Strony

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Belém znaczy Betlejem


Belém  czyli zwiedzanie Mosteiro dos Jerónimos, pomnik i dreptanie do Torre de Belém - bardziej oklepanej trasy przez tę dzielnice dzisiejszej Lizbony nie da się wymyślić. A jednak nasza przejażdżka do Belém okazała się bardzo udana. Myślę  że sekret tego sukcesu stanowiła pora dnia i niegroźny dla mieszkańców  Europy Środkowej  chłodek ciągnący od Atlantyku. Nie da się ukryć  że lekko wstawione po almoço podlanym dobrym winem urządziłyśmy sobie południową sjestę zamiast  pieczołowicie dreptać z resztą turystów w porze kiedy ciężko  Portugalczyków spotkać na ulicach Lizbony. Chrapało się cudownie i cóś ciut późno nam się przypomniało że muzeumy pracują w tym kraju  przeważnie do godziny siedemnastej. Dotaczałyśmy się z naszej górki ( na szczęście nie wężykiem ) w kierunku Cais do Sodré, takiego punktu z którego właściwie da się dojechać wszędzie w Lizbonie ( drugi lizboński "węzełek" zlokalizowałyśmy na Praça Martim Moniz ). Nie dotoczyłyśmy się do celu bo wdzięcznie machając łapiętami zatrzymałyśmy wcześniej autobus jadący przez Belém ( w Lizbonie na autobusy i tramwaje się macha, z metrem nie próbowałyśmy bo straszyłam Mamelona konsekwencjami mogącymi wynikać z jazdy kolejką podziemną w rejonie sejsmicznie aktywnym - Mamelon zobaczyła ruinki klasztoru Karmelitów i zaniechała tematu jazdy metrem w Lizbonie ).

No i pojechali wzdłuż Tagu do miejsca skąd wypływali żeglarze w świat daleki i niepoznany. Bo na rejsy dalekomorskie nie wypływało się z Lizbony tylko z leżącego bliżej Atlantyku Belém. W tej osadzie podlizbońskiej  w  czasie jej świetności był port, komora celna z więzieniem dla przemytników ( to właśnie owa słynna wieża  Belém ) i łańcuchy rozciągnięte w poprzek rzeki, uniemożliwiające wypłyniecie na  Atlantyk i wpłynięcie w ujście Tagu bez uprzedniego rozliczenia się z królem. Belém było prawdziwym oknem na świat Portugalii, Lizbona zaś najpiękniejszym jej salonem. Ludzie od dawna osiedlali się w tym miejscu, najstarsze ślady ich bytności  pochodzą z głębokiego paleolitu. Może dlatego że takie zachęcające do  osiedlania otrzymało nazwę wysoko cenioną wśród wyznawców trzech wielkich religii  - Bethlehem  - Betlejem - uszczegółowioną w czasach późniejszych   jako Santa Maria de Belém a następnie skróconą do zwykłego Belém. Osada złożona z Belém i przylegającej do niego malutkiej wioszczyny Aldeia do Restelo  gdzieś tak od XIV wieku zaczęła się wyraźnie rozrastać w kierunku wschodnim, czyli ciążyła  ku  Lizbonie. W mieście królewskim rzecz jasna zainteresowano się tym strategicznym a rozbudowującym się punktem nad Tagiem i Infante Dom Henrique, o Navegador znany u nas jako Henryk  Żeglarz postanowił zbudować w tym miejscu port z prawdziwego zdarzenia i przy okazji wznieść kościół pod wezwaniem Marii Panny, coby lud mauretańskiego pochodzenia osiadły w Belém i Aldeia do Restelo otoczyć opieką Najświętszej Panienki. Od tego to czasu  to miejsce było znane jako Santa Maria de Belém.

Henryk nigdy nie został królem Portugalii a jednak Portugalczycy z lubością zaliczają  go w poczet władców. Na pewno był postacią nietuzinkową i na pewno to on  i jego otoczenie stali za zwrotem gospodarki Portugalii ku morzu, co najpierw zapewniło jej  imperialną świetność a nieco później takie problemy ekonomiczno - demograficzne  że  potrzeba było edyktów królewskich zakazujących migracji Portugalczyków do  kolonii ( o sprawie niemal całkowitego uzależnienia gospodarki imperium od  niewolniczej pracy ledwie napomknę  ). Heniek samo Dobro albo Heniek samo Zło, he, he - zależy od punktu widzenia. Przydomek Navegador został mu nadany dopiero w XIX wieku za sprawą dwóch niemieckich historyków - Heniricha Schaefera i Gustave de Veera. Romantyczny przydomek spopularyzowali historycy brytyjscy i tak Infante Dom Henrique,  książę Portugalii, czwarty syn króla João I z rodu Aviz stał się legendarnym Henrykiem  Żeglarzem, który jak ten pilot portowy wyprowadził Portugalię na szerokie oceaniczne wody za którymi leżały ziemie przyszłych kolonii. Sam Infante biegły w czytaniu map, zainteresowany budową okrętów ( przypisuje mu się wynalezienie karaweli, statku zdolnego do rejsów  oceanicznych ) za daleko sobie nie popływał. Dwie wyprawy do  północnej Afryki to na początku XV wieku nie był znów taki wyczyn, bardziej należałoby szanować  książęcą umiejętność  organizowania środowisk tworzących szkolnictwo morskie ( i szkolnictwo w ogóle - Henryk a uniwersytet w Lizbonie to temat rzeka ) czy też tworzenia klimatu sprzyjającego eksploracjom. W każdym razie  Portugalczykom Henryk Żeglarz jawi się jako "twórca imperium", trochę za sprawą propagandy z  czasów rządów Salazara i spółki, które jak to z kiepskimi rządami bywa usiłowały przykryć swój brak umiejętności zarządzania krajem tzw. wielką  historią, często gęsto naciągając fakty historyczne do  granic możliwości uznania czegoś za zdarzenie autentyczne ( a przez to czyniąc ze wzniosłego śmieszne - taa, skąd to znamy ).



Jednak to nie za sprawą księcia Henryka powstały dwie najsłynniejsze budowle Belém tylko za sprawą króla Manolo I. Mosteiro dos Jerónimos czyli klasztor  św. Hieronima i Torre de Belém czyli wieża Belém, będąca komorą celną, więzieniem i strażnicą w jednym. W 1496 roku dobry król Manolo zwrócił się do Stolicy Apostolskiej o wydanie zgody na budowę dużego ( czytaj olbrzymiego - Manoel pojechał na całego  ) klasztoru w miejscu kaplicy Zakonu Chrystusa. Prace rozpoczęły się dnia  6 stycznia roku 1501 lub 1502 - zdziwne ale znamy datę dzienną a rok rozpoczęcia budowy  nie jest nam znany. Klasztor został zbudowany z wapiennych skał z kamieniołomów znajdujących się nieopodal Belém, budowa głównego założenia trwała około stu lat - już samo to świadczy o wielkości tego klasztoru. Ogólną koncepcję budynku stworzył Diogo de Boitaca, gdzieś tak  koło roku 1513 wiadomo było jak kolosalne jest to założenie ( król dokupił grunty, he, he ), jednak dopiero włączenie do gry João de Castilho, genialnego koordynatora budowy  i speca do zarządzania ludźmi jakbyśmy  go dziś określili, sprawiło że mury klasztoru zaczęły naprawdę rosnąć. To ta umiejętność dobrego rozplanowania robót w miarę szybko pozwoliła wznieść pierwszy duży halowy kościół w Portugalii ( technicznie  sprawa prosta nie była - to od razu rzuca się w oczy gdy  widzi się wysokość kolumn podtrzymujących strop bez  pomocy przypór, jak to w  wypadku tak wysokich i szerokich budynków zazwyczaj miało miejsce ), dobudować piętro z kolejnymi cud  arkadami wokół klasztornego dziedzińca, wykonać dwa niesamowitej wręcz urody portale  ( tzw. osiowy i południowy ) i jeszcze parę innych rzeczy zrobić. Kiedy w 1530 roku Castilho przestał pracować przy klasztorze był on w zasadzie w dużej części wykonany.  Dziesięć lat później pieczę nad dokończeniem  klasztornego budynku podejmuje Diogo de Torralva ( pracować będzie do roku 1551 ). To tych trzech wymienionych mistrzów architektury w największej mierze zadecydowało o wyglądzie budynku klasztoru. Z masy kamienia stworzyli  koronkowo lekką budowlę uznawaną za jedno z najpiękniejszych założeń klasztornych na świecie, no i rzecz jasna apogeum stylu manuelino.





Uroda dziedzińca klasztornego wręcz zatyka, żadne zdjęcia jej nie oddają ( z architekturą jest jak z górami - zdjęcia spłaszczają, nie oddają skali i powodują  tylko namiastkowość odczuć ). Niestety, jeżeli  chcecie naprawdę nacieszyć oczy urodą Mosteiro dos Jerónimos zostaje wam udać się do Belém, bynajmniej niewirtualnie. Nawet najlepsze zdjęcia ( a moje takowe nie są ) nie pokażą jaki jest ten budynek w rzeczywistości. Tak, tak, żeby uwierzyć trzeba zobaczyć. W architekturze manuelino jest w ogóle coś nierealnego, mającego sporo  z marzeń sennych. Ta doprowadzona do doskonałości sztuka gotyckiego budowania skojarzona z przedziwnym repertuarem zdobniczym - pół gotyckim, średnio mauretańskim, cytującym styl plateresco, pełny motywów związanych z morzem, jak choćby ten ze skręconych lin okrętowych, który być może zawędrował na portugalskie ziemie wraz z Fenicjanami, dawno, dawno temu. To tak jak z architekturą mogolską w Indiach - nie do powtórzenia, można  cytować ale oryginałom nic nie dorówna ( o czym przekonują liczne budynki w Anglii i nie tylko  w Anglii ). Styl neomanuelino w  jakim wzniesiono tzw. długi  budynek ( dzisiejsze Muzeum Archeologiczne i Muzeum Morskie ) jest raczej swobodną interpretacją motywów niż nawiązaniem do  konstrukcyjnej strony starego stylu
, no nie ta jakość że się tak wypiszę. Klasztor i kościół został sfinansowany z pieniędzy  które przyniosły wyprawy do koloni ( kochane podatki, dobry król Manolo nie opodatkował tylko tego na co miał monopol ) i był świątynią dla tych "co na morzu".  Tam za nich się modlono i tam składali dziękczynne wota po szczęśliwym powrocie z wyprawy.  Zakon hieronimitów był w posiadaniu budynku aż do roku 1834, kiedy w wyniku  kasaty zakonów własność zakonna przeszła na rzecz skarbu państwa. O ile na terenach polskich kasaty zakonów w XIX wieku były sprawą zaborców o tyle w Portugalii powstał już w XVIII stuleciu silny ruch antyklerykalny, który stopniowo zdobywał coraz większe poparcie społeczne. Kościół Katolicki postawił na złego konika, znaczy sprzymierzył się z środowiskami popierającymi monarchię absolutną i źle się to dla niego skończyło. Kasata zakonów była uwieńczeniem postępującego procesu ograniczania własności  i politycznej władzy Kościoła Katolickiego, po wygranej przez liberalnych zwolenników monarchii konstytucyjnej ( ach ci masoni ) wojnie domowej postanowiono postawić kropkę nad i. Co ciekawe sprawa dotyczyła  wyłącznie zakonów męskich, mniszki żyły sobie w spokoju aż do roku 1862 kiedy ustanowiono że po śmierci ostatniej z zakonnic konkretnego klasztoru stanie się  on własnością państwową. I tak zakony które stworzyły w dużej mierze to co nazywano Królestwem  Portugalii zniknęły jako licząca się siła z kart  historii tego kraju.



Hym, wiem, lekkie zdziwko kiedy myślimy o kraju w którym znajduje się Fatima, ale kiedyś  tam  badacz kultury Gilberto Freyre stwierdził że merkantylizm jest cechą mentalności portugalskiej. No a wiadomo - Fatima to złoty interes, czegoś takiego nie da się ignorować nawet jak niespecjalnie jest się religijnym. W ogóle katolicyzm portugalski był i jest swoisty - np. swego czasu poganiano świętych do protekcji których się odwoływano. Najpierw były wota i prośby, potem przyspieszanie wykonania zadań przez świętego. Metody poganiania były zróżnicowane - od wieszania obrazka bądź figury "głową do dołu" za spóźnienie lekkie do przetrzymywania w  nocniku za opóźnienia długoterminowe, święci w Portugalii nie mieli łatwo. Czasem było tak ciężko że trudno było jeszcze pozostać  świętym, takiemu na przykład  São Gonçalo groziło ocieranie lubieżne przez  kobiety pragnące zostać matkami i impotentów. Niebezpieczne to życie pośmiertne, oj niebezpieczne. Dystansu Portugalczycy  do świętych nie mieli a i  do ewangelicznych postaci stosunek taki swojsko przyziemny. W jednym ze sklepów Lizbony naszłyśmy tak  przedstawioną ucieczkę do Egiptu - figura Józefa w arabskim nakryciu głowy siedzi za kierownicą citroena żółtego jak cytryna, na tylnym siedzeniu Madonna z Dzieciątkiem przeglądają  smartfona.  Jednak to pryszcz  przy Matce  Boskiej  Quadowej czyli Maryi wraz z Dzieciątkiem Jezus przypiętym pasami do fotelika umieszczonego na quadzie. Takie dzisiejsze cóś te figurki, na Maryi ciuszki biało - niebieskie ale głowy bym nie dała czy ta niebieskość to nie jeansowa. Trochę to dalekie od tego jak wyobrażamy sobie tu w Polsce świętości po iberyjsku, nic w tym ze starohiszpańskiej rozmodlonej ekstazy i poczucia nadziemskiego majestatu. Nie ma jednak czemu specjalnie się dziwić, Portugalczycy sami o sobie  mówią że bywają realistycznie przyziemni i mają nieco specyficzne poczucie humoru ( coś w tym  jest - ostatnie auto da fe  przeprowadzili w XVIII wieku  na  księdzu katolickim za wsteczność i przeszkadzanie reformom Pombala ).







Przyznam  że kiedy dreptałam po krużgankach klasztornych zalęgła się we mnie myśl że Portugalczycy wierzyli niegdyś bardzo, bardzo mocno, z intensywnością ludzi wystawionych na działanie żywiołów ( tak wierzą górale czy ludzie morza ). Takie obcowanie codzienne ze sferą sacrum sprawia że ona z czasem powszednieje, staje się codziennością a w końcu przestaje być sferą sakralną. Cóś nie wierzę że tylko Wielkie Trzęsienie Ziemi w Lizbonie rozpoczęło proces laicyzacji życia społecznego. Owszem, oświecenie i tak dalej przyczyniło się do przyspieszenia procesu który musiał rozpocząć się wcześniej, choćby od przenikania się wierzeń zapoczątkowanego w XVI wieku ( mam tu na myśli zarówno  hinduizm jak i wierzenia plemienne Afrykańczyków czy Indian mieszające się z katolicyzmem portugalskim nie pozbawionym elementów obrzędowych związanych z islamem czy judaizmem ). Tak, tym właśnie dla mnie jest ten dziedziniec klasztorny - modlitwą i opowieścią o jej mocy pokonującej Ocean, zapisaną w kamieniu prehistorią wszystkich kreolskich budowlanych koronek Nowego Orleanu, Hawany, kościołów w Goa i Makau, tęsknotą za Nieznanym i próbą pokonania przed nim lęku. "Ocean który świat otacza wzywa nas. Płyńmy na Wyspy Szczęśliwe." - o ile mnie pamięć nie myli to Horacy tak pięknie pisał o tym stanie ducha gnającym nas na poszukiwanie Rajów, tych wszystkich szczęśliwych miejsc gdzie nas nie ma. Krużgankowy dziedziniec klasztoru w  którym Vasco da Gama spędził ostatnią noc przed swoją wielką wyprawą do Indii jest jakby  kamienną wersją  słów Horacego.

Trafiłyśmy cudownie, ostatni zwiedzający, żadnych dzikich tłumów z telefonami na kijaszkach patałętających się po przepięknych krużgankach w celu  znalezienia miejsca na tle którego własny ryjek zrobi się światowy, elegancki, na czasie  i w ogóle "obieżyświacki". Cisza i spokój, coś co przynależne jest klasztornym dziedzińcom. Niespiesznie włóczyłyśmy się po tym miejscu podziwiając zarówno jego ogrom, doskonałość konstrukcji jak i niesamowite, fantastyczne szczegóły kamieniarki. Bestiarium ozdabiające filary krużganków dziedzińca warte jest dłuuugiego i spokojnego spaceru, poświęciłyśmy włażenie na pomnik i zwiedzanie Torres de Belém "od środka" żeby móc jak najdłużej pobyć  wśród smoków, "abizjan", syren rodzaju męskiego i lwów z podejrzeniem trwałej ondulacji na grzywach. Nieco tą bajkowością przypominały mi te płaskorzeźby, późno renesansowe, na wpół ludowe ozdóbstwa kamieniczek w Kazimierzu  Dolnym. Te portugalskie płaskorzeźby co prawda o wiele subtelniejsze ale bajkowy urok jest tego samego pochodzenia - wyobraźnia ledwie spętana obowiązującymi formami przedstawień. Po dziedzińcu  kościół i klasztorny refektarz były deserkiem po wystawnym obiedzie. Oblookałyśmy z ciekawością i należytym "szaconkiem" ale z powrotem wymiotło nas na dziedziniec. Koronki w wapieniu miały dla nas solidną moc  przyciągania. No cóż, wylazłyśmy ostatnie, eskortowane przez nieco podejrzliwego strażnika ( miał niemal wypisane na twarzy "Ciekawe dlaczego się nie focą na tle?" ).



Oczywiście wiedziałyśmy że wszystkiego w Belém wartego uwagi za pierwszym podejściem nie obejrzymy ale przyznam że oko leciało mi w stronę widocznych parkowych palm, potem gdzieś  haczyło o Centrum Kultury Belém czyli Centro  Cultural de Belém  gdzie znajduje się Museu Colecção Berardo ( mają świetną kolekcję sztuki nowoczesnej )  a Mamelon coś tam mruczała  o najsłynniejszej  wersji pastéis de nata czyli pastéis de Belém o których napiszę przy okazji wspominek lizbońskich słodyczy,  a które można nabyć w najbardziej  bodaj znanej  lizbońskiej cukierni. No cóż nie można mieć wszystkiego,  podreptałyśmy w stronę Padrão dos Descobrimentos czyli Pomnika  Odkrywców. Pomnik powstał w roku 1939 za sprawą architekta José Ângelo Cottinelli Telmo i rzeźbiarza Leopoldo de Almeida  jako tymczasowa konstrukcja ( "latarnia morska" ) z okazji otwarcia portugalskich Targów  Światowych w czerwcu 1940 roku. Trwałą konstrukcję postanowiono postawić w roku 1958 żeby w roku 1960 uczcić  pięćsetne urodziny Henryka  Żeglarza. Oczywiście spóźnili się z oddaniem, jak to w  gospodarce centralnie planowanej bywa plany im się nie spięły i postanowili że oddadzą pomnik parę lat  później wraz z całym placem jako Wielkie Założenie Ku Chwale ( tak w ogóle to Salazara już dawno wymiotła historia kiedy otoczenie pomnika zostało oddane do użytku ).

W międzyczasie zeszło się z tego świata panu Cottinelli Telmo i zastąpił go pan António Pardal Monteiro, którego dziełem  są między innymi wewnętrzne pomieszczenia pomnika. Wiem  że pomnik to wspomnienie po epoce Salazara ale ta gigantyczna struktura z pobrzmiewającym Art Deco w żaglach zwyczajnie mi się podoba. Takie limfatyczne gusta mam że nawet realistyczny Heniek z karawelą  ( nie karabelą ) w dłoniach i cała masa postaci z Magellanem, Vasco da Gama i Diasem, Cabralem na czele mnie się w tym wszystkim podobie. Oczywiście pod pomnikiem calçada czyli mozaika z kamiennych kostek z przepięknym fragmentem mapy  świata  z koloniami należącymi do hiszpańskiej i portugalskiej korony. Do wnętrza pomnika nie wlazłyśmy ( chińska wycieczka i mało czasu ) tylko podreptałyśmy  wolnym krokiem w stronę  Torre de Belém. A potem niemniej wolniutko ruszyłyśmy w kierunku naszej bazy w Alfamie, czując  że zwiedzanie  Belém to my ledwie zaczęłyśmy.



4 komentarze:

  1. Jeśli tylko dotrę do Portugalii - koniecznie muszę zajrzeć do Belem.
    Fajnie pokazałaś to miejsce. Zarówno zdjęcia, jak i historia są super:)
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Belém tak naprawdę zwiedziłyśmy w najgorszym turystycznym stylu - znaczy po "atrakcjach". Jednak szykuję sobie zęby na dłuższy pobyt w tej dzielnicy Lizbony, warta grzechu że się tak wypiszę. To była w XVIII wieku modna okolica w której stawiano wdzięczne wiejskie pałacyki, łączne z tym królewskim. W XIX wieku opanowali ją Anglicy, nawet cmentarz angielski w Lizbonie mają, taki jak we Włoszech bywają. Ogrodów w niej sporo no i czuć Atlantyk - jak dla mnie mnóstwo rzeczy przyciągających. O pastéis de Belém ledwie napomknę, he, he.;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Portugalia to moja ziemia obiecana. Tęsknię za okazją wyjazdu, która jakby ciągle ucieka mi spod stóp. Ale, jak się zawezmę... Teraz w maju - Islandia - służbowo, potem w lipcu - Grecja - dla radochy. No a potem może się zdarzy ta PortoGalia. Póki co chodzę po ogrodzie i łzy ronię serdeczne, gdy widzę, co wielkanocne mrozy nocne (-4 st.C) zrobiły z moimi hortensjami - listki wszystkie przemrożone, oklapłe, szkliste. Nie pamiętam takiego roku, takiej wrednej wiosennej, kwietniowej aury. Kwiaty na czereśni też szlag trafił, kwiaty na sąsiadkowej pięknej, okazowej magnolii - brązowe, opadły smętnie. Tak nam klimat przypomina, że my nie w miłej Portugalii ale w tej mroźnej, surowej, oddechem Rosji i koła podbiegunowego nawiedzanej części Europy. O rany, jak ja nie lubię takiej pogody - dziś nie wytrzymałam świątecznego nieróbstwa i wariackiego, zimnego wiatru ze wschodu i korzystając z ferii wyrwałam na ogród na 6 bitych godzin z łopatą, wiaderkiem i widłami. Wróciłam z czerwonym, buraczanym licem, nosem jak malina (mąż popukał się w głowę znacząco) ale strasznie szczęśliwa, bo usunęłam trawę spod winorośli - została łysa ziemia i teraz kombinuję co tam posadzić, bo nie chce mi się tam kosić.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ne wspominaj magnolkowych kwiatów bo zagryzę! Dziś tak paskudnie że znowu wlazłam na booking i Mamelon mało nie doznała załamania nerwowego widząc że planuję przyszłoroczne wyjazdy ( jak dla mnie to takie palcem po mapie ale co tam ). Ogólnie jest wszawo, depresyjnie i kocioszczynkowo, znaczy koty zażądały kuwet bo pada. Wyleźć pracowniczo na śnieg z deszczem to w moim wypadku też zbyt wielki heroizm, choć ja w innym celu niż koty i niby ruch przy pracach ogrodowych rozgrzewa. No doopiasto jest, wcale mnie się nie podobie teraz ta kwietniowa pogoda. A Dorofieja to o woskowych świecach na intencję będzie mogła sobie pomarzyć, parafinowa świeczuchna do podgrzewacza co najwyżej - żeby tak interesu nie pilnować!;-)

    OdpowiedzUsuń