No i zdaje się że dzielnie rozsiewam bodziszkolerę. Zawsze to lepiej niż roznosić tyfus, przydomek rozsiewającej też ładnie by brzmiał niż taka Tyfusowa Mary. Bodziszkolerna Tabisława brzmi dumnie! Mary to niechluj była jak rzadko, ja zarażam czymś wyrosłym "tylko na kompościku", he, he. Nie wiem czy bardziej higieniczne to moje zarażanko ale choróbsko bodziszkowe na pewno milsze od tyfusu ( choć nie poddające się łatwo leczeniu ). A jak ja się zaraziłam? Od Krysi tabazowej na mnie przeszło i chwyciło natychmiast. Kto wie może bym jeszcze miała szansę wyzdrowieć i normalnym ( czytaj obojętnym ) wzrokiem spojrzeć na rodzinkę Geranium ale w roku inkubacji infekcji pojechałam w czerwcu zwiedzać angielskie ogrody. Wróciłam z tych wojaży z chorobą w fazie ostrej, która ponoć na tym etapie jest praktycznie nieuleczalna. Można trochę podleczyć, nieco złagodzić przebieg ale w każdej chwili choroba może ponownie się pojawić i zaatakować ze zdwojoną siłą. Niektóre ataki są śmiertelnie niebezpieczne dla kieszeni ( szczególnie nowe odmiany " nośników zarazy" bywają zabójcze dla stanu finansów ). Szczepionki jeszcze nikt nie wymyślił, jedyne co można zrobić to uprzedzić wybierających się zwiedzać ogrody na wyspach, żeby się mocno nie wgapiali w rabaty na suchym, na wilgotnym, w cieniu, w słońcu - najlepiej niech w ogóle nie patrzą. Jeszcze lepiej będzie jak zostaną w domu i będą rozmyślali nad uprawą rzepaku , wtedy prawie na pewno się nie zarażą!
Bodziszki w Anglii sadzi się do wszystkiego i niemal wszędzie - do róż, do innych bylin, do traw, pod drzewka, na żwirku, na murku, na dachu, bezczelnie w doniczkach, jeszcze bardziej bezczelnie na kwietnych łąkach. Strach otworzyć albiońską szopkę ogrodową bo kto wie czy i tam nie czai się zabłąkany bodziszek, który rozdrażniony może się na nas rzucić i rozsiać miazmaty. Zaraza w końcu występuje na terytorium UK endemicznie. Brytyjczycy powinni być uodpornieni, sadzą namiętnie te bodziszki już drugie stulecie. Jednak wygasania choroby coś nie widać. Co i raz w jakiejś szkółce następuje odkrycie, no i nowe ognisko choroby zaczyna przyciągać uwagę bodziszkomaniaków z całego świata. Ja w tym roku nieopatrznie zajrzałam do szkółki przy ogrodzie Beth Chatto, z którego zdjątka ( pierwsze siedem fotek, kolejne foty to bodzichy w Alcatrazie ) ilustrują ten wpis. Zajrzałam tylko króciutko - szybciutko, na "muśnięcie okiem monitora" . I co? I mi się pogorszyło bodziszkowo natychmiast! Tak niemal do zatrzymania oddechu. Na monitorku w blasku bylinowej chwały, lśnił jak ten brylant wielokaratowy, prześliczny, przecudny, wymarzony i jedyny - Geranium malviflorum (atlanticum), o którym nie wiem jeszcze nic ( czy aby znosi jakieś mrozy? ), ale który już pobudza moje ślinianki do wzmożonej produkcji śliny ( ufaflunię się z zachwytu jak Szpagetka, może nawet dreptać zacznę w miejscu i mruczeć ).
Dlaczego akurat bodziszki darzę takim płomiennym uczuciem? Czemu nie wzdycham do najnowszych objawień jeżówkowych, czemu serducho nie bije szybciej na widok świetnych odmian peoni, dzwonków mieszańcowych, dzielżanów czy liliowców? To przez irysy. Moje ukochane bródkowce są roślinami produkującymi tak bogate w barwy, faktury i formy kwiaty że po prostu potrzebuję od nich czasem oddechu, ucieczki w kierunku prostoty łąk. Wicie, rozumicie - pięć płatków, zasadniczo jeden kolorek tych płatków, wdzięk właściwy dzikunom, uroda liści jakże inna od sztywnej, zielono - szarości liści kosaćców bródkowych. Coś prostego, coś niosącego w sobie wspomnienie po tych wszystkich ogrodach Wielkiego Ogrodowego, łąkach, stepach, lasach - taki swobodny oddech natury, jeszcze nieujarzmionej i wciśniętej w sztywne ramki miejskich ogrodów. Tęsknota za tzw. dziką przyrodą wyłazi z mojego mieszczuchowatego jestestwa. Mój ogród, do bólu miejski, dzięki bodziszkom ma zyskać choć trochę tego uroku chrakterystycznego dla ogrodów w angielskim "country". Wiejskość jest zdecydowanie w tym wypadku angielska bo bodziszek w polskich ogrodach to właściwie szeroko i masowo nie występował i niestety nadal nie występuje.
Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruję w historii naszego ogrodnictwa. To ogrodnictwo przez duże O, rozwijane głównie przy wielkich rezydencjach, przez trzy stulecia począwszy od XVI wieku importowało wzorce z Włoch, Francji i Anglii, w drugiej połowie XIX wieku zupełnie zignorowało "rewolucję bylinową", jaka miała miejsce w ogrodach wiktoriańskiej Anglii. Powstawały u nas piękne ogrody dendrologiczne, mnóstwo ogrodów neorenesansowych czerpiących wzorce z północnych Włoch, ale słynne ogrody kwiatowe Anglii nie znalazły jakoś solidniejszego odzwierciedlenia w polskich ogrodach rezydencjonalnych . Niby ogrody kwiatowe były, ale często pod tą nazwą funkcjonowały tzw."ciechocinki" czyli partery kwiatowe złożone z różnych gatunków niskich bylin i roślin jednorocznych.
Kwiatowe ogrody złożone z wyższych bylin czy też roślin jednorocznych pełniły funkcję użytkową, dostarczały kwiatów do ozdobienia pomieszczeń. Często znajdowały się w pobliżu warzywników czy sadów, tam gdzie rosły rośliny których przeznaczeniem nie było podziwianie ich w zorganizowanej przestrzeni ogrodowej tylko zaspokajanie innych potrzeb. Do takich ogrodów bodziszek też się nie załapał, jest rośliną dość nietrwałą w "wazonowych warunkach". Z kolei nazwijmy to ogrodnictwo wiejskie, czyli ogrody przy dworach często wyglądały jak uboższa wersja wielkopańskich ogrodów, bo aspiracje były. W takiej sytuacji bodziszek nie miał szans na zaistnienie w "pańskim" ogrodzie, na co komu roślina, która kwitła na pobliskiej łące, pospolita i chwastowata. Skoro bodziszki nie trafiły w sposób zorganizowany do otoczenia dworów, to nie mogły też trafić pod wiejskie chałupy. W ściubolonych nasionach z lepszych ogrodów bodziszka nie było. Podejrzewam że dopiero pojawienie się w Polsce Geranium x magnificum, rozmnażanego wyłącznie przez podział mieszańca o wspaniałych kwiatach, uświadomiło naszym ogrodnikom że bodziszki to byliny warte miejsca w ogrodzie. Pewnie to był ten prekursor sadzenia bodziszków dla uciechy oczu w ogrodach. Bodziszki powoli, z trudem acz wytrwale zdobywają polskie ogrody, grono zabodziszkowanych powiększa się nieustannie ( choć nie w zabójczo szybkim tempie ) wraz z bodziszkowymi info w sieci, wycieczkami ogrodowymi, podglądaniem ogrodu sąsiadów. No i bardzo dobrze!
Nie byłam jeszcze w ogrodach albiońskich, aczkolwiek zaraziłam się bodziszkami za pomocą telewizji, a raczej oglądanych przeze mnie z lubością programach ogrodniczych. Gdy nie były jeszcze dostępne w Polsce (w każdym razie rzadko) oglądałam gdy miałam jeszcze dostęp do BBC. W którymś odcinku z cyklu o angielskich ogrodach usłyszałam więcej o bodziszkach i zapamiętałam takie powiedzonko, jakoby bodziszki były w Anglii uznawane za "przyjaciół ogrodnika". Wszystkie cechy za tym przemawiające TabaAziu przytoczyłaś w opowieściach o bodziszkach. Zatem nie wypada nie mieć takich rekomendowanych przyjaciół w swoim ogrodzie. Poszłam zatem do mojej działkowej sąsiadki-kolekcjonerki (Sylwii) i powiedziałam, że "każdy ogrodnik powinien mieć u siebie bodziszki" (a wiedziałam, że ona posiada odmiany). Ona "poczęstowała mnie chętnie" rozmaitymi sadzoneczkami, których w ferworze pakowania nie spamiętałam (no może Renarda). Ładnie przyjacielstwo rozpełzło się w moim ogrodzie (a raczej dwóch), nazwy potem odnalazłam i tak w dobrobycie sobie współegzystujemy. Nie wyobrażam sobie ogrodu bez nich - są niezawodne. I nawet słowem nie wspomnę o ich żywotnej chęci rozmnażania, czasem nawet bardzo żywotnej. ;) Rzeczywiście wyglądają sielsko i to pewnie w nich tak lubię. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńUuuu, Kochana ja tu widzę tzw. poważne symptomy, he,he!;-)
OdpowiedzUsuńBardzo dużo oglądam programów ogrodniczych angielskich i filmów obyczajowych i mam wrażenie, że Anglicy są wielkimi miłośnikami kwiatów. Nawet w kryminałach spotykałam tło konkursowe z ogrodnictwa, kwiatowe... Oni chyba żyją kwiatami :)
OdpowiedzUsuńMnie na pewno zaraziłaś bodziszkami. Od razu podbiły moje serce i nawet nie wiem tak dokładnie czym... nie umiem powiedzieć za co je tak uwielbiam... może za ich taką bezobsługowość, wspaniałą adaptację terenu? Nie wiem... one się po prostu do mnie uśmiechają... nie, chichoczą :))))
Bezczelnie przyznaję się z uciechy jaką sprawia mi roznoszenie bodziszkolery. Nowe przypadki chorobowe skrzętnie notuję.;-)
OdpowiedzUsuńFaktycznie bardzo ciekawie napisane. Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń