Romi mła pisała że jakże to tak, czekuladkę od ust to mła się przykłada ze sprawozdaniem Miałam przejść płynnie do wystaw sklepowych i sklepów brocante ale jednak najsampierw dokończę sprawy żołądkowe. Będzie bardziej konkretnie, mniej słodko. Nasza ekipa postanowiła żywić się tym co tubylcy, znaczy nie tylko restaurany czy bary ale i normalnie uskuteczniać zakupy jedzeniowe jak lokalsi. Od zawsze wynajmujemy lokale typu studio, w których jest wyposażona kuchnia. Przy grupie czterech osób to się po prostu opłaca, śniadanka czy kolacje robimy sobie sami, na mieście jemy jeden posiłek i kombinujemy żeby lokal był z tych w których posilają się miejscowi a nie tylko turyści. No cóż, to oznacza że gwiazdki Michelin raczej nie znajdziemy ale zdarza nam się świetnie zjeść. W sklepach szukamy tego co miejscowi mają w koszykach, choć kupujemy też dobrze znane nam z polskich sklepów produkty. Podstawą naszego wyżywienia śniadankowego były jajka i chleb, w różnych odsłonach było to zapodawane. Chleb tostowy na grzaneczki bo hym... Flamandowie nie są mistrzami wypieku chleba, za to bagietki i insze bułeczki jak najbardziej im się udają. Mleko tyż takie bardziej porządne, 3.7% tłuszczu. Sery, warzywka, kiełbaski i masło bardzo poprawne i wcale nie droższe niż u nas. Niestety woda z wodociągów w Brugii i Gandawie taka se, herbata i kawa niespecjalnie dobra z nich wychodzi. Flamandzkie jedzonko naszliśmy już pierwszego dnia w Brugii, zmęczeni po podróży postanowiliśmy się solidnie pokrzepić.
Zaszaleliśmy, flamandzkie żarełko w Bierbrasserie Cambrinus, piwiarni mieszczącej się w budynku z 1699 roku - jak tłumaczy Googlowaty "budynek ma bardzo światową fasadę dla żałosnej Brugii" - hym... w stylu Roya z "In Bruges" to tłumaczenie. Nie dość że budynek rzeczywiście zdziwnie zdobiony, Gambrinusem, królem piwa i połową Olimpu na fasadzie, że od zawsze były w nim knajpy, to jeszcze po 17, świętej godzinie obiadowej, dają w nim dobrze jeść. Przyjemnie posiedzieć i popatrzyć i przyjemnie zjeść. Vlaamse Stoofcarbonades bereid met Gulden Draak en Compote van Appel i Konijn op Vlaamse wijze, bereid met ons Huisbier Gambrivinus zostało zamówione. Z flamandzkiego na nasze to karbonada wołowa duszona w piwie Gulden Draak i podana z jabłkowym sosem oraz królik ze śliwkami przygotowany z rzemieślniczym piwem Gambrivinus, podany ze smażonymi krokietami ziemniaczanymi. To był nasz najdroższy posiłek na tych wakacjach ale uczciwie trzeba przyznać że smaczny, bo piwo do duszenia mięs użyte było wysokiej jakości, jak i inne tworzywo dobre. No i był obfity. Tego wieczora odkryliśmy też smak Bourgogne Des Flandres z kija, które smakowało nam cóś lepiej niż Chimay czy De Landtsheer. Hym... dla mła stało się jasne dlaczego parasole przed knajpką miały czarny nadruk Delirium. Choć piwa butelkowane nie są tak smaczne jak te z kega to trzeba uczciwie przyznać że co wieczór degustowaliśmy, nie żeby spadać pod stół ale żeby sobie posmakować. Niestety rybków na Vismarkt świeżych zbyt dużo nie było, na morzu wiało, zatem postanowiliśmy sobie powetować niepowodzenia w dziale żywienia morszczyzną mulami w Braserrie Mozarthuys, która po prostu była po drodze. Nie wiem jak tam u nich inne żarełko ale mule robią dobre. Z białym winem, czosnkiem i selerem naciowym. Nieprzegotowane. Kolejnego dnia skusiliśmy się na menu lanczowe w knajpce której nazwy zabyłam. Szkoda, bo robili domowy pasztet i porządną zupę z porów. Lody waniliowe były z tych lepszych. W Gandawie czekało nas smętne odkrycie że jadłodajni tu wiele ale knajpki dające jeść po flamandzku cóś nie występują często. Skutek był taki że jedliśmy ramen i fryty z majonezem. Na jedno szczęście udało nam się znaleźć bar prowadzony prze głuchoniemego pana, gotującego domowe zupki, między innymi waterzooi. Było bardzo smacznie. No i miło, bo pan dla nas troszkę zwlekał z zamknięciem baru.Wystawy sklepowe - mła uwielbia się wgapiać w one bo sporo jej mówią o ludziach pomieszkujących w miejscach przez mła odwiedzanych. Nawet te ze sklepów pod turystów mają w sobie zawsze coś lokalnego. Flandryjskie wystawy okazały się odkryciem - mła się z nich wywiedziała że w Brugii sezon bożonarodzeniowy trwa cały rok, że Chińczycy produkują "sztuczną" koronkę, że na gobelinowych poszewkach na poduszki można zmieścić cały świat, że nie tylko mła ma kuku na muniu na punkcie tak niezbędnych rzeczy jak ocieplacze na jajka kurze ( wymieniam na jakie bo Jądrzej zabił mła wzrokiem kiedy mła podzieliła się z Dżizaasem odkryciem i zasugerowała konieczność posiadania onego osprzętu ), parędziesiąt kubeczków na każdy tydzień roku, odpowiednie imbryczki do odpowiednich herbat, miniaturowe wanienki i miniaturowe kuchenki, chińskie czy indyjskie torebki z kotami, które powinna posiadać każda zwariowana na kocim punkcie pańcia, muszelki srelki. Niestety występuje na wystawach absolutna okropność, której istnienia mła nie rozumie, mianowicie wypchane zwierzęta. Głowa sarny może pojawić się niespodziewanie w sklepie z ciuszkami dla niemowląt.
Niektóre sklepy wyglądały na skrzyżowanie branży z brocante, insze były branżą w stanie czystym. Też były ciekawe tylko w inny sposób, mła na podstawie wystaw mogła sobie uświadomić jak dalece zmieniła się demografia w tej części kontynentu. Hym... w kraju nad Wisłą nie uświadczysz kolorowych manekinów. Oczywiście mła nie oglądała wystaw sieciówek bo i po co, najfajniejsze zdaniem mła są sklepy typu dziupla w których jest mydło i powidło i te ocierające się o lamusy ze starzyzną. Jako znak czasu mła traktuje zjawisko zanikania księgarń. Gandawa ponoć słynie z targów bukinistów ale tak po prawdzie to mła widziała książki głównie w sklepikach muzealnych. Hym... może łaziła po niewłaściwych dzielnicach. A może jest tu tak jak i gdzie indziej gdzie net dociera, książki zamieniają się po prostu w audiobooki. Jakoś ciężko mła dopuścić do świadomości że ludzie mogą nie czytać książek, że w ogóle mogą nie czytać.
Oczywiście Mamelon i mła ruszyły do sklepów ze starzyzną a zaraz za nami Dżizaas i Jądrzej, którzy odkryli uroki polowania. Wszyscy szukaliśmy zadanej przez Mamelona ceramicznej deski śniadaniowej, w coolorze kremowym, z "dobrze opracowaną i nie taką wulgarną dziurą", bez żadnych malowideł i nadruczków, z dopuszczalnym miękkim elementem w stylu zgrzebnego rokoka kole tej wysublimowanej dziury. No wicie rozumicie, polowanie z nagonką choć zważywszy na dzikie biegi uskuteczniane od lamusa do lamusa to mła się czasem zdawało że to par force bo psi prowadzone na smyczkach widząc te nasze galopy i cwały czuły się w obowiązku ujadać. Brocante czyli polowanka na śmieci i wysorty mam wrażenie są narodowym sportem Flamandów. Ludzie bywałe twierdzą że tak jest w całej Belgii i mła się wydawa że to może być prawda. Pod koniec tygodnia dochodzą do tych sklepowych rozkoszy targi, w których udział biorą zarówno lokalsi jak i turyści, a także takie zjawiska jak zespół pieśni i tańców ludowych 80 +, który zamiast godnie gdzieś pitulić flamandzkie ojla, ojla nagle wyrósł kole mła i rozpoczął w sile trzech członków i jedna członkini targowanie gara wyglądającego na świeżynkę. Ojla, ojla to było kiedy sprzedawca upierał się przy cenie. Takie z przytupem.Targować się należy, to jest część całej zabawy i w tym właśnie punkcie Flamandowie przypominają mła mieszkańców Italii - co to za przyjemność z zakupów kiedy człowiek nie ma tej świadomości że kupił cóś za bezcen?
Mła szczególnie do serca przypadły kawiarnie pootwierane w lamusach, naprawdę fajnie jest przyjść w sobotni poranek na kawkę i pogrzebać sobie przy okazji w wysortach. Te przybytki posiadają toalety więc po grzebalnictwie można ręce umyć i spokojnie zjeść croissanta. Mimo atrakcji w postaci grzebalnictwa ceny kawy takie same jak gdzie indziej. Mła bywała w takich sklepiko - kawiarniach zarówno w Brugii jak i w Gandawie, bardzo przyjemne miejsca. Oczywiście brocante brocantemu nierówne, są lamusy z towarem wyselekcjonowanym jak i te w których jest wszystko. Najważniejsze że grzebać można do woli. Niestety małych ładnych łabądków nie było, były łabądki okazałe, takie którym łebki by z plecaka wystawały. Zresztą i one były z tych cóś mało urodnych a łabędź wypchany odpadał w przedbiegach. Deseczki urodnej nie dopadliśmy za to Dżizaasowi trzeba było z rąk wyrywać mocno uszkodzonego koguta ceramicznego zrobionego w latach 60 ubiegłego wieku. Były znaczne ubytki szkliwa a kogut drogi ze względu na osobę projektanta. Było blisko położenia się na grzbieciku i kopania nogi kawiarnianego stolika. Hym... Dżizaas została pocieszona małą ceramiczną kaczuszką i dotarło do nieszczęsnej że ubytków w kogucie nie da się w sposób prosty nadsztukować i rzecz trzeba by oddać w ręce specjalisty, co mogło kosztować więcej niż była ona kiedykolwiek warta. Mamelonowi za to poszło znacznie lepiej, dopadła dzbanek toaletowy, znaczy taki stawiany w misce i małą wazę obiadową, którą mła wyciągała z zastawionej meblami szafki.
Jak widzicie na fotkach asortyment był różnisty, mła zdumiała mnogość w lamusowniach dawnych wag sklepowych, znaczy takich jakie u nas w latach 70 ubiegłego wieku znajdowały się w każdym sklepie spożywczym, gumowych zabawek piszczków poustawianych obok łebków lalek z masy papierowej czy z porcelany. No i nocników, książęta szafkowo - podłóżkowi w różnych wersjach, od tych z nakryciami których nie powstydziłyby się wazy stołowe do skromnych, emaliowanych, zapamiętanych przez mła w dzieciństwie. Pieski sygnowane ze Stadfordshire sąsiadują z jakąś podejrzaną niby starą cyną, wiekowe słoje szklane ze szkłami współczesnej produkcji, mnóstwo rzeczy z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, tzw. skarby orientu z grami planszowymi świeżej daty. Dla każdego cóś miłego, tylko grzebać. My byliśmy niestety ograniczeni ilością bagażu jaki mogliśmy wnieść do samolotu a więc żegnaj stara żardiniero, ważąca pewnie tylko nieco mniej niż nasza Dżizaas a rozmiarów tak słusznych że nie dałoby się jej wcisnąć do dużej walizy. Żegnajcie piękne, kremowe wazy z porcelany pamiętające tzw. "lepsze" stoły. Żaden z naszych plecaków nie byłby w stanie ich pomieścić, nawet ten największy po wyrzuceniu z niego wszystkich rzeczy Jądrzeja, co było na poważnie rozważane ( taa... my ci te koszulki odkupimy ) . Może i dobrze że ograniczenia bagażu istniały bo mogliśmy nieźle finansowo popłynąć, niby mieliśmy się nawzajem pilnować ale... No proste to pilnowanie nie było.
Największe tarzanie się w zakupowej rozpuście odchodziło w Gandawie, mła w nim uczestniczyła w ograniczonej skali bowiem swojego położenia się na grzbieciku i kopania nóżkami dokonała w Brugii, Jądrzej usiłując ratować młowe finanse wzniósł się na wyżyny negocjacji handlowych i mła wyszła z pewnego sklepo - muzeumu z łupem, który zatchnął był cało naszo grupkę "że jak tak można" ( mła pokazała że można jak się mentalnie mocno nóżkami w trotuar wali ) i grozą, bo mła okazała się głuchym na wszelką rozsądną argumentację potworem. Łup został kupiony za pożyczono kasę z obietnicą przepisania go na Dżizaasa w spadku ( po złożeniu przez mła tej obietnicy Dżizaas cóś często go oglądała ). Łup ten pokażę Wam w późniejszym terminie bowiem wymaga obróbki w celu odpowiedniego zaprezentowania. Mamelon nie dostała niestety upragnionej deseczki choć zostało wyczajone że jeden ze sprzedawców cóś takowego posiada ale w magazynie i nie wie za bardzo gdzie położył rzecz oną. No trudno, nie ostatnie to nasze szaleństwo brocantowe. Na szczęście mła doniosła w całości powierzony jej dzbanek ( widoczny na fotce obok ) choć Mamelon ma stres pourazowy bowiem po drodze metalowe słupki gęsto powbijane a rączka mła majtała siatką z dzbankiem, he, he, he. Mła zaprezentowuje Wam na fotkach poniżej łupy Mamelona w całości. Uprzejmie proszę zwrócić uwagę na linię wlewu dzbanka, jej łagodność i odpowiedniość odróżniającą ją od wlewów innych, nie tak ładnych dzbanków. Mła to cudo w plecaku przewiozła, łypiąc groźnie na stewardesę coby nie śmiała dopychać bagaży w luku. Mamelon wiozła w plecaczku wazę. Dzieciaki wpakowały się w walizkę z której wyleciały kosmetyki Jądrzeja ( Jądrzej nie protestował bowiem nieszczęśliwie za jego turlania walizka zgubiła kółko, które on przezornie włożył, coby walizkę ponownie zakółkować , do bielizny Dżizaasa, co zostało odkryte i było szeroko skomentowane ). Łupy dowieziono w całości.
Teraz ostrzeżenie - jak was zawieje do Flandrii, unikajcie punktów sprzedaży gdzie nie ma podanych cen, różności się dzieją - Jądrzej nabył najdroższego gofra świata. Ostrzeżenie numer 2 - po ulicach poruszają się cichojady, te cholerne rowery mają napęd elektryczny ale jakby dzwonków nie miały. Przechodzisz sobie człowieku przez ulicę a tu któś ci nagle nad uchem krzyczy "Huy!", jak najbardziej przez samo H. Mła ma w sobie wielkie nielubienie w stosunku do cichojadów bowiem często huyowano w jej kierunku. No i tyle o wakacjach. O Brugii i Gandawie dokładniej napiszę Wam we wrześniu. Na zanętę parę fotek.