Do Sirmione przygnała nas opowieść kerownika Dżizaasa o urokach miasteczka i blaknące wspominki Mamelona, która była w Sirmione jakieś ćwierć wieku temu. Niech szlag trafi pomysł przyjazdu na półwysep, na którym się Sirmione znajduje, w Dzień Wyzwolenia! To była prawdziwa droga przez mękę. O ile po wyjeździe z Salò droga zapowiadała się na luźniutką o tyle im bliżej półwyspu tym większa liczba samochodów wokół nas. Przy samym półwyspie dzikie zawody, turyści zsamochodowani polują na miejsce parkingowe. Podstępne podjeżdżania i takie tam zabawy okraszane wybuchami południowego temperamentu. Na sam półwysep nie sposób się było dostać bo któś poszedł po rozum do głowy i wpuszcza się tylko tyle samochodów ile jest w stanie pomieścić się na półwyspianych parkingach, zatłoczonych w dzień świąteczny do wypęku. Kursuje autobus wahadłowy, sztuk parę samochodów w tę i we w tę i szlus. Promenada do miasteczka zatłoczona jak rzymskie Schody Hiszpańskie w sezonie, tłumy dzikie a bambini darły japy jeszcze mocniej niż te w bazylice w Bergamo. Jakby było mało wokół architektoniczna groza, hym... Jądrzej jako pierwszy wypowiedział ponuro brzmiące - "Władysławowo!". No coś jest na rzeczy, słynny włoski design jakby zapadł się pod ziemię, półwysep oblepiony jest zabudową w stylu późny XX wieczny kurort nadmorski gdziekolwiek. Naprawdę gdziekolwiek, na włoskiej gelaterii mła dostrzegła napis "lody, lody" , na widok tłumów kłębiących się wokół tego przybytku zrobiło się mła lodowato jakby zawiało od Bałtyku. A to wszystko ohydnie kurortowe w tzw. przecudnych okolicznościach
przyrody, na promenadzie tłum, miasteczko zapchane a wokół na jeziorze
stadka ptoków i chlapiące się przy brzegu żółwie. Jezioro dziko przyrodnicze a na półwyspie turystyczne piekło. Apogeum to piekiełko miało w okolicach Castello Scaligeri vel Rocca Scaligera, gdzie liczba człeka na metr kwadratowy osiągnęła tak katastroficzne rozmiary że Klub Rzymski wieszczący w latach 70 ubiegłego wieku przeludnienie planety, byłby prawdziwie usatysfakcjonowany grozą tej sytuacji. Jak się domyślacie groza na grozie zrobiła na nas nieliche wrażenie. Dopiero widok sprzedawcy granity i lemoniady z cytronów na tle zamkowych murów wlał w nas nadzieję że może nie będzie to tragiczna pomyłka turystyczna.
No bo wicie rozumicie, widok zamku, twierdzy strzegącej jedynego punktu dostępu z lądu do miasteczka był taki mało "władysławowski". Staroć to staroć, się wybroni i jeszcze doda splendoru kurortowisku rozciągającemu się od południa półwyspu. Od północy spoko, spoko, rozciąga się miasteczko pamiętające głębokie średniowiecze a kto wie czy i nie czasy starożytne, bowiem w północnej części półwyspu znajdują się tzw. "Groty Katullusa" czyli nic innego jak ruiny rzymskiego domusu zbudowanego między końcem I wieku p.n.e. a I wiekiem naszej ery. Co prawda rzymskie ruiny to tak na samym cypelku ale wille bogatych Rzymian potrzebowały zaplecza a że było ich na półwyspie więcej, zatem mła nie wyklucza że kompleks willowy był tak solidnie rozciągnięty że wchodził w miasteczko, choćby częścią mniej reprezentacyjną. Rocca Scaligera strzegąca dostępu do miasteczka została zbudowana przez rodzinę Scaligeri w XIII i XIV wieku w dwóch fazach: pierwszą za czasów Mastino I i ostatnią za Cangrande I. Rodzina Scaligeri trzęsła Weroną i okolicą, historia pojawienia się jej na półwyspie jest związana z poskramianiem herezji, które tak po prawdzie było pretekstem dla pozyskania zdobyczy terytorialnej dla rodu. No ale po kolei, zanim dojdziemy do czasów panowania Scaligerich i zbudowanie przez nich zamku otoczonego wodami jeziora Garda, wspaniałej twierdzy o wysokości 47 metrów, bronionej przez trzy wieże, z ufortyfikowanym portem zwanym Darsena, będącym schronieniem dla jeziornej floty, znajdującym się na wschód od głównej budowli, zamku nadzwyczaj urodnego, którego blanki twierdzy zbudowane są na tzw. jaskółczy ogon - znak "firmowy" budynków Scaligerich, podczas gdy blanki portu zbudowane są w typie grotów włóczni, którego strzeże w dodatku wenecki lew dodany za czasów panowania Serenissimy, zacznijmy od czasów wcześniejszych, od czasów neolitu i starożytnych. Miejsce wznoszenia budowli na palach Lugana Vecchia położone jest pomiędzy Luganą a Colombare di Sirmione, zostało odkryte w 1996 roku i w 2011 roku wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, wraz z innymi prehistorycznymi neolitycznymi miejscami budowli palowych w całych Alpach. Mła nic nie słyszała ani nie czytała o zwiedzaniu tych stanowisk. Za to o dostępie do świadectw czasów starożytnych to i owszem, można zwiedzić wykopki.
Kompleks archeologiczny, badany już na początku
XIX wieku jest najważniejszym świadectwem
okresu rzymskiego na terenie półwyspu i uważany jest za najlepiej
zachowany
przykład rzymskiej willi w północnych Włoszech. Termin "Groty
Katullusa" wywodzi się z XV wiecznej tradycji , kiedy to
ruiny z podziemnymi częściami przed erą wykopalisk uważano za jaskinie.
Tradycja,
począwszy od Marina Sanudo Młodszego, podaje że willa należała do
Gajusza Waleriusza Katullusa, który w jednym z wierszy twierdził, że
jest
właścicielem posiadłości w Sirmione. Tak naprawdę to nie ma jednak
pewności, że ruiny willi to ruiny budynku w którym mieszkał łaciński
poeta, także ze względu na
potwierdzoną obecność innych willi wzdłuż półwyspu. Teren "Grot Katullusa" zajmuje powierzchnię około dwóch hektarów. Starożytna budowla miała plan
prostokąta o długości 167 metrów i szerokości 105 m, z dwoma przednimi
częściami po dwóch krótszych bokach i ogrodem, obecnie jest w jego miejscu gaj oliwny. Widoczne pomieszczenia willi noszą nazwy
umowne, wywodzące się zarówno z lokalnej tradycji, jak i interpretacji
podawanych przez badaczy podczas pierwszych wykopalisk. Znaleziska archeologiczne przechowywane są na stanowisku archeologicznym
w Sirmione i w Miejskim Muzeum Archeologicznym Giovanniego Rambottiego w
Desenzano del Garda, tam też chyba są jakieś wspominki po budowlach na palach. To skupisko willi na półwyspie było ważnym ośrodkiem w czasach rzymskich, Via Gallica
biegła wzdłuż południowego brzegu jeziora, a z czasem przecinała
przesmyk półwyspu Sirmione, miejsce które leżało przy tak ważnym szlaku nie mogło być nieważnym.
Od III do V wieku okolice Sirmione były miejscem
różnych starć. W 249 roku naprzeciw siebie stanęły armie Decjusza Trajana
i Filipa Araba , natomiast w 268 roku doszło do bitwy nad jeziorem Benaco
czyli Lago di Garda pomiędzy cesarzem Klaudiuszem Gotem a federacją Alemanów. W 312 roku miało tu miejsce pierwsze starcie wojsk Konstantyna I z wojskami Maksencjusza , które było preludium do bitwy pod Weroną. W roku 463 wojska Libiusza Sewera, pokonały Alanów na ziemiach Lugany. Te ciągłe utarczki, bitwy, podjazdy spowodowały że w pierwszych
latach V wieku końcowa część półwyspu Sirmione została dzięki sztucznemu
przecięciu przekształcona w wyspę i zostały tam następnie wybudowane fortyfikacje. Architektura obronna na półwyspie to starożytna sprawa, starsza niż zamek Scaligerich, tam po prostu było rzymskie castrum.
W pierwszej połowie VIII wieku Sirmione było własnością szlachcica longobardzkiego o przecudnym imieniu
Cunimondo, będącego dworzaninem króla Desideriusa. W 762 roku dworzanin ów popadł był w konflikt z dworzaninem królowej Ansy,
żony Dezyderiusza. Źle się to skończyło bo gasindio królowej Ansy nie przeżył bójki z Cunimondo. Za karę Cunimondo został
pozbawiony majątku i osadzony w więzieniu a jego majątek dostał się klasztorowi San Salvatore, założonemu "w celu zbawienia dusz" przez monarchów longobardzkich.
Królowa Ansa założyła filię klasztoru, odnawiając rzymską rezydencję i
budując bazylikę San Salvatore in Cortine. W tym samym okresie powstały
także pierwszy kościół San Pietro in Mavino oraz kościół San Martino in
castro Sermioni , czyli znajdujący się wewnątrz rzymskiego castrum.
Karol Wielki w roku 774 oddał "wyspę", zamek i
klasztor francuskiemu klasztorowi świętego Marcina z Tours. Jednak po kilku
latach majątek powrócił do klasztoru w Brescii wraz ze wszystkimi
przynależnościami, takimi jak port, kościoły półwyspu i dochody z
gruntów w okolicy. Kolejny cesarz, Karol Gruby, nadał klasztorowi przywilej urządzania targu rybnego, co przynosiło całkiem niezłe dochody z handlu solonymi czy suszonymi rybkami. W kolejnych wiekach panowanie klasztorów nad półwyspem malało, w roku 1158 półwysep należał,
przynajmniej nominalnie, do Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Cesarz Fryderyk
Barbarossa przyznał Sirmione szerokim gestem dość dużą autonomię, znaczy mieszkańcy podlegali bezpośrednio władzy cesarza.
W XIII wieku zarówno Fryderyk II w 1220 roku, jak i Konradin Szwabski w
1267 roku potwierdzili i rozszerzyli przywileje i koncesje fiskalne
przyznane miastu, potwierdzając cesarskie fideikomisy. Te dobrutki były nieprzedawnialne i niezbywalne, ostały się za panowania
Scaligerich, którzy pojawili się w wyniku pewnego aktu. Otóż przy ciężkim bałaganie, który powstał w wyniku tej radosnej germańskiej polityki w Italii, której wykwitem było Święte Cesarstwa Rzymskie Narodu Niemieckiego, wraz z upadkiem znaczenia tejże instytucji, co znalazło np. wyraz w ścięciu Konradina, mniejsze ośrodki miejskie szukały wsparcia większych miast. Ta sama historia co w Bergamo, Lovere czy Salò. Już w 1197 roku burmistrz Sirmione przysiągł wierność Weronie, tym
aktem łącząc miasto nad jeziorem Garda z miastem nad Adygą. Najbliższy z silnych sąsiadów dawał gwarancję przetrwania, oba miasta były gibelińskie czyli popierały cesarzy, no i w związku z tym Werona obiecała szanować cesarskie przywileje dane Sirmione. Sojusz był logiczny.
Werona była w wiekach XIII i XIV na tyle silna, że naturalnym wydawało się uciec przed niepokojami pod jej opiekuńcze skrzydła. Niestety na Weronie ciążyła papieska ekskomunika, którą załatwiło miastu trzymanie się Konradina, cóś trza było zrobić aby ją zdjąć. Tymczasem w Sirmione jak na zamówienie znajdowała się liczna wspólnota katarów i członków wspólnoty zwanej Patareni vel Patarini, również uznawanych przez Kościół za heretyków. Jak stwierdzili inkwizytorzy przysłani tam przez trybunał, katarzy i Patareni przejęli całkowitą kontrolę nad miastem. No to werończycy przystąpili do likwidowania zaprzaństwa w Sirmione. W 1276 roku Mastino della Scala uzyskał od
soboru w Weronie możliwość zwerbowania dwóch kompanii żołnierzy do walki z
Patarini Sirmionesi. Kontrolę nad nimi powierzono Alberto, bratu
Mastino. Heretycy zostali
aresztowani i zamknięci w więzieniach w Weronie, gdzie początkowo byli traktowani dość łagodnie. Niestety wraz ze zmianą władzy w Weronie, czyli przekazaniem jej Alberto, 166 heretyków, którzy nie okazali skruchy, zostało
spalonych na stosie w werońskiej Arenie. Było to wydarzenie, które załatwiło sprawę z papieżem Mikołajem IV, pozwoliło zdjąć ekskomunikę z werończyków i ich władców. I tak Patarini Sirmionesi przywrócili mieszkańców Werony matce naszej Kościołowi. W związku z powszechną miłością
jaką ród Scaligeri po numerze z heretykami cieszył się na półwyspie, postanowiono wybudować na miejscu rzymskiego castrum Sermione cóś bardziej nowoczesnego, tak żeby ci z Sirmione darzyli werończyków należytym szaconkiem. Rocca Scaligera została ukończona za panowania
Cangrande I, syna Alberto, który dziś znany jest nie z wojennych zdobyczy, bo kogo obchodzi zdobycie Vincezny, Padwy czy Treviso, tylko z tego że był patronem Dantego. Łatwiej jakoś przejść do historii jako mecenas niż wojownik, zabijaką to trzeba być w większej skali.
W 1378 roku Sirmione
zostało podbite przez Gian Galeazzo Viscontiego , który odnowił
przywileje feudalne gminy Sirmione. Na początku XV wieku Sirmione zostało zostało z kolei przejęte przez Francesco Novello da Carrara , ówczesnego pana Werony,
a następnie w 1405 roku przeszło pod kontrolę Republiki Weneckiej, Serenissimy. Pod rządami Wenecji Sirmione straciło na znaczeniu, życie bardziej wartkim nurtem toczyło się w pobliskiej Peschiery. Było nadal
placówką wojskową, o czym świadczy budowa wewnątrz zamku małego
kościoła świętej Anny, przeznaczonego do kultu religijnego garnizonu. Miasto rozwijało się wolniej ale coś tam się działo. W XV wieku na pozostałościach kościoła San Martino in Castro zbudowano
kościół Santa Maria Maggiore. Panowanie Serenissimy zakończyło się w 1797 roku kiedy Sirmione zostało po raz pierwszy zajęte przez wojska
francuskie prowadzone przez Napoleona. Potem przez kilka następnych lat była taka reorganizacja że nazwy prowincji których częścią było Sirmione zmieniały się częściej niż paryska moda. Kiedy przyszła kryska na Matyska czyli Napka, w 1816 roku po Kongresie Wiedeńskim i ustanowieniu Królestwa
Lombardii - Wenecji pod administracją austriackich Habsburgów, Sirmione
zostało przydzielone do prowincji Brescia. W 1859 roku, podczas drugiej wojny o niepodległość Włoch,
Sirmione zostało zajęte przez wojska francusko - piemonckie, które w
bitwach pod Solferino i San Martino zwyciężyły armię austriacką. Sirmione włączono do Królestwa Sardynii.
Pod koniec XIX wieku miały miejsce prace nad intubacją wód termalnych.
Źródło termalne było znane już w XVI wieku , jednak głębokość, z której
wypływało, wynosząca 19 metrów poniżej poziomu jeziora, uniemożliwiała
dotychczas jego wykorzystanie. Dzięki rurze możliwe było uruchomienie
pierwszej termy i przeprowadzenie pierwszych analiz jakości wody, które
okazały się być należycie zasiarczkowane. Źródło termalne wypluwa z się bromowo-jodową wodę siarkową
pochodzenia wulkanicznego i obsługuje dziś dwie termy: "Catullo" w pobliżu
jaskiń o tej samej nazwie oraz "Virgilio" w rejonie Colombare. Mła czuła smrodek czarci czyli siarkowe wonie w pobliżu term. I tak Sirimione rozpoczęło karierę uzdrowiska. Jak uzdrowisko to się wysypały wille, ponownie. XVII wieczny pałac położony na centralnym placu Piazza Giosuè Carducci to było za mało rezydencjalności dla miasteczka.Villa Koseritz to willa położona na wzgórzu Cortine, z
ogromnym neoklasycystycznym parkiem z romantycznymi wtręcikami,
zbudowana przez hrabiego Kurta Von Koseritz, niemieckiego męża stanu
Księstwa Anhalt. Budowę rozpoczęto w 1898 roku, o zgrozo, na
ruinach starożytnych budowli. Von Koseritz mieszkał tam po przejściu
na emeryturę ( 1903 ) aż do wywłaszczenia przez Królestwo Włoch podczas I wojny światowej na mocy traktatu londyńskiego. Willa funkcjonuje obecnie jako luksusowy hotel pod nazwą Villa
Cortine. Miejsce raczej dla zamożnych. Nie jest to najsłynniejsza z willi Sirmione, naj - naj willowy półwyspu to Villa Meneghini - Callas, która pierwotnie należała do rodziny Giannantoni,
przemysłowców, przedstawicieli burżuazji lombardzkiej. Sama willa to nie jest cóś co wywoła ochy i achy u miłośników architektury, atrakcją jest dlatego że Giovanni Battista Meneghini przywoził tu w latach 50 XX wieku chyba największą primadonnę assolutę ubiegłego stulecia - Marię Kalogeropoulu vel Kalos, światu znaną jako Maria Callas. Historia Marii i Giovanniego to historia Pigmaliona zakochanego we własnym dziele. W latach 40 Maria nie przypominała osoby znanej nam z okładek płyt czy plakatów, była typową primadonną wagi ciężkiej, znaczy pudło rezonansowe miało słuszne gabaryty. Jakby tego było mało była krótkowidzem i nosiła okulary o dużej mocy soczewek. Giovanni Battista Meneghini był wielkim entuzjastą opery, Tak kochał śpiew Marii że dla tego śpiewu się z nią ożenił w 1949 roku. Porzucił interesy i został jej impresariem.
Po
latach Maria mówiła o Giovannim, że kochała go tak, jak córka kocha
swojego ojca a on nadmiernie przejął się rolą ochroniarza głosu. Trzymał
ją w chałupie, chronił przed zaziębieniami, ograniczał kontakty
towarzyskie, bojąc się że jej talent może zamienić się w celebryctwo.
Niegłupi był ale nie przewidział że kobieta to nie tylko głos ie te
zabiegi wokół jej wyglądu to niekoniecznie tylko po to by lepiej
wypadła na scenie. W końcówce lat 50 państwo Meneghini zostali
zaproszeni na jacht rodaka Marii, Aristotelesa Onasisa. Maria była już
wtedy należycie odchudzoną laską o wyrazistej urodzie. Sekret tej
szczupłości siedział sobie cichutko we wnętrzu Marii i nazywał się
tasiemiec celowo połknięty. Mało urodziwy Aristoteles oprócz kasy miał
sporą charyzmę, ludzie którzy się z nim stykali albo go nie cierpieli
albo uwielbiali, Maria należała do tej drugiej grupy. No i stało się
jak przewidział Giovanni, im bardziej Maria angażowała się w romans z
Aristotelesem, tym gorzej śpiewała. Państwo Meneghini rozstali się na
początku lat 60 a w roku 1966 wzięli rozwód. Dla Marii nastał zły czas,
straciła dziecko, które urodziło się zbyt wcześnie a Aristoteles zaczął
adorować panią Kennedy, wdowę po J.F. K., z którą się wkrótce
ożenił. To małżeństwo nie było szczęśliwe i Aristoteles znów szukał
pocieszki u Marii. Także i jemu zmarło dziecko, w sposób tragiczny stracił syna, z którym wiązał duże nadzieje. Zmarł połamany przez życie w 1975 roku, jako najbogatszy człowiek na świecie, a Maria przeżyła go tylko o dwa lata, odeszła jako cień po dawnej gwieździe.
Nieszczęśliwi oboje, on nie umiał jej docenić, ona go przeceniała.
W Sirmione Marii Callas nie zapomniano, jest tu zarówno jej muzeum w Palazzo Callas, willa, która jest obecnie w prywatnych rękach, chyba jakichś spadkobierców rodziny Meneghini i park jej imienia. Dla miasteczka Maria jest równie ważna co Rocca Scaligera. Samo miasteczko jest rzeczywiście urocze, byłoby jeszcze bardziej gdyby wybić przynajmniej połowę turystów, tę, która nie bardzo wie po co właściwie tu przyjechała. To znaczy nie wie co zrobić poza pożarciem lodów i nabyciem w którymś z licznych sklepików wszystkiego co Italia oferuje, od weneckiego szkła począwszy na sycylijskiej ceramice kończąc. Nie że mła jakoś strasznie wybredna, przesubtelna i wyrafinowana że mało nie pęknie z tego wyrafinowania, mła jednakże denerwują ludzie którzy tłoczą się w tak urodnym miejscu ledwie na dwóch uliczkach bo przeca przyjechali tu zjeść i pamiuntki kupić. W przeuroczych miejscach na półwyspie ludziów nie było aż tak dużo, za to kole bud z cóśkami dzikie tłumy. Mła ma wrażenie że tym ludziom kłębiącym się na promenadzie, przed zamkiem czy na dwóch głównych ulicach miasteczka tak naprawdę to wsio ryba gdzie są, byleby cóś zjeść i pamiuntkę stosowną nabyć. No kurortowo na maksa że aż żal tyłek ściska. Mła chyba zniosła by ten tłum, gdyby rzeczywiście spotykała ludzi wszędzie na półwyspie. A tymczasem gaje oliwne gdzie wśród starych drzewek kwitną rozmaryny, szałwie i lawendy, gdzie po ciętych żywopłotach z pierwszokomunijnego mirtu obłędnie pachnącego wspinają sie pędy kwitnących "dzikawych" róż są puste, w niektórych gajach byliśmy jedynymi przechodzącymi przez tę zieleń osobami. No może nie licząc bardzo zdziwnych ptoszków, przypominających kolibry i kotów, łakomie spoglądających na to ptasie trzepotanie. Znaczy jedynymi ludzkimi osobami. Podobnie jest w stareńkich kościołach, takich pamiętających nie tylko ostatnie tysiąclecie.
Najstarszym kościołem zachowanym na półwyspie jest kościół San Pietro in Mavino. Świątynia położona jest w najwyższym punkcie półwyspu i swoją nazwę wzięła prawdopodobnie od łacińskiego summa vinea, co można tłumaczyć jako "winnica położona na szczycie", z której to starożytnej nazwy najprawdopodobniej wywodzi się współczesna nazwa wzgórza Mavino. Kościół jest wzmiankowany w VIII wieku, był tu za Longobardów. Budynek kościoła został przebudowany w XI wieku a podwyższony i przebudowany w kościół jednonawowy w roku 1320, natomiast jego dzwonnica zbudowana w 1070 roku nie uległa dalszym zmianom. Freski z trzech absyd tej świątyni pochodzą z wieku XIII i XIV, kiedy kościół był powiększany a te które znajdują się na ścianach powstały późno, bo w wieku XVI. Hym... jak na XVI wiek i Włochy to byłoby to straszliwe zapóźnienie, mła cóś się zdawa że freski ze ścian to raczej powstały w wieku XV najpóźniej. No chyba że jaki samorodny twórca ludowy zabrał się za ozdabianie kościoła. W "wielkiej" centralnej absydzie znajduje się fresk przedstawiający Chrystusa siedzącego na tronie wewnątrz mandorli, po bokach znajdują się Dziewica Maryja i święty Jan Chrzciciel, poniżej aniołowie w trąby dmą, u stóp Chrystusa zmarli wstają z mogiłek, znaczy scena Sądu Ostatecznego. Flankowana przez dwa platany. Dla mła to najpiękniejszy fresk z tej świątyni. Uroczy jest też fresk z prawej apsydy, mła szczególnie intrygował święty Michał Archanioł z włócznią. Freski ścienne to w ogóle są raczej intrygujące niż hym... przepiękne. Mają w sobie ładunek emocjonalny jak to się zdarza w sztuce ludowej, dlatego mła ma takie podejrzenia w kierunku samorodnych talentów. To, czy freski ścienne znajdują się we właściwym miejscu, jest kwestią dyskusyjną. Pewne jest że cykl nie jest zakończony. Może jeszcze co gdzie odskrobią. Fajne miejsce, choćby dla urody położenia i fresków warto tu przyjść. Tylko że kościółek przeżyna z komerchą miasteczka, mało ludzi przychodzi tu oglądać budynek i freski. Na małym placu przed kościołem znajduje się pomnik wojenny Campana dei Caduti, na którym wyryte są nazwiska mieszkańców Sirmione, którzy polegli za swój kraj, głównie podczas obu wojen światowych. Mła jednak usiłowała wyśledzić cóś inszego, no niestety stwierdza że nie wypatrzyła śladów resztek po klasztorze ufundowanym przez królową Ansę. Ponoć są ale mła się chyba źle wgapiałą, pewnie nie w tym miejscu co cza.
Kościół Santa Maria della Neve , zwany
także jako kościół Santa Maria Maggiore, jest kościołem parafialnym w Sirmione. Zbudowano go w drugiej połowie XV wieku, kończąc budowę gdzieś koło roku 1510, na pozostałościach starego kościoła San Martino in Castro ( co zapewne odnosiło się do twierdzy, która w przeszłości zajmowała znacznie więcej terenu ), z którego pochodziła część materiału użytego do budowy nowej świątyni.
Fasada północna budynku opiera się na starożytnym murze otaczającym miasto.
Wolnostojąca
dzwonnica również była częścią tych umocnień. Innymi
słowy, pierwotnie nie była to nawet dzwonnica a wieża. Fasada wejściowa jest ozdobiona terakotą, przed nią w XVII wieku wzniesiono portyk z
pięcioma arkadami, który zajął część starego, przykościelnego cmentarza, o czym
świadczą płyty nagrobne umieszczone na jego posadzce. Ciekawostką jest że w jednej z kolumn portyku wykorzystano kamień milowy
poświęcony trzeciemu rokowi konsularnemu cesarza Juliana Apostaty. Hym... pamiątka po zaprzańcu wykorzystana przy budowie kościoła to rzecz która nie powinna dziwić na półwyspie heretyków.
Wnętrze kościoła jest jednonawowe ale kościół posiada pięć ołtarzy. Freski wotywne pochodzą
z XV wieku, najpóźniejsze z 1510 roku. Szczęśliwie w
Santa Maria Maggiore nadal znajdują się pozostałości starszych fresków z XIV wieku,
przymocowane do ścian. Są to freski namalowane w różnych okresach poprzedzających budowę obecnego kościoła w drugiej połowie XV wieku. Oznacza
to, że musiały kiedyś zdobić ściany San Martino in Castro i jakimś zrządzeniem losu przetrwać tak gruntowną przebudowę. Najprawdopodobniej część z nich oderwano i wykorzystano do ponownego ozdobienia wnętrza, wszak to Biblia pauperum, na swój sposób święty tekst. Godna oblookania jest drewniana statua przedstawiająca "Madonnę na
tronie", pochodzi z przełomu wieków XV i XVI. Krucyfiks z kolei pochodzi z XVI wieku i jego autorstwo jest przypisywane Domenico
Brusasorziemu . Organy w tym kościele są XVIII wieczne. Jeżeli myślicie że wiele osób oblookiwało ten gotycki kościółek to nic bardziej mylnego, cisza i spokój, żadnych wrzasków bambini, można się było nacieszyć do woli urodą niektórych fresków.
Kościół Świętej Anny niestety jest położony przy wejściu do miasta i twierdzy, dlatego zwiedziliśmy go dopiero wieczorem, kiedy dzikich tłumów w okolicy zamku już nie było. Jest to mały budynek kościelny, poświęcony matce Madonny, jego nazwa to Sant'Anna della Rocca. Podobnie jak kościół parafialny zbudowany w XV wieku, wewnątrz twierdzy, jak mła wcześniej już wspomniała dla obsługi duszyczek garnizonu weneckiego. Ostatnimi czasy coraz wincyj kontrowersji wzbudza to ratowanie duszyczek, pojawiają się insze koncepcje. Budynek na przestrzeni wieków był wielokrotnie przebudowywany i rozbudowywany, o czym świadczy nieregularny plan pięter. Sklepienie krzyżowe w prezbiterium i freski różnych malarzy powstały już w XV wieku. Wraz z dobudowaniem w XVII wieku nawy w formie sklepienia kolebkowego budowla zyskała obecne rozmiary. Elementami barokowymi w tej świątyni są zdobiony marmurowy ołtarz i reliefowe sztukaterie. Jak dla mła to one czynią to kościółkowe wnętrze czymś nietypowym dla Sirmione, które kościelnie to takie romańsko - gotyckie. Starszy jest jedynie fragment fresku Madonny z Dzieciątkiem nieznanego artysty z XIV wieku, wmurowany jako ołtarz. Pochodzenie fragmentu, na którym widnieje również herb Scaligerich jest nieznane. Kościółek nie posiada dzwonnicy.
Przy okazji ponownego zajścia w okolice twierdzy mła przytacza twierdzowe legendy. Za czasów Cangrande I, ze względu na imię tego członka rodziny, narodziła się legenda, że Della Scala byli spokrewnieni z jakimś awarskim chanem , który brał udział w lombardzkim podboju Włoch. Taa... awarskie chany, z Sycylii pochodzili, z żołnierzy zaciężnych. Nie ma to jak sobie dorobić paręset lat rodowodu. Insza legenda to ta o z czasów weneckich, o chłopcu o imieniu Ebengardo, który miał ukochaną o imieniu Arice. Podczas burzliwej nocy Elalberto, wenecki rycerz z okolic Feltre, poprosił o schronienie na zamku. Para gościła rycerza, który jednak zachwycony urodą dziewczyny, dołączył do niej w nocy w jej pokoju. Arice, przerażona zaczęła krzyczeć, więc Elalberto zadźgał ją na śmierć. W międzyczasie Ebengardo wbiegł do pokoju, gdzie zastał Arice martwą i oślepiony wściekłością chwycił sztylet Elalberta i zabił go. Znaczy jak we włoskiej operze Pucciniego, tylko orkiestra uszła z życiem. Legenda głosi, że do dziś w burzliwe noce można zobaczyć duszę Ebengarda wędrującą po zamku w poszukiwaniu Arice. Mła nic nie widziała, może dlatego że chmury znad zamku przegnało albo wzrok miała zmęczony poskramianiem bambini goniących kaczki. Załatwiałam gnojki jednym spojrzeniem, uciekały pod skrzydełka rodziców aż miło, he, he, he. Insza koncepcja wybiórczej ślepoty mła jest taka że schodząc na sam cypelek wyspy, na tę skalistość pokrytą wodą pełną żerujących karpione i innych zdziwności ( samą w sobie dość zdziwną, jezioro znane jest z błyskawicznego przybierania wód, co jest ponoć związane z jeziornymi, bardzo specyficznymi wiatrami ), wypatrując naturalnych term, mających gdzieś tam występować przy brzegu jeziora, mła się wzięła i nawdychała maryśki, którą młodzi ludzie na nadjeziornej skałce pod Grotami Katullusa raczyli się tak obficie że nie trzeba było samej i samemu palić żeby się ujarać. Rzeczywiście, mła z cypelka wróciła wyluzowana, nawet bambini jej nie ruszały i loda kawowego sobie kupiła. Droga po ogonku ( syrma to po grecku ogon, od tego wyrazu najprawdopodobniej pochodzi nazwa półwyspu, albo od wyrazu galijskiego sirmu, oznaczającego miejsce wypoczynku - mła jest za teorią ogona ) z powrotem do samochodu była przyjemna i nic we mła się nie trzęsło, nie dlatego że w przeciwieństwie do Salò, Sirmione nie jest tak narażone na trzęsienia. Zresztą do samochodu nie doszłyśmy, bo Jądrzej wyrwał do przodu i podjechał pod rechoczące trzy panie, prowadzące bardzo intensywne rozmowy na tematy ogólne. Ech... to powietrze nad Sirimione, nawet Maria bywała tu szczęśliwa.
Te drobiazgi to tylko fociłaś? Liściowe talerze i "twarzowe" świeczniczki wywołały u mnie ślinotok😄, bez sensu, ale ze śliniankami nie pogadasz😄. Fantastyczne miasteczko.
OdpowiedzUsuńSzczęśliwie dla mojego portfela bagaż lotniczy ma swoje ograniczenia. Miasteczko cool, tylko te dzikie tłumy... :-/
UsuńNo powiem ja Tobie, że kondycję to macie żelazną! Mnie by nogi w podniebienie weszły. Skorupy mną już tak nie ruszają jak Romaną, bo się uleczyłam w Bolesławcu - one wszystkie piękne en masse, a potem detalicznie to się w chałpie tylko stoją i kurzą. Natomiast te kościółki! Iiiiiiii! Piękności! Jak ja kocham takie stare świątynie! A te ławki stareńkie drewniane, wyszlifowane zadkami, kolanami i dłońmi wielu pobożnych pokoleń. To mnie zawsze rusza. W Ziemi Świętej miałam przeżycia orgastyczne, ale i swojski styl romański czy gotyk dech w piersi potrafią zatrzymać.
OdpowiedzUsuńNatomiast tekst "Znaczy jak we włoskiej operze Pucciniego, tylko orkiestra uszła z życiem." zrobił mi dzień! Wyję, ryczę i się turlam ze śmiechu :D
Dobrze, że mnie nie naszło na konsumpcję przy lekturze, bo ani chybi bym się zakrztusiła, zachłysnęła i zeszła! :)))))))))))))
Tekst z orkiestrą też mi zrobił dobrze🤣. A co do duperelek, to ja już platonicznie raczej, raczej bo ten ananas JEST LAMPĄ, a co do lamp to przy nich i łapki by mi zagarniały, przy radosnym kląskaniu ślinianek. Też bez sensu.
UsuńMamy Pieso, fakt. Zrobiliśmy jeżdżąc po Lombardii cóś około 1000 kilometrów. Kościółki w Sirmione i mła nakręciły, co widać we wpisie i ciężko mła zrozumieć że one mało kogo tam interesowały. Romańskie i gotyckie budowanie mało kogo interesowało, niemal wszyscy turyści uwzięli się zwiedzać Rocca Scaligera, poza tym nic dla nich nie istniało. No z wyjątkiem knajpek, lodziarni i sklepów. Ty się Zając śmiej a przeca Puccini to operowy rzeźnik, uwielbiał uśmiercać pod muzyczkę. Nie pisał muzyki pod przyjemne libretta.
UsuńRomi do mła ten szyszko ananas głośno przemówił ale kosztował coś ponad 250 eurosów i jakoś tak mi z tą ceną przemawianie doszło do ledwie słyszalnego szepciku. ;-D Za 250 euro to ja mam wypad na wakacje i to bywa że z samolotem.
UsuńNie wiedzieć czemu, byłam zawsze przekonana, a równocześnie zdziwiona, że nad tymi włoskimi jeziorami nigdy nie rosną trzciny. Coś jak Morskie Oko w Tatrach. Bo na zdjęciach jakoś ich nie widać. A tu proszę, trzciny. Czy to wyjątek?
OdpowiedzUsuńW ramach zachowania równowagi w naturze ( u Tabs cuda na kiju, romańskie kościoły, kultura i sztuka ) zaczęłam dziś sadzić cebulę. Może i marchew posieję, panie tego. I buraki... Opóźnienia mam, niewątpliwie.
Mła w sumie widziała sześć włoskich jezior, wszystkie w okolicach górzystych, nawet to w Lazio. W dwóch z tych sześciu zaobserwowała szuwarki, tak że nie jest to chyba standard. Jednakże weź pod uwagę że mła nie jest osobą która objeździła jeziora wzdłuż całej linii brzegowej, być może są miejsca solidnie zaszuwarzone, których mła po prostu nie widziała. Hym... chyba powinnam poszerzyć wiedzę i jaką wyprawę odkrywczą nakręcić. Mamelon właśnie z trybu "Nigdy wincyj!" przeszła w tryb "To gdzie teraz?", chyba znowu się nagrzewa i podeszwy zaczynają swędzieć bo wczoraj szperę robiła w tzw. okazjach biletowych. Na razie bezpiecznie bo po pierwsze Sławencjusz na nowym leku musi być przynajmniej parę dni pod opieką, po drugie mamy niedługo nagrany zimową porą wyjazd parodniowy. Nagrzanie podróżne Mamelona w tempie błyskawicznym po wizytacji jeziorek to zdaniem mła nic innego jak chęć powtórki z rozrywki - "bo nie widziałyśmy..." Mła spokojnie przyjmuje nieuniknione i kombinuje jakby tu Ewandkę odwiedzić w porze kwitnienia Olszynki, bo rodzima natura i umiejętności ogrodnicze Ewandki wzywajo. Mła by wysiała maciejkę ale gleba nadal sucha. Czekam na te burze z dżdżem.
UsuńU nas dżdż miał być ale nie przyszedł. No to pójdę podlać.
UsuńU mła lało w niedzierlne popołudniema potem w nocy z niedzierli na ponierdziałek, Mła powinna korzystać z namoczonej gleby i wykopki uskuteczniać ale ma latanie. No zawsze cóś. :-/
UsuńA u mnie lało właśnie w Sirmione, jak zwiedzaliśmy. Kolega nawet parasol musiał kupić. W związku z tym turystów było NIECO mniej. Po obejściu, zwiedzeniu miasteczka, parku, kościołów, poszliśmy na koniec i tem był pomost. Poszliśmy na niego i ... wyszło słońce więc położyliśmy się na wznak w pięknych okolicznościach przyrody i chyba był to dla nas najlepszy moment zwiedzania.
UsuńNo i ten Michał Archanioł (który jest mi bliski) w kościele św. Piotra uwieńczył moje zwiedzanie.
Może dobrze że lało bo w słońcu dopiero by była groza. Komercha odbiera urok miasteczku. Dla mła tyż najmilej było nad wodą i w pustych kościółkach. Choć podczas deszczu mogły nie być puste. :-/ Wiem że jestem okropna wobec innych ludzi "którzy też chcą zobaczyć", to że często nie wiedzą na co paczą przeca ich chęci zobaczenia nie dyskwalifikuje. Mła z jednej strony ma sama siebie ochotę bić młotkiem po łbie za elitarystyczne ciągoty, z drugiej strony tłum mła strasznie wnerwia. No mam tzw. ambiwalentne uczucie.
Usuń