Zenobia pulverulenta czyli zenobia śniada jest od niedawna mieszkanką Alcatrazu. Moje doświadczenie z tą rośliną jest więc żadne, szczerze pisząc to nie powinnam się w ogóle "w temacie" zenobii wypowiadać. No ale zenobia jest tak ładna że do pisania czułych słówek na jej temat mnie nosi. Zacznę więc o zenobii tak bardziej w stylu wikipedialnym - roślina pochodzi z Ameryki Północnej, konkretnie to z przybrzeżnych równin Georgii, Karoliny Południowej, Karoliny Północnej i Wirginii. Do Europy trafiła w 1801 roku za sprawą znanego "łowcy roślin" - Johna Frasera. Nazwę otrzymała na cześć Zenobii, królowej Palmyry, która to niewiasta dała nieźle popalić Rzymianom. Zenobia należy do rodziny Ericaceae czyli wrzosowatych, lubi kwaśne, lekko wilgotnawe podłoże ( przepuszczalne ma być to lekko wilgotnawe podłoże, żadnych zastoin wodnych w korzonkach zenobii bo weźmie i zdechnie ) i dobrze czuje się w towarzystwie azalek czy magnolii. W optymalnych warunkach osiąga około 180 cm szerokości i wysokości, ale w naszej strefie klimatycznej chyba nie będzie w stanie tak "bujać". Rośnie dość wolno. Pokrój krzewu jest z tych "malowniczych", nieregularny, tworzony przez łukowato przewisające pędy. Liście lekko skórzaste, jajowate do eliptycznych, spiralnie ułożone na pędzie, o wielkości od 2 do 7 cm, bardzo różnie zabarwione ( od "zwyczajnej"zieleni po dość mocne "błękity i szarości" - zależy to od rośliny i stanowiska ). Liście przebarwiają się jesienią, w ciepłe zimy nie wszystkie opadną ( dlatego zenobię zalicza się do roślin półzimozielonych ). Zenobia kwitnie białymi, dzwonkowatymi kwiatkami średnicy 1,2 cm i długości 1cm, zebranymi w spore grona. Kwitnąca zenobia przypomina borówkę giganta z dodatkowym bonusem w postaci delikatnego zapachu wydzielanego przez szeroko rozwarte dzwonkowe kwiaty. Zapach ponoć zbliżony do zapachu anyżku. Kwitnie w końcówce czerwca lub na początku lipca. Jeżeli chcemy korygować pokrój rośliny musimy to uczynić tuż po kwitnieniu, krzaczydło kwitnie bowiem na zeszłorocznych pędach. Owoce zenobii to okrągłe torebki, podzielone na części, które po jakimś czasie otwierają się na szczycie. Nic bardzo urodnego. Zenobia ma swoją "ciemną legendę" ( ciemną nie czarną ), ponoć wcale nie jest najłatwiejsza w uprawie. Problemem może być dla niej na przykład lekka ale gwałtowna zmiana odczynu podłoża ( znaczy ostrożnie z nawożeniem, najlepiej stosować "leśny" kompościk z samych liści i "okładanie korą", które odpowiednio kwasi glebę ). Źle reaguje zarówno na nadmiar wilgoci jak i na przesuszenie. Młodą roślinę trzeba okrywać na zimę ( przynajmniej przez trzy pierwsze sezony w ogrodzie ), potem daje sobie radę z zimowymi warunkami - jest w zasadzie mrozoodporna. Zenobię można uprawiać w słoneczku i w półcieniu. Im więcej słońca tym intensywniejsze niebieskie wybarwienie liści , na stanowiskach zacienionych zenobia nie produkuje wielkiej ilości kwiatów, kwiatostany są znacznie krótsze. Ze znanych mi ogrodników z zenobią największe doświadczenie ma chyba Adam z Lasoogrodu. Będę go musiała dokładnie wypytać jak to z zenobią jest w "warunkach polowych" w naszym klimatycznym realu. Jak mi dobrze pójdzie z gatunkiem to zasadzę się na odmiany - 'Sky Blue' ma piękne liści, kusi. Różowo kwitnąca 'Raspberry Riple' nieco mniej, za dużo różowego w ogrodzie.
Strony
▼
czwartek, 29 października 2015
Czekanie na listopad
Dzień był dziś tak piękny że nawet chorujący poszli poogródkować. Co prawda kocie ogródkowanie sprowadzało się głównie do przysypiania na słoneczku ( choć Felicjan ze Szpagetką od czasu do czasu stawali się aż nadto rozbudzeni ) ale ja sadziłam cebulki, dołowałam doniczki, przygotowałam glebę pod jutrzejsze sadzenie krzewów i dwóch "ostatkowych" drzewek. Na podwórku pracowała koparka, którą Lalek poranną porą wziął w posiadanie ( znaczy bezczelnie olał jedną z opon ). Koparka w ogóle zrobiła na Lalku i Szpagetce olbrzymie wrażenie, było ocieranie się, miauki i nawet rzut na "łapę" w wykonaniu Szpagetki. Okularek, Sztaflik i Felicjan starannie ignorują pojazd, choć w przypadku Felicjana to ignorowanie nie do końca wychodzi ( znaczy gwiazdor siedzi na parapecie, wwierca się w koparkę wzrokiem i gniewnie burczy - taka wersja kociego Kaszpirowskiego - "Adin, dwa, izwoditsja" ). Nie wiem czy to sprawka siły woli Felicjana ale koparka dzisiaj "zadziałała" - po pierwsze mamy olbrzymiego granitowego bajbora, po drugie nie mamy wody, he, he. Woda prychol, koparkowi naprawiają ale kamor usiłowano podkupić. Broniłam biustem znaczy własną piersią i prawem ( do cholery, mój grunt to mój kamień i nie ma tu "ja dam za niego" ). Kamor jest w kolorze delikatnego różyku i nawet Mamelon uznał go za godnego Alcatrazu albo podwórka. Mamelon też korzysta z koparkowej radości, szczęśliwie dla Mamelona a mniej szczęśliwie dla mnie i koparkowych, sprzęt nadział się na gliniaste podłoże. Mamelon ma w związku z tym trochę gliny do "wzmocnienia" swoich piaseczków.
W Alcatrazie na drzewach i krzewach ostatnie czerwone i złote liście, czuć że zaraz nadejdzie bezlistny jesienny miesiąc - listopad. Polska nazwa tego miesiąca oddaje cały smuteczek jesieni, wszystko wokół łyse i nagle poszarzałe. Cieszę się póki mogę słonecznymi kolorami, dyskretnym szelestem opadających liści i ich zapachem. To już ostatnie takie chwile. Przed nami jeszcze Wielkie Święto Chryznatem, ewentualnie Dzień Dyni ( dla tych co wolą nowe trendy ) a potem brązy, szarość i mumie na rabatach. Monochromatycznie, może nawet elegancko ale na pewno nie radośnie i ciepło. Dobrze że ogród całkiem porządnie zaiglaczony ( może nie "cmentarnie" ale jednak sporo iglaków w nim rośnie ). Listopad to taka pora kiedy najbardziej doceniam igiełkowe towarzystwo, bez niego mój ogród byłby tylko smętnie brązowy. Ta "wieczna zieleń" igiełek nadaje mu mniej śpiący charakter. Alcatraz w tej iglaczej zieleni żyje jakby "półświadomie", nadal jest ogrodem a nie tylko sypialnią drzew krzewów i bylin. Ciągle mam jeszcze nadzieję że te ogrodowe piękne dni to dobry prognostyk dla leśnych uciech. Może przyroda tak szybko nie położy się spać, gąski zółciótkie w lesie rosnące mnie wzywają. Księżyca ubywa a listopad bywa gąskowo - opieńkowy, może jeszcze wybiorę się na jakieś grzybobranie? Eh, tak mnie ciągnie w sosenki zielone, żeby jeszcze tak trochę te jesienne przyjemności celebrowane na tzw. świeżym powietrzu przedłużyć. Potem to już tylko cztery ściany i domowe "rozkosze" aż do młodej wiosny.
środa, 28 października 2015
Mały koci szpitalik
No i się porobiło! Lalek wyzdrowiał za to zachorowały dziewuchy. Najbardziej trafiło Sztaflika, Okularia też usmarkana, Szpagetka jakoś się trzyma, choć apsikuje. Szczęśliwie Felicjan jak na dziś nie ma żadnych objawów i bardzo dobrze bo Felicjan choruje jak prawdziwy facet - histeria i hipochondria należą do tzw. objawów współwystępujących z chorobą. Lekki katar u Felicjana zamienia się w ciężkie zapalenie płuc, którego nawet najczulsze vetowe ucho nie jest w stanie wychwycić przy użyciu najlepszego stetoskopu. Objawy łagodnieją w porach posiłków, potem się znów nasilają ( "normalnie" chore koty nie rzucają się na żarcie, raczej mało podjadają za to dużo śpią ). Przynajmniej jedno zostało mi oszczędzone ( jak na razie ). Wokół też tak się jakoś chorobowo porobiło, chorują głównie znajome samczyki. Sławek i Lars dopadnięci przez różne przypadłości, szczęśliwie w przypadku Sławka przypadłości nie są poważne ( Lars sam sobie załatwił poważniejsze ). Oczywiście wzorzec postępowania jak u Felicjana, normalnie choroba zaawansowana i ho, ho pacjent w stanie terminalnym. No i tak sobie wegetuję zdrowo w tym otoczeniu siąpającym, kichającym, gorączkującym i podejrzewającym u się ciężkie zapalenia wszystkich narządów i przyrządów. Pogoda piękna, choć rano szroniasto było na dachach szopek. Zgniłe mżawki odpłynęły i słoneczko nieźle daje. Naprawdę fajna końcówka złotej jesieni by była gdyby nie to cholerne kocie grypsko, które nam się po domu miazmaci. Nic to, jakoś sobie poradzimy. Od paru dni wszyscy podchlewamy profilaktycznie tran ( w różnych dawkach rzecz jasna ), Lalek domaga się syropku uodparniającego ( ten kot mnie zadziwia swoim uwielbieniem dla rzeczy słodkich - nie daj Wielki Ciastowy zostawić choć kawalek drożdżówki, Pan Nielegalnie Buszujący natychmiast pożre i jeszcze będzie udawał że to nie on ). Muszę przygotować dawki lekarstw dla małych, robię za siostrę wstrzykującą. Lekarstwo przygotowuję tak żeby kociamberki nie widziały, Szpagetka tyle razy była kłuta że na widok strzykawki reaguje obrazą a potem wyprowadzeniem się z domu. Na szczęście mam spory zapas "wołowiny przywabiającej", jakoś mam nadzieję tę akcję zastrzykową przeprowadzę bez zakłóceń. Eh, coś za mocno grypowa ta jesień tegoroczna!
niedziela, 25 października 2015
Alcatraz gorejący
Pogoda nadal taka snujna i spleenowa, ale szczęśliwie jesienne przebarwienia podkręcają atmosferę. Żółcie, pomarańcze i czerwienie ocieplają tę mżawko - mżawkę, która nam się z nieba mżawi i powoduje rozlazłość i tzw. "ogólne niezadowolnienie". Zawsze miło spojrzeć przy takiej chmurno - durnej pogodzie na coś szalenie kolorowego i napawającego optymizmem. Nawet przestawienie zegarów, sprawiające że przede mną długie, ciemne popołudnia i wieczory ( nie znoszę tej procedury zmieniania czasu ) jakoś łatwiej przełknąć dzięki płonącemu Alcatrazowi za oknem. W tym roku chyba najładniej prezentuje się Podskarpek i Zabukszpanie, prawie wszystkie "zdziśki" czyli dzisiejsze fotki są właśnie z tych alcatrazowych okolic. Nie wszystko przebarwia się co prawda tak jakbym tego oczekiwała ( moja parocja jest prześlicznie złotolistna a liczyłam przynajmniej na gorejący oranż, że o szkarłacie ledwie napomknę ), ale grunt że się przebarwia!
Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie za to tegoroczna jesienna uroda magnolki 'Alexandrina', drzewko jest wprost obsypane szyszkowatymi owocami. No urodne jak rzadko, jednak boję się że tak obfite owocowanie może magnolię osłabić na tyle że przyszłoroczne kwitnienie nie będzie spektakularne. No cóż pożyjemy zobaczymy, mimo późno jesiennej pory zastosuję wobec magnolii akcję nawozową. Pewnie to głupie bo drzewko teraz zasypia, ale przez te parę miesięcy popiół drzewny i bananowe skórki należycie wzbogacą glebę. Taką akcję powinnam uskutecznić raczej we wrześniu ale ten rok był tak pokręcony przez suszę że bałam się iż magnolia na tę dobroć zareaguje wypuszczeniem nowych pędów ( wzorem mamelonowej fotergilli, która otrzymała we wrześniu dobrutki i zgłupiała - znaczy zakwitła ). Przede mną jeszcze sadzenie tzw. ostatków z przyszopia i dołowanie doniczek z obiecanymi ludziom roślinami.
Muszę posadzić też "wysortowe" cebule, w sklepach powoli przeceniają cebulki wiosennych kwiatów. Dorwałam troszkę narcyzków 'Cheerfulness' i 'Sir Winston Churchill', teraz zapoluję jeszcze na ukochaną odmianę 'Thalia'. Nadal oczekujemy z Mamelonem na paczkę z hiacyntami, trochę się już niecierpliwimy. Tradycyjnie w październiku robiliśmy ściepkę na zakupy u Barrego w Tempo Two. Równie tradycyjnie krucho z finansami więc nie poszalałam. Z Australii przyjadą tylko dwa irysy - 'Luxuriant Lothario' i keppelowe 'Wedding Belle' ( na tego ostatniego się niestety w zeszłym roku nie załapałam, nawet zdążyłam się pocieszyć że grymaśny i w ogóle, ale jest tak pięknym irysem że znów się nie oparłam katalogowym i netowym zdjęciom ). Ha, póki w Alcatrazie ogniście to sezon trwa w najlepsze, he, he!
Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie za to tegoroczna jesienna uroda magnolki 'Alexandrina', drzewko jest wprost obsypane szyszkowatymi owocami. No urodne jak rzadko, jednak boję się że tak obfite owocowanie może magnolię osłabić na tyle że przyszłoroczne kwitnienie nie będzie spektakularne. No cóż pożyjemy zobaczymy, mimo późno jesiennej pory zastosuję wobec magnolii akcję nawozową. Pewnie to głupie bo drzewko teraz zasypia, ale przez te parę miesięcy popiół drzewny i bananowe skórki należycie wzbogacą glebę. Taką akcję powinnam uskutecznić raczej we wrześniu ale ten rok był tak pokręcony przez suszę że bałam się iż magnolia na tę dobroć zareaguje wypuszczeniem nowych pędów ( wzorem mamelonowej fotergilli, która otrzymała we wrześniu dobrutki i zgłupiała - znaczy zakwitła ). Przede mną jeszcze sadzenie tzw. ostatków z przyszopia i dołowanie doniczek z obiecanymi ludziom roślinami.
Muszę posadzić też "wysortowe" cebule, w sklepach powoli przeceniają cebulki wiosennych kwiatów. Dorwałam troszkę narcyzków 'Cheerfulness' i 'Sir Winston Churchill', teraz zapoluję jeszcze na ukochaną odmianę 'Thalia'. Nadal oczekujemy z Mamelonem na paczkę z hiacyntami, trochę się już niecierpliwimy. Tradycyjnie w październiku robiliśmy ściepkę na zakupy u Barrego w Tempo Two. Równie tradycyjnie krucho z finansami więc nie poszalałam. Z Australii przyjadą tylko dwa irysy - 'Luxuriant Lothario' i keppelowe 'Wedding Belle' ( na tego ostatniego się niestety w zeszłym roku nie załapałam, nawet zdążyłam się pocieszyć że grymaśny i w ogóle, ale jest tak pięknym irysem że znów się nie oparłam katalogowym i netowym zdjęciom ). Ha, póki w Alcatrazie ogniście to sezon trwa w najlepsze, he, he!
piątek, 23 października 2015
Kociambry wyborcze
Dżizuuuuu, mam ciężką psychozę maniakalną spowodowaną wyborami. Wybory mnie śledzą, założyły urządzenia podsłuchowe w kontaktach ( i dlatego na trochę wysiadło mi światło ), ukrywają się w lodówce i pod klapą sedesową. Wybory są wszędzie i szczerzą zęby! Szczęśliwie nie mam tevałki więc nie muszę oglądać programu "Taniec z Politykami", niestety serwisy netowe też ondulują mgłę i napędzają tzw. "gorączkę przedwyborczą". Radia normalnego czyli nie tylko muzycznego też sobie nie posłucham bo w większości stacji to już nie gorączka przedwyborcza tylko szczególnie ostra biegunka. Jutro się niby uspokoi ale na krótko bo w niedzielę mamy święto demokracji i medialni będą czekali i dyszeli z tymi sondażami powyborczymi. A ja, zwierze mało polityczne, mam tego wszystkiego po prostu dość. Tym bardziej że jak większość rodaków mam polityków głęboko w dupie i polityką interesuję się tylko w stopniu koniecznym ( znaczy w myśl starego powiedzenia że polityką trzeba się interesować bo jak się nią człowiek nie interesuje to ona może zainteresować się człowiekiem, coś tam śledzę i mam nawet poglądy i to by było na tyle ). Przedsmak tych wyborczych radości był już w maju kiedy wybieraliśmy Strażnika Konstytucji. Wrzasku było tyle jakby prezydent w Polsce miał prerogatywy prezydenta USA czy Francji ( tak w ogóle to dość zabawne jest że w wyborach bezpośrednich wybieramy urzędnika głównie zajmującego się reprezentacją ). Teraz jest niestety znacznie gorzej i powoli zaczynam chodzić po ścianach.
Żeby nie było że tylko ja mam przechlapane postanowiłam zastosować wyborcze chwyty na kotach. Jedna królicza sparzona wątróbka do podziałki, obietnica nierealnego kilograma pomogła mi w zanęceniu Lalka do łazienki, gdzie został złapany i wbrew jego woli ( wyraźnie wbrew ) wstrzyknięto mu lekarstwo. Nie wiem dlaczego uskuteczniał takie protesty, być może dlatego że Felicjan ( uchodźca! - taki prawdziwy, wywalili go z dwóch domów ) patrzył. Zauważyłam już wcześniej że Lalek nie lubi wgapiania się przez Felicjana na wykonywane na Lalusiu prozdrowotne zabiegi. Za to jest wręcz pożądane aby Felicjan patrzył kiedy Laluś znajduje się "na rękach", kiedy jest głaskany i w ogóle "piescony". Wtedy jest wydawany lalkowy ryk przywołujący Felicjana, żeby ten zaraz i natychmiast Lalka, w tak korzystnej sytuacji oglądał. Samiczkowa część kociej rodziny nie wtrąca się w kocurze rozgrywki, kocie gwiazdeczki zajmują się głównie wynajdowaniem żarełka. Nie robią tego dlatego że takie zabiedzone czy cóś, po prostu "żerują na socjalu" z bliżej nieznanych mi powodów. Okularek czyli Pumel wygląda dokładnie jak ......pumel ( za moich dziecięcych lat tak nazywano na Kaszubach podtuczone dziecko ) lub "purcel z glancem " ( pączek z lukrem ). No osiągnęła wygląd pod tytułem "Nieco mniejsza wersja Lalka"! W tej chwili nie tyle chodzi co się toczy. Jak tak dalej pójdzie to zastosujemy politykę "zaciśnięcia pasa" na drodze "ku lepszej przyszłości", po prostu boję się że po zimie nie odchudzę zatuczonej Okularii i ona będzie dostawała zadyszki zajmując się swoimi sprawami ( gonieniem innych kotek, przywabianiem kocich facetów itp. ). Sztaflik wygląda nieco lepiej ( biega na dworze bez względu na pogodę, aż się czasem martwię o to przemoczone futro ) ale i ona dostała na karku "prezesurę" ( taki wałeczek ). Jednak pojedyncza "prezesura" Sztaflika to nie jest powód do zmartwień, natomiast potrójna "prezesura" Okularka jest takim powodem jak najbardziej. Zamiast pisać na ścianie sprayem hasełko - "Okularek to gruba kocia baba, uwłaszczona na żarciu innych kotów" zamierzam wprowadzić 75% podatku pobieranego zadatkiem z żarcia. Jak opodatkuję część żarciucha dawanego przeze mnie to wezmę się za opodatkowanie tego co sobie Okularia sama poza mną wypracuje ( sprytna kota nie poluje ale za to łazi w odwiedziny do Małgoś - Sąsiadki, gdzie mam wrażenie, jest częstowana dobrutkami - znalazłam u Małgosi opakowanie "saszetkowego" żarcia ). Opodatkowanie zacznę od rozmowy z Małgoś - Sąsiadką na temat "ukrywania dochodów" być może pochodzących "z przestępstwa" ( trochę to naciągane, bo gdzie niby to przestępstwo - to raczej samolubstwo czysto biologiczne w wykonaniu Okularka ). Felicjan i Szpagetka wyglądają na tle pozostałej trójki kotów jak "elektorat roszczeniowo - socjalny". Szczuplutkie to i zinwalidziałe. Felicjan ma jak wiadomo z główką a Szpagetka udowodnione inwalidztwo powypadkowe i prawo do renty ( zupełnie osobno dawana miseczka z żarciuchem ). Dlaczego obydwa koty są szczupłe przy porównywalnej ilości zjadanego z grupą "grubasków" żarełka pozostaje zagadką, choć w przypadku Felicjana odpowiedzią może być ilość energii, którą Felicjan rozdysponowuje na tzw."obce koty" ( bojówkarz, he,he ). Felicjan kieruje się dziwnie wybiórczym patriotyzmem w tych działaniach obronnych, ponieważ nie wszystkie koty są jednakowo lane. Naruszający nasze terytorium Epuzer nie jest takim strasznym wrogiem jak Niescęście czy Rudy ( Lalek leje wszystkich równo - żadnych sojuszy i taryfy ulgowej ). Szpagetkowa szczupłość jest bardziej zagadkowa. Szpagetka co prawda straszy gołębie ale obecnie większość czasu spędza jednak w domowych pieleszach. Je normalnie, odrobaczona starannie, zdrowa jak rybka mimo krótszej łapki. Ta linia modelki ( ale takiej z magazynu dla panów a nie wieszaka z kości z magazynów dla pań ) to jakaś tajemnicza sprawa. No ale wiadomo, Szpagetka lubi być tajemnicza ( wiem o tym odkąd znalazłam ubitą nornicę pod szafką ).
Tak to moje kotostwo się ma w tym przedwyborczym okresie , trudnym dla mnie do zniesienia.
Żeby nie było że tylko ja mam przechlapane postanowiłam zastosować wyborcze chwyty na kotach. Jedna królicza sparzona wątróbka do podziałki, obietnica nierealnego kilograma pomogła mi w zanęceniu Lalka do łazienki, gdzie został złapany i wbrew jego woli ( wyraźnie wbrew ) wstrzyknięto mu lekarstwo. Nie wiem dlaczego uskuteczniał takie protesty, być może dlatego że Felicjan ( uchodźca! - taki prawdziwy, wywalili go z dwóch domów ) patrzył. Zauważyłam już wcześniej że Lalek nie lubi wgapiania się przez Felicjana na wykonywane na Lalusiu prozdrowotne zabiegi. Za to jest wręcz pożądane aby Felicjan patrzył kiedy Laluś znajduje się "na rękach", kiedy jest głaskany i w ogóle "piescony". Wtedy jest wydawany lalkowy ryk przywołujący Felicjana, żeby ten zaraz i natychmiast Lalka, w tak korzystnej sytuacji oglądał. Samiczkowa część kociej rodziny nie wtrąca się w kocurze rozgrywki, kocie gwiazdeczki zajmują się głównie wynajdowaniem żarełka. Nie robią tego dlatego że takie zabiedzone czy cóś, po prostu "żerują na socjalu" z bliżej nieznanych mi powodów. Okularek czyli Pumel wygląda dokładnie jak ......pumel ( za moich dziecięcych lat tak nazywano na Kaszubach podtuczone dziecko ) lub "purcel z glancem " ( pączek z lukrem ). No osiągnęła wygląd pod tytułem "Nieco mniejsza wersja Lalka"! W tej chwili nie tyle chodzi co się toczy. Jak tak dalej pójdzie to zastosujemy politykę "zaciśnięcia pasa" na drodze "ku lepszej przyszłości", po prostu boję się że po zimie nie odchudzę zatuczonej Okularii i ona będzie dostawała zadyszki zajmując się swoimi sprawami ( gonieniem innych kotek, przywabianiem kocich facetów itp. ). Sztaflik wygląda nieco lepiej ( biega na dworze bez względu na pogodę, aż się czasem martwię o to przemoczone futro ) ale i ona dostała na karku "prezesurę" ( taki wałeczek ). Jednak pojedyncza "prezesura" Sztaflika to nie jest powód do zmartwień, natomiast potrójna "prezesura" Okularka jest takim powodem jak najbardziej. Zamiast pisać na ścianie sprayem hasełko - "Okularek to gruba kocia baba, uwłaszczona na żarciu innych kotów" zamierzam wprowadzić 75% podatku pobieranego zadatkiem z żarcia. Jak opodatkuję część żarciucha dawanego przeze mnie to wezmę się za opodatkowanie tego co sobie Okularia sama poza mną wypracuje ( sprytna kota nie poluje ale za to łazi w odwiedziny do Małgoś - Sąsiadki, gdzie mam wrażenie, jest częstowana dobrutkami - znalazłam u Małgosi opakowanie "saszetkowego" żarcia ). Opodatkowanie zacznę od rozmowy z Małgoś - Sąsiadką na temat "ukrywania dochodów" być może pochodzących "z przestępstwa" ( trochę to naciągane, bo gdzie niby to przestępstwo - to raczej samolubstwo czysto biologiczne w wykonaniu Okularka ). Felicjan i Szpagetka wyglądają na tle pozostałej trójki kotów jak "elektorat roszczeniowo - socjalny". Szczuplutkie to i zinwalidziałe. Felicjan ma jak wiadomo z główką a Szpagetka udowodnione inwalidztwo powypadkowe i prawo do renty ( zupełnie osobno dawana miseczka z żarciuchem ). Dlaczego obydwa koty są szczupłe przy porównywalnej ilości zjadanego z grupą "grubasków" żarełka pozostaje zagadką, choć w przypadku Felicjana odpowiedzią może być ilość energii, którą Felicjan rozdysponowuje na tzw."obce koty" ( bojówkarz, he,he ). Felicjan kieruje się dziwnie wybiórczym patriotyzmem w tych działaniach obronnych, ponieważ nie wszystkie koty są jednakowo lane. Naruszający nasze terytorium Epuzer nie jest takim strasznym wrogiem jak Niescęście czy Rudy ( Lalek leje wszystkich równo - żadnych sojuszy i taryfy ulgowej ). Szpagetkowa szczupłość jest bardziej zagadkowa. Szpagetka co prawda straszy gołębie ale obecnie większość czasu spędza jednak w domowych pieleszach. Je normalnie, odrobaczona starannie, zdrowa jak rybka mimo krótszej łapki. Ta linia modelki ( ale takiej z magazynu dla panów a nie wieszaka z kości z magazynów dla pań ) to jakaś tajemnicza sprawa. No ale wiadomo, Szpagetka lubi być tajemnicza ( wiem o tym odkąd znalazłam ubitą nornicę pod szafką ).
Tak to moje kotostwo się ma w tym przedwyborczym okresie , trudnym dla mnie do zniesienia.
Sybiraczki
Po wyprowadzce z Alcatrazu irysów bródkowych, honoru rodziny Iris bronią w nim irysy syberyjskie. Znacznie bardziej niż bródkowce sybiraczki odporne są na różne takie "zawiłości losu" powodowane przez cięższe gleby ( czytaj wilgotność gleby sybiraczkom służy a bródkom niekoniecznie ). Gleba Alcatrazu wydaje się być stworzona "pod sybiraczki", to dobra, miejscami dość ciężka, w miarę żyzna ziemia. Piochy, tak kochane przez bródki, mam w zasadzie tylko na podwórku i w okolicach alcatrazowego kasztanowca. Na tym ostatnim stanowisku uprawa kochających słońce bródek nie ma jednak najmniejszych szans. Emigracja kolekcji irysów bródkowych na "podwórkową ziemię" była konieczna, choćby z powodu moich nieustających walk z mokrą zgnilizną ( prawda jest tak że przepuszczalna gleba to jedyne skutecznie i długofalowo działające lekarstwo na tę przypadłość ).
Sybiraczkom zagniwanie kłączy w alcatrazowej ziemi nie grozi. Wilgotność gleby jest wręcz dla nich optymalna, nie bagienko ale ziemia nie ulegająca szybkiemu przesuszeniu to jest podłoże najbardziej lubiane przez irysy syberyjskie. Mrozoodporność zadowalająca, nie tak jak w przypadku niektórych odmian irysa mieczolistnego vel japońskiego czyli Iris ensata. Poza tym nawet gatunek i "podstawowe" odmiany irysa japońskiego potrzebują latem większej ilości wody dla utrzymania dobrej kondycji, niż najbardziej wyrafinowane odmiany sybiraczków. Sybiraczki zatem nie były właściwie jakimś niesamowicie trudnym przedmiotem wyboru dla Alcatrazu, one były tzw. opcją optymalną. Można napisać że irysy syberyjskie były Alcatrazowi pisane.
Szczęśliwie współpracę z Iris sibirica rozpoczęłam u zarania mojego panowania w Alcatrazie i w związku z tym dysponowałam zarówno jakąś wiedzą na ich temat ( a to zawsze podstawa przy wprowadzaniu jakiejś rośliny do ogrodu i to nie tylko takiej dominującej na rabatach ) jak i materiałem roślinnym. Przygodę z sybirakami rozpoczęłam od tzw. czystego gatunku. Hym,....tego.... czystość tego gatunku jest sprawą dyskusyjną, roślina od której zaczęłam uprawę nie pochodziła z naturalnych stanowisk tylko z ogródków działkowych. Nawet w naturze irysy syberyjskie posiadają nadzwyczajną zdolność krzyżowania się z krewniakami a co dopiero gdybać na temat czystości gatunku rośliny uprawianej w ogrodach od stuleci ( ten irysek z ogródków działkowych to raczej takiej ogrodowej proweniencji ). Nie mam pojęcia czy mój najstarszy sybiraczek nie jest przypadkiem mieszańcem, badań genetycznych na nim nie czyniłam. Nazywam go rośliną o cechach zbliżonych do gatunku, tak jest najbezpieczniej z botanicznego punktu widzenia ( w moim wypadku z punktu widzenia członkini MEIS ).
Rodzimy obszar występowania Iris sibirica obejmuje południową, środkową i zachodnią Europę, Turcję, Kaukaz i Syberię. Wyróżnia się parę podtypów ale nie będę się nad tym rozwodzić bo to sprawa dla "poważnie zairysowanych" a nie mająca właściwie znaczenia dla takiego "normalnie" ogrodującego. Szczególiki wyróżniające podtypy gatunku i występujących w naturze mieszańców o cechach dominujących irysa syberyjskiego nie są aż tak istotne, by wpływało to na dobór tych a nie innych roślin na rabaty i wykorzystywanie ich w kompozycjach ogrodowych. Oddajmy botanikom co botaniczne, a ogrodowym co ogrodowe. Są instytucje powołane do zajmowania się roślinami pochodzącymi z naturalnych stanowisk, a ogrodnicy lepiej niech zajmą się irysami syberyjskimi po ogrodowemu.
Znaczy zachęcam do uprawy mieszańców, zarówno tych diploidalnych jak i tetraploidów. Jest ich na tyle dużo, o różnej budowie i różnych terminach kwitnienia ( różnica pomiędzy rozpoczęciem kwitnienia przez mojego najstarszego sybiraczka a rozpoczęciem kwitnienia przez ostatniego kwitnącego u mnie irysa syberyjskiego wynosi prawie miesiąc ), różnej wysokości i różnych barwach, tak że można ich używać do woli, bez uczucia wkradającej się na rabaty nudy. Specjalną uwagę poświęcam w tym miejscu kolorom, bo tak naprawdę dopiero od niedawna prace hodowlane amerykańskich szkółkarzy doprowadziły do poszerzenia palety barwnej kwiatów irysów syberyjskich. To już nie tylko nieustająca wariacja na temat błękitu, ciemne fiolety, róże czy biele. Od pewnego czasu mamy do czynienia z odmianami w kolorach żółci i w barwach "zbliżonych do czerwieni".
W Polsce "wyhodowaliśmy" bardzo cenionego w irysowym światku Lecha Komarnickiego, który zajmuje się w tej chwili głównie irysami syberyjskimi. Jego odmiany charakteryzujące się tym co ja określam jako "urok dziczyzny", to bardzo dobre irysy do ogrodów naturalistycznych , o dość klasycznej budowie kwiatów, bardzo dobrze się rozrastające. Zamierzam zaprosić do Alcatrazu odmianę 'Wycieruch' de domo Komarnicki. Ponoć jeden z najszybciej przyrastających sybiraków, mało kłopotliwy diploid. Uroczy jest też 'Nowy Styl', stosunkowo świeżutka ( z 2012 roku ) odmiana Lecha Komarnickiego, której budowa kwiatu ma dla mnie coś z budowy kwiatu irysa mlecznego. To są takie raczej diploidalne wyrafinowane przyjemności dla "zanaturalnionych", ale jak się chce mieć "więcej kwiatu w kwiecie" to można sięgnąć do odmian 'Krzysztof' czy 'Polonez'. Tetraploidy rozrastają się nieco wolniej ale za to kwitną naprawdę przepięknie.
Za naszą zachodnią granicą mamy szkółkę Tambergów, to też jest wysoka półka. Rośliny od tych hodowców cieszą oko, mniej kieszeń, ale zawsze są warte swojej ceny. Przyznaję bezczelnie że w tym wypadku rzucam się raczej na tetraploidy i mieszańce międzygatunkowe ( na przykład takie Iris sibtosa 'Magenta Sibtosa' czy Iris Cal - sib 'Elfenkind' są jak dla mnie urodne do bólu ), choć jest wyjątek - 'Hohe Warte', diploid widziany przeze mnie na polu testowym w Wisley, miłość od pierwszego wejrzenia. Angielscy ogrodnicy też go docenili przyznając tej odmianie w 2005 roku Award of Garden Merit RHS. Przy wyborze mieszańców Tambergów lektura na temat "krwi" jest nieodzowna. Od ilości genów poszczególnych gatunków zależą bowiem warunki uprawy co ma duże znaczenie w przypadku irysów Cal -sib ( mieszańców dwóch sekcji - irysów syberyjskich i irysów wybrzeża Pacyfiku ) czy Sino - sibirica czyli inaczej mieszańców Chrysographes. Zabawy z mieszańcami międzysekcyjnymi są moim zdaniem zabawami dla zaawansowanych, początkującym lepiej zacząć od sybiraczych diploidów i starszych tetraploidów Tambergów ( dla kieszeni milej, a i starsze odmiany "sprawdzone w bojach" ).
W Stanach hodowla irysów jest znacznie bardziej popularna niż w Europie, sybiraczków to też dotyczy. Chyba najbardziej znaną "sybiraczą" szkółką jest hodowla Marty Schafera i Jana Sacksa. Wielokrotni zdobywcy Morgan - Woods Medal, najwyższego wyróżnienia AIS dla irysa syberyjskiego ( w 2015 roku medal przypadł mojemu wymarzeńcowi z tej szkółki - wiedziałam że tak będzie - 'Humors Of Whiskey' ) wprowadzili mnóstwo odmian na najwyższym poziomie. U siebie też mam parę ich odmian - 'Fond Kiss' i 'Roaring Jelly', przybyłe od Ewy i Andrzeja i pozyskaną z innego źródełka 'Banish Misfortune'. Wszystkie trzy odmiany zostały nagrodzone Morgan - Woods Medal. Wszystkie trzy dobrze rosną, choć 'Fond Kiss' potrzebowała nieco czasu żeby się zaaklimatyzować.
Robert Hollingworth to kolejny wielokrotny zdobywca Morgan - Woods Medal. W Polsce chyba najbardziej znanym irysem syberyjskim jego hodowli jest odmiana 'Jewelled Crown'. W Alcatrazie rośnie nieco mniej znana choć zasługująca na uwagę ( w końcu też ma Morgan - Woods Medal w CV ) odmiana 'Strawberry Fair'. Być może przyczyną mniejszej popularności tego różowego irysa jest to że dość wolno się w naszych warunkach klimatycznych rozrasta ( ale spoko, po okresie "sadzonkowym" rusza z kopyta ). W 2013 roku Morgan - Woods Medal otrzymała kolejna odmiana Hollingwortha, którą widziałabym chętnie w Alcatrazie. 'Swans In Flight' robi wrażenie przede wszystkim wielkością kwiatów. Nie przepadam za "białymi sybiraczkami" bo odmiany o jednolicie białych kwiatach, o ile te nie mają ciekawej budowy, są na dłuższą metę nudne. W tym wypadku jednak biel jest naprawdę wielka, he, he.
Teraz trochę o sybiraczkach na rabatach. Zacznę od tego że ich uprawa jest znacznie mniej kłopotliwa niż uprawa bródek. Nie ma przesadzania kłączy co trzy lata, sybiraczek musi posiedzieć w ziemi zanim nam się ładnie rozkępi. idealnie jest gdy ma leciutko kwaśną ziemię, dość długo trzymającą wilgoć i duuużo słoneczka. Można co prawda uprawiać sybiraczki na stanowisku półcienistym ale na oszałamiające kwitnienia to za bardzo wtedy nie ma co liczyć. Kwiaty owszem się pojawią, ale nie w takiej ilości żeby było to spektakularne wydarzenie. O dziwo ( a może i nie, nie jestem biegła w genetycznych zawiłościach ) z półcienistymi stanowiskami lepiej radzą sobie tetraploidy, choć i one mają ilość wytworzonych kwiatów uzależnioną od ilości słonecznych promieni. Diploidy rosnące w bardziej zacienionych miejscach nie dość że mają mniejsze kwiaty to jeszcze produkują ich mniej od tetraploidów rosnących na takich samych stanowiskach. Znaczy na słońce z nimi! Zadbajmy też o odpowiednie towarzystwo dla sybiraczków, toż po kwitnieniu to "trawsko", sybiraczkom "dobrze robią" rośliny o dużych liściach albo takie o liściach "ciekawych" ( wszystko,byle tylko przełamać tę "trawiastość" ).
Nawożę sybiraczki głównie kompostem, czasem od wielkiego dzwonu dobrze rozcieńczoną gnojowicą. Nie okrywam na zimę choć przy niektórych tetraploidalnych "supermieszańcach" niby trzeba ( no może jak będą zapowiadać mrozy bez śniegu to zadziałam ). Generalnie to przypominam sobie o nich w porze wycinania liści wczesną wiosną, potem mam jeszcze taki nawrót myślenia przy nawożeniu, a później to zapominam. Kwitnienie dopiero mnie sybiraczkowo uaktywnia!
środa, 21 października 2015
Fotergilla - mało znana kuzynka oczaru
Fotergilla nie jest szczególnie popularnym krzewem, pewnie dlatego że stosunkowo od niedawna istnieje w "obrocie handlowym". Dawniej głównie interesowała botaników, taka "arboretoryjna" roślina, której sadzonki można było uzyskać od znajomych szkółkarzy zakręconych "w kierunku" krzewów. Dziś można ją spokojnie dostać w lepszych szkółkach i centrach ogrodniczych. I to nie tylko "gatunkową" ale i "odmianową". Gatunki fotergilli mamy opisane dwa - fotergilla większa Fothergilla major i fotergilla Gardena Fothergilla gardenii. Nazwa rodzaju pochodzi od nazwiska Johna Fothergilla (1712-80), angielskiego lekarza i ogrodnika. Bardziej znaną i łatwiej dostępną jest fotergilla większa, występująca w górach Allegheny w Georgii, lasach Północnej Karolinie i Tennessee, aż po północną Alabamę. To krzew dorastający do 2 - 3 metrów, dość wolno rosnący, o kopulastym pokroju. Ja uprawiam mniejszą fotergillę, pochodzącą z tych samych terenów co większa krewniaczka ( prawie, bo naturalne stanowiska mniejszej z fotergilli można znaleźć raczej w przybrzeżnych rejonach, ale też w Karolinie Południowej i na zachodniej Florydzie ), fotergillę Gardena. Krzew ten rośnie jeszcze wolniej niż "kuzynka" i dorasta do około metra wysokości i szerokości. Gatunek nazwany został na cześć dr. Alexandra Gardena ( 1730 - 1791 ), szkockiego lekarza i zoologa, osiadłego w Charleston w Karolinie Południowej, zasłużonego badacza regionalnej flory i fauny.
Fotergille porastają lasy sosnowe, które są nieco inne od naszych borów. Tzw. pocosins mają zazwyczaj wysoki poziom wód gruntowych, gleba co prawda słabawa jak i w przypadku naszych lasów sosnowych - piasek, torfiastości jakieś, niedobór składników odżywczych, ale woda dobrze je nasącza. Okresy suszy są stosunkowo krótkie. Stałym "fragmentem gry" są pożary w pocosins, które mają miejsce w takich właśnie suchych okresach. Żadna z tych pożarów tragedia, to raczej "naturalny zabieg higieniczny" sprawiający że pocosins są tym czym są, czyli dość rzadkim sosnowym lasem z dużą ilością światła docierającego do niższych pięter lasu. Po prostu ogień jest bardzo istotnym elementem ekosystemu. W związku ze związkiem fotergilla Gardena jest odporna na ogień, o ile tylko ściółka nie wyschnie na tyle by i jej korzenie uległy spaleniu ( czyli jak korzonki mają wilgotno to roślina bezproblemowo przeżyje ogień, co sprawia że zaliczam ją do rodziny hardcorów, odpornych na kosiarkę - można ciąć, odbije, byle nie zasuszać ). Niby większość krzewów jest z natury rzeczy twarda ale czasem teoria swoje a real skrzeczy. W przypadku fotergilli wszystko się zgadza - zabić ją może przesuszenie i długotrwałe wielkie mrozy bez śnieżnej okrywy ( w końcu mróz też wysusza ).
Zamierzam rozwinąć się fotergillowo. Nęcą mnie mieszańce ( Fothergilla X intermedia ) zachowujące niezbyt wysoki wzrost po Fothergilla gardenii. Opinię najlepszej niebieskolistnej odmiany ma 'Blue Shadow', ponoć rośnie znacznie lepiej niż rachityczna, wiecznie w fazie "paru gałązek na krzyż" odmiana 'Blue Mist'. Fotergilla ma pięknie przebarwiające się liście jesienią, musi mieć tylko dostateczną ilość słoneczka. Ha! 'Blue Mist' i w tym wypadku ma kiepską opinię, z przebarwianiem jesiennym u niej kiepsko.
Uprawa fotergilli nie jest jakoś specjalnie skomplikowana, stanowisko musi mieć słoneczne lub półcieniste, glebę przygotowaną jak dla magnolki ( nie za kwaśno, ale PH wysokawe ) i podobnie jak w przypadku magnolek musimy dbać o odpowiednie jej nawilżenie. Superdodatkiem jest "własna" próchnica czyli kompost, rośliny z podszycia lasów reagują na kompościk cudownie.
Fotergille porastają lasy sosnowe, które są nieco inne od naszych borów. Tzw. pocosins mają zazwyczaj wysoki poziom wód gruntowych, gleba co prawda słabawa jak i w przypadku naszych lasów sosnowych - piasek, torfiastości jakieś, niedobór składników odżywczych, ale woda dobrze je nasącza. Okresy suszy są stosunkowo krótkie. Stałym "fragmentem gry" są pożary w pocosins, które mają miejsce w takich właśnie suchych okresach. Żadna z tych pożarów tragedia, to raczej "naturalny zabieg higieniczny" sprawiający że pocosins są tym czym są, czyli dość rzadkim sosnowym lasem z dużą ilością światła docierającego do niższych pięter lasu. Po prostu ogień jest bardzo istotnym elementem ekosystemu. W związku ze związkiem fotergilla Gardena jest odporna na ogień, o ile tylko ściółka nie wyschnie na tyle by i jej korzenie uległy spaleniu ( czyli jak korzonki mają wilgotno to roślina bezproblemowo przeżyje ogień, co sprawia że zaliczam ją do rodziny hardcorów, odpornych na kosiarkę - można ciąć, odbije, byle nie zasuszać ). Niby większość krzewów jest z natury rzeczy twarda ale czasem teoria swoje a real skrzeczy. W przypadku fotergilli wszystko się zgadza - zabić ją może przesuszenie i długotrwałe wielkie mrozy bez śnieżnej okrywy ( w końcu mróz też wysusza ).
Zamierzam rozwinąć się fotergillowo. Nęcą mnie mieszańce ( Fothergilla X intermedia ) zachowujące niezbyt wysoki wzrost po Fothergilla gardenii. Opinię najlepszej niebieskolistnej odmiany ma 'Blue Shadow', ponoć rośnie znacznie lepiej niż rachityczna, wiecznie w fazie "paru gałązek na krzyż" odmiana 'Blue Mist'. Fotergilla ma pięknie przebarwiające się liście jesienią, musi mieć tylko dostateczną ilość słoneczka. Ha! 'Blue Mist' i w tym wypadku ma kiepską opinię, z przebarwianiem jesiennym u niej kiepsko.
Uprawa fotergilli nie jest jakoś specjalnie skomplikowana, stanowisko musi mieć słoneczne lub półcieniste, glebę przygotowaną jak dla magnolki ( nie za kwaśno, ale PH wysokawe ) i podobnie jak w przypadku magnolek musimy dbać o odpowiednie jej nawilżenie. Superdodatkiem jest "własna" próchnica czyli kompost, rośliny z podszycia lasów reagują na kompościk cudownie.
poniedziałek, 19 października 2015
Angielskie ogrodnictwo wg. Agaty Christie
Wędrując po znajomych blogach zauważyłam że sezon czytelniczy trwa w najlepsze ( jesienna pogoda sprzyja poczytywaniu ). Ja żeby nie przegrzać zwojów sięgnę sobie do książek Królowej Kryminału. "Wigilia Wszystkich Świętych" to tak teraz na czasie, he, he. Lektura z tych odprężających, bardzo miejscami "zaogrodniczona". W twórczości Agaty Christie ogrodnictwo jest w ogóle sprawą dość poważną, to nie tylko tzw. dalekie tło akcji. Bywa przyczyną zbrodni, ulubionym zajęciem domorosłych detektywów ( panna Marple i całkiem nieźle węsząca pani Bantry ), którzy często posługują się ogrodowymi sprawkami ( niby pielenia i obserwacja ptaków, he, he ) niczym zasłoną dymną kryjącą ich właściwe działania. Zdarzyło się nawet że przymusowe, emerytalne uprawianie warzywnika ( Poirot - wyjątkowo niechętny ogrodowym wysiłkom ) spowodowało ponowne zainteresowanie się wykonywaniem zawodu ( ja się nie dziwię, uprawianie dyń i kabaczków dla kogoś nie lubiącego niespodzianek to katorga ). Mniej znane postacie zaludniające strony powieści Agaty też przedstawiają różne typy ogrodnicze - od pańci której nic poza ogrodnictwem nie interesuje, poprzez układaczkę rabatowych muszelek , po zbrodniarzy ( ci ostatni albo wpadają, bo coś słabo się na ogrodnictwie znali, albo zbyt się do swojego ogrodowania przyzwyczaili i motyw mieli ). Dość mojego ględzenia, teraz będą słowa Agaty, w tłumaczeniu Krzysztofa Masłowskiego. Wpis zilustrują angielskie fotki, "kręte drogi Dewonu" he, he, czyli bardziej "dzikie" fragmenty Garden House.
" "Quarry Garden" - Ogród Kamieniołomów - jaka to brzydka nazwa. Sugeruje huk pękających kamieni i wielkie ich masy wywożone przez ciężarówki na budowę dróg i potrzeby przemysłu. A Zatopiony Ogród to coś odmiennego. Poczęły mu świtać w myślach niejasne wspomnienia. A więc pani Llewellyn - Smythe zwiedziła wraz z Korporacją Narodową ogrody Irlandii. Przypomniało mu się że był w Irlandii pięć lub sześć lat temu. Zajmował się wówczas sprawą rabunku starych sreber rodzinnych. Było tam kilka interesujących miejsc, które wzbudziły jego ciekawość. Po zakończeniu zadania pełnym sukcesem - jak zwykle, dodał w myśli - kilka dni poświęcił na podróżowanie i oglądanie widoków.
Nie mógł przypomnieć sobie dokładnie, gdzie był ten ogród. Wydawało mu się, że gdzieś koło Cork. Killarney? Nie, nie Killarney. Gdzieś niedaleko zatoki Bantry. Zapamiętał go, gdyż daleko odbiegał od sformalizowanej piękności ogrodów zamkowych francuskiego Wersalu, które uważał za największe osiągnięcie sztuki ogrodowej. Zwiedzanie zaczęło się od wypłynięcia łodzią wraz z niewielką grupą ludzi. Ciężko było mu wsiąść do łódki, gdyby silni przewoźnicy właściwie nie wnieśli go do niej. Wiosłowali w kierunku wysepki, która wydawała się Poirotowi na tyle nieciekawa, że nie zamierzał wysiadać. Stopy miał przemoczone i zziębnięte, a wiatr przedostawał się przez wszystkie szczeliny jego nieprzemakalnego płaszcza. Jakież to piękno, w jaki sposób sformalizowane i zsymetryzowane, można znaleźć na tej kamiennej wysepce z kilkoma rozproszonymi gdzieniegdzie drzewami? To pomyłka, to na pewno pomyłka.
Wylądowali na malutkiej przystani. Przewoźnicy z tą samą zręcznością co poprzednio, pomogli mu zejść na ląd. Pozostali członkowie towarzystwa wysforowali się do przodu, rozmawiając i śmiejąc się. Poirot poprawił płaszcz, zawiązał buty i ruszył śladem innych dość pospolitą ścieżką między krzewami i kilkoma drzewami z rzadka rozsianymi po obu stronach. Straszliwa nuda, pomyślał.
I wtem wyszli z krzewów na taras, skąd stopnie prowadziły w dół. Poniżej ujrzał coś, czego pełną magię odczuł od razu. Jakby popularne w irlandzkiej poezji duchy natury opuściły swoje puste wzgórza i stworzyły ogród - nie znojną i uciążliwą pracą, lecz kilkoma ruchami czarodziejskiej różdżki. Patrzył na urok jego kwiatów i krzewów, fontannę w dole i pełną wdzięku i czaru, która niespodziewanie wiła się wokół."
"Detektyw podszedł do centralnie położonej ławki i usiadł. Wyobraził sobie, jak zatopiony kamieniołom wyglądałby wiosną. Były tam młode buki i drżące białokore brzozy, kolczaste krzewy białych róż i małe jałowce. Ale teraz jesień niosła własne odmienne piękno. Złoto i czerwień liści, nieco zieleni igliwia i ścieżka,która wijąc się swobodnie odsłaniała przed spacerowiczami coraz to nowe rozkosze. Widać było kwitnące krzewy żarnowca czy szczodrzeńca - Poirot, nie będąc znawcą ani kwiatów, ani krzewów, rozpoznawał jedynie róże i tulipany.
Ale wszystko wokół wydawało się jakieś naturalne, jakby nie było sztucznie zasadzone i podporządkowane czyjejś woli. A przecież naprawdę wszystko zostało zaplanowane i zaaranżowane od najdrobniejszej roślinki do olbrzymiego krzewu, górującego tak wspaniale złotem i czerwienią swoich liści. O tak. Wszystko zostało zaplanowane i zasadzone, i co więcej, podporządkowało się posłusznie"
"Wśród nudnych pagórków ukrył wymyśloną przez siebie krainę baśni, aby tu rosła i kwitła w spokoju. Umieścił tu drogie krzewy, które wymagały wypisywania czeków na wielkie sumy, rzadkie rośliny, które można było otrzymać jedynie dzięki uprzejmości przyjaciół, i kilka pospolitości, niezbędnych i nie związanych z żadnymi wydatkami. Wiosną na skarpie po lewej stronie zakwitały pierwiosnki. Świadczyły o tym ich skromne zielone listki skupione w kępkach po bokach.
W Anglii, myślał Poirot, ludzie pokazują ci swoje zielone rabaty, ciągną cię, abyś zobaczył ich róże, i wygłaszają nie kończące się mowy o swoich irysach. Aby pokazać, że doceniają rzeczy w ich kraju najpiękniejsze, zabierają cię w słoneczny dzień pod pokryte zielonym listowiem buki, gdzie rosną dzikie hiacynty. Tak, to bardzo piękny widok, ale zbyt często mi go pokazywano. Wolę...Tu przerwał, by zastanowić się co właściwie woli. Jazdę krętymi drogami Dewonu, pomiędzy zboczami pokrytymi gęstym dywanem przetykanym pierwiosnkami. Są białe delikatne, nieśmiało zażółcone i rozsiewają dookoła subtelny i unikalny zapach. To woń bardziej wiosenna niż wszystkie inne. Byłyby tu zatem nie tylko rzadkie krzewy. Byłaby tu wiosna i jesień, małe dzikie cyklameny i jesienne krokusy. To miejsce było przepiękne"
" "Quarry Garden" - Ogród Kamieniołomów - jaka to brzydka nazwa. Sugeruje huk pękających kamieni i wielkie ich masy wywożone przez ciężarówki na budowę dróg i potrzeby przemysłu. A Zatopiony Ogród to coś odmiennego. Poczęły mu świtać w myślach niejasne wspomnienia. A więc pani Llewellyn - Smythe zwiedziła wraz z Korporacją Narodową ogrody Irlandii. Przypomniało mu się że był w Irlandii pięć lub sześć lat temu. Zajmował się wówczas sprawą rabunku starych sreber rodzinnych. Było tam kilka interesujących miejsc, które wzbudziły jego ciekawość. Po zakończeniu zadania pełnym sukcesem - jak zwykle, dodał w myśli - kilka dni poświęcił na podróżowanie i oglądanie widoków.
Nie mógł przypomnieć sobie dokładnie, gdzie był ten ogród. Wydawało mu się, że gdzieś koło Cork. Killarney? Nie, nie Killarney. Gdzieś niedaleko zatoki Bantry. Zapamiętał go, gdyż daleko odbiegał od sformalizowanej piękności ogrodów zamkowych francuskiego Wersalu, które uważał za największe osiągnięcie sztuki ogrodowej. Zwiedzanie zaczęło się od wypłynięcia łodzią wraz z niewielką grupą ludzi. Ciężko było mu wsiąść do łódki, gdyby silni przewoźnicy właściwie nie wnieśli go do niej. Wiosłowali w kierunku wysepki, która wydawała się Poirotowi na tyle nieciekawa, że nie zamierzał wysiadać. Stopy miał przemoczone i zziębnięte, a wiatr przedostawał się przez wszystkie szczeliny jego nieprzemakalnego płaszcza. Jakież to piękno, w jaki sposób sformalizowane i zsymetryzowane, można znaleźć na tej kamiennej wysepce z kilkoma rozproszonymi gdzieniegdzie drzewami? To pomyłka, to na pewno pomyłka.
Wylądowali na malutkiej przystani. Przewoźnicy z tą samą zręcznością co poprzednio, pomogli mu zejść na ląd. Pozostali członkowie towarzystwa wysforowali się do przodu, rozmawiając i śmiejąc się. Poirot poprawił płaszcz, zawiązał buty i ruszył śladem innych dość pospolitą ścieżką między krzewami i kilkoma drzewami z rzadka rozsianymi po obu stronach. Straszliwa nuda, pomyślał.
I wtem wyszli z krzewów na taras, skąd stopnie prowadziły w dół. Poniżej ujrzał coś, czego pełną magię odczuł od razu. Jakby popularne w irlandzkiej poezji duchy natury opuściły swoje puste wzgórza i stworzyły ogród - nie znojną i uciążliwą pracą, lecz kilkoma ruchami czarodziejskiej różdżki. Patrzył na urok jego kwiatów i krzewów, fontannę w dole i pełną wdzięku i czaru, która niespodziewanie wiła się wokół."
"Detektyw podszedł do centralnie położonej ławki i usiadł. Wyobraził sobie, jak zatopiony kamieniołom wyglądałby wiosną. Były tam młode buki i drżące białokore brzozy, kolczaste krzewy białych róż i małe jałowce. Ale teraz jesień niosła własne odmienne piękno. Złoto i czerwień liści, nieco zieleni igliwia i ścieżka,która wijąc się swobodnie odsłaniała przed spacerowiczami coraz to nowe rozkosze. Widać było kwitnące krzewy żarnowca czy szczodrzeńca - Poirot, nie będąc znawcą ani kwiatów, ani krzewów, rozpoznawał jedynie róże i tulipany.
Ale wszystko wokół wydawało się jakieś naturalne, jakby nie było sztucznie zasadzone i podporządkowane czyjejś woli. A przecież naprawdę wszystko zostało zaplanowane i zaaranżowane od najdrobniejszej roślinki do olbrzymiego krzewu, górującego tak wspaniale złotem i czerwienią swoich liści. O tak. Wszystko zostało zaplanowane i zasadzone, i co więcej, podporządkowało się posłusznie"
"Wśród nudnych pagórków ukrył wymyśloną przez siebie krainę baśni, aby tu rosła i kwitła w spokoju. Umieścił tu drogie krzewy, które wymagały wypisywania czeków na wielkie sumy, rzadkie rośliny, które można było otrzymać jedynie dzięki uprzejmości przyjaciół, i kilka pospolitości, niezbędnych i nie związanych z żadnymi wydatkami. Wiosną na skarpie po lewej stronie zakwitały pierwiosnki. Świadczyły o tym ich skromne zielone listki skupione w kępkach po bokach.
W Anglii, myślał Poirot, ludzie pokazują ci swoje zielone rabaty, ciągną cię, abyś zobaczył ich róże, i wygłaszają nie kończące się mowy o swoich irysach. Aby pokazać, że doceniają rzeczy w ich kraju najpiękniejsze, zabierają cię w słoneczny dzień pod pokryte zielonym listowiem buki, gdzie rosną dzikie hiacynty. Tak, to bardzo piękny widok, ale zbyt często mi go pokazywano. Wolę...Tu przerwał, by zastanowić się co właściwie woli. Jazdę krętymi drogami Dewonu, pomiędzy zboczami pokrytymi gęstym dywanem przetykanym pierwiosnkami. Są białe delikatne, nieśmiało zażółcone i rozsiewają dookoła subtelny i unikalny zapach. To woń bardziej wiosenna niż wszystkie inne. Byłyby tu zatem nie tylko rzadkie krzewy. Byłaby tu wiosna i jesień, małe dzikie cyklameny i jesienne krokusy. To miejsce było przepiękne"
niedziela, 18 października 2015
Smętna październikowa niedziela
Oj nie najlepszy mam humor dzisiaj. Z jednej strony jest cool bo ruszyłam od dawna planowaną inwestycję ( może pójdzie łatwo, rzeczy rozpoczęte w niedzielę, na ogół mi wychodzą, w przeciwieństwie do tych rozpoczętych w piątek ). Lalusiowi się niestety nie poprawia zbyt szybko, wiek robi swoje, ale jest bardzo dzielny i się nie poddaje. Szczęśliwie coś tam podjada i nawet wykazuje pewne oznaki ożywienia kiedy jego zdaniem Felicjan zaczyna się szarogęsić. Jednak kaszelek i rzężonko nadal się utrzymują, piecuchowanie odchodzi na całego. Dodatkowo odbywa się celebrowanie choroby ( żeby inne koty widziały, kto tu jest najważniejszy ). Humor w związku z kocią chorobą mam paskudny. Pogoda też nie jest z tych wyzwalających radość - ogólne łeeee! Jutro przemeblowuję chałupę ( rzadko to robię ale nadszedł czas ) i przy tej okazji wyciągnęłam stare haftowanki. To malutkie obrazki pod szkłem , takie miniaturki ( cadyk to chyba 9 cm x 13 cm , a kretyńskie ptaszki są niewiele większe ). Mam wrażenie ze fotki blogowe są większe od oryginałów. Łobabrazki dołączą do innych malutkich haftowanek, może pokój zrobi się nieco bardziej przytulny ( odkąd wywaliłam stare kanapy wielkości lotniskowca czuję się w ulubionym pokoju Azy trochę dziwnie ). Nie bardzo mi się widzi kupowanie nowych kanap ( za co i chyba tylko dla użytku kotów ), muszę szukać innych sposobów na tzw. ocieplenie wnętrza. Kotom rzecz jasna zimna przestronność pokoju nie przeszkadza, mam wrażenie że ich zdaniem jedyne czego w nim brakuje to odpowiedniej ilości kocich łóżeczek i eleganckiej kuwety ( niedoczekanie! ). No i zaczęłam to przemeblowanie od powieszenia obrazków na ścianie. Wiadomo gruntowne przemeblowania powinno zaczynać się od tego a solidne sprzątania od przeglądania książek i mycia filiżanek, he, he.