wtorek, 30 sierpnia 2022

Flandria - część druga

 

Romi mła pisała że jakże to tak, czekuladkę od  ust  to mła się przykłada ze sprawozdaniem Miałam  przejść  płynnie do wystaw sklepowych i sklepów brocante ale jednak najsampierw dokończę sprawy żołądkowe. Będzie bardziej konkretnie, mniej słodko. Nasza ekipa postanowiła żywić się tym co tubylcy, znaczy nie tylko restaurany czy bary ale i normalnie uskuteczniać zakupy jedzeniowe jak lokalsi. Od zawsze wynajmujemy lokale typu studio, w których jest  wyposażona kuchnia. Przy grupie czterech osób to się po prostu opłaca, śniadanka  czy kolacje robimy sobie sami, na mieście jemy  jeden posiłek i kombinujemy żeby lokal  był z tych w których posilają się miejscowi a nie tylko turyści. No cóż, to oznacza że gwiazdki Michelin  raczej nie znajdziemy ale zdarza nam się świetnie zjeść.  W sklepach szukamy tego co miejscowi mają w koszykach, choć kupujemy też dobrze  znane nam  z polskich sklepów produkty. Podstawą naszego wyżywienia śniadankowego były jajka i chleb, w różnych odsłonach było to zapodawane. Chleb tostowy na grzaneczki bo hym... Flamandowie  nie są  mistrzami wypieku  chleba, za to bagietki i insze bułeczki jak najbardziej  im się udają. Mleko tyż takie  bardziej porządne, 3.7% tłuszczu. Sery, warzywka, kiełbaski i masło bardzo poprawne i wcale nie droższe niż u nas. Niestety woda z wodociągów w Brugii i Gandawie taka se, herbata i kawa niespecjalnie dobra z nich wychodzi. Flamandzkie jedzonko naszliśmy już pierwszego dnia w Brugii, zmęczeni po podróży postanowiliśmy się solidnie pokrzepić.

Zaszaleliśmy, flamandzkie żarełko w Bierbrasserie Cambrinus, piwiarni  mieszczącej się w budynku z 1699 roku - jak tłumaczy Googlowaty "budynek ma bardzo światową fasadę dla żałosnej Brugii" - hym... w stylu Roya z "In Bruges" to tłumaczenie. Nie dość że budynek rzeczywiście zdziwnie zdobiony, Gambrinusem, królem piwa  i połową Olimpu na fasadzie, że od zawsze były w nim knajpy, to jeszcze po 17, świętej godzinie obiadowej, dają w nim dobrze jeść. Przyjemnie posiedzieć i popatrzyć i przyjemnie zjeść. Vlaamse Stoofcarbonades bereid met Gulden Draak en Compote van Appel i Konijn op Vlaamse wijze, bereid met ons Huisbier Gambrivinus zostało zamówione. Z flamandzkiego na nasze to karbonada wołowa duszona w piwie Gulden Draak i podana z jabłkowym sosem oraz królik ze śliwkami przygotowany z rzemieślniczym piwem Gambrivinus, podany ze smażonymi krokietami ziemniaczanymi. To był nasz najdroższy posiłek na tych wakacjach ale uczciwie trzeba przyznać że smaczny, bo piwo do duszenia mięs użyte było wysokiej jakości, jak i inne tworzywo dobre. No i był obfity. Tego wieczora odkryliśmy też smak Bourgogne Des Flandres z kija, które smakowało nam cóś lepiej niż Chimay czy De Landtsheer. Hym... dla mła stało się jasne dlaczego parasole przed knajpką miały czarny nadruk Delirium. 

Choć piwa butelkowane nie są tak smaczne jak te z kega to trzeba uczciwie przyznać że co wieczór degustowaliśmy, nie żeby spadać pod stół ale  żeby sobie posmakować. Niestety rybków na Vismarkt świeżych zbyt dużo nie było, na morzu wiało, zatem postanowiliśmy  sobie powetować niepowodzenia w dziale żywienia  morszczyzną mulami w Braserrie Mozarthuys, która po prostu była po drodze.  Nie wiem jak tam u nich inne żarełko ale mule robią dobre. Z białym winem, czosnkiem i selerem naciowym. Nieprzegotowane. Kolejnego dnia skusiliśmy się na menu lanczowe w knajpce której nazwy zabyłam. Szkoda, bo robili domowy pasztet i porządną zupę z porów. Lody waniliowe były z tych lepszych. W Gandawie czekało nas smętne odkrycie że jadłodajni  tu wiele  ale knajpki dające jeść po  flamandzku cóś nie występują często. Skutek był taki że  jedliśmy ramen i fryty z majonezem. Na jedno szczęście udało nam się znaleźć bar prowadzony prze głuchoniemego pana, gotującego domowe zupki, między innymi waterzooi. Było bardzo smacznie.  No i miło, bo pan dla nas troszkę zwlekał z  zamknięciem baru. 

Wystawy sklepowe - mła uwielbia się wgapiać w one bo sporo jej  mówią o ludziach pomieszkujących w miejscach przez mła odwiedzanych. Nawet te ze sklepów pod turystów mają w sobie zawsze coś lokalnego. Flandryjskie  wystawy okazały się odkryciem - mła się z nich wywiedziała że w Brugii sezon bożonarodzeniowy trwa cały rok, że Chińczycy produkują "sztuczną" koronkę, że na gobelinowych poszewkach na poduszki  można zmieścić cały świat, że nie tylko mła ma kuku na muniu na punkcie tak niezbędnych rzeczy jak ocieplacze na jajka kurze ( wymieniam na jakie bo Jądrzej zabił mła wzrokiem kiedy mła  podzieliła się z Dżizaasem odkryciem i zasugerowała konieczność posiadania onego  osprzętu ), parędziesiąt kubeczków na każdy tydzień roku, odpowiednie imbryczki do odpowiednich herbat, miniaturowe wanienki i miniaturowe kuchenki, chińskie czy indyjskie torebki z kotami, które powinna posiadać każda zwariowana na  kocim punkcie pańcia, muszelki srelki. Niestety występuje na wystawach absolutna okropność, której istnienia mła nie rozumie, mianowicie wypchane zwierzęta. Głowa sarny może  pojawić się niespodziewanie w sklepie z ciuszkami  dla niemowląt.


Niektóre sklepy wyglądały na skrzyżowanie branży z brocante, insze były branżą w stanie czystym. Też były ciekawe tylko w inny sposób, mła na podstawie wystaw mogła sobie uświadomić jak dalece zmieniła się demografia w tej części kontynentu. Hym... w kraju nad Wisłą  nie uświadczysz kolorowych manekinów. Oczywiście mła nie oglądała wystaw sieciówek bo i po co, najfajniejsze zdaniem mła są sklepy typu dziupla w których jest mydło i powidło i te ocierające się o lamusy ze starzyzną. Jako znak czasu mła traktuje zjawisko zanikania księgarń. Gandawa  ponoć słynie z targów bukinistów ale tak po prawdzie to mła widziała książki głównie w sklepikach muzealnych. Hym... może łaziła po niewłaściwych dzielnicach. A może jest tu tak jak i gdzie indziej gdzie net dociera, książki zamieniają się po prostu w audiobooki. Jakoś  ciężko mła dopuścić do świadomości że ludzie mogą nie czytać książek, że w ogóle mogą nie czytać.

Oczywiście Mamelon i mła ruszyły do sklepów ze starzyzną a zaraz za nami Dżizaas i Jądrzej, którzy odkryli uroki polowania. Wszyscy szukaliśmy zadanej przez Mamelona ceramicznej deski śniadaniowej, w coolorze kremowym, z "dobrze opracowaną i nie taką wulgarną dziurą", bez  żadnych malowideł i nadruczków, z dopuszczalnym miękkim elementem w stylu zgrzebnego rokoka kole tej wysublimowanej dziury. No wicie rozumicie, polowanie z nagonką choć zważywszy na dzikie biegi uskuteczniane  od lamusa do lamusa to mła się czasem zdawało że to par force bo psi prowadzone na smyczkach widząc te  nasze galopy i cwały  czuły się w obowiązku ujadać. Brocante czyli polowanka na śmieci i wysorty mam wrażenie  są narodowym sportem Flamandów. Ludzie bywałe twierdzą że tak jest w całej Belgii i mła się wydawa że to może być prawda. Pod koniec tygodnia dochodzą do tych sklepowych rozkoszy targi, w których udział biorą zarówno lokalsi jak i turyści, a także takie zjawiska jak zespół pieśni i tańców ludowych 80 +, który zamiast godnie  gdzieś  pitulić flamandzkie  ojla, ojla nagle wyrósł kole mła i rozpoczął  w sile trzech członków i jedna członkini targowanie gara wyglądającego  na świeżynkę. Ojla, ojla to było kiedy sprzedawca upierał się przy cenie. Takie z przytupem.Targować się należy, to jest część całej zabawy i w tym właśnie punkcie Flamandowie przypominają  mła mieszkańców Italii - co to za przyjemność z zakupów kiedy człowiek nie ma tej świadomości że kupił cóś za bezcen?

Mła  szczególnie do serca przypadły kawiarnie pootwierane w lamusach, naprawdę fajnie jest przyjść w sobotni poranek na kawkę i pogrzebać sobie przy okazji w wysortach. Te przybytki posiadają toalety więc po grzebalnictwie można ręce  umyć i spokojnie zjeść croissanta. Mimo atrakcji w postaci grzebalnictwa ceny kawy takie same jak gdzie indziej. Mła bywała w takich  sklepiko - kawiarniach zarówno w Brugii jak i w Gandawie, bardzo przyjemne miejsca. Oczywiście brocante brocantemu nierówne, są lamusy z towarem wyselekcjonowanym jak i te w których jest wszystko.  Najważniejsze że grzebać można do woli. Niestety małych ładnych łabądków nie było, były łabądki okazałe, takie którym łebki by z plecaka wystawały. Zresztą i one  były z tych cóś mało urodnych a łabędź wypchany odpadał w przedbiegach. Deseczki urodnej nie dopadliśmy za to Dżizaasowi trzeba było z rąk wyrywać mocno uszkodzonego koguta ceramicznego zrobionego  w latach  60 ubiegłego wieku. Były znaczne ubytki szkliwa a kogut drogi ze względu na osobę projektanta. Było blisko położenia  się na grzbieciku i kopania nogi kawiarnianego stolika. Hym... Dżizaas została pocieszona małą ceramiczną kaczuszką i dotarło do nieszczęsnej że ubytków w kogucie nie da się w sposób prosty nadsztukować i rzecz trzeba  by oddać w ręce specjalisty, co mogło kosztować  więcej niż była ona kiedykolwiek warta. Mamelonowi za to poszło znacznie lepiej, dopadła dzbanek toaletowy, znaczy taki stawiany w misce i małą wazę obiadową, którą mła wyciągała z zastawionej meblami szafki.

Jak widzicie na fotkach asortyment był różnisty, mła zdumiała mnogość w lamusowniach  dawnych wag sklepowych, znaczy takich jakie u nas w latach  70 ubiegłego wieku znajdowały się w każdym sklepie spożywczym, gumowych zabawek piszczków poustawianych obok łebków lalek z masy  papierowej czy z porcelany. No i nocników, książęta szafkowo - podłóżkowi w różnych wersjach, od  tych z nakryciami których nie powstydziłyby się wazy stołowe  do skromnych, emaliowanych, zapamiętanych przez mła w dzieciństwie. Pieski sygnowane ze Stadfordshire sąsiadują z jakąś podejrzaną niby starą  cyną, wiekowe  słoje szklane ze szkłami współczesnej produkcji, mnóstwo rzeczy z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, tzw. skarby orientu z grami planszowymi świeżej daty. Dla każdego cóś miłego, tylko grzebać. My byliśmy niestety ograniczeni ilością bagażu jaki mogliśmy wnieść do samolotu a więc żegnaj stara żardiniero, ważąca pewnie tylko nieco mniej  niż  nasza Dżizaas a rozmiarów  tak słusznych że nie dałoby się jej wcisnąć  do dużej walizy. Żegnajcie piękne, kremowe wazy z porcelany pamiętające tzw. "lepsze" stoły. Żaden z naszych plecaków nie byłby w stanie ich pomieścić, nawet ten największy  po wyrzuceniu z niego wszystkich rzeczy Jądrzeja,  co było na poważnie rozważane ( taa... my ci te koszulki odkupimy ) . Może i dobrze że ograniczenia bagażu istniały bo mogliśmy nieźle finansowo popłynąć, niby mieliśmy  się nawzajem  pilnować ale... No proste to pilnowanie nie było.

Największe tarzanie  się w zakupowej rozpuście odchodziło w Gandawie, mła w nim uczestniczyła w ograniczonej skali bowiem swojego położenia się na grzbieciku i kopania nóżkami dokonała w Brugii, Jądrzej usiłując ratować młowe finanse wzniósł się na wyżyny negocjacji handlowych i mła wyszła z pewnego sklepo - muzeumu z łupem, który zatchnął był cało naszo grupkę "że jak tak można" ( mła pokazała że można jak się mentalnie  mocno  nóżkami w trotuar wali ) i grozą,  bo mła okazała się głuchym na wszelką rozsądną argumentację potworem. Łup został  kupiony za pożyczono kasę z obietnicą przepisania go na Dżizaasa w spadku ( po złożeniu przez mła tej obietnicy Dżizaas cóś często go oglądała ). Łup ten pokażę  Wam w późniejszym terminie  bowiem wymaga obróbki w celu odpowiedniego zaprezentowania. Mamelon nie dostała niestety upragnionej deseczki choć zostało wyczajone że jeden ze sprzedawców cóś takowego posiada ale w magazynie i nie wie za bardzo gdzie położył rzecz oną. No trudno, nie ostatnie to nasze szaleństwo brocantowe. Na szczęście mła doniosła w całości powierzony jej dzbanek  ( widoczny na fotce obok ) choć Mamelon ma stres pourazowy bowiem po drodze metalowe słupki gęsto powbijane a rączka mła majtała  siatką z dzbankiem, he, he, he. Mła zaprezentowuje  Wam na fotkach poniżej łupy Mamelona w całości. Uprzejmie proszę zwrócić uwagę na linię wlewu dzbanka, jej łagodność i odpowiedniość odróżniającą ją od wlewów innych, nie tak ładnych dzbanków. Mła to cudo w plecaku przewiozła, łypiąc groźnie na stewardesę coby nie śmiała dopychać bagaży w luku. Mamelon wiozła w plecaczku wazę. Dzieciaki wpakowały się w walizkę  z której wyleciały kosmetyki Jądrzeja ( Jądrzej nie protestował bowiem nieszczęśliwie za jego turlania walizka zgubiła kółko, które on przezornie włożył, coby walizkę ponownie zakółkować , do bielizny Dżizaasa, co zostało odkryte i było szeroko  skomentowane ). Łupy dowieziono w całości. 



Teraz ostrzeżenie - jak was zawieje do Flandrii, unikajcie punktów sprzedaży gdzie nie ma podanych cen, różności się dzieją - Jądrzej nabył najdroższego gofra świata. Ostrzeżenie numer 2 - po ulicach poruszają się cichojady, te cholerne rowery mają napęd elektryczny ale  jakby dzwonków nie miały. Przechodzisz sobie człowieku przez ulicę a tu któś ci nagle nad uchem  krzyczy "Huy!", jak najbardziej przez samo H. Mła ma w sobie wielkie nielubienie w stosunku do cichojadów bowiem często huyowano w jej kierunku.  No i tyle o wakacjach. O Brugii i Gandawie dokładniej napiszę Wam we wrześniu. Na zanętę parę fotek.

niedziela, 28 sierpnia 2022

Flandria - część pierwsza

Mła jak ten  gąsek wyleciała z kraju wąskich pasków pól i wielkiej rzeki z piaskowymi  łachami w przestwór niebnego oceanu i wylądowała w kraju solidnych pól i przyrzecznych kanałów, który jest także krajem frytek, gofrów, czekolady i Herculesa Poirot, choć ten ostatni to nie produkt miejscowego przetwórstwa tylko czysty import gotowizny z UK. Co prawda o walońską część Belgii to mła się tylko otarła na Charleroi ale niby się liczy. Mła jednakże zmierzała do kraju z którym frankofon Hercules Poirot mógłby czuć się nieco obco - do Flandrii. Mła niemal od zawsze chciała zobaczyć ten kraj, od czasu kiedy dziecięciem będąc po raz pierwszy zobaczyła w Gdańsku "Sąd Ostateczny" pędzla Memlinga. Trochę jej zajęło spełnienie marzenia ale w końcu się udało. Hym... mła jest pozytywnie nastawiona, może jak będzie dobiegać siedemdziesiątki uda  się jej spełnić marzenie o własnoocznym zobaczeniu Rio de Janeiro. Choć optymizm może nieco na wyrost, nawet ta krótka podróż nie przeszła gładko bowiem Jądrzej przysnął i w wyniku tego przyśnięcia pędziliśmy na lotnisko spóźnieni,  po drodze staliśmy w korku bo Mamelon wykrakała wypadek, który nas przytrzyma, z kontrolą bezpieczeństwa  trza się była wykłócać, choć nie chce pisać  co w kraju przyfrontowym   ta kontrola przepuszcza ( mój  boszsz... na Ben Gurion to dopiero trzepią ale pasażer ma  później ciuchy złożone w kosteczkę i  otrzymuje karteczkę  z przeprosinami  że niestety oni tak muszą trzepać bo terror Panie tego ), potem trza  było upraszać  kobitki z linii lotniczych że jeszcze jedno wezwanie do bramki.

Hym... jakimś  cudem Jądrzej nie został przez nas ubity na tym lotnisku i polecieliśmy. W samolocie odetchnęliśmy z ulgą  bo po tych przygodach nawet dwugodzinny dojazd autokarem do  Brugii z nieznanego stanowiska wydawał  nam się lightowy.  Teraz o  miejscu ktore nawiedziliśmy. Flandria czy też tzw. Region Flamandzki to ziemie dawnego Hrabstwa Flandrii, jak i  insze zamieszkałe przez ludność mówiącą po flamandzku, znaczy gulgoczącą w południowo niderlandzkim dialekcie. Język ten brzmi dla naszego ucha dość egzotycznie, cóś jakby niemiecko - holenderski wymawiany z ustami pełnymi jedzenia. Flamandowie  gulgoczą nader chętnie i są cóś bardziej ekstrawertyczni niż sobie to mła wyobrażała, mało w nich chłodu ludów północy Europy. Może nie są tak wylewni jak Włosi ale za to wyraźnie okazują że kochają radości życia, sprawili na mła wrażenie zapamiętałych sybarytów. Najwyraźniej  nie przeszkadza im to jednak w skrupulatnym liczeniu pieniążków. Czuć w w tym kraju ducha północnej Italii, który zalągł się tu już w średniowieczu, wraz z przybyłymi z miast włoskich przedstawicielami biznesu.


No dobra, tzw. rys historyczny. Ziemie dzisiejszego Regionu Flamandzkiego  w starożytności były zasiedlone przez plemiona Celtów, Rzymianie zrobili z nich część swojego imperium. Od III wieku Celtów zaczęli wypierać Germanie, były to plemiona Franków i Fryzów. W VIII wieku kraina znalazła się w państwie Karola Wielkiego a po jego rozpadzie była lennem królów Francji. Począwszy  od XII wieku aż do wieku XV Flandria  była najbogatszą i najgęściej zaludnioną częścią Europy. Była też   największym organizmem  gospodarczym naszego kontynentu, co niestety powodowało chęć możnych tego świata aby na tym skrawku Ziemi położyć łapy i czerpać dochody. Flandria wypracowała to bogactwo produkcją tkanin, sukna  i przede wszystkim  handlem tymi i innymi towarami. Flandria bardzo wcześnie została krajem mieszczan, kolebką kapitalizmu ale zakochana była w rycerskich legendach. Taki zdziwny dualizm uplingł się  w tej krainie. Jej  rycerze  licznie brali udział w wyprawach krzyżowych a  w roku 1204  hrabia Flandrii, Baldwin IX został nawet władcą Cesarstwa Łacińskiego w Konstantynopolu ( "panował" w zasadzie tytularnie jako Baldwin I ). Słynny hrabia Thierry Alzacki, po prawdzie uzurpator, cztery razy wybierał się do Królestwa Jerozolimskiego, poślubił królewnę Sybillę z rodu Anjou, która w historii Flandrii zapisała się jak prawdziwa córka krzyżowca - pobożna baba z piekła rodem ( doprowadziła do ataku odwetowego po najeździe hrabstwa dokonanego podczas nieobecności Thierrego przez Baldwina IV z Hainaut, po czym godnie wstąpiła do klasztoru podczas trzeciej wyprawy krzyżowej męża, widać uznała że sześcioro żywych potomków wystarczy dla podtrzymania potęgi rodu ). Już samo to że hrabiowie flandryjscy koligacili się z domami królewskimi świadczy o randze tego hrabstwa i znaczeniu jego panów. W XII wieku Hrabstwo Flandrii było politycznym mocarstwem władającym nie tylko Flandrią ale ziemiami dzisiejszej północnej Francji. 

Thierry i Filip Alzaccy z dynastii Adalbertów uzyskali kontrolę nad społecznościami miejskimi, często siłą narzucając im swój ład, ale też wspierając ich rozwój ekonomiczny poprzez nadawanie im przywilejów. No cóś za cóś to było. W latach 1301–1320 toczyła się wojna w obronie niezależności regionu, ponieważ ten szczwany lis, król Francji Filip IV Piękny ( ten co ujarzmił papiestwo i spalił templariuszy, którym winien  był kasę ), od zawsze szukał pieniędzy na pokrycie swoich wydatków i wyczuł odpowiedni moment na zagarnięcie hrabstwa. Jego następcy kontynuowali wojenkę. W wyniku tej zawieruchy dziejowej  część Flandrii znalazła się w granicach francuskich. Oczywiście Comté de Flandre należące do Francuzów nie mogło podobać się Burgundczykom ani Anglikom, działo się. Dla Anglików zresztą  Flandria od dawna była solą w oku, pomiędzy hrabstwem a królestwem  toczyły się wojny.  Uważa się  że sprawa zwierzchnictwa nad hrabstwem była  jedną z przyczyn najdłuższej z europejskich wojen, wojny stuletniej.W wyniku koligacji rodowych  hrabstwo przypadło władcom  Burgundii, konkretnie to w 1369 roku syn króla Francji Jana II Dobrego, Filip Śmiały, obdarzony za męstwo przez ojca tytułem księcia Burgundii - do tej pory Burgundia była hrabstwem, jak Flandria  - władał obiema tymi  krainami, które wniosła mu w posagu córka Ludwika II, Małgorzata Flandryjska. To wtedy zaczęły się czasy kiedy we Flandrii przebywał książęcy dwór uchodzący za najbardziej wyrafinowany w chrześcijańskim świecie. Hym... Medyceusze i papieże zazdraszczali. W XV wieku we Flandrii, daleko geograficznie od Włoch a mentalnie to tuż za miedzą, rozpoczął się renesans.  Flandria stała się centrum rozwoju malarstwa. Jakby kto nie wiedział to stąd włoscy mistrzowie quattrocenta czerpali natchnienie. Po śmierci Karola Śmiałego w 1477 roku, dzięki małżeństwu z jego córką Marią, władzę nad prowincją objął przedstawiciel rodu Habsburgów, arcyksiążę  Maksymilian.

W 1482 roku po układzie z Arras Flandria przeszła pod rządy hiszpańskiej linii Habsburgów, Filip I Habsburg zwany Pięknym, mąż Juany Wariatki został władcą najbogatszych krain Europy.  To jego i Juany dzieci odziedziczyły  Flandrię i  Hiszpanię. Przez cały czas kiedy na szczytach władzy  toczyły się wojenki o władzę nad Flandria i zawiązywały spiski oraz zawierano układy, flamandzkie miasta toczyły własne wojenki z władzą zwierzchnią.  Mieszczaństwo flandryjskie miało aspirację jak mało które mieszczaństwo w Europie, chyba tylko w miastach Italii działo się podobnie. Mieszczanie chcieli prowadzić własną politykę i w chwili słabości władców kombinowali  uzyskiwanie przywilejów mając na celu wydutkanie szlachty. Najważniejszymi ośrodkami na ziemiach flamandzkich były  Brugia, Gandawa. W czasie wojny o niepodległość Niderlandów, toczonej w latach 1566–1581, Flandrię podzielono na część katolicką czyli południową, która przystąpiła do unii w Arras w 1579 i część protestancką czyli północną, która przystąpiła do unii w Utrechcie. W roku 1678 w wyniku starań króla Ludwika XIV południowa część hrabstwa powróciła do Francji jako Flandria francuska. Pozostała część Flandrii po wymarciu hiszpańskiej gałęzi Habsburgów, dostała się Habsburgom austriackim. W roku 1789 wybuchła rewolucja skierowana przeciwko cesarzowi Józefowi II i rok później Flandria należąca dotychczas do Habsburgów stała się oddzielną prowincją, do której przyłączono także otrzymaną od Francji Flandrię francuską. Hym... otrzymaną. Taa... po prostu w roku 1794 Flandria została zajęta przez Francję, która utworzyła na jej terenie Republikę Batawską. Flandria jako oddzielny organizm państwowy przestała wówczas istnieć, stała się historyczna krainą. Pomiędzy 1814 i 1830 wchodziła w skład Niderlandów, w roku 1830 jej ziemie rozdzielono miedzy Belgię, Francję i Holandię. 

 

Dobra tyle skrótu z  historii, już wiecie że pojechałam do kraju z zarąbistymi dziejami, takimi że opowiastki z cyklu winter is coming troszki jakby nudnawe się wydają.  Teraz o fotkach. Mła fociła jak dalekowschodnia wycieczka, nawet syrenka czyniąca selfie na fotce obok wymięka. Mła była bezczelna, nie dość jej było zabytków i  obiektów muzealnych, mła bezczelnie ludzi podglądała, voyeuryzm totalny stosowała, co zresztą doprowadziło ją do odkryć na miarę mistycyzmu pewnego baranka. Otóż uchował się we  Flandrii typ etniczny widywany na starych obrazach. To zakrawa na cud że w kraju wielokulturowym, gdzie na ulicach widuje się ludzi o kolorze skóry od najciemniejszego brązu, poprzez wszystkie odcienie kawy z mlekiem do niemal alabastrowej bieli,  człowiek może zobaczyć twarze widziane na XV wiecznych malowidłach. Takie cóś mła się zdarzyło pierwszy raz w Krakowie, gdzie naszła młodego, rudowłosego Żyda z obrazu Wyspiańskiego, podobnie miała we Włoszech i jeszcze paru inszych miejscach . Tym razem przeniesieni z przeszłości zostali zobaczeni w knajpce w Brugii,  koło Vismarkt, gdzie miejscowi emeryci zbierają się na karciane gierki. Święty Łukasz przyglądał się  znad kufla piwa  tym swoim wzrokiem wszystkowiedzącym partyjce rozgrywanej przez świętego Piotra. W końcu natchniony przez Ducha, choć mła się wydawa że po prostu licytował w myślach. Anonimowy towarzysz donatora obrazu od objawienia usiłował za to zakumplować się z kaczką nad rzeką  Leie w Gandawie ( tamtejsze kaczki w przeciwieństwie do tamtejszych łysek są nadzwyczaj towarzyskie ). Mła przez tych znajomków z obrazów czuła tzw. mieszane uczucia, była zaniepokojona tym podobieństwem a jednocześnie nim uspokojona -  w końcu starzy znajomi, tyle razy ich oglądałam na reprodukcjach.

Nie myślcie że mła to tylko tak słodziutko, sami święci i zakochani. Mła udała się w miejsce zwane Glassstraat, do tak zwanej dzielnicy czerwonych latarni, które tak naprawdę są niebiewskie, co widać na załączonej fotce. Niestety nie wyszły mła zdjęcia z tej lepszej części galerii, która wygląda mła na stary pasaż handlowy. Tam w tzw. szacownej oprawie, w podświetlonych oknach wystawowych prezentują się dziewczyny do wzięcia. Mła ich nie fociła bo one pracują między innymi pozując za piniążki, których mła nie miała. No trzeba zachować troszki przyzwoitości a nie na krzywy ryj robić zdjęcia dziewczynom dla których focenie się w stroju prawie że Ewinym to część pracy zarobkowej. Wicie rozumicie, tzw. pracownik branży rozrywkowej w dziale zabaw sprośnych vel osobista trenerka, trener seksualna/ ny w Belgii płaci podatki i to wysokie więc szaconek się należy, bo z pracy tej branży też utrzymuje się szpitale i szkoły. Mła ma troszki kłopot z tym wystawianiem w oknach, bo  w tym jest cóś z ludzkiego zoo, z drugiej strony miasta pozwalające na tzw. prostytucje okienną lepiej kontrolują czy aby pracownice czy pracownicy to tak same/sami z siebie ścieżkę kariery obrały/li. W dobie kiedy handel  ludźmi przynosi największe zyski na świecie, przewyższające wielokrotnie zyski z dragów i handlu bronią, to czuwanie nad tym swawolnym biznesem wydawa się być mła sprawą na  tyle ważną że wystawki mogą się świecić na okrągło. A poza tym w dzisiejszym  świecie gdzie licealistki fikają na golasa przed kamerkami żeby przejść płynnie do wymiany innych usług, to mła te  panienki z okienek wydajo się solidnymi rzemieślniczkami w starym stylu. Hym... powiew nostalgii  - za moich czasów to wszystko, Panie tego, jakość  trzymało. I bez chichujków tu na temat roboty ręcznej.


We Flandrii można znaleźć miejsca w których niegdyś  mieściły się przybytki uciech. Tak nawiasem pisząc były to miejsca mające wiele wspólnego z higieną, bowiem w średniowieczu, w czasach największej potęgi Flandrii, namiętnie prostytuowano się w łaźniach. Dopiero epidemia czarnej śmierci w połowie XIV wieku położyła kres radosnemu i swawolnemu pluskaniu się w wodzie, bowiem woda stała się czynnikiem przenoszącym chorobę. Przez skórę przenosiła. Taa... zakaz publicznych ablucji dla większości będących jedyną możliwą forma dbania o higienę w chłodniejszych miesiącach, plus brak zwyczaju prania co lepszej odzieży i trzebienie zwierząt polujących na gryzonie jak wiadomo uratowały świat ale w jego wyniku słowo "chędożyć" utraciło sporo z dwuznacznego  znaczenia. Jakby na domiar złego do Europy zawitała kiła i już nie sposób było zawodu uprawianego przez panie swawolne traktować inaczej niż zagrożenia. Profesja z tako tradycjo stała się  be. Nie że wcześniej była bardzo szanowana czy cóś, dawne flandryjskie swawolnice nie miały statusu weneckich kurtyzan, nie te klimaty ale wpisywały się w społeczeństwo. W wielu częściach Europy, na naszych ziemiach także, średniowieczne prostytutki tworzyły cóś na kształt cechowych stowarzyszeń, miały swoje patronki - najczęściej Marię Magdalenę lub Marię Egipcjankę ( ta pierwsza była też patronką statecznych matron usługujących księżom ), w niektórych miastach zezwalano na udział w procesjach kościelnych takowym stowarzyszeniom. Ranga zawodu nie była zbyt duża, porównywalna z dostarczaniem rozrywek typu kuglarstwo. Do kata czy grabarzy  było jednak daleko. Dziś jako wspominki po tych czasach tylko tabliczki wiszą na domach w których mieściły się stare łaźnie. A studenci płci męskiej uniwersytetu w Gandawie, często gęsto beneficjenci programu Erasmus, zwanego jakże słusznie programem Orgasmus, po internetach się szlajają i dziuple oraz miejsca po wycięciu konarów ozdabiają natchnionymi wizerunkami. Prostytutkom zostają klienci w wieku  70+ i jakieś menelowate z kraju nad Wisłą ( mła nie spotkała wielu rodaków w Belgii ale pod okienkami panienek z Gandawy polski język usłyszała ).

Mła fociła też rzecz jasna  tzw. widoczki, zabytki którymi Flandria ućkana jak kesks bakaliami, szczególiki przyciągające jej oko. Palec ją boli od naciskania  spustu migawki. No ale trudno było nie focić, mła tu się w końcu publicznie  zobowiązała a Flandria naprawdę warta focenia. Zdaniem mła prawo do oblookania Brugii powinno mieć rangę prawa człowieka, uroda miasta jest z tych zatykających. Po obejrzeniu Brugii mła stwierdza że Gandawa jest tylko urocza. Hym... Gandawa po prostu miała pecha że mła najsampierw zobaczyła Brugię, bo tak po prawdzie Gandawa  to miasto jak najbardziej godne zwiedzenia i to takiego z wyjściem poza starówkę. W obu miastach są zbiory muzealne kategorii "człowiek oczopląsu dostaje" - van Eyckowie, Bosch, Rogier van der Weyden, Hans Memling, Breughelowie, Rubens, mali mistrzowie holenderscy, Ensor, van de Velde, Magrite. Przy oglądaniu tzw, prymitywistów  flamandzkich nawet Mamelon i Jądrzej, z lekka przerażeni muzealnym tarzaniem się w rozpuście przez mła,   stwierdzili że reprodukcje nie są w stanie oddać tego jak te obrazy są namalowane. Ekspozycje są świetne, oświetlenie tak dobrane i ustawione  że  człek widzi pełnię kunsztu artysty - mła jest zachwycona tymi kolekcjami i sposobem ich wystawienia. Nawet gdyby we Flandrii widziała tylko muzea sztuki, uważa że było warto ją nawiedzić. No ale widziała więcej niż baranka van Eycków, któren jest mistyczny, mityczny, magiczny a po dokładnym oblookaniu pyszczka to nawet jakby maciczny. Mła z doświadczeń mistrzów korzystała, co widać  choćby bo fotkach zakochanej pary, znaczy jak się bliżej przyjrzycie to zobaczycie że zakochana para czaiła się już na fotce z nową architekturą,  tak jak mimowolni świadkowie świętych zdarzeń na XV wiecznych  obrazach.

Oczywiście samą sztuką nasza grupka nie żyła, wszyscy jesteśmy okrutnie  chlani, choć Dżizaas i Jądrzej wyglądają jak szczypiorki. Zacznę od słodyczy bo to najbliższe mojemu sercu, choć właściwie to raczej mojemu żołądkowi. Zaczynek zaczątku zaczynamy od rzeczy specyficznej, która nie każdemu smakuje, bowiem słodycz jest to straszliwa. Hym... zdaniem niektórych to cukier jest coś mniej słodki. Cukiereczki zwane cuberdons to specjalność  Gandawy, tam w każdym sklepie ze słodyczami a także na stoiskach typu "sprzedaż skąd się tylko da" można je kupić. To są takie nadziewane żelko landrynki, najczęściej wyrabiane w formie stożka ale mła napotkała tyż ludzkie główki, które były bardzo niepoprawne politycznie, bowiem miały murzyńskie rysy twarzy. Cukiereczki wyrabiane są z gumy arabskiej, cukru i naturalnych aromatów owocowych. W to ostatnie mła powątpiewa, chyba tylko te najlepsze dostępujo zaszczytu kontaktu z prawdziwymi owocami bo zwyczajne cuberdons to jej zdaniem wykonywa Chemiczny Ali. Formy do cukierków wysypuje się amidonem i wlewa w nie syrop. On sobie powolutku zastyga w określonym kształcie. Im dłużej się czeka, tym gęstsze robi się wnętrze. Dlatego cuberdons powinno zjadać się do ośmiu tygodni od wlania do foremek, bo ma być chrupkie z wierzchu i lejące się w środku. Przysmak jest z tych z dorobionym rodowodem -  recepturę ponoć opracował ponad 150 lat kleryk z okolic  Brugii, nazwa cukiereczka  ma wywodzić się  "conne de clergé"  co oznacza hym... stożek kleryka.  Taa... Flamandowie mają w sobie to umiłowanie życia, he, he, he, ssanie stożków kleryka jest mocno dwuznaczne.  Na szczęście są i inne  wyjaśnienia zdziwnej nazwy tych cukierków. Cuberdons ma się wywodzić od  flamandzkiego słowa "kuper" oznaczającego  stożek co raczej prawdą nie jest bo cuberdons to nazwa francuska a  Flamandowie nazywają cukiereczek  "nozeke" czy "neuzke" co oznacza  nosek, na co mła załącza poniżej dowód.  Jest też teoria entomologiczna, nazwa słodyczki ma pochodzić  od wyrażenia "cul de bourdon" czyli  odwłok trzmiela.  

Czekolada belgijska wzbudziła w nas znacznie mniej kontrowersji niż cuberdons, cała nasza czwórka uznała że warta jest grzechu czyli przepuszczenia pewnej sumy euro. W roku 1528 Herman Cortes zapoznał Europę z czekoladą, pierwsze wzmianki o czekoladzie w Belgii pochodzą z roku 1635. Chwała belgijskiej czekolady ma niestety brzydko pachnące źródełko - król Lepold II Koburg i jądro ciemności w Kongo. Nie da się ukryć że w królewskiej kolonii odbywało się ludobójstwo na masową skalę, wysoka jakość surowca uzyskiwanego z upraw kosztowała życie setki tysięcy osób. Sprawa tak śmierdziała że w końcu Belgowie odebrali własnemu królowi nadzór nad koloniami. Twórcą magii belgijskiej czekolady był niejaki Jean Neuhaus, syn brukselskiego aptekarza, który to aptekarz wiele lekarstw produkowanych w swojej aptece pokrywał cienką warstwą czekolady aby było przyjemniej je łykać. W 1912 rok Jean, zainspirowany tm pomysłem oblał czekoladą słodkie kremy. I tak narodziły się belgijskie pralinki, ten mały czekoladowy cud. Trzy lata później madamme Neuhaus wymyśliła ballotin - specjalne, eleganckie opakowanie na pralinki. Inną słodkością czekoladową wartą grzechu są trufle powstałe z połączenia jej z masłem, śmietaną, cukrem i dodatkiem likieru cointreau. Co ważne, prawdziwa czekolada ma oznaczenie"Ambao", to w języku Suahili nazwa ziarna kakaowca. Belgowie pilnują jakości, bo na czekoladzie robią świetny biznes.

Co do belgijskich gofrów nie byliśmy już  tak jednomyślni jak w przypadku belgijskiej czekolady, te słodkie gofry z Liège jakoś  nie przemówiły do Mamelona i Dżizassa. Za to do Jądrzeja i mła jak najbardziej. W Belgii sprzedaje się dwa rodzaje gofrów, oba mają prawo  do zaszczytnego miana gofra belgijskiego. Gofry człek  piecze od neolitu ale to co uchodzi za wzorzec z Metr gofrownictwa urodziło się w  średniowieczu - od XIII wieku gofrownice czyli ciężkie żeliwne blaszki na zawiasach i z uchwytami, zaczęto ozdabiać po wewnętrznej stronie tak by wzory odciskały  się na cieście. Wówczas była to głównie heraldyka a gofry cóś przypominały nasze bożonarodzeniowe opłatki. Te  wypieki były popularne w całej Europie, handlarze sprzedawali takie prostackie z wzorem kratki albo plastra miodu, możni zajadał dzieła sztuki z wyciskanymi krajobrazami i herbami własnych rodów. O miejsce w który stworzono współczesnego gofra spierają się  Francja, Niemcy i na ostro Holendrzy i Belgowie. Pierwszy przepis na gofra pochodzi co prawda z 1393 roku z poradnika autorstwa męża dla młodej małżonki "Le Ménagier de Paris" ale jak twierdzą ci z północy to że któś cóś zapisał nie znaczy że sam wymyślił. Holendrzy mają przepisy pochodzące z XVI wieku ale Belgowie twierdzą że u nich nic nie trzeba było zapisywać bo pieczenie gofrów było tak powszechne że na co komu przepisy. Od XVI wieku żelazka do gofrów stały się głębsze a ich wzory ulegały uproszczeniu, takie gofry widać na obrazach Breughelów czy Boscha. W XVIII wieku wymyślono gofra z Liège.

Słodki, dość ciężki wypiek ze skarmelizowanym w środku perłowym cukrem stworzyć miał ponoć kucharz z biskupiego dworu. Gofr brukselski pochodzi z Gandawy, to w tym mieście w 1839 roku Maximilien Consael piekł różniste słodkości. W 1856 roku wypiekane z rzadkiego, niesłodkiego ciasta drożdżowego gofry zawiózł na jarmark w Brukseli i sprzedawał jako wyrób stołeczny, czyli bardziej pokupny. Z Brukseli te gofry trafiły na jarmarki w Amsterdamie i Rotterdamie i bardzo szybko odniosły tzw. komercyjny sukces.No to Holendrzy poczuli że muszą, podpatrzyli tajemnicę gofra i czym prędzej zaczęli go sprzedawać jako gofra "holenderskiego". Taa... Mła pragnie nadmienić że smakują jej oba typy belgijskiego gofra a także że to  co jadła w Sopocie jako gofra belgijskiego nie przypominało w niczym ani gofra z Gandawy brukselskiego ani tym bardziej gofra z Liège. Oczywiście żadna cukrowa słodycz nie wytrzymuje porównania z tą widzianą w niedzielne  popołudnie  na jednej z wystaw gandawskiego sklepu. Słodycz położyła się na widok zainteresowanej nią mła  na grzbieciku i czym prędzej rozpoczęła majtanie w powietrzu łapkami. Zdaniem mła to była najpiękniejsza z wystaw sklepowych jakie widziała we Flandrii, bezkonkurencyjna.

Mła w tym miejscu przerywa bo znów jej wpis kilometrowy wychodzi z klawiatury.