Mam ociepkizm vel syndrom Ociepki. Symptomy to widywanie krasnoludków i innych dziwnych stworków a na wczesnym etapie ociepkizmu przemożna chęć ich zobaczenia. I mnie właśnie czasem nawiedzają kretyńskie zachciewajki aby świat zrobił się z lekka ponad naturalny. No żadnej tam metafizycznej głębi czy dociekań co do istoty Absolutu w tym nie ma, ot takie bardzo przyziemne pragnienie żeby występowały w przyrodzie Elfus gardenia w odmianach, czy Gnomes domestica. Klasyczny ociepkizm. Jak cudnie by było gdyby po ogrodzie śmigało coś podobnego do motyli czy złotooków. No bo te moje elfy to nic a nic nie mają wspólnego z tolkienowską wizją, prędzej z angielskim pojęciem fairy. Zdecydowanie moim elfom bliżej do XIX wiecznych przedstawień, czy ilustracji książkowych, szczególnie tych autorstwa Idy Rentoul Outhwaite ( aż cztery z nich ilustrują ten wpis ). Moje elfy są jeszcze mniejsze niż te "ilustracyjne", takie właśnie w rozmiarze motylowym czy mało - żuczkowym. Ogród odwiedzany przez elfy byłby prawdziwie stylowy, wiktoriańsko angielski że się tak wypisze. W epoce królowej Wiktorii jednak o pewnych sprawach nie wypadało mówić w ogóle i stąd mój brak wiedzy jeśli chodzi o rozmnażanie i rozwój "prenatalny" elfów. Czy to coś w stylu gąsienicy, poczwarki i imago, czy ciężarna elfica składa jaja, czy larwy elfów podżerają zdradziecko liście? A może za tym całym nieszkodliwym fruwaniem i spijaniem rosy z kwiatów dorosłych elfów kryją się wczesne stadia ich rozwoju, przerażające i groźne jak turkuć podjadek, skoczek różany i szrotówek kasztanowiaczek na raz?! Może jednak lepiej że elfy ogrodów nie nawiedzają.
Ta "niska cena" zazwyczaj jest kryterium rozstrzygającym przy zakupie. Szlachetna cnota umiarkowania zginęła w odmętach konsumpcjonizmu zalewającego bogatszą część świata, trzeba mieć w lodóweczce wszystko, nawet jeżeli to wszystko oznacza kupowanie GOK ( Guano Ostatniej Klasy ). I tak zimową porą zamiast tradycyjnych w naszym klimacie kiszonek ( przenawożenie warzyw odbija się na jakości kiszeniny, stąd tzw.wspomagacze, które dość łatwo wyczuć ) czy warzyw korzeniowych, mamimy oczka ( bo kubki smakowe to raczej trudno omamić, chyba że smakiem umami czyli glutaminianem sodu,he, he ) czerwienią pomidorów i zielenią roszponki wyhodowanych na przecudnej mieszance nawozów w roztworze wodnym. Samo zdrowie zimą i to w przystępnej cenie! Świeżutkie i "przepiąkne" - prawdziwy spożywczy "Miś na miarę naszych możliwości", że zacytuję slogan z filmu pana Bareji. Oczywiście oszustwo z zielonym zdrówkiem jest taką dratwą szyte że prędzej czy później nawet inteligentne inaczej osobniki się zorientują że to wałek. Drogę do zrozumienia że "niska cena" = "niska jakość" przechodzi się samotnie, jak każdą trasę do oświecenia ( no i w różnym tempie, niektórzy prują autostradą , inni wloką się po jakichś poboczach zanim zrozumieją że hydroponika a uprawa w gruncie na skalę przemysłową różnią się ilością "nośnika" ale "dobrótki" docierają do rośliny w podobnych ilościach ). No i co dalej z tym robić? Osobniki wstrzemięźliwe zastanawiają się czy koniecznie muszą podżerać pomidory w styczniu, dociekliwe czytają o komorach próżniowych i nowych sposobach mrożenia, przesłuchują sprzedawców a jak się da to i producentów, te z depresją stwierdzają że im jest wszystko jedno bo i tak "vanitas vanitatum", a te wyposażone przez naturę w chęć grzebania się w ziemi pragną własnych warzywek i owoców, najlepiej takich beznawozowych i zdrowych, niemal stepujących i śpiewających "Ach my zdrowe, zdrowe, zdrowe!". Ten ostatni rodzaj osobników przystępuje do upraw ekologicznych, w których nawóz sztuczny ( tzw. sklepiak ) jest wyeliminowany "z urzędu".
Nie da się ukryć że to właśnie im, hodowcom warzyw i owoców, zawdzięczamy zwrot ku bardziej naturalnym formom uprawy. Ogrodnicy uprawiający rośliny ozdobne najprawdopodobniej zdążyliby spokojnie załatwić wody gruntowe zanim by doszli do wniosku że coś chyba jest nie halo - nawożą i nawożą a rośliny nie chcą rosnąć. Jednak zarówno ci od warzywek i owoców jak też ci od kfiotków i krzaczków nie mogą pogodzić się z jednym - bezczelnym podżeraniem przez owady ( i nie tylko owady ) uprawianych w pocie czoła roślin. W przemysłówce nikt się nie patyczkuje, pestycyd leci w dużej ilości, karencja jest a klient w sklepie nie widzi że padły nie tylko podżerające rośliny szkodniki. W ogrodzie nie da się niektórych rzeczy nie zauważyć. Co prawda zrozumienie pewnych zjawisk nie jest proste jak konstrukcja cepa i wymaga nieco chęci poznania, jednak da się pojąć że pośrednią "korzyścią" używania takiego preparatu jak np. Basudin, było padanie ptaków. Ilość środków ochrony roślin czyli trucizn wycofywana z obrotu handlowego systematycznie wzrasta. I to jest wielka chwila prawdy dla wszystkich ogrodujących - mało rzeczy tak wkurza jak podżeranie wypielęgnowanej przez człowieka rośliny, a tu nie da się wypowiedzieć wojny totalnej i zamordować podżeraczy. Można co najwyżej spróbować przegonić paskudników z ogrodu. Czyli razić ich środkami, które są w swoim działaniu podobne do preparatów uzyskiwanych "naturalnie", tych wszystkich wyciągów ziołowych, płukanek z szarego mydła i odwarów tytoniowych. Sęk w tym że ostra chemia działa błyskawicznie a na efekty działania słabszych środków trzeba poczekać ( a czasem i nie doczekać, bo ochraniana roślina zejdzie ).
Ogrodujący w tzw. chwili prawdy podzielili się na dwie frakcje - naturalistów i obrońców roślin. Większość kolekcjonerów roślin zalicza się do frakcji obrońców, ja, mimo kolekcjonerskich irysowych zapędów staram się iść w kierunku wyznaczonym przez naturalistów. Piszę staram się bo nie zawsze mi to wychodzi. Bardzo ostrej chemii co prawda nie stosuję ale proszek do pieczenia z wrotyczem "umila" życie mrówkom a wobec ślimaków bywam bezwzględna ( z wyjątkiem winnniczków, które są dobrymi ślimakami i nie mam tu na myśli Escargots à la Bourguignonne )! Muszelkowe paskudy, obżerające irysowe kwiaty lądowały niegdyś w wiaderku ( swego czasu sporo wiader wypełnionych pełzaczami wyniosłam na łąki, daleko, daleko od Alcatrazu ) a pomrowy i ich luzytańskich krewniaków ( Mamelon miał w tym roku ich inwazję, u mnie jeszcze spokój ale pewnie dotrą ) czeka egzekucja o ile tylko zauważę pełzanie w okolicy host. Na szczęście są to sporadyczne wypadki. Być może sytuacja ślimakowa nie wymknęła się spod kontroli dzięki sporej populacji winniczków( zapraszam jak jakiegoś znajdę, buch do torebki i witamy w Alcatrazie ). Jednak totalnie przegrałam walkę ze szrotówkiem kasztanowiaczkiem, wymiatanie, ba, wyzbieranie co do listeczka opadłych liści guzik dawało. Populacja w żaden sposób nie została ograniczona. W związku ze związkiem mój kasztanowiec w połowie sierpnia wygląda smętnie. Jedyna nadzieja w tym że szrotówek komuś zasmakuje, bo jak dotychczas to wstrzykiwanie w drzewa substancji antyszrotówkowej załatwiło nie mniej drzew niż działalność samego szrotówka kasztanowiaczka. Lepy na drzewach z kolei przylepiały wszystko co żywe i jak się okazuje straty w ekosystemie przewyższały zyski.
Na dzień dzisiejszy to ja mam ociepkizm, wiem że to podłe gnomy atakują mojego kasztanowca. To samoobrona ogrodniczego jestestwa przez wytwarzanie halucynacji , taka jest chyba u mnie geneza ociepkizmu. Nie możesz czegoś zwalczyć staraj się z tym jakoś żyć. Kto wie może posunę się do tego co niegdyś zasłyszałam od Kilkujadka z Kingsajzu - "Ale my ich tak długo będziemy kochać, aż oni nas wreszcie pokochają". W świecie elfów i krasnoludków najlepiej stosować bajkowe metody, he, he. No i człowiekowi jakoś lżej na duszy że nie ukatrupił parki elfów czy stada gnomów, nawet jak te ostatnie ogałacają mu z liści kasztanowca. W ociepkiźmie, jak to w szaleństwie, jest metoda!
Och ja również marzę o ogrodzie pełnym efów. W tm roku udało mi się nawet przyłapać pazia królowej buszującego w jeżówkach :) Gnębię więc sąsiadów dobrótkami sporządzonymi z pokrzyw i innych uciążliwych chwastów, bo chemii nie lubię nawet w postaci nawozów. Pozwalam na grasowanie różny żyjątkom, ale nie wpadłam na to, by przynosić do ogrodu napotkane winniczki. Wszystkim golasom jednak wypowiadam wojnę, nie chemiczną jednak a szpadlową;) i ciągle mam nadzieję na piękny i przyjazny ogród.
OdpowiedzUsuńTo znaczy Pikutku winniczki też tam coś tam zielonego podeżrą ale jako sprzymierzeńcom w walce z potworami bezmuszelkowymi wiele im uchodzi.
OdpowiedzUsuńA jak one walczą z tymi upiornymi golasami? Jak dotychczas wszędzie czytam, że naturalnych ich wrogów brak.
OdpowiedzUsuńPonoć wyżerają Pikutku jajka składane przez inne ślimory. Dorosłe golasy zostawiają do "obrobienia" ludziom.
UsuńZważają na to że jeden golas potrafi złożyć 500 jaj to wspaniała wiadomość. Poszukuję więc winniczków :)
OdpowiedzUsuń