie wiem na jakie kosmetyczne rzeczy przeznaczona, multum przyborów jak dla mnie nieco dziwnie wyglądających. I to wszystko znajdujące się nieopodal tego skromnego kumpleciku toaletowego misa - dzban. Niezbyt duża ilość wody do dyspozycji i mnóstwo narządków do higieny.
Niestety wnętrza rezydencji udostępnione zwiedzającym to jedynie pomieszczenia użytkowane przez właścicieli, nie ma w tym muzeum odtworzonych starych wnętrz przeznaczonych dla służby, kuchni czy wozowni. W dawnych pomieszczeniach gospodarczych urządzane są czasowe wystawy i ma miejsce stała ekspozycja dotycząca historii rodziny Herbstów. Rozumiem potrzeby galeryjne i w ogóle, uważam jednak że choć ślad po dawnych mniej uprzywilejowanych mieszkańcach willi powinien zostać zaznaczony. Ciekawe byłoby dla współczesnych zestawienie dawnych pokoi służby ( czy choćby jednego pokoju ) z wnętrzami zamieszkanymi przez rodzinę. Nasz obraz życia łódzkich fabrykantów byłby bardziej pełny, w tej chwili można odnieść wrażenie że ci ludzie żyli w jakimś oderwaniu od XIX - wiecznej rzeczywistości, enklawie luksusu, która nie miała styczności z resztą świata ( a jak wiemy nie była to prawda, choćby choroba Anny Marii nie pojawiła się znikąd ). Oglądamy piękne pokoje ale nie widzimy tej mniej okazałej strony rezydencji, bez której te "lepsze" wnętrza nie mogłyby funkcjonować. Muzeum wnętrz pofabrykanckich powinno pokazywać nie tylko tę piękniejszą stronę życia mieszkańców Łodzi z przełomu wieków XIX i XX.
Fajnie tak pooglądać , dzięki :)))
OdpowiedzUsuńWłaśnie sie miałam wybierać do Herbstów po Twoim poprzednim wpisie. Ale teraz jak już wszystko pokazałaś szczegół po szczególe, z łóżkiem włącznie to po co tam mam jechać?:)
OdpowiedzUsuńMoże dla własnych doznań? Zdjęcia, filmy nie do równają wizji lokalnej :))
UsuńPozdrawiam :)
Ja też tak myślę jak Agatek, żywcowy ogląd to żywcowy ogląd. Poza tym każdy zwraca uwagę na inne rzeczy. Jedź Kwiatuszki do Herbstów z wizytką i się nawet nie zastanawiaj czy warto.
OdpowiedzUsuń