Strony

środa, 1 listopada 2017

Codziennik - grobing i kojenie crise de nerfs

Listopad już, Polacy na mogiłki jeżdżo. U mnie takowych  wycieczek nie ma  bo ja jestem z tych co to majo cmentarniane potrzeby i  jeżdżo kiedy inne siedzo w domu. Znaczy żadnego szorowania nie uskuteczniam, tony listowia nie zgarniam, co najwyżej świeże kwiaty pod koniec października  postawię, ogień zapalę bo tak mi w sercu gra i to wszystko.  Żadnych wystawań przy grobach nie urządzam bo życie towarzyskie wolę uprawiać w ciepełku, od wielu lat nie chodzę na cmentarz wówczas kiedy cała  Polska czuje że musi.  No chyba  że wieczór w dzień Wszystkich  Świętych jest ładny, zaglądam wtedy na oświecone zniczami, z lekka opustoszałe cmentarze.  Na wizyty u bliższych i dalszych zmarłych wolę czas przed listopadowy , dzień zaduszny, czy  pierwsze dni listopada.  Zresztą tych najbliższych  odwiedzam często, te wizyty około listopadowe to tak bardziej po krewnych, przyjaciołach, czasem  tylko znajomych. Zazwyczaj kupuję masę chryzantem do domu ( zmarłym palę  znicze, zgodnie z  babcinym i Małgosino  - Sąsiadkowym, mocno magicznym  "Dla zmarłych najważniejszy ogień" ) i smakuję nostalgię. Za stara jestem na halloweeny ale lubię oglądać głęboką jesienią horrory i  w necie pogapić się na dyniowe dekory  w stylu klimat  Nowej Anglii.  Ostatnio odkryłam urok karaibskich dekorów związanych z dniem Wszystkich Świętych, a właściwie dniami bo święto Barona Samedi ( na obabrazku  powyżej ) trwa niemal przez tydzień. Taka egzotyka u progu  paskudnych, ciemnych miesięcy. Pocieszające jest że to ostatni rok kretyńskiego przestawiania zegarów, zwyczaju który trwa nie wiadomo dlaczego, bo jego trwanie niczego dobrego ze sobą już nie niesie. Czas od przyszłego roku będziemy mieli co prawda nieastronomiczny ale za to  chyba odpowiadający większości ( a kto by o tej drugiej w nocy zrywał się latem wraz  z pianiem kogutów do orki, he, he ). Znaczy dłużej będzie można z uroków spacerów czy tam odwiedzin na tzw. świeżym powietrzu korzystać. Jakby mniej ciemności podczas ciemności. Baaardzo dobrze!




A co tam w życiu naszym codziennym?  Przygłuchła z powodu ciśnienia atmosferycznego i nie tylko dlatego  Małgoś - Sąsiadka bardzo zdenerwowała się odwiedzinami  Grzegorza, musiałam głośno powtarzać  że  Grzegorz nie tylko do niej ale  do nas wszystkich zmierza. Po przejrzeniu serwisów info w telewizji Małgoś - Sąsiadka rechotała z samej siebie, nadchodzi Grzegorz jakoś mniej groźnie dla niej już brzmiało ( bo wicie rozumicie, to nie ten  Grzegorz który to pod  żadnym pozorem nie może zobaczyć suszarki z rozwieszonym przez Małgoś - Sąsiadkę praniem pod tytułem majty różowe ).  Ja się bardzo zdenerwowałam w szpitalu , podczas odwiedzin u   Kristin.  Co bardzo rzadko mi się zdarza opierdoliłam ( no niestety, nie ma innego słowa lepiej opisującego mój występ ) jeszcze starsze niż ja panie,  tzw. życzliwe pacjentki. Jakoś specjalnie  mnie nie pociesza że życzliwe mogły sobie zafundować niezłe gugu bo nie raczyły  przeczytać kartki  przy łóżku pacjentki.  Nie napiszę co im w co, zresztą sam występ odbył się bez wulgaryzmów choć podniesionym głosem,  bo życzliwe dość szybko się przymknęły ( i głosu podniesionego z mojej strony   by nie było gdyby nie durne pultanie i prezentowanie tzw. mądrości życiowych ). Co prawda wizja jaką im roztoczyłam była mroczna, w sam raz na Halloween ale babska zdrowo mnie wkurwiły! Taki mały crise de nerfs mnie się zrobił. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane a najgorzej  jak  któś czuje się mądrzejszy niż lekarz i wszystkie pielęgniarki na oddziale a zaangażowany jak wyróżniająca się pracownica opieki socjalnej.  Nie wiem czy to tylko mój rozpruty ryj, czy wizja bakterii nie do wybicia którą sobie mogły do organizmów zaprosić   ( i co gorsza roznieść innym  ) spowodowały że do momentu mojego wyjścia z sali było cichutko. Pewnie  krówska  ulżyły sobie jak wyszłam.  No cóż, nie od dziś wiadomo że  rosołkowi pacjenci ( mniam, nie ma to jak dobry, domowy rosołek  po resekcji woreczka ) są groźni dla siebie i innych ( kochaneńka niech Pani spróbuje ) i bywają prawdziwą zmorą w szpitalach.



Dla odstresunku znów polazłam na zakupy, mimo zaklinań że koniec, szlus, przeplute i w ogóle! Jest łup w postaci puszeczki z niepijalną herbatą ( na moje oko, nos i podniebienie pakowano ją w ubiegłym dziesięcioleciu ), nadającą się jedynie farbowania.  No ale puszeczka zacna, Peter Rabbit i jego towarzycho, te klimaty.  Lube wspomnienie  shopów przy angielskich ogrodach pokazowych mnie nawiedza kiedy patrzę na to cudo.  Widzę  niemal  jak  żywcem te książeczki o rasach świń i kur, sto i jeden rodzajów kubeczków z "ogrodowymi" nadrukami, zielone, jedyne  prawdziwie eleganckie ogrodowe kaloszki w których pokazują się zaangażowani ogrodowo lordowie.  Cały ten garden buisness. Mamelon znalazłwszy w tajemniczy zaułkach swojej spiżarni puszeczkę w stajlu lat czterdziestych, w niebiewskościach paszących do tej Rabbitowej. Podarowała ją mła  i teraz mam  biscuits do tej tea, he, he. Oczywiście herbata wymieniona a ciasteczka "się upieką". Dopieściłam się też bombkami "z wewiórką" ale nie zdążyłam nacieszyć się bałwankiem w śnieżnej kuli ( Mamelon wyrwała mi "ten cud" z rąk, ratując moje śladowe resztki gustu i  finansów ). Nie jest  jeszcze jasne kiedy będziemy robiły z Ciotką Elką nasze kruche ciastka bo  Ciotka znów  przeżywa drożdżowe zauroczenie.  No cóż, może w puszce  bo  biszkoptach będą  drożdżowe rogaliczki albo dyńki,  Na pewno, choć nie  w biszkoptowej puszeczce, pojawi się niedługo ostatni placek ze  śliwkami.  Może nawet wykonany w korowaj stajl. W sam raz na pożegnanie złotej jesieni. A jak już pożegnamy tę jesień to pewnie złe mnie podkusi ( Baron Samedi i pomocnicy ) i udam się w cichości i tajemnicy przed Mamelonem do zakazanego sklepu w celu totalnego upodlenia się przez nabycie ohydnego bałwanka w śniegowej kuli - wszak zima za pasem!


No i tyle tej codzienności, niedoczytanej i niedooglądanej z braku  czasu, tylko pobieżnie  po sklepach truchtającej w chwilach kryzysów. Mam nadzieje  że teraz   choć z lekka czas się rozciągnie, godziny wydłużą a mnie  choć trochę uda się siebie ogarnąć. Potrzeba mi dnia na  zalegiwanie w wyrze z kotami i książką, albo choć godziny dziennie  spędzonej w towarzystwie olejków do kąpieli i gorącej wody.  Chwil na herbatę spokojnie  popijaną i celebrowanie  wypieku ciast. Chwileczek na obserwowanie kociego życia.  Na odstresowujący  Alcatraz nie mam co w tej chwili liczyć, ale może uda mi się zrobić jakąś wycieczkę za miasto ( w poniedziałek było jak dla mnie cool - zimnawo ale barokowe, dynamiczne niebo - nawet tęcza się pojawiła  - miedziano - złote drzewa lśniące na tle ultramatryny  ciężkich, burzowych chmur i to wszystko podlane światłem słońca wychodzącego zza tych chmur - Rembrandt albo inny Ruisdael  ), taką mniej stresującą niż jazda  "w celu". No potrzeba mi czasu na życie!

6 komentarzy:

  1. No nie wiem czym się zachwycać najbardziej! Czy dynio-pigwo-złotem, czy stylizacją in blue (bardziej niż puszeczki zakręciła mnie kura, a najbardziej to niebieskie szkiełko - o jakież ono cudne, zwłaszcza z białym goździkiem! Bo to goździk, prawda? Czy może coś pofyrtałam?), czy kocim serwisem! I już, już miałam Mamelona od czci i wiary za te tego bałwanka (mam takiego, ha!), ale spokój w me serce wlało Twe oświadczenie, że powrócisz po bałwanka, któren Cię przyzywa spoza śnieżnej zamieci!
    A następnym razem jak zamierzasz na kogoś drzeć paszczę - słusznie ze wszech miar - to uprzedź. Na takie widowisko trzeba mieć bilety w pierwszym rzędzie z popcornem i colą:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. P.S.
      Dzisiaj calutki dzień wałkoniłam się z kocem i kryminałem, bo za oknem miałam krainę deszczowców caluteńki dzionek! Kropiło, mżyło, siąpiło i męczyło.

      Usuń
    2. Psie ja takie występy to nie tylko bardzo rzadko urządzam ale też są one dość niespodziewane dla mnie samej. Tym razem mnie poniosło bo półświadomemu człowiekowi usiłowano zafundować "dobroć" a dodatkowo wkurwił mnie fakt że fundujące były kretyńsko z samych siebie zadowolone. Mało co mnie tak rusza jak zadufana w sobie głupota! Tępić to wszelkimi sposobami!
      Wczoraj u mnie też było wałkoństwo ale muszę się trochę ruszyć. Choć nie chce mi się! Co do puszeczek, bałwanków, kubeczków - ja nigdy nie wyrosłam z wystroju pokoju dziecinnego, Mamelon zna te moje upodobania i usiłuje co bardziej ekstremalne przypadki zauroczenia hym... korygować. No wiesz, pozytywki z zajączkami, wewiórki, jamniczki, kotecki na wszystkim, a najlepiej to na ciuszkach pani po pięćdziesiątce - normalnie ekscesy w stylu Ciotki Heleny, kolekcjonerki lalek.
      Goździczki ( tak, one to ) i chryzantemki zakupiwszy tzw. rzutem na taśmę tuż przed świętem, kiedy tylko ich cena zjechała w markecie do połowy. Różyczki to ostatni Mohikanie z mojego ogrodu. Kura to uchodzony wysort, nabyty bo jakoś nikt się na nią nie połakomił ( a mnie się podoba ta niebiewska, nierówno lana polewa w kolorze blue ). Bałwanek też jest cool, ja w ogóle lubię bardzo konkretnie takie kuliste "śliczności". O śniegowych kulach, kulach szklanych z millefiori i bez, tzw. rosenkugeln może kiedyś nawet tam skrobnę ku zgrozie czytelników. Ciekawe historie mają te ozdóbstwa:-)

      Usuń
    3. Gdyby za głupotę przekonaną o swej nieomylności można było rozstrzelać, zniknąłby problem przeludnienia.
      No coś Ty, że nikt nie chciał tej pięknej kury! Ja bym się była gotowa bić o taki drób!
      Po bałwanka się ruszysz :) Ja też kisnę w zamknięciu bo cały świat namókł jak gąbka :(

      Usuń
    4. No, tyż nie mogłam uwierzyć że kurrra wzgardzoną została. Co do bałwanka to dziś noł. Po pierwsze "Kasa, Misiu, kasa!", po drugie ni mam kajaka, motorówki, łódki płaskodennej ani jachtu pełnomorskiego. Nie dopłynę! Najwyżej do Mamelona "po wodzie pochodzę" po drodze od obowiązków. :-)

      Usuń
    5. To u Ciebie też Wenecja :(
      Mam kaloszki, ale mogą okazać się za krótkie, bo sięgają tylko pod kolanka, a tu trzeba woderów.
      I swędzą mnie dłonie - czyżby błona pławna zaczęła zajmować przestrzeń między paluszkami?

      Usuń