Wczoraj napisałam wszystko o moim leśnym zachciewajstwie, dziś zachciewajstwo spełnione i foty bez komentarza. Nadmienię tylko że tak mnie w las gnało że Mamelon i Sławencjusz odbierali mnie z domu Dobrej Kobiety z Gucina, bo właśnie w tej miejscowości, solidnie oddalonej od terenów na których zbieramy grzybki, mła wylazła z lasu. Dobra Kobieta z Gucina miała telefon i zasięg i brygada ratunkowa wiedziała gdzie zajechać po niesubordynowanego ogara. Podjęta została decyzja o przywiązywaniu mła sznurkiem do Mamelona na wyprawach leśnych, jest szansa że zapodziejemy się obie w leśności, he, he, he.
Strony
▼
sobota, 28 września 2019
piątek, 27 września 2019
Jesienne zachciewajki
Takie mam jesienne zachciewajki, nieduże w sumie i niestraszliwie kosztowne - do lasu bym pojechała. Bo w lesie grzyby zaczęły się pokazywać choć tak po prawdzie to wyłażące z runa grzyby są tylko pretekstem. Jak to zawsze u mnie jest, znacie to z poprzednich leśnych wpisów. Mła jak ten ogar w las wypuszczona pobiegłaby przez mchy i paprocie, nie jakoś tak specjalnie smacznych plech wyglądając tylko przed się w leśności się zagłębić. Mła jest po prostu lasu spragniona a tegoroczne lato wcale spacerkom leśnym nie sprzyjało. Z jednej strony gorąc był taki że lepiej było w grubych murach kamienicznych siedzieć, z drugiej był przeca jakże słuszny zakaz wstępu do wysuszonych lasów. No nie składało się w tego lata z tymi leśnymi odwiedzinami i wizytami. Mła co prawda już parę lat temu postanowiła że las ją będzie rewizytował czyli dosadza w Alcatrazie drzewa ale z powodów klimatu ich wzrost nie jest wielce imponujący ( susza suszy i rosnąć przeszkadza ). Dopiero prawdziwa jesień, deszczowa odpowiednio i mgielna porannie wzmogła we mła te tęsknoty leśne, które ona na ogół odczuwa już tak przy końcu czerwca czy na początku lipca. Ciągnie wylka do lasu, tak na spacer się udać leśnymi duktami, szumu drzew posłuchać i ptasich odgłosów ( albo słyszeć ich brak w ciepłe południe, kiedy żywica pachnie i wszystkim robi się sennie ). Patrzeć na zieloność wokół i odetchnąć leśnym powietrzem.
No wiecie, poczuć wszystkie te zapachy związane z lasem tworzące mieszankę jedyną w swoim rodzaju. Składniki są czasem nieoczywiste ale końcowa "perfuma" nie do pomylenia z żadną inną wonią - zapach lasu, jedyny w swoim rodzaju, niepodrabialny. Hym... istnieją ersatze, jakieś pseudoleśne zapachniacze ale one opierają się głównie na zapachu żywic drzew iglastych. Sorry... zapach świerkowych igieł to tylko jeden ze składników leśnej woni, równie dobrze co z lasem może kojarzyć się ze świąteczną choinką czy wieńcem pogrzebowym. Zapach lasu to zapach mokrych mchów, traw i młodych albo starych i opadłych liści. To woń grzybów, owoców zarówno tych świeżych jak i tych co już gniją. We wspaniałej symfonii zapachów tworzącej woń lasu można nawet wyczuć dyskretną nutkę padliny ( rzecz jasna stężenie decyduje o przyjemnych odczuciach wąchającego, tak jak w przypadku zapachu ambry czy piżma ). Las pachnie życiem i śmiercią, Naturą i pewnie dlatego nijak perfumiarzom mierzyć się z tematem. Są takie wspaniałe zapachy których odtworzyć mimo całej wiedzy na temat ich chemicznej złożoności nie potrafimy. Cóś jak zapach porannego, mroźnego wiejskiego powietrza czy zapach niosący się po jesiennym sztormie na Bałtyku. Za dużo ingrediencji, ich wzajemnych oddziaływań, nieprzewidzianych spotkań atomów a my tak skromniutko, parę ledwie składników i zamiast cudownej woni Natury mamy produkt typu "Bryza Morska" w sprayu.
Patrzenie na zieloność z kolei to patrzenie to wielobarwność zielni. No niby wszystko zieleń ale ona niekoniecznie taka oczywiście zielona. Mła strasznie lubi zieleń mchów, szczególnie wówczas kiedy nie są wysuszone letnimi upałami tylko odpowiednio nasączone deszczową wodą innych pór roku. W Polsce występuje około siedmiuset gatunków mchów, mła rozróżnia ledwie kilka. Taką bielistkę siwą Leucobryum glaucum na ten przykład, która wcale nie jest siwa a tworzy śliczne zielone poduszeczki. Albo rokietnika pospolitego Pleurozium schreberi, który jest tak pospolity że większość ludzi właśnie ten gatunek kojarzy z nazwą mech ( taa... niby pospolity ale jednak pod częściową ochroną ). No i mchy torfowe czyli torfowce objęte łacińska nazwą Sphagnum. Sami widzicie jak a to znikoma wiedza na temat tego składnika leśnego runa, mła podejrzewa że ona i tak jest z tą wiedzą na temat gatunków hop do przodu i odstaje od reszty ludzików. A co tu pisać o porostach, grzybach nietworzących kapeluszy, skrzypach, paprociach - tych wszystkich reliktach pozostałych nam po pierwotnej szacie roślinnej świata. Stadnie drepczemy bezmyślnie po milionach lat zielonej ewolucji bez zrozumienia dla jej istoty i szacunku dla niej i siebie samych. Nieświadomie i głupio, pędząc za stadem na żer. Drepczemy bo do lasu przyszliśmy po grzyby i nic oprócz ich wyzbierania się nie liczy!
Mła od pewnego czasu zauważa że w lesie do którego jeździ zarówno ilość jak i różnorodność grzybów się zmniejsza. Jak to ładnie ujęła Mamelon - "Nie ma już grzybów tam gdzie kiedyś były.". Nie ma bo sucho i Centralnopolska nam stepowieje ale i nie ma dlatego że mamy gatunek szkodnika pod tytułem grzybiarz zawołany. Gorsze to to niż wywar z muchomora sromotnikowego, taki grzybiarz zawołany jak w las wejdzie to nie wyjdzie póki nie przeryje ściółki dokumentnie, plastikowej reklamówki ze śmieciami nie zostawi ( nie mylić z reklamówką na grzyby w którą każdy zawołany jest obowiązkowo wyposażony ), nie podepcze grzybów które uznaje za niejadalne i nie wystraszy wszystkiego leśnego w koło swoim porykiwaniem, które ma zapobiec zaginięciu grzybiarza zawołanego w otchłani "zielonego piekła". Mła słabo toleruje myśliwych ( nawet bardzo słabo ) ale gdyby udało się kółkom łowieckim taki punkcik działalności jak możliwość odstrzelenia grzybiarza zawołanego przepchnąć przez parlament to mła by uznała że myśliwy rzeczywiście jakoś tam dba o Naturę bo reguluje liczebność niszczycielskiego gatunku. Sezon polowań można by rozpocząć a pokot i trofea z łbów na ścianie byłyby prawdziwie miodne. No i te myśliwskie opowieści - "Tego to ja Panie podszedłem tak sprytnie, prawdziwki widziałem i się zaczaiłem za takim dąbkiem małym w pobliżu. Wyszedł na strzał ale czujny był, stał i węszył. Dopiero jak prawdziwki zobaczył to amok wpadł i czujność stracił. Tak mi się pięknie wystawił że się przyłożyłem i od razu go w miękkie trafiłem. Preparatora mam kolegę to mi go pięknie sprawił i patrz pan jaki teraz z niego okaz. Malinowski się podobno nazywał."
No wiecie, poczuć wszystkie te zapachy związane z lasem tworzące mieszankę jedyną w swoim rodzaju. Składniki są czasem nieoczywiste ale końcowa "perfuma" nie do pomylenia z żadną inną wonią - zapach lasu, jedyny w swoim rodzaju, niepodrabialny. Hym... istnieją ersatze, jakieś pseudoleśne zapachniacze ale one opierają się głównie na zapachu żywic drzew iglastych. Sorry... zapach świerkowych igieł to tylko jeden ze składników leśnej woni, równie dobrze co z lasem może kojarzyć się ze świąteczną choinką czy wieńcem pogrzebowym. Zapach lasu to zapach mokrych mchów, traw i młodych albo starych i opadłych liści. To woń grzybów, owoców zarówno tych świeżych jak i tych co już gniją. We wspaniałej symfonii zapachów tworzącej woń lasu można nawet wyczuć dyskretną nutkę padliny ( rzecz jasna stężenie decyduje o przyjemnych odczuciach wąchającego, tak jak w przypadku zapachu ambry czy piżma ). Las pachnie życiem i śmiercią, Naturą i pewnie dlatego nijak perfumiarzom mierzyć się z tematem. Są takie wspaniałe zapachy których odtworzyć mimo całej wiedzy na temat ich chemicznej złożoności nie potrafimy. Cóś jak zapach porannego, mroźnego wiejskiego powietrza czy zapach niosący się po jesiennym sztormie na Bałtyku. Za dużo ingrediencji, ich wzajemnych oddziaływań, nieprzewidzianych spotkań atomów a my tak skromniutko, parę ledwie składników i zamiast cudownej woni Natury mamy produkt typu "Bryza Morska" w sprayu.
Patrzenie na zieloność z kolei to patrzenie to wielobarwność zielni. No niby wszystko zieleń ale ona niekoniecznie taka oczywiście zielona. Mła strasznie lubi zieleń mchów, szczególnie wówczas kiedy nie są wysuszone letnimi upałami tylko odpowiednio nasączone deszczową wodą innych pór roku. W Polsce występuje około siedmiuset gatunków mchów, mła rozróżnia ledwie kilka. Taką bielistkę siwą Leucobryum glaucum na ten przykład, która wcale nie jest siwa a tworzy śliczne zielone poduszeczki. Albo rokietnika pospolitego Pleurozium schreberi, który jest tak pospolity że większość ludzi właśnie ten gatunek kojarzy z nazwą mech ( taa... niby pospolity ale jednak pod częściową ochroną ). No i mchy torfowe czyli torfowce objęte łacińska nazwą Sphagnum. Sami widzicie jak a to znikoma wiedza na temat tego składnika leśnego runa, mła podejrzewa że ona i tak jest z tą wiedzą na temat gatunków hop do przodu i odstaje od reszty ludzików. A co tu pisać o porostach, grzybach nietworzących kapeluszy, skrzypach, paprociach - tych wszystkich reliktach pozostałych nam po pierwotnej szacie roślinnej świata. Stadnie drepczemy bezmyślnie po milionach lat zielonej ewolucji bez zrozumienia dla jej istoty i szacunku dla niej i siebie samych. Nieświadomie i głupio, pędząc za stadem na żer. Drepczemy bo do lasu przyszliśmy po grzyby i nic oprócz ich wyzbierania się nie liczy!
Mła od pewnego czasu zauważa że w lesie do którego jeździ zarówno ilość jak i różnorodność grzybów się zmniejsza. Jak to ładnie ujęła Mamelon - "Nie ma już grzybów tam gdzie kiedyś były.". Nie ma bo sucho i Centralnopolska nam stepowieje ale i nie ma dlatego że mamy gatunek szkodnika pod tytułem grzybiarz zawołany. Gorsze to to niż wywar z muchomora sromotnikowego, taki grzybiarz zawołany jak w las wejdzie to nie wyjdzie póki nie przeryje ściółki dokumentnie, plastikowej reklamówki ze śmieciami nie zostawi ( nie mylić z reklamówką na grzyby w którą każdy zawołany jest obowiązkowo wyposażony ), nie podepcze grzybów które uznaje za niejadalne i nie wystraszy wszystkiego leśnego w koło swoim porykiwaniem, które ma zapobiec zaginięciu grzybiarza zawołanego w otchłani "zielonego piekła". Mła słabo toleruje myśliwych ( nawet bardzo słabo ) ale gdyby udało się kółkom łowieckim taki punkcik działalności jak możliwość odstrzelenia grzybiarza zawołanego przepchnąć przez parlament to mła by uznała że myśliwy rzeczywiście jakoś tam dba o Naturę bo reguluje liczebność niszczycielskiego gatunku. Sezon polowań można by rozpocząć a pokot i trofea z łbów na ścianie byłyby prawdziwie miodne. No i te myśliwskie opowieści - "Tego to ja Panie podszedłem tak sprytnie, prawdziwki widziałem i się zaczaiłem za takim dąbkiem małym w pobliżu. Wyszedł na strzał ale czujny był, stał i węszył. Dopiero jak prawdziwki zobaczył to amok wpadł i czujność stracił. Tak mi się pięknie wystawił że się przyłożyłem i od razu go w miękkie trafiłem. Preparatora mam kolegę to mi go pięknie sprawił i patrz pan jaki teraz z niego okaz. Malinowski się podobno nazywał."
środa, 25 września 2019
Puck czyli Pùck
U ujścia Płutnicy leży Pùck ( czytaj Płeck ). Płutnica rzeczka niewielka, właściwie to struga płynąca pradoliną pomiędzy niewielkimi morenami, w krajobrazie będącym spadkiem po lodowcu. W trzcinach porastających wybrzeże ledwie ją widać, pewnie większość przejeżdżających trasą na Półwysep Helski nawet nie wie że jakąś rzeczkę mija. A tymczasem to w jej ujściu znajdował się jeden z największych średniowiecznych portów naszego wybrzeża. To jest Zatopiony Port, o którym wspomniałam w poprzednim "podróżniczym" wpisie. Rozciąga się na obszarze ponad 12 ha, na głębokości od 1 do 5 m pod wodą znajdują się konstrukcje nabrzeży a także wraki trzech łodzi datowane na czas pomiędzy V i XIII wiekiem. Port powstał najprawdopodobniej gdzieś tak w IX wieku ale osada przy której się znajdował była znacznie starsza, jej powstanie datuje się na III lub IV wiek n.e. . Jak już wiecie Zatopiony Port nie jest jedynym zatopionym miejscem w okolicy Zatoki Puckiej na którym niegdyś toczyło się ludzkie życie. Do Starego Helu do i Zatopionego Portu dorzucę Wam jeszcze jedną miejscówkę - wioskę zwaną Beka, po której ostały się zalane kamienne fundamenty i drewniany krzyż, tzw. Męka Pańska tuż nad zatoką. Nie ma co, Zatoka Pucka to podstępne wody!
Za panowania Bolesława Krzywoustego w Pucku założono pierwszą na północ od Gdańska parafię. Chojny książę pomorski Sambor I nadał dobra puckie cystersom z Oliwy, ale odbywające się w Pucku targi przynosiły tyle korzyści że już w 1220 roku książęta pomorscy postarali się aby gród wrócił w ich władanie. I to gród nie byle jaki bo kasztelański, znaczy w Pucku był już w XIII wieku kasztel czyli zamek. Jak wyglądał ten pierwotny zamek nie wiadomo bo zniknął gdzieś pod murami wybudowanego później zamku. Być może był drewniany i po prostu rozebrano go kiedy pojawiła się możliwość wybudowania "czegoś porządniejszego". A możliwość pojawiła się dość szybko, w 1309 roku Puck przeszedł we władanie Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Teutońskiego w Jerozolimie którego dewizą było "Pomagać i leczyć" a który wsławił się głównie wyleczeniem Prusów z wiary przodków i terytorium oraz robieniem biznesów godnych toskańskich bankierów ( to chyba wyczerpywało pojęcie tej pomocy z dewizy ). Wielki Mistrz Heinrich Dusemer von Arfberg ( ten który potykał się z bratem Gedymina, Witenesem i który dobrowolnie ustąpił z urzędu coby pomniszyć w odosobnieniu ) nadał w 1348 roku Puckowi prawa miejskie chełmińskie ( taka odmiana prawa magdeburskiego stosowana na Pomorzu ) i zabrał się za budowę miasta i zamku w ulubionym przez Krzyżaków stylu "mnóstwo fajnej czerwonej cegły".
Krzyżacy wzięli się do roboty po niemiecku, Ordnung był a nie budowanie jak komu pasiło. W ramach lokacji miasta wykonano na granicach fortyfikacje ziemne i palisadę, którą w końcu XIV wieku zastąpił śliczny, ceglany mur obronny oraz wytyczono ulice, rynek, parcele, które potem stopniowo były zabudowywane. Echte Stadt! No i przede wszystkim zbudowano zamek bo wiadomo że domek dla władzy to musi być najpierwsiejszy. Zamek był podpiwniczony, jednopiętrowy, z kuchnią i kaplicą oraz poddaszem które służyło jako magazyn na zboże. Osobnych fortyfikacji nie miał, był "wpisany" w fortyfikacje miejskie. Od Pucka i od strony Zatoki Puckiej oddzielała go fosa ze zwodzonymi mostami. Dodatkowo od strony zatoki usypano wał ziemny. Wszystko porządne i ceglane, z wyjątkiem zwodzonych mostów i wału ziemnego rzecz jasna. Długo Krzyżacy się zamkiem nie nacieszyli, już w 1454 zamek, wraz z Pomorzem Gdańskim, przeszedł we władanie królów polskich i robił za siedzibę starostwa. Starostowali tu głównie Wejherowie i Kostkowie, tak solidnie bo zamek rozbudowano ( nowy budynek mieszkalny, zbrojownia, stajnie, spichlerz i browar ). W tym czasie Puck był portem naszej floty wojennej. W czasie wojny ze Szwecją w 1626 Puck wraz z zamkiem został zdobyty przez Szwedów. Po wojnie Władysław IV Waza zlecił rozbudowę i umocnienie miasta oraz zamku, ale rozbudowa nie została w pełni zrealizowana bo pieniążków nie stało ( jak to w Rzeczypospolitej zdarzać się zdarzało i nadal zdarza ). Jednak ta rozbudowa i umocnienie były na tyle wystarczające że potop szwedzki zamek przetrzymał. Potem niestety było coraz gorzej. Zamek popadał w ruinę a na początku XIX wieku zaborcy pruscy postanowili go rozebrać. Do dziś zachowały się mury gotyckich piwnic, pale drewniane z rozbudowy zamku w XVI wieku, resztki kafli, cegieł bramy, drobnych przedmiotów użytku codziennego i ... para ceremonialnych ostróg należących do dość zwariowanego nawet jak na czasy późnego średniowiecza skandynawskiego króla uchodźcy Karola Knutssona Bonde.
Zamek zniknął ale nie zniknął kościół który stał nieopodal zamku a którego charakterystyczna sylwetka do dziś niemal przytłacza miasto czyniąc je jednocześnie łatwo rozpoznawalnym. Pierwszy kościół parafialny w Pucku wspomniany jest w dokumencie z 1283 roku. Z tego mniej więcej czasu pochodzą dolne partie naw, część murów wieży aż do fryzu arkadowego, prezbiterium oraz fundamenty pod filarami. W ówczesnym kościele stało już baptysterium z wapienia gotlandzkiego, które dziś robi za kropielnicę w prezbiterium. Najprawdopodobniej kościół wzniesiony w stylu romańskim zastąpił pierwotną świątynię wzniesioną z drewna. W roku 1309 obudowano wieżę. W latach 1330 - 1400 wzniesiono trójnawowy korpus halowy w stylu gotyku "zakonnego" wraz z kaplicami świętego Krzyża i świętej Anny, oraz przywieżową kaplicą Mariacką. W roku 1496 kościół przykryto jednym dachem w miejsce dotychczasowych dachów odrębnych. Wówczas dodano również szczyt wschodni pięknie nazywany w przewodnikach efektownym gotyckim szczytem schodkowym. Ściany naw zostały częściowo przemurowane po zniszczeniach wojny trzynastoletniej ( zniszczenia były solidne bo mieszczanie puccy poparli Kazimierza Jagiellończyka a nie Zakon Krzyżacki ). W kościele zachowała się gotycka więźba słupowo - storczykowa, która należy do największych konstrukcji drewnianych pobrzeża Bałtyku.
Niestety poza baptysterium w kościele nie zachowało się nic z czasów średniowiecznego wyposażenia. Najprawdopodobniej gotyckie ołtarze wyleciały z budynku w XVI wieku, kiedy to pod wpływem mieszczan gdańskich mieszczanie puccy zachłysnęli się naukami Marcina Lutra. Święci Pańscy z gotyckich ołtarzy nie pasowali do nowej koncepcji wiary. Luteranie władali budynkiem puckiego kościoła w latach 1556 - 1589, świątynia wróciła posiadanie katolików za sprawą starosty Ernesta Wejhera, który pod koniec życia nawrócił się za sprawą księdza Skargi na najżarliwszą odmianę katolicyzmu, znaczy został dewotem ( co jednak nie przeszkodziło mu robić interesów z innowiercami - facet miał łeb na karku, dorobił się prawdziwej fortuny i w przeciwieństwie do naszej magnaterii potrafił rozsądnie inwestować i dywersyfikować źródła dochodów ). Za sprawą rodu Wejherów w ogołoconym z dewocjonaliów kościele pojawiło się nowe wyposażenie, takie barokowe. Kaplicę ich rodu zdobią dwa obrazy Hermana Hana, malarza działającego w Gdańsku, uchodzącego dziś za jednego z najlepszych malarzy polskiego baroku i kuta gdańska krata. Pierwotnie portrety Ernesta Wejhera i jego małżonki Anny z Mortęskich pędzla Hana znajdowały się w ołtarzu Męki Zmartwychwstania Pańskiego ufundowanym w 1623 roku przez ich syna Jana Wejhera. Jednakże w roku 1800 w kościele pojawiły się nowe ołtarze. Co prawda wkomponowano w nie barokowe figury ale te trzy nowe ołtarze ( oprócz ołtarza głównego dodano jeszcze dwa nowe - Matki Bożej i św. Antoniego ) to już całkiem inna bajka. Obrazy ołtarzowe nie są tej samej klasy co dawne barokowe, gdańskie malowidła. Nowe wcale nie oznacza lepsze i o tym niestety można się przekonać oglądając pucka farę.
Renowacja przeprowadzona pod koniec XIX wieku dziś skończyłaby się wyrokiem dla inwestora i nakazem przywrócenia stanu pierwotnego. Wprowadzono wówczas takie upiększenia jak - wymurowanie stropów naw stylu sklepienia gwiaździstego, powiększono otwory okienne coby w nich witraże zamontować, wykonano licowanie murów, wymieniono posadzkę i usunięto niektóre resztki "tego brzydkiego baroku". Mła wyczytała że w farze pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła szykuje się kolejna renowacja więc jak chcecie zobaczyć resztki co się ostały po ostatniej renowacji to pospieszcie się ze zwiedzaniem. A jest co oglądać - oprócz obrazów Hana w kościele można zobaczyć tzw. zespół chrzcielnicy - czysty barok pomorski, obudowa parawanowa to snycerska doskonałość. Ponad tęczą ( he, he, he ) grupa Ukrzyżowania. Jest też piękny, dwunastoramienny pająk z roku 1664 zawieszony na uchwycie w formie zdwojonych postaci św. Piotra i św. Pawła. W prezbiterium wiszą obrazy katechetyczne - Tajemnica Zbawienia oraz Tajemnica i Misja Kościoła Powszechnego, oba z roku 1663. Jeszcze jest co oglądać w Morskiej Farze Rzeczypospolitej, może tylko na oglądanie nie wybierajcie się w terminie Morskiej Pielgrzymki Rybaków, kiedy kutry z portów Mierzei Helskiej płyną na odpust św. Piotra i św. Pawła do Pucka. Turystów wtedy jak mrówków, no i pielgrzymi są liczni.
Zatopiony Port ( znaczy lustro wody i świadomość że pod nim cóś się kryje ), Zniknięty Zamek ( wał od strony z zatoki Puckiej się ostał w niezłym stanie ) i fara to pamiątki z czasów średniowiecza. Poza tymi starociami to insze zabytki są z tych późniejszych. Tzw. szpitalik ubogich oddany w pieczę św. Jerzemu, w którym to budynku dziś znajduje się część kolekcji Mùzeùm Pùcczi Zemi miona Florióna Cenôwë pochodzi z 1681 roku ale kamieniczki na rynku pochodzą z XIX wieku. Najbardziej znanymi są Zajazd Pod Lwem i Hotel Kaszubski. W porównaniu z ogromem fary cała zabudowa wokół rynku wydaje się filigranowa. Mam nieodparte skojarzenia z małymi, starymi domami holenderskich miasteczek. Przy tym pokrzyżackim kościelnym budynku wszystkie inne maleją, ot, domeczki dla lalek.
Dla mła podróż do Pucka jest podróżą sentymentalną, mła sobie przypomina i odkurza ważne dla niej miejsca w tym miasteczku. A potem ma zadziwienie bo one miejsca nie istnieją jak na przykład stara cukiernia w której sprzedawano pseudomarcepanowe owoce z gotowanej fasoli, cukru pudru i olejku migdałowego ( prawdziwy przebój pomorskich ciastkarni w latach 70 ubiegłego wieku ). A jeszcze większe zadziwienie mła przeżywa wówczas gdy coś co pamięta nadal trwa, czasem w lekko zmienionym kształcie ale trwa lat kilkadziesiąt ( bar mleczny do którego mła upierała się chodzić ze względu na naleśniki z serem oraz możliwość wybierania potraw i umieszczania ich na tacy - nie pamiętam dokładnie czy ważniejsza była ta możliwość wyboru żarełka czy te naleśniki ).
Częścią Pucka która do mła przemawia najbardziej są wąziutkie uliczki schodzące do portu. Gdzieniegdzie jeszcze w małych domkach w niedzielne przedpołudnia toczy się życie jakie mła pamięta z czasów dzieciństwa - spotkanie przy piwku , oczekiwanie na "kawę i karty" - rytuał dawnej kaszubskiej niedzieli niemal tak samo święty jak msza niedzielna na którą należy się udać. Takie echa odchodzącego świata z trudem przebijające się przez sygnały smartfonów, łącza satelitarne czy tym podobne nowoczesności. Mła czuje się na miejscu w takich miejscach, enklawach starej architektury użytkowej a nie nowoczesnej "pokazowej" i w bańkach czasowych przenoszących jej ja do drugiej połowy XX wieku. Ścirze szczekają, kòty się wygrzewają, ludzie ze sobą rozmawiają. Bez udziału elektroniki te rozmowy się odbywają, tak prymitywnie i zwyczajnie po ludzku.
Kiedy mła schodzi do portu , tego nowego co go jeszcze nie zatopiło, nie może oprzeć się wrażeniu że ona urosła a Puck zmalał. We wspomnieniach dziecka wszystko zapisało się jako większe, choć nie zawsze wspanialsze ( czas Gomułki nie rozpieszczał narodu takimi wymyślnościami jak remonty starych kamieniczek w małych miasteczkach - oszczędnie było ). Tylko zatoka jest taka jaka była dawniej - za duża na człowieka, podstępnie połykająca ląd.
poniedziałek, 23 września 2019
No i przyszła jesień!
Taa... to już oficjalne, jesień jest i potrwa prawie aż do końca grudnia. Koniec balu panno Lalu, choć po prawdzie to męcząca była ta impreza. Za dużo światła, za duszno i jeszcze suszy. Tegoroczne lato uważam za ogrodowo nieudane więc nie żegnam go ze szczególnym żalem. Paszło! Mam nadzieję na miłą jesień, nieprzesadnie słoneczną, odpowiednio mokrą, długo ciepłą i bardzo kolorową. Co z tego wyjdzie to Najwyższy Pogodowy wie. Ostatnio mła oglądała film pod tytułem "Parasite" i tam natrafiła na zdano dla się. Niejaki pan Kim ćwierka o tym że brak planu jest najlepszym planem gdyż takowy nie zawodzi. Cóś mła o tym zawodzącym gryplanowaniu wie, w końcu wrzesień ma taki słodko - gorzki smak dla niej. Mła więc mimo nadziei jakoś się do swojej wizji jesiennej pogody nie przywiązuje i bezplanowo rzuca się na różne sprawy mając nadzieję że wygrzebie się w końcu z tego co na nią spada jak te jesienne liście a od czasu do czasu pacnie w łeb jak kolczasty owoc kasztanowca. Oj, gdzie jest ten spokój co to go mła miała odczuwać i się nim delektować. No nie ma zupełnie jak tych chłopów o których Danuta R. dopytywała. Wzion i zaniknął. Usiłuję wspinać się na szczyty logistyki i teraz Mrutka przywiezie Dżizaas a ja zajmę się jej małymi. Małgoś - sąsiadka wyraźnie zniecierpliwiona tym że Jaśnie Pan jeszcze do nas nie zjechał. Najchętniej wykopałaby mła z domu teraz i natychmiast coby Mrutka sprowadzić. No ale mła tylko dzisiaj i jutro do południa ma lżej, potem znów młynek. I to lżej nie oznacza że mła będzie mogła polegiwać do góry brzuchem, takiej opcji niestety nie ma. Nie szkodzi, mła postanowiła że ona się nie da i że dobijanie jej przez niespodziewanki mła sobie odbije wiosennym urlopem. Nie tylko Rzym raz jeszcze, mła znów wyruszy na Sycylię a jak się wkurzy albo zbierze jej się na użalanie nad sobą to jeszcze odwiedzi Toskanię. Tak się mła odgraża nocną porą na Bookingu, niezobowiązująco zresztą bo trzeba pamiętać co pan Kim ćwierkał na temat planów.
Mła pociesza się tyż uroczymi grzybkami, niestety niezbieranymi własnoręcznie ( na dzień dobry to jest pół przyjemności mniej ). Mła strasznie się tęskni do lasu ale jakoś się nie składa. Mła zostaje przepytywanie tzw. bab i dziadów grzybowych gdzie one grzyby porastają i to przepytywanie to jak na razie cały kontakt z lasem. No cóż, zapach grzybów i ich smak musi teraz wystarczyć za wszelkie inne leśne rozkosze. Tak po prawdzie to dla mła zbieranie grzybów jest jakby troszki mniej ważne od łażenia po lesie i ich wypatrywania. Mła ma w sobie żyłkę myśliwską, ona poluje na grzyby. Czasem to nawet myśli sobie że co ładniejszym okazom to pozwoliłaby w lesie rosnąć do zamarcia, sfocenie samo grzyba w jego środowisku naturalnym mła by satysfakcjonowało. Zdziwne bo przeca mła jest straszliwy łakomczuch i lubi jeść grzyby. Pewnie te jej myśliwskie marzonka i niespodziewany kulinarny ascetyzm to się biorą z większej obfitości grzybiarzy niż grzybów, mła cóś czuje że jeszcze trochę i niektóre gatunki zostaną wpisane na listę roślin chronionych. Sztuka zbierania grzybów tak żeby się odradzały nam w narodzie ginie, kursy jakie może urządzać albo licencję wydawać?
W ogrodzie nie jest tak bogato jak to innymi jesieniami bywało. Tracę nadzieję na wyprodukowanie kłosów przez rozplenice. Nieźle kwitną prosa, miskanty i palczatki ale rozplenice bardzo, bardzo kiepsko się kłoszą. Mało ciekawie wyglądają też marcinki. Krzaczaste tak sobie ale mieszańce belgijskie i nowoangielskie cieniutko. Cholerna letnia susza dała roślinom w korzeń! Zastanawiam się mocno czym by tu nawieźć moje rabaty tej jesieni, na Suchej - Żwirowej bez jesiennego nawożenia to po takim lecie może być krucho. Nie chciałabym żeby w przyszłym sezonie zamiast normalnych, zażytych roślin wylazły jakieś mizeroty które już na starcie trzeba reanimować. Podczytuję o mączce bazaltowej ale myślę też o bardzo "chamskiej" Polifosce. Od czasu do czasu, raz na parę lat wieloskładnikowy nawóz mineralny przeca nie zaszkodzi. Hym... szansa na to że uda się mła zatruć wody gruntowe jest bardzo nikła bo mła uważa że lepiej sypnąć mniej niż więcej. A poza tym to mła ma wrażenie że już inni się postarali o to żeby wody gruntowe w mieście Odzi były ciężko trujące. Ku chwale przemysłu tekstylnego się postarali więc mła z ta paczką Polifoski na tym tle to prychol a nawet pryszczyk. Co prawda nawóz pod tytułem mączka bazaltowa poprawia strukturę gleby ale mła sobie tę strukturę poprawi na wiosnę kompostem. Jak mła bezczelnie zaoszczędzi to może ta Sycylia która jest w bezplanowych planach się ziści. Na pińcet plus na turystkę to chyba jednak nie ma co liczyć. Choć kto wie co nam jeszcze do tego 13 października obiecają, osobiście preferowałabym dodatek do uprawy ogródków i hodowli kotów. To niesprawiedliwe że na krowy i świnki jest a na koty nie ma. Gdzie ja tu sobie mogę świnkę albo krowę w celu pozyskania dodatku pieniężnego zapuścić w tych miastowych warunkach i w tych uprawach ogrodowych?! Doprawienie rogów kotom odpada, rogate koty ze świńskimi cechami charakteru to nie jest cel który mła chciałaby osiągnąć. Koty mła bez doprawiań są wystarczająco niegrzeczne.
Mła pociesza się tyż uroczymi grzybkami, niestety niezbieranymi własnoręcznie ( na dzień dobry to jest pół przyjemności mniej ). Mła strasznie się tęskni do lasu ale jakoś się nie składa. Mła zostaje przepytywanie tzw. bab i dziadów grzybowych gdzie one grzyby porastają i to przepytywanie to jak na razie cały kontakt z lasem. No cóż, zapach grzybów i ich smak musi teraz wystarczyć za wszelkie inne leśne rozkosze. Tak po prawdzie to dla mła zbieranie grzybów jest jakby troszki mniej ważne od łażenia po lesie i ich wypatrywania. Mła ma w sobie żyłkę myśliwską, ona poluje na grzyby. Czasem to nawet myśli sobie że co ładniejszym okazom to pozwoliłaby w lesie rosnąć do zamarcia, sfocenie samo grzyba w jego środowisku naturalnym mła by satysfakcjonowało. Zdziwne bo przeca mła jest straszliwy łakomczuch i lubi jeść grzyby. Pewnie te jej myśliwskie marzonka i niespodziewany kulinarny ascetyzm to się biorą z większej obfitości grzybiarzy niż grzybów, mła cóś czuje że jeszcze trochę i niektóre gatunki zostaną wpisane na listę roślin chronionych. Sztuka zbierania grzybów tak żeby się odradzały nam w narodzie ginie, kursy jakie może urządzać albo licencję wydawać?
W ogrodzie nie jest tak bogato jak to innymi jesieniami bywało. Tracę nadzieję na wyprodukowanie kłosów przez rozplenice. Nieźle kwitną prosa, miskanty i palczatki ale rozplenice bardzo, bardzo kiepsko się kłoszą. Mało ciekawie wyglądają też marcinki. Krzaczaste tak sobie ale mieszańce belgijskie i nowoangielskie cieniutko. Cholerna letnia susza dała roślinom w korzeń! Zastanawiam się mocno czym by tu nawieźć moje rabaty tej jesieni, na Suchej - Żwirowej bez jesiennego nawożenia to po takim lecie może być krucho. Nie chciałabym żeby w przyszłym sezonie zamiast normalnych, zażytych roślin wylazły jakieś mizeroty które już na starcie trzeba reanimować. Podczytuję o mączce bazaltowej ale myślę też o bardzo "chamskiej" Polifosce. Od czasu do czasu, raz na parę lat wieloskładnikowy nawóz mineralny przeca nie zaszkodzi. Hym... szansa na to że uda się mła zatruć wody gruntowe jest bardzo nikła bo mła uważa że lepiej sypnąć mniej niż więcej. A poza tym to mła ma wrażenie że już inni się postarali o to żeby wody gruntowe w mieście Odzi były ciężko trujące. Ku chwale przemysłu tekstylnego się postarali więc mła z ta paczką Polifoski na tym tle to prychol a nawet pryszczyk. Co prawda nawóz pod tytułem mączka bazaltowa poprawia strukturę gleby ale mła sobie tę strukturę poprawi na wiosnę kompostem. Jak mła bezczelnie zaoszczędzi to może ta Sycylia która jest w bezplanowych planach się ziści. Na pińcet plus na turystkę to chyba jednak nie ma co liczyć. Choć kto wie co nam jeszcze do tego 13 października obiecają, osobiście preferowałabym dodatek do uprawy ogródków i hodowli kotów. To niesprawiedliwe że na krowy i świnki jest a na koty nie ma. Gdzie ja tu sobie mogę świnkę albo krowę w celu pozyskania dodatku pieniężnego zapuścić w tych miastowych warunkach i w tych uprawach ogrodowych?! Doprawienie rogów kotom odpada, rogate koty ze świńskimi cechami charakteru to nie jest cel który mła chciałaby osiągnąć. Koty mła bez doprawiań są wystarczająco niegrzeczne.