Mało ogrodowe bo większość miesiąca była przymusowo spędzona w domowych pieleszach. Otóż kwiecień był coś mało kwietniowy a taki bardziej początkowo marcowy co pracom na łonie natury nie sprzyjało. Znaczy nie dlatego w ogrodzie jak ta pszczółka nie pracowałam bo moje wrodzone lenistwo wzięło i ze mnie wylazło, tylko zimno i mokro było na tyle że prawdziwe pszczółki karnie w ulach siedziały, czekając na dokarmianie bo o oblotach w takich temperaturach nie było co marzyć. Teraz maj za pasem ale ogród jeszcze mocno kwietniowy, wegetacja zatrzymała się i oglądam kwitnące rośliny typowe dla połowy kwietnia. Na rabatach sasanki, szafirki, pierwiosnki kluczyki, moje drzewa owocowe czyli ozdobne jabłonie wiśnie japońskie dopiero otwierają pąki, śliwa 'Pissardi' powolutku zaczyna przekwitać, magnolie kwitną na całego ale ze względu na tzw. przejścia ich kwitnienie w tym roku nie cieszy. Podsumowanie kwietnia wygląda tak - kwiecień się zatrzymał w Alcatrazie na ciut dłużej niż zwykle i w związku z tym zatrzymało się nam ogrodowe życie we wszelkich jego przejawach ( znaczy moje latania ze szpadelkiem i sekatorem też ). Obecnie wyczekujemy ( nadal ) cieplejszych dni i czegoś na kształt przyzwolenia Wielkiego Ogrodowego na przeprowadzanie robót na "świeżym" powietrzu ( świeże w cudzysłowie bo w końcu to Ódź ). Do Dorofieji z prośbami ogrodowymi się już nie zwracam bo mimo palenia prawdziwego wosku zostałam wykukana i nawet nie mam gdzie zażalenia na brak działania świętej złożyć ( kto wie może ona też przemarznięta albo cóś, może i lepiej że tego zażalenia nie ma gdzie złożyć ).
Postanowiłam przestać przejmować się tak bardzo przyrodą "domową" czyli ogrodem i sobotnie popołudnie spędziłam w lesie na spacerze. Las taki bardziej miejski, znaczy domiszcza stare i nowe wypasione "wylle" się w nim znajdują, ale szczęśliwie drzew nikt na terenach "wyllowych" siekierą nie traktuje. Poza "wyllowymi" ogrodami też sobie porastają bezpiecznie, nie widać śladów wyrębów, być może szyszkizm zatrzymał się w odpowiednim momencie ( numer z deweloperami w tej części Odzi mógłby się smutno skończyć dla władz miasta, już raz na biegu musieli szybciutko robić plan zagospodarowania w związku z łódzkim lasem na który deweloperka ostrzyła sobie wąpierze kły ). Las mieszany, taki zwany grądem, grabowo - kloniasto - brzozowo - dębowy, aż cud że rośnie wśród otaczających Ódź od południa sosnowych borów. W lesie ptocy ćwierkają, "wewiórki" pomykają, ślady po ryciu dzików się trafiają, no i felicjanopodobne z domiszczy i "wylli" wyłażą i spacery łowieckie urządzają ( jednego takiego minęłam na ścieżce, tuptającego z gryzoniowym łupem w pysku - na mój widok przyspieszył kroku, jakby podejrzewał mnie o chęć odebrania mu zdobyczy ). Ot taki zwyczajnie niezwyczajny podmiejski las, dwadzieścia minut spacerkiem od mojego domu położonego przy ruchliwej ulicy i pracującej niemal na okrągło fabryce.
Oj, potrzeba mi było takiego oddechu, zatrzymanego kwietnia w "okolicznościach przyrody". Nie roboty "na siłę" w zimnym Alcatrazie ale szerszego spojrzenia na zielone. W końcu udało mi się trafić na jeszcze kwitnące zawilce ( co prawda "śpiące" ze względu na aurę ), pachnące czeremchy i cudowną zielenią młodziutkie liście klonów polnych. Niestety nie dodreptałam do pierwiosnków kluczyków ani nie dotarłam na łąki nad Nerem, gdzie kwitną kaczeńce. Sił nie stało po zakupach przed weekendowych. Szczerze pisząc gdyby nie promocyja na materace nic by mnie do centrum handlowego przed długim weekendem nie zagnało. Jednak kręgosłup domaga się dopieszczenia po katowaniu go zbędnymi kilogramami i robotami fizycznymi uskutecznianymi "na szybko". No i dla zdrowia kręgosłupa i komfortu kotów wlazłam w czeluść podziemnego parkingu załadowanego do maksimum samochodami, wjechałam na pierwsze piętro handlowego czyśćca ( o dziwo są tacy, którzy uważają to za niebo ) w którym grzesznicy poddawani są tzw. katordze tłumu, rzuciłam się w ów tłum i zakupiłam byłam cud inżynierii sypialnianej dzięki któremu mój kręgosłup zrobi się dla mnie łaskawszy ( znaczy koniec z napieprzaniem nocą i przymusowym ćpaniem przeciwbólowych, nie ma wytłumaczenia że się krzywo ułożył ) a koty przejdą na wyższy stopień zalegiwania. Ustrojstwo dziś przywieźli, zaraz je zamontujemy. Potem kręgosłup zostanie ponownie wyprowadzony na spacer ( nadal zbyt zimno na zabawy ogrodowe ) a po spacerze zaczniemy robić hygge czyli dawać sobie luzik i popełniać szczęśliwość. Jeżeli w długi weekend pogoda się nie poprawi sporo czasu spędzimy na nówkowym materacu, skandynawskie kryminałki czekają!
Strony
▼
niedziela, 30 kwietnia 2017
piątek, 28 kwietnia 2017
Codziennik - narzekania pogodowe
Do doopy proszę Państwa z taką pogodą, do doopy! Usiłuję robić coś ogrodowego ale coś ogrodowego robionego pod prysznicem wody z kurka oznaczonego na niebiesko to jest hardcore i działanie samobójcze ( już mam tzw. kluchę w gardziole i głosik mnie się obniżył o oktawę ). A kwiecień powinien być kwiecisty a nie wybrakowany i przez przeważającą część zimno mokry. Nie żebym tak ćwierkała za Meg że wiosna przereklamowana ale nie jest do końca satysfakcjonująca i bez mnóstwa piany jaką daje najlepszy produkt, he, he. Człowiek o tej porze roku powinien roślinami się zajmować, życiem ogrodowym, takim pszczelim, trzmielowym i motylim a nawet mrówkowym, a tu wszyscy po ulach siedzą albo po szopach i innych mrowiskach schowani, rośliny wegetują w tempie życia najstarszych emerytów i niebo leje na mnie. Wiosna niby jest ale ja tę wiosnę oglądam zza szyb razem z kotami zajmującymi strategiczne pozycje na parapetach ( wiadomo, chwilowa przerwa w wodolejstwie i one myk na "świeże" ódzkie powietrze ). I jak tu blog ogrodowy prowadzić kiedy ogrodowanie mocno dorywcze? Przeca nie będę pisać w kółko o wspominkach z podróży i żarciu ciast oraz niezwykle zwykłym życiu kotów, inszej rodziny i moim. Ileż też można snuć ogrodowych gryplanów kiedy pogoda nie sprzyja ich realizacji. No spleen mam wiosenny wzmocniony popsuciem się pralki ( mam nadzieję że to tylko pasek który zaprotestował przeciwko zbyt mocnemu ładowaniu bębna przez Naczelną Piorącą - znam ciekawsze sposoby na pozbycie się tysiąca złotych z hakiem niż zakup nowej pralki ). Z drżącym sercem oglądam prognozy i "zamawiam przyszłość" żeby się sprawdziły. Taa, człowiek cieszy się z dwunastu na plusie bo w porównaniu do plusowych sześciu to się dopiero nazywa wzrost temperatury. Jednak tak po prawdzie to ciut nisko jak na maj za pasem. Nic to, żyć jakoś trzeba - wyczekam przerwy w opadach i dopłynę na rabatę niegdyś zwaną Suchą żeby posadzić lawendy. Chyba nie wygniją?!
środa, 26 kwietnia 2017
W oczekiwaniu na cieplejsze dni
Było pięknie, było miło ale szybko się skończyło! Wczorajszy dzień należał do tych nielicznych prawdziwie wiosennych dni tegorocznego kwietnia. W Alcatrazie wiosna zakonserwowana, nawet jakby z lekka opóźniona bo drzewa jabłonek i wisienek japońskich dopiero zbierają się do kwitnienia a zazwyczaj w trzeciej dekadzie kwietnia kwitną już jak szalone. Odkrywam coraz to nowe szkody, których przyczyną były kwietniowe przymrozki. Takie liście 'Empress Wu' nie wyglądają najlepiej, kiepsko też mi się widzą podmarznięte pędy róży 'Kifsgate' i "piżmaka" 'Felicia', języczniki też paskudne. No przegląd ogrodowy mnie nie uradował, bardzo oględnie pisząc ( zmilczę o mojej reakcji na widok zmarzniętej wyłażącej właśnie pierwszymi listkami rodgersji ). Podczas poprzedniego przeglądu po przymrozkach jakoś mi to wszystko umknęło, fakt, skoncentrowałam się głównie na magnoliach i modrzewiach ( 'Diana' okryta kartonem w "noc próby" wygląda najlepiej z moich modrzewi ), przyziemie aż tak nie straszyło. Wczoraj w prawdziwym wiosennym ciepełku po prostu połaziłam po ogrodzie solidniej i tak bardziej "dociekliwie". No cóż , mogę sobie powzdychać i to wszystko co mogę. Nie ma co się załamywać, ogród to żywe stworzenie więc musi żyć dalej. Po prostu rośliny, które oberwały nie będą w tym sezonie najpiękniejsze ale szczęśliwie nadal będą w ogrodzie rosły. W końcu wypadów straszliwych i łamiących serce nie było ( choć pożegnałam jeden krzew austinki 'Charles Austin' - nie odbiło mu się do tej pory ). Trzeba się cieszyć tym co jest a nie rozważać jakby to pięknie było i nieustannie wspominać utracone możliwości.
Nowe lawendy jeszcze nieposadzone ale miejsca pod nie naszykowane a wokół cud wypielenie ( gwiazdnica odporna na pierońskie zimno ). Posadziłam za to na miejsca i to docelowe australijskie irysy. Nie było to proste bo żeby miejsca docelowe zrobić musiałam co nieco poprzestawiać. No dobra, zdrowo poprzesadzać. W związku z tym były wczoraj wykopki różane i wykorzystując lekkie opóźnienie wegetacji i przesadziłam tzw. rzutem na taśmę kolejne lilaki ( rzecz jasna z bryłą korzeniową - mój kręgosłup zapowiada "wycofanie się z organizmu" ). W dzisiejszym zimnym deszczu wyglądają jakby zniosły przeprowadzkę bezstresowo, przynajmniej jest jakiś pożytek z tej cholernej pogody. Znaczy tej wiosny w sumie pięć lilaków zmieniło swoje miejsca, znaczy mimo niesprzyjających okoliczności jakoś tam ogrodowo działam. Oczywiście zrobiłoby się więcej ale nie wszystko w ogrodzie zależne jest od ogrodnika, dobrze zdać sobie z tego sprawę i przestać się stresować. A co tam, dla mnie gryplany ogrodowe to tylko możliwości dla wędrującego w czasie podróżnika a nie ścisłe wytyczne korporacji wymuszające realizację zadań. Ogród to ma być jedna wielka przyjemność a nie wieczne źródło stresów! Zmartwienia i niepowodzenia ogrodowe lepiej przyjmować ze spokojem stoika. W końcu życia nie da się okiełznać, poukładać i jeszcze szufladki na klucz zamknąć.
A co nowego u roślinków? Definitywnie kończą się już hiacynty, obecnie trwa faza narcyzowo - szafirkowa. Do kwitnienia zbierają się kaliny, nadal kwitną magnolie choć ze względu na uszkodzenia kwiatów nie jest to kwitnienie zjawiskowe. Pełne zawilcowe szaleństwo, kwitną gajowe dzikusy i te odmianowe, nadal widzę też kwiaty zawilców greckich ( na pierwszej fotce siewki, na drugiej eleganckie odmianowe ). Miodunki i brunnery kwitną dość nierówno, na niektórych stanowiskach rośliny maja pięknie rozwinięte kwiaty a nieopodal dopiero kwitnienie się zaczyna. Przyuważyłam parę brunnerowych siewek, dobra nasza, półdziki ogród z siewkami brunner to jest właśnie to w co chcę żeby zmieniał się Alcatraz. Marzę teraz o cieplejszym dniu, w którym znów podrepczę sobie odkrywczo po Alcatrazie i pokatuję mój kręgosłup pracami ogrodowymi. Oby do wiosny Kochani, oby do wiosny!
wtorek, 25 kwietnia 2017
Barwinki znane i mniej znane
Barwinek zalęga się w ogrodach z najróżniejszych powodów - a bo kwitnie wcześnie, a bo jest zimozielony, a bo niewymagający i jeszcze coś by się tam a bo znalazło. Jak dla mnie to najlepsze a bo barwinkowe to jest to że barwinek w przeciwieństwie do trawy nie wymaga koszenia. No i to jest naprawdę świetne a bo! W okolicach zadrzewionych, półcienistych barwinek jest doskonałą alternatywą dla trawy. Kiedy Tyrawnik zaczyna być męczliwy, kosiarka prowadzi się ciężko i waży tonę, słowo wertykulacja brzmi jak przekleństwo, mech czyha a opowieści tyrawnikowe coolegów ogrodników podejrzanie zaczynają przypominać bajania o dążeniu do nirwany, człowiek zaczyna doceniać urodę barwinka. Barwinek nie jest nachalny, nie szaleje i ekspansją nie wzbudza paniki lecz powoli i wytrwale, cudnie gęsto zarasta przeznaczony dla niego teren. Ha, barwinek nie tylko się zieleni, barwinek kwitnie i to wczesną wiosną, w porze kiedy owady i człowiek najbardziej spragnieni są kwiatów. Kudy tam monotonnie zielonemu Tyrawnikowi do takiej barwinkowej darni, no odpada w przedbiegach i może sobie w tych rolkach zalegać składy ogrodniczych hurtowni jako "murwa" ( tak, tak to z rolki to jest "murwa", coś całkiem innego od murawy ) pod gry zespołowe. U mnie barwinek porasta całkiem spore połacie podwórka, wlazł pod lilaki, całkiem dobrze żyje z moimi brzózkami, poradził sobie też w tej iglaczej części nasadzeń ( nie jest tam dla niego optymalnie ale jest bardzo dzielny ). Kłopotów z nim nie mam, co najwyżej trochę mogą mu uszkodzić liście duże mrozy w bezśnieżne zimy ( spoko, spoko - odbije ).
Barwinek mniejszy Vinca minor to roślina w naturze powszechna niemal w całej Europie z wyjątkiem Skandynawii, gdzie dla niego widać zbyt zimno ( co nie znaczy że w tamtejszych ogrodach go nie ma ). U nas porasta głównie na niżu, w górach spotyka się go sporadycznie. Gatunek kwitnie niebieskimi kwiatami, choć spotyka się naturalne mutacje czyli formy 'Alba' i 'Rubra'. W ogrodach rzecz jasna mutantów więcej. 'Multiplex' odmiana o półpełnych kwiatach w kolorze purpury rośnie świetnie, to bardzo dobry zadarniacz, niewiele mniej ekspansywny niż gatunek. Odmiana 'Azurea Flore Pleno' ma półpełne błękitne kwiaty, też jest z tych prędko zarastających barwinków. Dość szybko przyrasta tez odmiana 'Panta' o pełnych ciemno niebieskich kwiatach. 'Bowes Variety' ma kwiaty nieco większe niż gatunek ale krótsze rozłogi, w związku z czym rozrastanie się tego barwinka nie należy do najszybszych. Niezbyt szybko rozrasta się odmiana 'Dart's Blue' bardzo podobna do gatunku. Biało kwitnąca 'Gertrude Jekyll' przyrasta też wolniej, to fajna odmiana ale nie na każdym stanowisku dobrze sobie radzi, taki trochę kapryśny z niej barwinek. Jeszcze wolniej przyrastają i bywają grymaśne odmiany barwinków o kolorowo przebarwionych liściach. Chyba "najwolniejszym" z nich jest 'Alba Variegata', jest naprawdę urodna ale tempo przyrostu ma żółwie. "Szybsza" jest 'Aureomarginata' o liściach żółto obrzeżonych i kwiatach niebieskich, bardzo dobrze rośnie w świetlistym półcieniu. W miarę szybko przyrasta tez odmiana pochodząca z Nowej Zelandii - 'Blue Sapphire' ma liście z żółtym marginesem i kwiaty z lekkim odcieniem lila ( dla mnie jakoś specjalnie się nie różniły od kwiatów "zwyczajnego' barwinka, no ale może ja ślepawa się robię z postępem lat ). Liście odmiany 'Ilumination' vel 'Cahill' są żółte z zieloną obwódką, kwiaty ten barwinek ma "zwyczajnie niebieskie". Odmiana dość wrażliwa, podczas bezśnieżnych zim może ucierpieć podobnie jak piękny barwinek 'Sebastian' ( "Seba" jak zmrożony to odmawia kwitnienia ). Nieco lepiej znoszą zimową aurę odmiany o biało obrzeżonych liściach - 'Variegata' i 'Ralph Shugert'. Dobrze znosi zimę ale troszkę słabiej przyrasta sport odmiany 'Ralph Shugert' kwitnący białymi kwiatami, odmiana 'Evelyn'( taka widać dola tych biało kwitnących bodziszków to słabsze przyrastanie ).
Barwinek większy Vinca major w naszych warunkach klimatycznych nie trzyma liści zimą, jest bardzo urodny ale dopiero wówczas gdy pokazuje się w kwietniu, jesienią i zimą na jego stanowisku smętne łysiny. Odmiany 'Variegata' i 'Reticulata' są bardziej wrażliwe niż "czysty" gatunek, w zimniejszych rejonach kraju zdarza się że nie budzą się po zimie. Mrozoodporny i zarazem uroczy jest barwinek zielny Vinca herbacea, o prześlicznych wiatraczkowatych kwiatach, większych od kwiatów barwinka mniejszego. Barwinek lubi gleby dość żyzne, próchnicze. Na takich najlepiej się rozrasta, co nie znaczy że nie poradzi obie na glebach mniej żyznych czy cięższych. Dobrze rośnie w cieniu i półcieniu, na stanowiskach bardzo słonecznych liście mogą się przypalać ( szczególnie odmiany o pstrych liściach niespecjalnie przepadają za tzw. pełnym słońcem ). Znosi okresowe przesuszenie ale najbujniej się rozrasta o ile ma zapewnioną odpowiednią dawkę wilgoci ( oczywiście bez przesadyzmu ). Jak wilgoci zbyt dużo barwinek może podłapać grzybka, rdzę paskudną, zatem na cięższych glebach ostrożnie z tym podlewaniem. No i to by było na tyle barwinkowego.
niedziela, 23 kwietnia 2017
Pastéis de nata czyli słodkości Portugalii
Pogoda jest taka że można zacząć wyć do księżyca, zimno że po godzinnej pracy w ogrodzie czuję że muszę co najmniej gorącej herbaty się napić, a kto wie czy i rozgrzewającej nalewki od Ewandki nie chlapnąć. Wiatr paskudny, przenikliwy a lodowaty, ręce grabieją, nos czerwienieje bez wpływu alkoholu - no tragedia. Trzeba się pocieszyć czym prędzej, najlepiej czymś słodkim. No to wracamy do Portugalii i jej słodyczy, nie tylko tej klimatycznej.
Oczywiście najbardziej znane są pastéis de nata masowo wyrabiane w Portugalii na podobieństwo słynnych pastéis de Belém. To chyba najbardziej znane ciacho rodem z Lizbony ale nie jedyne do kupienia w pastelariach czyli ciastkarniach lizbońskich. Mnóstwo tam innego dobra, bolinho Espera Marido ( nie mylić z deserkiem pudim Espera Marido ) co w tłumaczeniu wygląda intrygująco - ciasteczka ( one smażone więc cóś jakby pączuszki ) czekając na męża tak by to chyba na polski można było przełożyć, słynne brzuszki anielskie Papos de Anjo, czy Toucinho da Madre Abadessa czyli słoninka Matki Przełożonej i bolo Joana - oba ciasteczka rodem z Convento de Santa Clara w Évora w prowincji Alentejo. Do tego boczuś z nieba a konkretnie to z rejonu Algavre - Toucinho do céu.
Wiadoma rzecz stolyca, dostanie się w cukierniach niemal wszystko co słodko dobre w Portugalii ( choć znawcy twierdzą że oryginały prowincjonalne biją na głowę te lizbońskie ) lub co ma kolonialne pochodzenie ( mniam, słodkości Brazylii zmulaciałe od czekolady i cynamonu ). Skąd te piękne nazwy - z zakonów, wszystkie wymienione przez mnie słodycze urodziły się w z jakimś convento. Rzecz jasna sporo w tych katolickich słodkościach wspomnień po Maurach, są na ogół bardzo słodkie. Jeden z włoskich podróżników odwiedzający Portugalię w XVI wieku stwierdził że portugalskie jedzenie to nadmiar cukru, cynamonu, przypraw korzennych i jaj. Ten nadmiar ma na pewno orientalne korzenie. Życie zakonne w dawnej Portugalii było podobne do życia "za kratą" w innych krajach Europy, w końcu zakonnice i zakonnicy na całym kontynencie wyrabiali żarciucho, którego sprzedaż początkowo ukryta pod nazwami bardziej szacownymi z czasem pomagała utrzymać zakony ( no pierniki Katarzynki to wiadomo od kogo ). Specyfiką portugalskich zakonnych wypieków było bez wątpienia ich "ostre" nazewnictwo.
Pozwolę sobie zacytować Gilberto Freyre - "W starych nazwach przysmaków i łakoci, w fallicznych kształtach i ornamentach ciastek i słodyczy, w pikantnych, jak gdyby podniecających zmysły przyprawach mięsa i sosów, kuchnia portugalska po równi z hagiologią zachowała ślady erotycznego napięcia, niezbędnego w okresie intensywnej kolonizacji imperialistycznej (...) Nawet w nazwach słodyczy i ciast klasztornych, zrobionych seraficznymi rękami mniszek, odczuwa się nieraz intencje erotyczne, rozwiązłość pomieszaną z mistycyzmem: "westchnienie mniszki", "niebiański boczek", "brzuch mniszki", "przysmak z nieba". Zakonnice wyrabiały te ciastka i słodycze, bo u wrót klasztornych wzdychali czciciele zakonu. Nie mogąc oddać się cieleśnie tym wielbicielom, mniszki oddawały się w ciastach i cukierkach, które nabierały pewnego rodzaju seksualnej symboliki. Afranio Peixoto napomyka w jednej ze swych brazylijskich powieści obyczajowych: "To nie my, smakosze, nadaliśmy słodyczom i deserom patriarchalnych stołów te nazwy, to ich autorki, czcigodne przeorysze i mniszki klasztorów portugalskich. Ich zajęciem była raczej fabrykacja tych przysmaków niż służba boża". Przedtem podaje nazwy łakoci, niezbyt przyzwoite" "całuski", "języki panieńskie", "oseski", "płodność starca", "pieszczoty miłosne". Istnieje jeszcze wiele innych równie sugestywnych nazw ciastek i smakołyków". Nieźle co? Aż dziw że najsłynniejszy wypiek Portugalii powstał w klasztorze męskim, he, he, he. Po kasacie zakonu przepis został sprzedany pochodzącemu z Brazylii panu Domingos Rafael Alves, w którego rodzinie do dziś znajduje się chroniona patentem receptura pastéis de Belém ( dlatego nazwę tę mogą nosić jedynie ciastka z jednej cukierni w Belém, cała reszta do ciach to zwykłe pastéis da nata - ciastka z nadzieniem śmietanowym, choć tak naprawdę nadzienie jajeczno - mleczne ). Pieką te ciastka od roku 1837. Receptury na ciacho Wam nie podam, sama nie znam dobrej. Jak na razie próbuję sił i już wiem jedno - nie piecze się tego w żadnych foremkach do babeczek, które u nas są dość szerokie, tylko w formie do muffinek. Ciasto francuskie musi być krojone "na ślimaczka" i nie ma zmiłuj. Nadzienie z kolei odpowiednio płynne, to jego konsystencja decyduje o tym czy wypiek się uda. Dla dobroci nadzienia kluczowy jest balans smaku cynamonu i skórki cytrynowej ( o tym czy do nadzienia w pastéis da nata używać należy wanilii toczy się wojna na wyzwiska ciężkie ). Dobrze upiec to ciastko, tak by przypominało to lizbońskie wcale nie jest prosto jak to się na wielu blogach kulinarnych pisze ( mam wrażenie że spora część blogerów w ogóle nie jadła oryginalnych ciastek, opowieści o budyniach się trafiają ).
Tadam, tadam, w sesji z babeczkami udział wziął mój portugalski nabytek. Boszsz... pojechałam po bandzie ale nie mogłam się oprzeć coolorkowi skorupki i oczkom. Mocno portuguese jest ten mój zakup. Krabik João Mário ( Jan Maria to po polsku nieco śmiesznie się kojarzy ale portugalska wersja jest urocza ) pochodzący z jakiegoś atlantyckiego gatunku przywieziony został w moim plecaku wraz z rybą ( robalo ) Mamelona. Cud że w całości!
Oczywiście najbardziej znane są pastéis de nata masowo wyrabiane w Portugalii na podobieństwo słynnych pastéis de Belém. To chyba najbardziej znane ciacho rodem z Lizbony ale nie jedyne do kupienia w pastelariach czyli ciastkarniach lizbońskich. Mnóstwo tam innego dobra, bolinho Espera Marido ( nie mylić z deserkiem pudim Espera Marido ) co w tłumaczeniu wygląda intrygująco - ciasteczka ( one smażone więc cóś jakby pączuszki ) czekając na męża tak by to chyba na polski można było przełożyć, słynne brzuszki anielskie Papos de Anjo, czy Toucinho da Madre Abadessa czyli słoninka Matki Przełożonej i bolo Joana - oba ciasteczka rodem z Convento de Santa Clara w Évora w prowincji Alentejo. Do tego boczuś z nieba a konkretnie to z rejonu Algavre - Toucinho do céu.
Wiadoma rzecz stolyca, dostanie się w cukierniach niemal wszystko co słodko dobre w Portugalii ( choć znawcy twierdzą że oryginały prowincjonalne biją na głowę te lizbońskie ) lub co ma kolonialne pochodzenie ( mniam, słodkości Brazylii zmulaciałe od czekolady i cynamonu ). Skąd te piękne nazwy - z zakonów, wszystkie wymienione przez mnie słodycze urodziły się w z jakimś convento. Rzecz jasna sporo w tych katolickich słodkościach wspomnień po Maurach, są na ogół bardzo słodkie. Jeden z włoskich podróżników odwiedzający Portugalię w XVI wieku stwierdził że portugalskie jedzenie to nadmiar cukru, cynamonu, przypraw korzennych i jaj. Ten nadmiar ma na pewno orientalne korzenie. Życie zakonne w dawnej Portugalii było podobne do życia "za kratą" w innych krajach Europy, w końcu zakonnice i zakonnicy na całym kontynencie wyrabiali żarciucho, którego sprzedaż początkowo ukryta pod nazwami bardziej szacownymi z czasem pomagała utrzymać zakony ( no pierniki Katarzynki to wiadomo od kogo ). Specyfiką portugalskich zakonnych wypieków było bez wątpienia ich "ostre" nazewnictwo.
Pozwolę sobie zacytować Gilberto Freyre - "W starych nazwach przysmaków i łakoci, w fallicznych kształtach i ornamentach ciastek i słodyczy, w pikantnych, jak gdyby podniecających zmysły przyprawach mięsa i sosów, kuchnia portugalska po równi z hagiologią zachowała ślady erotycznego napięcia, niezbędnego w okresie intensywnej kolonizacji imperialistycznej (...) Nawet w nazwach słodyczy i ciast klasztornych, zrobionych seraficznymi rękami mniszek, odczuwa się nieraz intencje erotyczne, rozwiązłość pomieszaną z mistycyzmem: "westchnienie mniszki", "niebiański boczek", "brzuch mniszki", "przysmak z nieba". Zakonnice wyrabiały te ciastka i słodycze, bo u wrót klasztornych wzdychali czciciele zakonu. Nie mogąc oddać się cieleśnie tym wielbicielom, mniszki oddawały się w ciastach i cukierkach, które nabierały pewnego rodzaju seksualnej symboliki. Afranio Peixoto napomyka w jednej ze swych brazylijskich powieści obyczajowych: "To nie my, smakosze, nadaliśmy słodyczom i deserom patriarchalnych stołów te nazwy, to ich autorki, czcigodne przeorysze i mniszki klasztorów portugalskich. Ich zajęciem była raczej fabrykacja tych przysmaków niż służba boża". Przedtem podaje nazwy łakoci, niezbyt przyzwoite" "całuski", "języki panieńskie", "oseski", "płodność starca", "pieszczoty miłosne". Istnieje jeszcze wiele innych równie sugestywnych nazw ciastek i smakołyków". Nieźle co? Aż dziw że najsłynniejszy wypiek Portugalii powstał w klasztorze męskim, he, he, he. Po kasacie zakonu przepis został sprzedany pochodzącemu z Brazylii panu Domingos Rafael Alves, w którego rodzinie do dziś znajduje się chroniona patentem receptura pastéis de Belém ( dlatego nazwę tę mogą nosić jedynie ciastka z jednej cukierni w Belém, cała reszta do ciach to zwykłe pastéis da nata - ciastka z nadzieniem śmietanowym, choć tak naprawdę nadzienie jajeczno - mleczne ). Pieką te ciastka od roku 1837. Receptury na ciacho Wam nie podam, sama nie znam dobrej. Jak na razie próbuję sił i już wiem jedno - nie piecze się tego w żadnych foremkach do babeczek, które u nas są dość szerokie, tylko w formie do muffinek. Ciasto francuskie musi być krojone "na ślimaczka" i nie ma zmiłuj. Nadzienie z kolei odpowiednio płynne, to jego konsystencja decyduje o tym czy wypiek się uda. Dla dobroci nadzienia kluczowy jest balans smaku cynamonu i skórki cytrynowej ( o tym czy do nadzienia w pastéis da nata używać należy wanilii toczy się wojna na wyzwiska ciężkie ). Dobrze upiec to ciastko, tak by przypominało to lizbońskie wcale nie jest prosto jak to się na wielu blogach kulinarnych pisze ( mam wrażenie że spora część blogerów w ogóle nie jadła oryginalnych ciastek, opowieści o budyniach się trafiają ).
Tadam, tadam, w sesji z babeczkami udział wziął mój portugalski nabytek. Boszsz... pojechałam po bandzie ale nie mogłam się oprzeć coolorkowi skorupki i oczkom. Mocno portuguese jest ten mój zakup. Krabik João Mário ( Jan Maria to po polsku nieco śmiesznie się kojarzy ale portugalska wersja jest urocza ) pochodzący z jakiegoś atlantyckiego gatunku przywieziony został w moim plecaku wraz z rybą ( robalo ) Mamelona. Cud że w całości!
piątek, 21 kwietnia 2017
A hard night's day
No i wyleźliśmy masowo do ogrodu coby strat dopatrzyć. Ja wgapiałam się w rośliny, kotostwo w pustkę po kolegach, których mróz wygnał w cieplejsze miejscówy sąsiedztwa. Co prawda Laluś się klusił i przylepkował bo najlepiej w taką pogodę doglądać Alcatrazu z poziomu moich ramion tak żeby inne koty "zazdraszczały" ( no chyba że zobaczy się cóś naprawdę interesującego, to wtedy myk, myk i kot błyskawica ) ale reszta stadka doglądała ogrodu kulturalnie na własnych łapkach, bez zwykłego w takich razach robienia Lalusiowi nachalnej konkurencji. Pocieszająco myślę sobie że może szlag trafił kleszcze ( preparaty przeciwko nim coraz mniej skuteczne ) bo pocieszać się trzeba. No jest tak sobie - mogło być gorzej ale bez strat się nie obyło. O magnolii kwitnącej rozpisywać się nie będę, wiadomo tepale w kolorze herbaty i to bynajmniej nie chińskiej słabizny a porządnej indyjskiej, parzonej po angielsku. Na szczęście soulengiany i reszta w mocno zwiniętych pąkach ( no 'Alexandrina' niestety cóś bardziej się rozwinęła ) więc straty jakby mniej widoczne, co nie oznacza że ich nie ma ale napawa nadzieją że nie są to szkody straszliwe, skutkujące chęcią oberwania kwiatów. Liście magnolii Siebolda tragedia, wiem że odbiją ale roślina będzie się musiała dodatkowo wysilić co na pewno przełoży się na jakość kwitnienia. Kielichowce wyglądają dobrze , takoż kaliny i halesia i stewartia, zenobia i fotergille. Jeśli chodzi o magnolię grandiflorę to wygląda jakby nie wyglądała i przyznaję że zaczynam nieco się o nią martwić. Na poziomie przyziemia też jest różnie, większości roślin przymrozek nie zaszkodził ale są tzw. bolesne wyjątki. Solidnie oberwały bergenie orzęsione, kwiaty skapcaniały a świeżo wychodzące liście zrobiły się papkowate. Nigdzie nie widzę ułudki kapadockiej, zazwyczaj wychodziła nieco później więc sądziłam że pokaże się teraz. No cóż to chyba do zwalenia na zimę a nie na obecny przymrozek, choć kto wie czy jej wzrostu nie zahamowała obecna aura.
Kiedy oglądałam zdjęcia z ogrodu Megi miałam wrażenie że ódzka wiosna nie galopowała tak szybko jak ta na południu Polski, oceniam że jest tak zamrożona na dzień 15 - 20 kwietnia. Czyli przyroda jakby korygowała te letnie szaleństwa aury z przełomu marca i kwietnia. W centralnej Polsce znaczy jest tak jak powinno być i tylko człowieka złość bierze że te przymrozki nie pojawiły się przy końcu marca zamiast nadmiernej jak na tę porę roku ciepłoty a teraz mrozi magnoliowe kwiaty zamiast słodko grzać kocie doopki. Ech, zawsze coś nie tak! Po południu korzystając z rozkosznych 7 na plusie postanowiłam nie tyko się wgapiać w ogród ale postraszyć niektórych sekatorem. Trochę późno zabrałam się do przycinania tawuł japońskich ale szczerze pisząc zapomniało mi się o nich. Jak juz sobie przypomniałam to zafascynowana brzozowymi baziami nie ruszałam krzaków których kolory liści tak fajnie grały z baźkami. Teraz na brzózce 'Youngi' wspomnienie po wisiorkach, więc sekator poszedł w ruch. Przy okazji z lekka skorygowałam co tam było do skorygowania u brzózki, śmiem twierdzić że teraz parasol wygląda bardziej elegancko. Rzez jasna korekta nie była z tych solidnych, raczej takie kosmetyczne pitu, pitu. W końcu brzózka to nie wierzba. Jednak dzięki tej kosmetyce rosnące w pobliżu brzózki rośliny będą miały nieco więcej światła. Na więcej niż przycinanie i porządkowanie iglakowiska na przedniej części podwórka się nie zdobyłam, a to za sprawą smętnego odkrycia. Felicjan doprowadził mnie niczym pies tropiący do ciałka tego dużego jeża, który pojawił się u nas późnym latem zeszłego roku. Jeżu się wzięło i odeszło, z przyczyn nieznanych. Zarządziłam pogrzeb pod brzózką, w asyście wszystkich kotów ze szczególnym uwzględnieniem Felicjana jako naczelnego żałobnika ( Felicjan z bliżej nieznanych mi przyczyn uwielbia jeże ). Na pogrzebie łezki zaczęło ronić niebo, więc szybko wróciliśmy do domu żeby się nie przeziębić jak to na pogrzebach bywa.
W domu prawdziwa stypa z wołowiny. Taa, Felicjan wymagał wsparcia duchowego - zignorował zapraszające ryczenie Ocelota 2, który niespodziewanie pojawił się pod oknem wywabiając koty na dwór - w normalnych warunkach odbyłby się konkursu "Kto kogo wyryczy z ogrodu?". Teraz po uporządkowaniu zdjęć z których większość była "wietrznie" rozmazana, wklejam co lepsze żeby było widać co kwitnie w ogrodzie i na podwórku. Głównie szaleństwo barwinkowe ( chyba zbiorę się do postu poświęconego barwinkom wszelakim ), kwitnienie miodunek, nadchodzące szaleństwo szafirków. Zdjęć całościowych na lekarstwo bo, ledwie jedna rabata iglakowa przy której dziś działałam podeszła mi pod obiektyw. W dodatku tak nie do końca ona dopracowana, przede mną solidne przycinanie forsycji ( no mus, żeby forsycja w przyszłym roku należycie wyglądała ). Może porobię przy tych forsycjach jutro, w końcu Ocelot 2 się pojawił z wyraźną chęcią do zabaw na świeżym powietrzu, więc kto wie może pogoda będzie nieco bardziej sprzyjała ogrodowaniu. Nawet jakby miało być tak jak dziś po południu to nie będzie źle. Tak, gryplan jest taki - jutro dalej będę straszyć sekatorem i wkopię moje nowe, australijskie irysy. Przygotuje też miejsce pod nowe lawendy. Nacieszę się ogrodem i postaram się nie zwracać uwagi że 10 stopni Celsjusza to nie jest wymarzona aura w trzeciej dekadzie kwietnia.
Ba, znalazłam nawet dobrą stronę tego wiosennego zimna. W chłodniejszym powietrzu nie rozwijają się tak szybko liście jarzęba mącznego. He, he, nawet w pierońsko zimnym kwietniu można znaleźć jakieś pozytywy, uwielbiam liście dereni syberyjskich i jarzębów w takiej fazie w jakiej są teraz.
Kiedy oglądałam zdjęcia z ogrodu Megi miałam wrażenie że ódzka wiosna nie galopowała tak szybko jak ta na południu Polski, oceniam że jest tak zamrożona na dzień 15 - 20 kwietnia. Czyli przyroda jakby korygowała te letnie szaleństwa aury z przełomu marca i kwietnia. W centralnej Polsce znaczy jest tak jak powinno być i tylko człowieka złość bierze że te przymrozki nie pojawiły się przy końcu marca zamiast nadmiernej jak na tę porę roku ciepłoty a teraz mrozi magnoliowe kwiaty zamiast słodko grzać kocie doopki. Ech, zawsze coś nie tak! Po południu korzystając z rozkosznych 7 na plusie postanowiłam nie tyko się wgapiać w ogród ale postraszyć niektórych sekatorem. Trochę późno zabrałam się do przycinania tawuł japońskich ale szczerze pisząc zapomniało mi się o nich. Jak juz sobie przypomniałam to zafascynowana brzozowymi baziami nie ruszałam krzaków których kolory liści tak fajnie grały z baźkami. Teraz na brzózce 'Youngi' wspomnienie po wisiorkach, więc sekator poszedł w ruch. Przy okazji z lekka skorygowałam co tam było do skorygowania u brzózki, śmiem twierdzić że teraz parasol wygląda bardziej elegancko. Rzez jasna korekta nie była z tych solidnych, raczej takie kosmetyczne pitu, pitu. W końcu brzózka to nie wierzba. Jednak dzięki tej kosmetyce rosnące w pobliżu brzózki rośliny będą miały nieco więcej światła. Na więcej niż przycinanie i porządkowanie iglakowiska na przedniej części podwórka się nie zdobyłam, a to za sprawą smętnego odkrycia. Felicjan doprowadził mnie niczym pies tropiący do ciałka tego dużego jeża, który pojawił się u nas późnym latem zeszłego roku. Jeżu się wzięło i odeszło, z przyczyn nieznanych. Zarządziłam pogrzeb pod brzózką, w asyście wszystkich kotów ze szczególnym uwzględnieniem Felicjana jako naczelnego żałobnika ( Felicjan z bliżej nieznanych mi przyczyn uwielbia jeże ). Na pogrzebie łezki zaczęło ronić niebo, więc szybko wróciliśmy do domu żeby się nie przeziębić jak to na pogrzebach bywa.
W domu prawdziwa stypa z wołowiny. Taa, Felicjan wymagał wsparcia duchowego - zignorował zapraszające ryczenie Ocelota 2, który niespodziewanie pojawił się pod oknem wywabiając koty na dwór - w normalnych warunkach odbyłby się konkursu "Kto kogo wyryczy z ogrodu?". Teraz po uporządkowaniu zdjęć z których większość była "wietrznie" rozmazana, wklejam co lepsze żeby było widać co kwitnie w ogrodzie i na podwórku. Głównie szaleństwo barwinkowe ( chyba zbiorę się do postu poświęconego barwinkom wszelakim ), kwitnienie miodunek, nadchodzące szaleństwo szafirków. Zdjęć całościowych na lekarstwo bo, ledwie jedna rabata iglakowa przy której dziś działałam podeszła mi pod obiektyw. W dodatku tak nie do końca ona dopracowana, przede mną solidne przycinanie forsycji ( no mus, żeby forsycja w przyszłym roku należycie wyglądała ). Może porobię przy tych forsycjach jutro, w końcu Ocelot 2 się pojawił z wyraźną chęcią do zabaw na świeżym powietrzu, więc kto wie może pogoda będzie nieco bardziej sprzyjała ogrodowaniu. Nawet jakby miało być tak jak dziś po południu to nie będzie źle. Tak, gryplan jest taki - jutro dalej będę straszyć sekatorem i wkopię moje nowe, australijskie irysy. Przygotuje też miejsce pod nowe lawendy. Nacieszę się ogrodem i postaram się nie zwracać uwagi że 10 stopni Celsjusza to nie jest wymarzona aura w trzeciej dekadzie kwietnia.
Ba, znalazłam nawet dobrą stronę tego wiosennego zimna. W chłodniejszym powietrzu nie rozwijają się tak szybko liście jarzęba mącznego. He, he, nawet w pierońsko zimnym kwietniu można znaleźć jakieś pozytywy, uwielbiam liście dereni syberyjskich i jarzębów w takiej fazie w jakiej są teraz.
środa, 19 kwietnia 2017
Podstępny ziąb czyli Alcatraz przymrożony
No i się wzięło i się porobiło i w ogóle i kto to słyszał. Koty złe, Alcatraz przymrożony a i we mnie narasta agresja ( Muczenica Dorofieja w niełasce, jak tak dalej pójdzie rozważę portugalskie metody postępowania ze świętymi ). Mrozi, śnieży, pluszy, no pogoda jest absolutnie źle wychowana - to są ekscesy! Ja rozumiem w maju sprawki trzech ogrodników i nieznośnej a chłodnej Zofiji ale druga połowa kwietnia to powinna być bardziej wiosenna. Mam na myśli słonko, motylki, pszczółki i kwitnące tulipany a wszystko to w powietrzu które nie przypomina tego lodówkowego. Alcatraz też jest obrażony, głównie z powodu magnolii i młodych igiełek modrzewi. Wygląda smętnie, nawet focić mi się go nie chce ( inna sprawa czy chciałby żeby foty takiej jego kondycji pojawiły się jakby nie było w publicznym obiegu ). Ech, ciężko nam z taką aurą. Mam wkopane co prawda nowe róże ale musiałam kopczyk zrobić leciutki bo to delikatesy a tu przymrozki. Przyszły nowe irysy z Australii, które muszą grzecznie poczekać na sadzenie. Razem z nimi przyszła smętna wiadomość że to chyba były ostatnie zakupy w szkółce Tempo Two bo Barry wygląda emerytury. Cóż kończy się pewna epoka w irysowym światku, dla mnie smętek bo lubiłam te nietypowe łączenia kolorów, rozwijanie barw kwiatów wraz z ich wykwitaniem i inne "blythowskie" smaczki. No a teraz wzięło i się utło. Może czas na nowe miłości, takie irysy Antona Mego na ten przykład. Teraz jednak snuje gryplany nasadzeniowe, niby już wiedziałam w momencie składania zamówienia gdzie który irys będzie rósł ale to było przed zamówieniem amerykańskim, które zmieniło moje irysowe plany. Teraz mam dylematy i w ogóle. 'Sherbet Bomb' nieco namieszał, najchętniej posadziłabym go w okolicach 'Bratislavian' albo 'Zlatovlaska', odmian Mego o trochę podobnej kolorystyce. Taa, tylko miejsce przy nich jest już zajęte a nie będę przesadzać irysów TB w kwietniu. Zostaje mi posadzenie nówek na "tymczasie" a potem w sierpniu przesadzanie. Na razie na stałe miejsce powędruje tyko piękna odmiana Keppela 'Friendly Advice' ( którą Mamelon określiła swego czasu jako irys o kwiatach w kolorze "zdechły beżo - różowo - lila" ). Do Mamelona mają przywieźć nowo zamówiono lawendy, rzecz jasna i dla mnie jest tam parę sztuk do obsadzenia piaszczystych części podwórka. No zrobi się u mnie w lipcu na przyszłej Suchej - Żwirowej jasno fioletowo - niebieskawo, znaczy jeszcze bardziej niż było. Coś mam wyraźną potrzebę chłodnych kolorów w lipcu, chyba nie przesadzę z tym "niebiewskościami"? Na razie jednak nic nie będę sadzić, poczekam aż przejdzie wielki ziąb siedząc w domowych pieleszach, starannie obłożona kotami. Teraz jest na wszystko ogrodowe za zimno, na wszystko!
poniedziałek, 17 kwietnia 2017
Belém znaczy Betlejem
Belém czyli zwiedzanie Mosteiro dos Jerónimos, pomnik i dreptanie do Torre de Belém - bardziej oklepanej trasy przez tę dzielnice dzisiejszej Lizbony nie da się wymyślić. A jednak nasza przejażdżka do Belém okazała się bardzo udana. Myślę że sekret tego sukcesu stanowiła pora dnia i niegroźny dla mieszkańców Europy Środkowej chłodek ciągnący od Atlantyku. Nie da się ukryć że lekko wstawione po almoço podlanym dobrym winem urządziłyśmy sobie południową sjestę zamiast pieczołowicie dreptać z resztą turystów w porze kiedy ciężko Portugalczyków spotkać na ulicach Lizbony. Chrapało się cudownie i cóś ciut późno nam się przypomniało że muzeumy pracują w tym kraju przeważnie do godziny siedemnastej. Dotaczałyśmy się z naszej górki ( na szczęście nie wężykiem ) w kierunku Cais do Sodré, takiego punktu z którego właściwie da się dojechać wszędzie w Lizbonie ( drugi lizboński "węzełek" zlokalizowałyśmy na Praça Martim Moniz ). Nie dotoczyłyśmy się do celu bo wdzięcznie machając łapiętami zatrzymałyśmy wcześniej autobus jadący przez Belém ( w Lizbonie na autobusy i tramwaje się macha, z metrem nie próbowałyśmy bo straszyłam Mamelona konsekwencjami mogącymi wynikać z jazdy kolejką podziemną w rejonie sejsmicznie aktywnym - Mamelon zobaczyła ruinki klasztoru Karmelitów i zaniechała tematu jazdy metrem w Lizbonie ).
No i pojechali wzdłuż Tagu do miejsca skąd wypływali żeglarze w świat daleki i niepoznany. Bo na rejsy dalekomorskie nie wypływało się z Lizbony tylko z leżącego bliżej Atlantyku Belém. W tej osadzie podlizbońskiej w czasie jej świetności był port, komora celna z więzieniem dla przemytników ( to właśnie owa słynna wieża Belém ) i łańcuchy rozciągnięte w poprzek rzeki, uniemożliwiające wypłyniecie na Atlantyk i wpłynięcie w ujście Tagu bez uprzedniego rozliczenia się z królem. Belém było prawdziwym oknem na świat Portugalii, Lizbona zaś najpiękniejszym jej salonem. Ludzie od dawna osiedlali się w tym miejscu, najstarsze ślady ich bytności pochodzą z głębokiego paleolitu. Może dlatego że takie zachęcające do osiedlania otrzymało nazwę wysoko cenioną wśród wyznawców trzech wielkich religii - Bethlehem - Betlejem - uszczegółowioną w czasach późniejszych jako Santa Maria de Belém a następnie skróconą do zwykłego Belém. Osada złożona z Belém i przylegającej do niego malutkiej wioszczyny Aldeia do Restelo gdzieś tak od XIV wieku zaczęła się wyraźnie rozrastać w kierunku wschodnim, czyli ciążyła ku Lizbonie. W mieście królewskim rzecz jasna zainteresowano się tym strategicznym a rozbudowującym się punktem nad Tagiem i Infante Dom Henrique, o Navegador znany u nas jako Henryk Żeglarz postanowił zbudować w tym miejscu port z prawdziwego zdarzenia i przy okazji wznieść kościół pod wezwaniem Marii Panny, coby lud mauretańskiego pochodzenia osiadły w Belém i Aldeia do Restelo otoczyć opieką Najświętszej Panienki. Od tego to czasu to miejsce było znane jako Santa Maria de Belém.
Henryk nigdy nie został królem Portugalii a jednak Portugalczycy z lubością zaliczają go w poczet władców. Na pewno był postacią nietuzinkową i na pewno to on i jego otoczenie stali za zwrotem gospodarki Portugalii ku morzu, co najpierw zapewniło jej imperialną świetność a nieco później takie problemy ekonomiczno - demograficzne że potrzeba było edyktów królewskich zakazujących migracji Portugalczyków do kolonii ( o sprawie niemal całkowitego uzależnienia gospodarki imperium od niewolniczej pracy ledwie napomknę ). Heniek samo Dobro albo Heniek samo Zło, he, he - zależy od punktu widzenia. Przydomek Navegador został mu nadany dopiero w XIX wieku za sprawą dwóch niemieckich historyków - Heniricha Schaefera i Gustave de Veera. Romantyczny przydomek spopularyzowali historycy brytyjscy i tak Infante Dom Henrique, książę Portugalii, czwarty syn króla João I z rodu Aviz stał się legendarnym Henrykiem Żeglarzem, który jak ten pilot portowy wyprowadził Portugalię na szerokie oceaniczne wody za którymi leżały ziemie przyszłych kolonii. Sam Infante biegły w czytaniu map, zainteresowany budową okrętów ( przypisuje mu się wynalezienie karaweli, statku zdolnego do rejsów oceanicznych ) za daleko sobie nie popływał. Dwie wyprawy do północnej Afryki to na początku XV wieku nie był znów taki wyczyn, bardziej należałoby szanować książęcą umiejętność organizowania środowisk tworzących szkolnictwo morskie ( i szkolnictwo w ogóle - Henryk a uniwersytet w Lizbonie to temat rzeka ) czy też tworzenia klimatu sprzyjającego eksploracjom. W każdym razie Portugalczykom Henryk Żeglarz jawi się jako "twórca imperium", trochę za sprawą propagandy z czasów rządów Salazara i spółki, które jak to z kiepskimi rządami bywa usiłowały przykryć swój brak umiejętności zarządzania krajem tzw. wielką historią, często gęsto naciągając fakty historyczne do granic możliwości uznania czegoś za zdarzenie autentyczne ( a przez to czyniąc ze wzniosłego śmieszne - taa, skąd to znamy ).
Jednak to nie za sprawą księcia Henryka powstały dwie najsłynniejsze budowle Belém tylko za sprawą króla Manolo I. Mosteiro dos Jerónimos czyli klasztor św. Hieronima i Torre de Belém czyli wieża Belém, będąca komorą celną, więzieniem i strażnicą w jednym. W 1496 roku dobry król Manolo zwrócił się do Stolicy Apostolskiej o wydanie zgody na budowę dużego ( czytaj olbrzymiego - Manoel pojechał na całego ) klasztoru w miejscu kaplicy Zakonu Chrystusa. Prace rozpoczęły się dnia 6 stycznia roku 1501 lub 1502 - zdziwne ale znamy datę dzienną a rok rozpoczęcia budowy nie jest nam znany. Klasztor został zbudowany z wapiennych skał z kamieniołomów znajdujących się nieopodal Belém, budowa głównego założenia trwała około stu lat - już samo to świadczy o wielkości tego klasztoru. Ogólną koncepcję budynku stworzył Diogo de Boitaca, gdzieś tak koło roku 1513 wiadomo było jak kolosalne jest to założenie ( król dokupił grunty, he, he ), jednak dopiero włączenie do gry João de Castilho, genialnego koordynatora budowy i speca do zarządzania ludźmi jakbyśmy go dziś określili, sprawiło że mury klasztoru zaczęły naprawdę rosnąć. To ta umiejętność dobrego rozplanowania robót w miarę szybko pozwoliła wznieść pierwszy duży halowy kościół w Portugalii ( technicznie sprawa prosta nie była - to od razu rzuca się w oczy gdy widzi się wysokość kolumn podtrzymujących strop bez pomocy przypór, jak to w wypadku tak wysokich i szerokich budynków zazwyczaj miało miejsce ), dobudować piętro z kolejnymi cud arkadami wokół klasztornego dziedzińca, wykonać dwa niesamowitej wręcz urody portale ( tzw. osiowy i południowy ) i jeszcze parę innych rzeczy zrobić. Kiedy w 1530 roku Castilho przestał pracować przy klasztorze był on w zasadzie w dużej części wykonany. Dziesięć lat później pieczę nad dokończeniem klasztornego budynku podejmuje Diogo de Torralva ( pracować będzie do roku 1551 ). To tych trzech wymienionych mistrzów architektury w największej mierze zadecydowało o wyglądzie budynku klasztoru. Z masy kamienia stworzyli koronkowo lekką budowlę uznawaną za jedno z najpiękniejszych założeń klasztornych na świecie, no i rzecz jasna apogeum stylu manuelino.
Uroda dziedzińca klasztornego wręcz zatyka, żadne zdjęcia jej nie oddają ( z architekturą jest jak z górami - zdjęcia spłaszczają, nie oddają skali i powodują tylko namiastkowość odczuć ). Niestety, jeżeli chcecie naprawdę nacieszyć oczy urodą Mosteiro dos Jerónimos zostaje wam udać się do Belém, bynajmniej niewirtualnie. Nawet najlepsze zdjęcia ( a moje takowe nie są ) nie pokażą jaki jest ten budynek w rzeczywistości. Tak, tak, żeby uwierzyć trzeba zobaczyć. W architekturze manuelino jest w ogóle coś nierealnego, mającego sporo z marzeń sennych. Ta doprowadzona do doskonałości sztuka gotyckiego budowania skojarzona z przedziwnym repertuarem zdobniczym - pół gotyckim, średnio mauretańskim, cytującym styl plateresco, pełny motywów związanych z morzem, jak choćby ten ze skręconych lin okrętowych, który być może zawędrował na portugalskie ziemie wraz z Fenicjanami, dawno, dawno temu. To tak jak z architekturą mogolską w Indiach - nie do powtórzenia, można cytować ale oryginałom nic nie dorówna ( o czym przekonują liczne budynki w Anglii i nie tylko w Anglii ). Styl neomanuelino w jakim wzniesiono tzw. długi budynek ( dzisiejsze Muzeum Archeologiczne i Muzeum Morskie ) jest raczej swobodną interpretacją motywów niż nawiązaniem do konstrukcyjnej strony starego stylu, no nie ta jakość że się tak wypiszę. Klasztor i kościół został sfinansowany z pieniędzy które przyniosły wyprawy do koloni ( kochane podatki, dobry król Manolo nie opodatkował tylko tego na co miał monopol ) i był świątynią dla tych "co na morzu". Tam za nich się modlono i tam składali dziękczynne wota po szczęśliwym powrocie z wyprawy. Zakon hieronimitów był w posiadaniu budynku aż do roku 1834, kiedy w wyniku kasaty zakonów własność zakonna przeszła na rzecz skarbu państwa. O ile na terenach polskich kasaty zakonów w XIX wieku były sprawą zaborców o tyle w Portugalii powstał już w XVIII stuleciu silny ruch antyklerykalny, który stopniowo zdobywał coraz większe poparcie społeczne. Kościół Katolicki postawił na złego konika, znaczy sprzymierzył się z środowiskami popierającymi monarchię absolutną i źle się to dla niego skończyło. Kasata zakonów była uwieńczeniem postępującego procesu ograniczania własności i politycznej władzy Kościoła Katolickiego, po wygranej przez liberalnych zwolenników monarchii konstytucyjnej ( ach ci masoni ) wojnie domowej postanowiono postawić kropkę nad i. Co ciekawe sprawa dotyczyła wyłącznie zakonów męskich, mniszki żyły sobie w spokoju aż do roku 1862 kiedy ustanowiono że po śmierci ostatniej z zakonnic konkretnego klasztoru stanie się on własnością państwową. I tak zakony które stworzyły w dużej mierze to co nazywano Królestwem Portugalii zniknęły jako licząca się siła z kart historii tego kraju.
Hym, wiem, lekkie zdziwko kiedy myślimy o kraju w którym znajduje się Fatima, ale kiedyś tam badacz kultury Gilberto Freyre stwierdził że merkantylizm jest cechą mentalności portugalskiej. No a wiadomo - Fatima to złoty interes, czegoś takiego nie da się ignorować nawet jak niespecjalnie jest się religijnym. W ogóle katolicyzm portugalski był i jest swoisty - np. swego czasu poganiano świętych do protekcji których się odwoływano. Najpierw były wota i prośby, potem przyspieszanie wykonania zadań przez świętego. Metody poganiania były zróżnicowane - od wieszania obrazka bądź figury "głową do dołu" za spóźnienie lekkie do przetrzymywania w nocniku za opóźnienia długoterminowe, święci w Portugalii nie mieli łatwo. Czasem było tak ciężko że trudno było jeszcze pozostać świętym, takiemu na przykład São Gonçalo groziło ocieranie lubieżne przez kobiety pragnące zostać matkami i impotentów. Niebezpieczne to życie pośmiertne, oj niebezpieczne. Dystansu Portugalczycy do świętych nie mieli a i do ewangelicznych postaci stosunek taki swojsko przyziemny. W jednym ze sklepów Lizbony naszłyśmy tak przedstawioną ucieczkę do Egiptu - figura Józefa w arabskim nakryciu głowy siedzi za kierownicą citroena żółtego jak cytryna, na tylnym siedzeniu Madonna z Dzieciątkiem przeglądają smartfona. Jednak to pryszcz przy Matce Boskiej Quadowej czyli Maryi wraz z Dzieciątkiem Jezus przypiętym pasami do fotelika umieszczonego na quadzie. Takie dzisiejsze cóś te figurki, na Maryi ciuszki biało - niebieskie ale głowy bym nie dała czy ta niebieskość to nie jeansowa. Trochę to dalekie od tego jak wyobrażamy sobie tu w Polsce świętości po iberyjsku, nic w tym ze starohiszpańskiej rozmodlonej ekstazy i poczucia nadziemskiego majestatu. Nie ma jednak czemu specjalnie się dziwić, Portugalczycy sami o sobie mówią że bywają realistycznie przyziemni i mają nieco specyficzne poczucie humoru ( coś w tym jest - ostatnie auto da fe przeprowadzili w XVIII wieku na księdzu katolickim za wsteczność i przeszkadzanie reformom Pombala ).
Przyznam że kiedy dreptałam po krużgankach klasztornych zalęgła się we mnie myśl że Portugalczycy wierzyli niegdyś bardzo, bardzo mocno, z intensywnością ludzi wystawionych na działanie żywiołów ( tak wierzą górale czy ludzie morza ). Takie obcowanie codzienne ze sferą sacrum sprawia że ona z czasem powszednieje, staje się codziennością a w końcu przestaje być sferą sakralną. Cóś nie wierzę że tylko Wielkie Trzęsienie Ziemi w Lizbonie rozpoczęło proces laicyzacji życia społecznego. Owszem, oświecenie i tak dalej przyczyniło się do przyspieszenia procesu który musiał rozpocząć się wcześniej, choćby od przenikania się wierzeń zapoczątkowanego w XVI wieku ( mam tu na myśli zarówno hinduizm jak i wierzenia plemienne Afrykańczyków czy Indian mieszające się z katolicyzmem portugalskim nie pozbawionym elementów obrzędowych związanych z islamem czy judaizmem ). Tak, tym właśnie dla mnie jest ten dziedziniec klasztorny - modlitwą i opowieścią o jej mocy pokonującej Ocean, zapisaną w kamieniu prehistorią wszystkich kreolskich budowlanych koronek Nowego Orleanu, Hawany, kościołów w Goa i Makau, tęsknotą za Nieznanym i próbą pokonania przed nim lęku. "Ocean który świat otacza wzywa nas. Płyńmy na Wyspy Szczęśliwe." - o ile mnie pamięć nie myli to Horacy tak pięknie pisał o tym stanie ducha gnającym nas na poszukiwanie Rajów, tych wszystkich szczęśliwych miejsc gdzie nas nie ma. Krużgankowy dziedziniec klasztoru w którym Vasco da Gama spędził ostatnią noc przed swoją wielką wyprawą do Indii jest jakby kamienną wersją słów Horacego.
Trafiłyśmy cudownie, ostatni zwiedzający, żadnych dzikich tłumów z telefonami na kijaszkach patałętających się po przepięknych krużgankach w celu znalezienia miejsca na tle którego własny ryjek zrobi się światowy, elegancki, na czasie i w ogóle "obieżyświacki". Cisza i spokój, coś co przynależne jest klasztornym dziedzińcom. Niespiesznie włóczyłyśmy się po tym miejscu podziwiając zarówno jego ogrom, doskonałość konstrukcji jak i niesamowite, fantastyczne szczegóły kamieniarki. Bestiarium ozdabiające filary krużganków dziedzińca warte jest dłuuugiego i spokojnego spaceru, poświęciłyśmy włażenie na pomnik i zwiedzanie Torres de Belém "od środka" żeby móc jak najdłużej pobyć wśród smoków, "abizjan", syren rodzaju męskiego i lwów z podejrzeniem trwałej ondulacji na grzywach. Nieco tą bajkowością przypominały mi te płaskorzeźby, późno renesansowe, na wpół ludowe ozdóbstwa kamieniczek w Kazimierzu Dolnym. Te portugalskie płaskorzeźby co prawda o wiele subtelniejsze ale bajkowy urok jest tego samego pochodzenia - wyobraźnia ledwie spętana obowiązującymi formami przedstawień. Po dziedzińcu kościół i klasztorny refektarz były deserkiem po wystawnym obiedzie. Oblookałyśmy z ciekawością i należytym "szaconkiem" ale z powrotem wymiotło nas na dziedziniec. Koronki w wapieniu miały dla nas solidną moc przyciągania. No cóż, wylazłyśmy ostatnie, eskortowane przez nieco podejrzliwego strażnika ( miał niemal wypisane na twarzy "Ciekawe dlaczego się nie focą na tle?" ).
Oczywiście wiedziałyśmy że wszystkiego w Belém wartego uwagi za pierwszym podejściem nie obejrzymy ale przyznam że oko leciało mi w stronę widocznych parkowych palm, potem gdzieś haczyło o Centrum Kultury Belém czyli Centro Cultural de Belém gdzie znajduje się Museu Colecção Berardo ( mają świetną kolekcję sztuki nowoczesnej ) a Mamelon coś tam mruczała o najsłynniejszej wersji pastéis de nata czyli pastéis de Belém o których napiszę przy okazji wspominek lizbońskich słodyczy, a które można nabyć w najbardziej bodaj znanej lizbońskiej cukierni. No cóż nie można mieć wszystkiego, podreptałyśmy w stronę Padrão dos Descobrimentos czyli Pomnika Odkrywców. Pomnik powstał w roku 1939 za sprawą architekta José Ângelo Cottinelli Telmo i rzeźbiarza Leopoldo de Almeida jako tymczasowa konstrukcja ( "latarnia morska" ) z okazji otwarcia portugalskich Targów Światowych w czerwcu 1940 roku. Trwałą konstrukcję postanowiono postawić w roku 1958 żeby w roku 1960 uczcić pięćsetne urodziny Henryka Żeglarza. Oczywiście spóźnili się z oddaniem, jak to w gospodarce centralnie planowanej bywa plany im się nie spięły i postanowili że oddadzą pomnik parę lat później wraz z całym placem jako Wielkie Założenie Ku Chwale ( tak w ogóle to Salazara już dawno wymiotła historia kiedy otoczenie pomnika zostało oddane do użytku ).
W międzyczasie zeszło się z tego świata panu Cottinelli Telmo i zastąpił go pan António Pardal Monteiro, którego dziełem są między innymi wewnętrzne pomieszczenia pomnika. Wiem że pomnik to wspomnienie po epoce Salazara ale ta gigantyczna struktura z pobrzmiewającym Art Deco w żaglach zwyczajnie mi się podoba. Takie limfatyczne gusta mam że nawet realistyczny Heniek z karawelą ( nie karabelą ) w dłoniach i cała masa postaci z Magellanem, Vasco da Gama i Diasem, Cabralem na czele mnie się w tym wszystkim podobie. Oczywiście pod pomnikiem calçada czyli mozaika z kamiennych kostek z przepięknym fragmentem mapy świata z koloniami należącymi do hiszpańskiej i portugalskiej korony. Do wnętrza pomnika nie wlazłyśmy ( chińska wycieczka i mało czasu ) tylko podreptałyśmy wolnym krokiem w stronę Torre de Belém. A potem niemniej wolniutko ruszyłyśmy w kierunku naszej bazy w Alfamie, czując że zwiedzanie Belém to my ledwie zaczęłyśmy.