Gdyby cudownym zrządzeniem losu udało się nam z Mamelonem cofnąć do czasów sielskiego dzieciństwa to nijak nie byłoby szans na "kolegowanie". Nie tylko różnica wieku ( jak Mamelon podlotkowała to ja "lałam" się z rówieśnikami o oszustwa do jakich dochodziło podczas gry w kamiennego chowanego ) ale przede wszystkim czujne ślepka mamuś wypatrzyłyby ten groźny potencjał powstały z naszego duetowania. Na pewno miałabym zakaz dotyczący zabaw z tą starszą dziewczynką mającą dziwne pomysły. Ciekawe jakby Krysia motywowała swój zakaz dotyczący zabaw Mamiego ze mną, podejrzewam że wciąganie w nałogi byłoby na tapecie. Dziecięca przyjaźń pewnie byłaby jazdą na lodzie, bez opanowania podstaw takowej. Dorosła przyjaźń jest wyposażona w "Samouczek Jazdy Na Łyżwach", którego obydwie oczywiście nie czytałyśmy. No taka nasza uroda. "Podane na dwóch talerzach" nie stanowimy jakiegoś szczególnego zagrożenia, razem zdarza nam się mieć odjechane pomysły. Ostatnim nieźle pokręconym gryplanem był szokująco szybko ( z dnia na dzień ) uknuty wyjazd na dobre włoskie jedzenie, bagatela, tylko 300 kilosów od Łodzi. Czujność mamelonowego Sławka została uśpiona opowiadaniem o zakupach roślinnych które bezwzględnie powinny być dokonane na miejscu w szkółkach ( logicznie to było podane, najlepiej sprawdzić naocznie jakość kupowanych roślin ). Przekonałyśmy nawet same siebie, więc Sławek nie miał szans ( choć mam wrażenie że i on czuł zew przygody vel zapach włoskiej kuchni, bo coś wyjątkowo szybko zrozumiał tzw. słuszność sprawy ). Błyskawicznie Mamelon namówił przyjaciółę ze szkoły, Ewę, na dołączenie do tercetu ( z Ewą Mamelonowi pozwalali się "kolegować" - bo jej dobrze nie znali, he, he ) i jako kwartet wybraliśmy się na ekskursję w celu zjedzenia italiańskiego obiadku.
Przez Radliniec i Chyby ( alibi ) dotarliśmy do położonej w Nowym Gorzycku, na trasie do miejscowości Pszczew, restauracji "Villa Toscania" i w tej na północ wysuniętej placówce włoskiej gastronomii bezczelnie i nagannie daliśmy upust sarmackiemu brakowi umiaru. W granicach Pyrlandii zwanej inaczej Wielko To Polską obżeraliśmy się ravioli i pieczonym po italsku mięskiem. Szczególną uwagę poświęcę tu ravioli zawiniętym w formie małych cukiereczków, odpowiednio potraktowanym odpowiednim tłuszczykiem. Przy stole rozgorzała dyskusja nad wyższością ravioli zielonego ( verde do nieprzytomności, ser ricotta, szpinak ) nad ravioli żółtym ( kurki, ser ricotta i morze parmezanu ). Ja jestem w obozie kurkowym, Ewa i Sławek w obozie verde a Mamelon, którego bocian przez haniebne niedbalstwo nie przyniósł na ziemię Kampanii ( gdzieś pomiędzy najlepszą pizzerią okolicy i winnicą z tradycjami ) tylko rąbnął w polską kapustę, jest w obu obozach na raz. Na ravioli z mięskiem nie było już miejsca i dobrze bo Mamelon, mogłaby przypominać polską partię chłopską, która zawsze jest za tym co aktualnie figuruje w menu koryta. W ramach drugiego dania pożarliśmy mięsko. Karkówweczka ( moje żarełko), polędwica, schabik - dobrze przypieczone ale soczyste ( medium w wypadku polędwicy ). Do tego dobry sos czosnkowy. Rany, w kraju przepiekanego mięsa, w którym włoska kuchnia kojarzy się nieodmiennie z pomidorowym, keczupopodobnym sosem, tonami suszonego oregano i niesamowitą ilością czosnku , którymi traktowane są potrawy - ten obiadek to była prawdziwa uczta. Sławek bezczelnie wyłudził deserek ( panna cotta z musem truskawkowym ), wypił trzy "amerykańskie" kawy ( Ewa jedną ale ona ma mniejszą "wyporność" ) a Mamelon nie wiadomo dlaczego zamówiła dla mnie i dla się, dwa duże piwska. Jak to w książkowym skeczu pana Tyma, po "lekturze" poczułam się z lekka odpłynięta - normalnie Marrrrkiza Andżelika przeżywająca przygody w krainie Kulinarii. Podstępna Mamelon niczym demoniczny i lubieżny sułtan zarządziła drogę powrotną przez poznański Stary Rynek, wiedziała że tam będą lody, którym ulegnę. No i , cholera, były - włoskie szpatułkowce!
Dziś mam tzw. smętne przemyślenia - jak tak dalej pójdzie ( we wrześniu wybieram się do Krainy Tajojów ), to będę musiała zamówić jakieś kółka pod brzuch i stelaż na biust. Nie ma zmiłuj, biorę się za ogród, bo inaczej to się źle skończy! A w ogóle to mam zapaczkować do Artamki, od drutować ostatecznie Szpagetkę, posprzątać biuro, oprawić Dużą Basię, mamelonową Krysię i jak się da to Cio Mary. I jeszcze Tatusia wydać dohtorom. Może uda się spalić choć część "nowych" fałdek ( mój biedny kręgosłup ).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz