Strony

sobota, 27 lutego 2016

U państwa Herbstów "w domowych pieleszach"

Pomieszczenia znajdujące się na pierwszym piętrze willi państwa Herbstów były przeznaczone wyłącznie dla użytku domowników, ot rodzinne domowe pielesze. Goście się tam nie pojawiali, chyba że tacy z najbliższej rodziny i ścisłego grona przyjaciół. Na pięterku  toczyło się życie ciche, dalekie od oficjałek z parteru. Pani domu w porannej matince ( taka zarzutka noszona po przebudzeniu przez XIX - wieczne damy, nazywana od francuskiego rzeczownika matinée znaczącego poranek ), pan domu w jedwabnym szlafroku, rodzina w czepkach, siatkach na włosy, pantoflach, panie uwolnione z gorsetów, z włosami zapapilotowanymi, pełen domowy luz. No taka rodzina codzienna, nienadająca się do focenia. Trzeba było ją najpierw usztywnić,  ubrać w najlepsze stroje, starannie upozować i dopiero można było fotografię pamiątkową uskutecznić. Taka fotografia miała świadczyć o klasie rodziny, potomni mogą podziwiać ściśniętą talię prababki, wąsy pradziadka zachowujące nienaganny wygląd klejonego włosia ( specjalna siateczka nakładana była na wąsy, żeby w czasie snu ich nie zmierzwić ), wypucowane dzieci ze śmiertelnie poważnymi minami. Wszystko godne, oficjalne i bardzo, bardzo serio. A przecież życie domowe wcale tak nie wyglądało, przodkowie w domowym zaciszu żyli swobodnie, nie krępowały ich konwenanse. Niestety domowych fotek w wieku XIX robiło się niewiele, większość rodzinnych zdjęć z przełomu wieków XIX i XX to te sztywne, oficjalne focie. W willi Herbstów  środowisko w jakim  życie się toczyło zostało odtworzone nie na podstawie zachowanych fotografii lecz wiedzy o sposobie życia łódzkich fabrykantów. Historia domowego ciepełka, bardzo ludzka i zwyczajna.

Zacznijmy od garderoby, bardzo różnej od tego co dziś nam się kojarzy z tą nazwą. Żadnych wbudowanych szaf, o powierzchni odpowiedniej w sam raz dla małego sklepu odzieżowego, nic z tych rzeczy - garderoba to w sumie nieduży pokój z jedną szafą. Garderoba w willi Herbstów ma wystrój eklektyczny, mebelki w stylu różnych epok koegzystują w miarę zgodnie. "Ludwiki" jakoś się  godzą z empirową recamierą, obrazami przedstawiającymi kobiety czasów fin de siècle, secesyjnymi bibelotami. Jednak to nie sprzęty decydują o wyjątkowości tej konkretnej garderoby, nietuzinkowy jest tu sufit.  Otóż pomieszczenie ma  tapicerowaną atłasem powałę. Takie rozwiązania były szalenie modne w  pokojach przeznaczonych do prywatnego użytku,  hicior projektantów wnętrz z końca XIX wieku. Nam trochę się to kojarzy z obitymi miękką tkaniną pokojami bez klamek, ale taki materiałowy sufit w ubieralniach, pokojach do ablucji, czy nawet buduarach miał ocieplić wnętrze i stworzyć wrażenie przebywania w bombonierce. Szczególnie lubiano ten sposób wystroju  w tzw. kobiecych pokojach. Pasił do dam jak z delikatnej porcelany, kruchych i eterycznych piękności o taliach osy, pachnących tuberozą i fiołkami, których pracą była głównie tresura służby i uczestnictwo w życiu towarzyskim. W garderobie troszkę ubraniowych drobiazgów, dodatków niezbędnych damie żyjącej na przełomie wieków XIX i XX - jakieś wachlarze, szale, torebeczki z dżetów. Na wprost wejścia uchylone drzwi do pokoju kąpielowego - niestety brak możliwości dokładnego obejrzenia pomieszczenia. Zwiedzającemu ma wystarczyć jedynie rzut oka w kierunku łazienki.


"Dyskretne" drzwi łączyły garderobę i łazienkę z sypialnią pani. Wystrój tego pomieszczenia to jest utrzymany, he, he,  w stylu "ludwikowskim" - tzn. reprezentowane są  niemal wszystkie style w meblarstwie nazwane na cześć królów francuskich o imieniu Ludwik ( tylko Ludwik XIV się nie załapał, za ciężki styl do pańciowej sypialni ). Tapeta jednak w żaden sposób nie nawiązuje do francuskich, ludwiczanych klimatów - to zaprojektowana przez J. H. Dearle w 1887 lub 1888 roku tapeta z irysami, wyprodukowana przez William Morris & Co. . Czysty angielski Arts and Crafts, powoli zapadający zmierzch epoki wiktoriańskiej. Do tej angielszczyzny naściennej najbardziej pasuje tapicerowane łóżko ( słodkie gobelinkowanie w złotych ramach ) i ustawione na przyłóżkowym stoliczku bibelociki. Co prawda mam wrażenie że lampa z wizerunkiem elfa z owego stoliczka to jakieś późne międzywojnie, ale nikt nie twierdzi że odtwarzane wnętrza to tak 1890 - 1910. Przecież Herbstowie mieszkali w tej willi aż do pierwszych lat II Wojny Światowej, więc nie powinny dziwić przedmioty z lat dwudziestych czy trzydziestych XX wieku. Ten misz - masz na stoliczku tworzony przez secesyjny dzwonek dla służby, jakiś bliżej niezidentyfikowany paterkopodobny przedmiot, wspomnianą wyżej lampę ( założę się że elfik to projekt Margaret Tarant albo Cicely Mary Barker ), komplet do czekolady ma swój urok. Niestety ciężko się nim nacieszyć, sznury oddzielają od raju.

Na toaletkowe radości też tylko można z daleka popatrzeć. A wielka szkoda bo na toaletowe przybory człowiek chętnie by polookał. Niestety może się jedynie domyślać jak wyglądają buteleczki perfum, oprawne w  srebro szczotki, czy tam inne akcesoria niezbędne damie z wyższych łódzkich sfer. Ani miniaturek wiszących nad toaletką się nie obejrzy, ani wzoru koronkowej matinki ( koronka klockowa czy gipiura irlandzka - kto to wie, z daleka się nie rozpozna ), jedynie oko można zawiesić na hiszpańskim szalu haftowanym w  róże. Jak dla mnie trochę mało sypialnianych ciekawostek. No ale cóż, muzeum w końcu nie jest dla zwiedzających tylko dla pilnującego personelu - zwiedzający ma przemykać w japońskim stylu i nie marudzić. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i cieszyć się tym że choć pościółkę w starym stylu można pooglądać. A pościółka pani należycie ozdobna, frymuśna jak na pościel damy z wielkiego świata przystało. Mereżki, roboty kołkowe czyli tzw. file, haft Toledo, angielski, koronka klockowa - przyjemnie popatrzeć i podziękować komu trzeba że dzisiejsza pościel nie wymaga skomplikowanych zabiegów czyszczących - żadnych pruć, prasowań przez zwilżone szmatki, ramowań i krochmaleń. Można też dość dobrze przypatrzeć się biskwitowym i glazurowanym figurkom porcelanowym ustawionym na mebelkach tuż przy wejściu do sypialni. Tematyka osiemnastowieczna, fêtes galantes, zabawy nimf, te klimaty. Porcelana niemiecka, dziewiętnastowieczna więc temacik  solidnie opracowany, niemal odpowiednik odnoszącego się do malarstwa terminu zopf ( der Zopf to w języku Niemiaszków peruka z warkoczem , tak nazywano przedstawienia uperukowanych postaci, stylizowanych  rokokowo,  malowanych w drugiej połowie XIX wieku ). Nad grupą zwaną "Zabawa w ciuciubabkę" wisi wspaniały koszmarek - lustro w tzw. ramie miśnieńskiej ( takie ramy nie koniecznie produkowane były w Meissen ). Z sypialni pani udajemy się do buduaru, pokoju w którym przyjmowało się najbliższe przyjaciółki ( a bardziej występne panie typu Lucy Zuker przyjmowały kochasi ).



"Buduar był urządzony z takim przepychem, że nawet w mieście pełnym najwspanialszych mieszkań, takim jak Łódź, mógł jeszcze wyrwać okrzyk zdziwienia. Ściany były obciągnięte w żółty, o gorącym tonie jedwab, po którym rozrzucone bardzo artystycznie gałęzie bzów czerwonofioletowych, nakładanych grubym haftem. Przez całą długość jednej ściany stała wielka i szeroka sofa pod baldachimem żółtym w zielone pasy, udrapowanym w formie namiotu i podtrzymywanym przez złote halabardy. U szczytu, pod namiotem, lampa ze szkieł żółtych, rubinowych i zielonych rozrzucała dziwnie omdlewające światło. - Handełesy - szepnął z jakąś zawistną nieomal pogardą, zirytowany tym przepychem, ale pomimo to rozglądał się ciekawie; dziwaczne, kosztowne sprzęty o formach wschodnio-japońskich były bezładnie nagromadzone i stosunkowo do wielkości pokoju w nadmiernej ilości. Stosy poduszek jedwabnych o jaskrawych barwach chińskich leżały porozrzucane po sofie i białym dywanie i odcinały się ostrymi plamami jakby farb porozlewanych. Zapach ambry i violettes de Perse pomieszany z różami rozwłóczył się po pokoju. Na jednej ze ścian błyszczała masa broni wschodnich, bardzo kosztownych, ułożona dookoła wielkiej, okrągłej tarczy saraceńskiej, stalowej, nabijanej złotem i tak wypolerowanej, że w tym świetle przyćmionym skrzyła się i promieniowała złotymi ozdobami i rzędami rubinów, i bladych ametystów, jakimi obrzeże jej było wysadzone. W jednym rogu, na tle olbrzymiego wachlarza z pawich piór, stał cały wyzłocony posążek Buddy, z podwiniętymi nogami, w postawie kontemplacyjnej. W drugim rogu stała wielka żardinierka japońska z brązu, podtrzymywana przez złote smoki, pełna kwitnących, białych jak śnieg azalij."

 Tyle pan Władysław. Buduar w willi Herbsta na pewno nie jest zbiorkiem orientalnych gadżetów. Mamy tutaj komplecik mebli pofabrykanckich krytych pluszem, na ścianie obrazy pędzla Jana Stanisławskiego i Leona Hirszenberga, których oczywiście nie zobaczymy bo nie po to je w tym muzeum wystawiają, he, he. Szczęśliwie blisko wejścia i sznurów, w rogu pokoju stoi świetny secesyjny piec, choćby dla niego warto zajrzeć do buduaru. W tym wypadku człowiek nie musi stosować wymyślnych akrobatycznych figur żeby ów piecyk porządnie obejrzeć. To jest urządzenie grzewcze które na mojej liście piecowych przebojów z willi Herbstów plasuje się na zaszczytnej drugiej pozycji ( wyprzedzają ten ceramiczny cud tylko piece z Salonu Lustrzanego, podium zamyka piec z  Salonu Myśliwskiego, niestety niesfocony z powodu słabości mojego sprzętu fotkjującego ).  Na piecu pochodzącym ponoć z samego Berlina, ustawiona tzw. czysta secesja czyli paterka z całkiem niesecesyjnie  cycatą syreną i nawiązujące do XVIII -wiecznych klimatów porcelanowe wazki. Podobnie jak w sypialni pani buduar jest skrzyżowaniem stylu "ludwiczkowego" ze stylem Art Nouveau. Ten ostatni wyziera z samego pokoju - stiuków na suficie, pieca.

Mebelki pofabrykanckie insza inszość - "ludwiczkowe" biurko i serwantka ale meble do siedzenia to klasyczne "wiktorianki". Takie obijane pluszem i atłasem mebelki to był wymysł brytyjskich stolarzy. Najpierw tak solidnie zatapicerowane meble podbiły Francję czasów drugiego cesarstwa, a w ostatniej ćwierci XIX wieku całą Europę  z przyległościami ( znaczy kolonie mam na myśli ) . Absolutny hicior wykańczany frędzlami czy tam inną pasmanterią. Na biurku  fotografia Leona Herbsta ( panie Herbstowe raczej nie działały w stylu lubieżnej Lucy, to znaczy nic nam o tym nie wiadomo by  fotografie panów Herbstów lądowały czasem w szufladzie lub były odwracane do ściany ), srebrne puzderko na biżuterię  i buduarowa lektura - francuskie romanse z  końca XIX wieku. Ja tam zawsze podczas  w muzealnych wizyt   w starych wnętrzach bezczelnie wyobrażam sobie żywoty ludzi w nich kiedyś mieszkających.  Szczerze pisząc to ten buduar u Herbstów jest jak dla mnie bardzo grzeczny i mało buduarowy. No ale po lekturze Reymonta czy Zoli to po każdym oglądanym buduarze człowiek spodziewa się skrzyżowania XIX - wiecznego kiczyku ze świetną sztuką i miazmatów rozpusty owiniętych w woń perskich róż czy tam innych tuberoz. A tu grzeczniutko i milutko - waza stojąca nieopodal biurka ma na brzuścu wizerunek ponętnej dziewoi, ale w serwantce tylko urocze zwierzątka, żadnych porcelanowych kochanków czy orientalnej  perwersji z kości słoniowej. Mieszczańsko! Jednak przyglądam się z wielką przyjemnością serwantkowej porcelanie, w moich klimatach takie figurki ( mam słabość do porcelanowych wyrobów kopenhaskich i kopenhaskopodobnych ).



Apartamentu pana domu  i tzw. Salonu Rodzinnego nie udało mi się sfocić. Pokój pana utrzymany w brązach z tych ciemnych w ogóle nie dawał żadnej szansy mojemu aparatowi ( podobna sytuacja jak w przypadku znajdujących się na parterze pomieszczeń Gabinetu i Salonu Myśliwskiego ). Szkoda, bo pokój pana empirowy ( co prawda jest też komplet mebli w stylu Biedermeier ) z całkiem miłym dla oka wystrojem, choć ciężkawym. Zastanawiałam się jak to można było żyć w takim ciemnym otoczeniu ale przypomniałam sobie że to jest właściwie tylko sypialnia, a panowie tego domu prowadzili bardzo aktywne życie, więc może im ten ciemny pokój mógł przynosić wytchnienie. Coś jak zamknięcie się w szafie po całodniowym przebywaniu wśród zgiełku fabryki, jasno oświetlonych kantorów i biur, lśniących migotań salonów własnych i cudzych. Na ścianie tej sypialni bardzo dobre malarstwo, niestety tradycyjnie trudne do obejrzenia ( sznury i półmrok - zabójcza kombinacja dla zwiedzającego muzeum ). W Salonie Rodzinnym jest nieco jaśniej, da się dość dobrze przypatrzeć meblom w stylu empire. Wystrój  eklektyczny ale ponoć z przewagą stylu Ludwika Filipa ( co jakoś mi się nie widzi, ale może ślepa jestem ). Na górze też się muzykowało, jest sprzęt grający ( instrument i nie tylko ). Pokój do wspólnych rodzinnych posiedzeń, podwieczorkowania, przedpołudniowej kawy, muzycznych ćwiczeń dzieci. Dużo rodzinnych fotografii  Herbstów i  Scheiblerów, mały prywatny światek. W Bibliotece poszło mi już lepiej z foceniem, nie wiem dlaczego bo pokój też z tych ciemnawych. Kiedyś było jeszcze ciemniej bo  ten pokój wybity był brązowym aksamitem, teraz na ścianach oliwkowo - białe barwy. Wystrój eklektyczny ze wskazaniem na inspiracje renesansem ( głównie za sprawą kompletu mebli ). W tym pokoju znajduje się  kolejny niezły piec, choć nie aż tak urodny jak te z "pierwszej trójki". Niemal wszyscy zwiedzający zawieszają oczy na portrecie pani Sternbergowej, pędzla Leonarda Winterowskiego. Nie jest to żadne wybitne dzieło ale w jakiś tajemniczy sposób ten portret z lat dwudziestych XX wieku tak współgra z biblioteką że zdaje się być czymś znacznie bardziej ciekawym niż  konwencjonalny portret salonowy, jakich  powstawały tysiące.



Pokój Babci i Pokój Panienki znajdują się w wydzielonej podwyższeniem poziomu strefie ( pewnikiem ma to związek z wysokością znajdującego się pod nimi Salonu Lustrzanego ). Pokój Babci też ma wystrój eklektyczny, jednak tu rzeczywiście czuć  ducha stylu Ludwika Filipa. Może to za sprawą komody czy niciaka utrzymanych w tym stylu, ciepełko domowe związane ze stoliczkami do robót  kojarzy mi się zawsze z łagodnymi krzywiznami stylu Ludwika Filipa czy stylu Biedermeier. Jakimś cudem całe wnętrze robi się dla mnie filipo - ludwikowskie czy biedermeierowskie. Ściany pokoju pokryto tapetą w najsłodsze różyczkowe bukieciki, na komódce bibeloty z rozkosznym buldożkiem z porcelany w charakterze głównej atrakcji. Za parawanem nie mniej atrakcyjne krzesełko z obitym pluszykiem siedzeniem  z dziurą i ustawionym pod nią  nocnikiem. Pani starsza w końcu nie dygała za każdą potrzebą do oddalonej ubikacji. Nocniki były w powszechnym użyciu, normalnie standardowe wyposażenie prywatnych pokoi. Nam przyzwyczajonym do waterclosetów może się to wydawać  coś mało higieniczne, no i w ogóle ten...tego.... ( taaa, zapachy tuberozy i innych fiołków ), ale sto lat temu własny nocnik był przedmiotem świadczącym o pewnym materialnym statusie jego właściciela. Nie wszyscy mieli nocniki, kiepska sytuacja skazywała człowieka na wspólne wiaderko na ten przykład, które opróżniano rankiem i wieczorem do dołu kloacznego poza budynkiem mieszkalnym. Takie były realia życia większości łodzian, w Pokoju Babci w willi Herbstów mamy XIX - wieczny luksus nocnikowo - ubikacyjny, dyskretnie ukryty za parawanem.



Pokój Panienki ma swoją smutną historię, mieszkała w nim Anna Maria, zmarła w wieku dziesięciu lat córka Matyldy i Edwarda. Trochę nam się dziś wydaje nie do uwierzenia że to dziecko wychowywane w bardzo dobrych warunkach, w jednym z najbogatszych łódzkich domów zmarło na gruźlicę, chorobę która dziesiątkowała dzieci biedoty. Rozpuszczeni dostępem do antybiotyków zapominamy że podłapanie  gruźlicy w XIX wieku oznaczało dokładnie to samo co stwierdzenie choroby nowotworowej w  połowie XX wieku. Jak już się zaraziłeś to szanse były marne. Gruźlicę leczono w XIX wieku dokładnie tak jak raka w połowie wieku XX - z prawie żadnym  skutkiem ( dziś przeżywalność z chorobą nowotworową powyżej pięciu lat dotyczy znacznie większego odsetka pacjentów, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku diagnoza nowotwór złośliwy był to praktycznie wyrok ). Nie wiadomo jak Anna Maria się zaraziła, ale w świecie gdzie ludzie nie mieli dostępu do bieżącej wody zarazić się gruźlicą nie było rzeczą trudną. Zrobiono dla niej wszystko co mogła zrobić ówczesna medycyna, czyli o wiele za mało, dziecko zmarło w 1899 roku. Rodzina ufundowała szpital jej imienia dla dzieci chorych na gruźlicę, dzisiejszy szpital Korczaka ( choć do dziś  łodzianie używają i pierwszej nazwy - szpital Anny Marii, podobnie jak na ulicę Struga do dziś mówią ulica Andrzeja ). Organizowano też wyjazdy kolonijne do rejonów z "lepszym powietrzem", ta dobroczynność kolonijna dotyczyła głównie dzieci robotników zatrudnionych w fabrykach Scheiblerów i Herbstów.

Dobra, przechodzimy od dawnej lokatorki do pokoju. Kiedyś na ścianach tego pomieszczenia była niebieska tapeta w białe kwiatki w stylu berlińskiej secesji, dziś ściany pokrywa słynna "Pimpernel" autorstwa Williama Morrisa. Tapeta zaprojektowana  w roku 1876, została wykorzystana przez Morrisa w jego własnej jadalni w Kelmscott House w Hammersmith w Londynie. Tajemniczy pimpernel to nic innego jak kurzyślad polny Anagallis arvensis, pospolita roślinka, chwaścik z pól. Tak, tak, nazwa tapety nie ma nic wspólnego z wielkimi kielichami kwiatowymi, których uroda natychmiast rzuca się w  oczy, pimpernel to ten malutki kwiatek o pięciu płatkach robiący tło. Przewrotny był ten pan Morris.  Tak szczerze pisząc nie jestem pewna czy wybór tej tapety do tego akurat pokoju był strzałem w dziesiątkę. Mnie jakoś bardziej pasiły tam te berlińskie klimaty, to w końcu pokój dziewczynki, pełen lekkich secesyjnych mebelków - dość ciężka tapeta Morrisa klimatu nie buduje. Jakby było mało tego że ciężkawo to jeszcze ciemnawo się zrobiło, ten pokój o oknach wychodzących na zachód wcale nie jest słoneczny. W porównaniu z pokojem babci istna ciemnica.

W pokoju jak wspomniałam śliczne secesyjne mebelki, szkiełka Gallé i braci Daum, Lalique, większość tradycyjnie możliwa do podziwiania jedynie przez personel ( no bo to muzeum wnętrz a nie szkła, i nie marudzić! ). Jedyne szkiełko które udało mi się sfocić to Lalique ( na fotce obok ). Na półeczkach książki Bibliothèque rose, przy "higienicznym" metalowym łóżku, na fotelu rozparta porcelanowa lalka. Kolejna lala zaszczyca poduszki ułożone na dywanie. Na biureczku ustawione figurki zwierząt, do pełni szczęścia brakuje tylko domku dla lalek. Prawdziwy pokój dla małej panienki. To metalowe łóżko dlatego było uznawane za higieniczne że można było je dezynfekować, przecierać octem i spirytusem, niszczyć zarazki. Pod koniec XIX wieku takie łóżka zaczęto masowo produkować i ustawiać w dziecinnych pokojach ( i nie tylko dziecinnych ). Niestety w przypadku Anny Marii  "higieniczne" łóżko nie zadziałało, gruźlica nie przestraszyła się tej domowej czystości. Dziecko odeszło w ciszy, jak wieść gminna niesie robotnicy z fabrycznego imperium Herbstów i Scheiblerów wyłożyli brukowane jezdnie słomą żeby turkot kół powozów nie zakłócał spokoju umierającej dziewczynki. Fotografia małej Anny Marii wisi na wśród portretów dziewczynek i wróżek, pięknych dam ( czyli przyszłości która przed małą została zamknięta ), w świecie pełnej wdzięku legendy, której częścią ona sama się stała. Kiedy jednak oglądam ten zamarły dawno temu  ból, widoczny w tablicach  rozmaitych fundacji, pamiątek rodzinnych czy w tym pokoju wypełnionym przez muzealników bodaj najpiękniejszymi przedmiotami w tym muzeum, nie jestem w stanie zapomnieć o jego przyczynie - zmarłym małym dziecku. Tego gruźliczego odchodzenia sprzed ponad stu lat nie jest w stanie przykryć najwdzięczniej urządzony pokój.



Pokój gościnny jest w odróżnieniu od reszty pokoi na pietrze, urządzony w jednym stylu, żadnego eklektyzmu "z elementami", czysta secesja w wiedeńskiej odsłonie.  Meble sypialniane czyli łóżka, szafa i komoda zostały wykonane w latach  dziewięćdziesiątych XIX  wieku, w jednym z łódzkich zakładów meblarskich, mieszczących się przy ulicy Długiej. Bardzo proste w formie, jednak pięknie intarsjowane i inkrustowane macicą perłową. Czysta przyjemność dla moich oczu. Malutka salonowa kanapka z fotelikami i stolikiem utrzymana w stylu bardziej bogatej ( znaczy bardziej "roślinnej" ) secesji już tak do mnie nie przemawia, choć przyznaję że liście kasztanowców zaklęte w mebel to fajna sprawa. Na toaletce tzw. komplet higieniczny - dzbanek wstawiony w misę. Taki dzbanek ranną porą był napełniany gorącą wodą przez służbę i goście mogli dokonać porannych ablucji w misie. Nie wiem jaki był stopień dokładności tych obmywań, sadząc z rozmiaru miski to raczej średni. Może ten widoczny na fotce obok szklany pojemnik na pachnidło ( czeskie szkiełko ) był po prostu nieodzowny? Jeszcze jeden ciekawy przedmiot jest widoczny jest na tej fotce - przybornik do golenia ( dar Jerzego Grohmana, potomka łódzkiego rodu fabrykantów ). Koło toaletki stoi rozpakowany kuferek z przyborami toaletowymi - ilość szczotek "do wszystkiego" zaiste imponująca, masa słoiczków nawet nie wiem na jakie kosmetyczne rzeczy przeznaczona, multum przyborów jak dla mnie nieco dziwnie wyglądających. I to wszystko znajdujące się nieopodal  tego skromnego kumpleciku toaletowego misa - dzban.  Niezbyt duża ilość wody do dyspozycji i mnóstwo narządków do higieny.

Niestety wnętrza rezydencji udostępnione zwiedzającym  to jedynie pomieszczenia użytkowane przez właścicieli, nie ma w tym muzeum odtworzonych starych wnętrz przeznaczonych dla służby, kuchni czy wozowni. W dawnych pomieszczeniach gospodarczych urządzane są czasowe wystawy i ma miejsce stała ekspozycja dotycząca historii rodziny Herbstów. Rozumiem potrzeby galeryjne i w ogóle, uważam jednak że choć ślad po dawnych mniej uprzywilejowanych mieszkańcach willi powinien zostać zaznaczony. Ciekawe byłoby dla współczesnych zestawienie dawnych pokoi służby ( czy choćby jednego pokoju ) z wnętrzami zamieszkanymi przez rodzinę. Nasz obraz życia łódzkich fabrykantów byłby bardziej pełny, w tej chwili można odnieść wrażenie  że ci ludzie żyli w jakimś oderwaniu od XIX - wiecznej rzeczywistości, enklawie luksusu, która  nie miała  styczności z resztą świata ( a jak wiemy  nie była  to prawda, choćby choroba Anny Marii nie pojawiła się znikąd ). Oglądamy piękne pokoje ale nie widzimy tej mniej okazałej strony rezydencji, bez której te "lepsze" wnętrza nie mogłyby funkcjonować. Muzeum wnętrz pofabrykanckich powinno pokazywać nie tylko tę  piękniejszą stronę życia mieszkańców Łodzi z przełomu wieków XIX i XX.

środa, 24 lutego 2016

Codziennik - szpitalnik czyli postromansowe przejścia Okularka

No i się porobiło! Hotelowe życie i marylinomonroizm naszej Okularii skończył się zapaleniem ucha. Oto skutki całodobowych wycieczek i namiętnego romansowania! Kto normalny romansuje na dworze jak z nieba pada śnieg z deszczem albo mżawa? Tylko nasza monotematycznie do kocich samczyków nastawiona Okularek. A teraz mamy karę za grzeszne prowadzenie, Pumelii - Okularii w uchu chlupie ciecz paskudna zwalczana silnymi kroplami, doopsko musiało być pokłute i wprowadzony został  zakaz wychodzenia z domu. Okularek początkowo miała  wychodzenie na dwór w nosie, bardzo źle się czuła i posypiała. Obecnie wyraźnie jej lepiej, zaczęła znowu jeść i ocierać się o inne koty ( oczywiście mam tu na myśli nasze kocury, dziewczyny nie są w polu zainteresowań Okularka ). Siedzi na parapecie,wygląda na lutowy dzionek i żałośnie popiskuje, ale nie ma zmiłuj - do kocich potrzeb jest kuweta a na bieganie po ogrodzie i za zimno i za wcześnie. Nasz chodzący romans wylezie na powietrze nie wcześniej niż w niedzielę. Absztyfikanci odwiedzają tłumnie swoją chorą heroinę i porykują za oknem. Felicjan z Lalkiem upluci i podrapani, gotowi przeganiać samczą konkurencję, czarne dziewczynki w pełnej gotowości do przyjmowania hołdów a Okularia wyraźnie wkurzona uwięzieniem przechadza się po parapecie uwodzicielsko zarzucając tyłkiem.. Nic krowy nie obchodzi że na leczenie poszła kasa w końcówce miesiąca, że miałam mnóstwo roboty a  ona wymagała wożenia do dohtora, że nadal wymaga zakraplania, dokarmiania  i czyszczenia uszu z tej ohydy, które sobie zafundowała swoimi głupimi wycieczkami w mżawkowy czas. Chodząca kocia bezmyślność, no "blendynka", he, he. Takiej to żadna sterylizacja nie da rady, po prostu sex kota!

niedziela, 21 lutego 2016

Codziennik - moje Skorupkowo

Nie da się ukryć że tempo życia nie sprzyja delektowaniu się domową porcelaną.  Gdzie tam te herbaty zaparzane w imbryczkach, gdzie kawa rozlewana z dzbanka do malutkich filiżanek. Czekoladierki w ogóle wymiotło, czy ktoś dziś jeszcze produkuje naczynia do rytuału czekoladowego?  Napoje pija się z kubków ( rany, mam całą okrutną  w odbiorze kolekcję ), to w kubkach moczą się papierowe torebki z herbatą i w nich paruje ersatzowa kawa błyskawiczna. Porcelanowe cudeńka powędrowały do kredensów, serwantek i tym podobnych schowanek. Od czasu do czasu wyciąga się je z okazji świąt czy rodzinnych imprez, lecz coraz rzadziej, w ograniczonych ilościach. Parę razy do roku myje się nieużywane skorupki i przypomina się wtedy człowiekowi  że kiedyś ta porcelanka służyła do codziennego użytku, lub co lepsza  była "od gości" czy  "od niedzieli". Dzisiaj weekend nie jest opijany w specjalnych naczynkach a niektórym gościom ( mnie na przykład ) też lepiej nie dawać do rąk delikatnej porcelany, w końcu to kruche, znacznie bardziej delikatne niż ciężkie kubasy. No i gościa nie wypada stresować, tak  jak  to czyniła Hyacinth Bucket, drżąca o podwójnie glazurowaną porcelanę  Royal Doulton ( zwyczajną, bezekscesową porcelanę, he, he ). Sama na samą z własną porcelaną czuję się jak biedna Elizabeth Warden, co to dopiero by było gdyby przyszło mi gościnnie korzystać z lepszych sztuk w czasie wizyt, he, he.






Ta moja porcelanka to żadne tam cenności, choć wśród niej jest parę "lepszych" sztuk z czasów tzw. świetności rodziny. No ale świetność rodziny to jest myta asekuracyjnie w misce plastikowej wyłożonej  dla bezpieczeństwa skorupek ścierkami, jakikolwiek napój pity z tej porcelany chyba by mi w gardle stanął. Porcelana z czasów świetności rodziny nie służy do podpijania tylko do adoracji  ( tak, tak śniadaniówka, którą Babcia Wiktoria dostała od pradziadka Romualda w 1924 roku, filiżanka  po Babci Wandzi, malutka filiżaneczka do mokki po prababce Emilii ).  Jednak oprócz "babciowych" pamiątek w moim kredensie stoi sobie porcelana zwyczajna, tzn.  taka której użytkowanie jeszcze sama z czasów dzieciństwa  pamiętam. Z tych zwyczajnych, pokazanych na zdjęciach "Wałbrzychów" i tym podobnych "Ćmielowów" czasem się i teraz okazjonalnie podpija ( albo poziomki wyjada ). Zmienia się też funkcja naczyń.  Z pojedynczych, jakimś cudem zachowanych sztuk  zwyczajnej porcelany, najczęściej niemieckiego pochodzenia,  robi się ozdóbstwa, używając stołowych naczyń jako wazoników na kwiaty ( na pierwszej focie poniżej dwa śmietankowce - ukułam ten termin od słowa mlecznik - czekają na wiosenne niezapominajki ) . Taki sam los dotknął nieliczne stare szkiełka - fiołki odoratki pięknie prezentują się w starych kieliszkach do wódek. Od czasu do czasu  "rzuca mną" w starą porcelanę, przeglądam aukcję,  poszukuję uzupełnień dla "wybitków". Ostatnio na tapecie są talerze z owocami. W domu moich pradziadków, a tatowych dziadków takowe były. Niestety zostały powierzone Tatusiowi i było jak z tym słoniem w składzie porcelany (  Tatusiowi powinno powierzać się jedynie ciężkie wyroby metalowe, armaty na przykład ). Tatusiowe działanie "na polu" porcelany można porównać do działalności moich kotów "na polu" zieleni domowej - normalnie killerstwo pełnoetatowe.






Pewną zagadką jest dlaczego w naszej rodzinie najcenniejsze porcelanki przechowuje Cio Mary, ksywa "Germańskie Koły". Być może to dlatego że Cio Mary potrafi różne rzeczy chować sama przed sobą i ma najsilniejszą na naszej rodzinie  wolę. Skorupki u niej bezpieczne, Cio pastwi się nad grubym fajansem i arcopalem ( Cio Mary potrafi tak od niechcenia rozwalić arcopal  - prawdziwy hardcore ). To u niej w kredensie znajdują się najcenniejsze cenności, u mnie zdecydowanie więcej takich atrakcji jak chiński serwis z lat sześćdziesiątych XX wieku ( cóż to był wtedy za rarytetny zakup ). Co prawda jakieś tam śliczności z angielskiej porcelany transferowej czy japońskie cudeńko z porcelany cienkiej jak skorupka jajka też się znajdą, ale nikt rozsądny w zakoconym domu nie będzie przechowywał rodzinnych skarbów. Na przykład wielkie mycie porcelany, które było okazją do napisania tego postu, wcale nie przebiegało spokojnie. Obecni przy porcelanowych ablucjach byli tylko Lalek i Szpagetka, ale i tak musiałam Lalka wyprosić z opróżnionego kredensu  a Szpagetkę przekonać że talerzyki nie stanowią preludium do wielkiego żarcia ( oglądała zaciekle czy na pewno nic na nich nie ma, a potem patrzała w moim kierunku z wyrzutem ). Szczęśliwie tym razem Okularia korzysta z usług hotelarskich ( normalnym przebywaniem w domu tego nie da się nazwać ), więc nie było zalegania w wazie do zupy ( pamiętacie takie urządzenie, he, he ).
A co ze współczesną porcelaną? Generalnie kupuję raczej kubki ale czasem zdarza mi się przyfiliżankować. Lubię małe naczynka do espresso, takie jak to na fotce poniżej. No cóż, może nie jest szalenie eleganckie, ale niewątpliwie ma swojskie dla mnie ozdóbstwo.
Dzisiejszy wpis powstał z inspiracji skorupkowym blogiem KWIATOWA 22 O SZTUCE, KULTURZE, PORCELANIE, STARYCH PRZEDMIOTACH, ŻYCIU, HOBBY, LUDZIACH I PASJI.

sobota, 20 lutego 2016

Codziennik - obrabianie wiosenne roślin domowych

Po ciężkim zatruciu "politykom" powoli dochodzę do siebie. Terapia polegała na niemal  całkowitym odcięciu się od neta i zajęciu przyziemnym domowymi sprawami i sprawami pracowymi. Szczęśliwie womity mi przeszły, więc mogłam usiąść do kompa. Tzw. rzeczywistość pozadomową postanowiłam ignorować na zasadzie "a niech się młodzi męczą". Niestety pogoda pokrzyżowała mi szyki i nici z ogródkowania - rano było biało i zimowo, obecnie jest pluchowato.  Jednak dobrą rzeczą jest to że na łeb nie pada, ani nie śnieży. Koty po swoim święcie totalnie rozbisurmanione, naprawdę jakby "pińcet" dostały. Żądania wołowiny, protesty polegające na całonocnej niebytności w domu ( Okularia ma dietę i postanowiła mi w związku z tym pokazać że jak nie dam żarcia to ona zmieni dom ), wściekły małpizm w wykonaniu Sztaflika i Szpagetki, wyprawy wojenne ledwie odzębionego Felicjana i paskudne zachowania Lalka w stosunku do nabytku krasnalopodobnego ( złapałam w ostatniej chwili , ogon podniesiony, Laluś naszykowany do olania ). Wyraźnie marzec u progu bo towarzystwo wręcz szaleje, zachowanie znacznie poniżej poziomu, nawet poniżej i tak już bardzo niskiego  poziomu towarzystwa . Ponieważ na dworze pogodowo raczej cienko zajęłam się trochę domowymi roślinami, zawsze to zielone, he, he. Nie mam ich za dużo bo moje kociambry za nic mają sianą kocią trawkę, zawsze to lepiej podeżreć albo choć poszarpać jakiegoś ozdobnego habazia.Ostały się tylko hardcory typu araukaria, czy pozakłuwane paprocie ( znaczy patyki w doniczkowej ziemi, żeby głupoty do kocich łebków nie przyłaziły i nie mam tu na myśli zalegania w doniczkach tylko fizjologiczne ekscesy ) . Niedawno kupiłam rośliny do pokoju Azy i Cioci Dany ( oficjalna nazwa gościnny ) i usiłuję je uprawiać.Nie wiem czy na usiłowaniach się nie skończy, bo koty szalenie zainteresowane nówkami, normalnie główni uprawiacze. Stanie całodobowe na warcie z kapciem w pogotowiu odpada, więc roślinki mają szansę na przeżycie tak czterdzieści do sześćdziesięciu. Cała nadzieja w tym że zaraz już będzie wiosna i koty porzucą domowe pielesze na rzecz ogrodowania. Rośliny domowe nie są atrakcją kiedy na dworze pojawiają się muszki, motylki czy wybudzone nornice.




Przesadzanie, rozsadzanie, wszystkie te zabiegi typu przycinanie, wykonywane przed sezonem.  Oczywiście jak to zwykle w wypadku "domowców" doniczki o rozmiar za małe czy o rozmiar za duże.  Na myśl o kolejnych doniczkowych zakupach dostaję lekkiego wnerwienia ( zazwyczaj nie ma fajnych doniczek w rozmiarach przeze mnie szukanych ). No cóż , nie cierpię plastików a tymczasem część nowo zakupionych "domowców" egzystuje w takich doniczkach.  Tak szczerze  pisząc to jedynym  dla mnie wytłumaczeniem użycia doniczek plastikowych jest ich lekkość, co ma szczególne znaczenie w przypadku naprawdę dużych roślin. Zwiększanie ciężaru rośliny doniczkową ceramiką ma w sobie coś  masochistycznego, te problemy z pielęgnacją, przenoszeniem, zabawy na granicach dyskopatii.  Ha, i człowiek sam sobie to robi, estetyka wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Ciekawe jednak że poczucie estetyki nie przeszkadza mi wciskać gdzie się da  sztucznych grzybków, he, he, szczególnie pasujących do fiołka afrykańskiego ( pełna groza ). Coś mi mówi że mam załamanie gustu ( jednostka chorobowa  - forma załamania nerwowego ,he ,he ) - te  krasnoludki, grzybki.  Jeszcze zacznę wyrabiać łabądki z opon!  Chyba czas poniuchać kwiaty jaśminu lekarskiego Jasminum officinalis ( czwarta fotka ), może mi ten dziwny zapach przegna z głowy  "cudowne" pomysły ozdobnicze. I tak płynie sobie  ten mój codziennik -  zieleń domowa obrabiana, zaraz będzie obmywanie porcelany, potem czyszczenie metalowych puszeczek. No bo trzeba się domem zająć jak ogrodować się jeszcze nie da.

środa, 17 lutego 2016

"Pińcet" na kota

Czegóż ja mogę życzyć moim kocyndrom w dniu ich święta.  Zdrówka i szczęścia?   Pomyślności w  życiu zawodowym i osobistym?  Stu lat? Jakieś to wszystko takie banalne życzonka, najlepiej jak im pożyczę po słynne pięć stów na utrzymanie ( wyziera to z ekranów, wybrzmiewa w eterze, aż się człowiek lodówki boi otworzyć żeby na "pińcet" się nie nadziać - polityczne ględzenia żyć nie dają choć jak zwykle dotyczą tego co w gruncie rzeczy mało istotne ). Co prawda ze mnie straszna lumpiara, podbierałabym kocią kasę żeby irysować wyczynowo ale coś by tam kotom zawsze kapnęło. Życzę im zatem pięciu stów poczynając od pierwszego kota ( u mnie musi być na każdego kota, bo jak tu wytłumaczyć Lalkowi że na resztę jest kasa a na niego nie, bo ma pecha i był "pierworodny" -  z drugiej strony gdyby nie on to następny w kolejności  kot byłby "poszkodowany" aż do ostatniego, który zostałby "jedynakiem",  któremu nic się nie należy ). Za dwa i pół tysia miesięcznie ( nawet przy irysowaniu wyczynowym ) moje skarby miałyby full wypas. Co dzień wołowina,  w przerwach dla poratowania zdrowia przed przewołowinowaniem befsztyk z kangura, stek z krokodyla i bezcholesterolowa strusina dla Lalentego. Latem wycieczka do Norwegii ( znaczy może  wymiana z leśnymi norweskimi, albo kocie kolonie z uwzględnieniem zabiegów sanatoryjnych dla Lalusia ). Zimą obowiązkowy wyjazd w cieplejsze rejony świata ( już widzę te fotki Felicjana na tle piramid w Meksyku, czy fotki wakacyjne dziewczynek napadających akwaria w oceanarium na Florydzie ). Słodkie marzenia!

 Kociambry nieświadome tych życzących rojeń posypiają na kocyku, coś podejrzanie zgodne ( taka zgodność zazwyczaj ma miejsce po odwaleniu jakiegoś numeru, przyznam że jestem lekko zaniepokojona ). Pogoda taka że podsypianie  jest trochę dziwne, zgodność kociambrza  zawsze zdziwna - no pełne zdziwko z powodu kociambrzego spokoju. Pewnie przymrozek przeszkadza życia używać, lepiej tyłeczki wygrzewać. Może do tych "pińcet" dołożę życzenia dobrej pogody, takiej w sam raz dla kotów.  Znaczy ciepło ale nie upalnie, deszczyk tylko w przerwie między wyjściami, słoneczko zza delikatnych chmurek na niebieskim niebie. Pogoda w sam raz na wyjście i przywabienie przez dziewczynki kocich samczyków, których potem Lalek i Felicjan będą "obrabiać". W związku z możliwością "obrabiania" to może powinnam życzyć Lalusiowi małej protezki uzębienia a Felicjanowi wstawionego złotego kła ( takiego w stylu rap - gangsta ). Zawsze to łatwiej "obrabiać" gości w pełnym uzębieniu. A coś specjalnego dla dziewczynek? Chomik czyli Okularia byłaby chyba szczęśliwa gdyby dostała super zestaw feromonowy do przywabiań, nasza najmłodsza kota ma ambicję zostać kocią Marylin Monroe. Misialdę czyli Sztaflika uszczęśliwiłby specjalny przyrząd do całodobowego drapania za uchem i urządzenie nagrywające jej skrzeki ( potem tylko odtwarzać, Sztaflik uwielbia wsłuchiwać się we własne ryki ). Prezent dla Szpagetki jest oczywisty - władza nad światem! Szpageton już dawno temu doszła do wniosku że jest koroną stworzenia. Dobrze że jej świat nie jest taki wielki to jakaś tam szansa na zakupienie dla niej władzy istnieje. Cholerka naprawdę by się takie "pińcet" na kota przydało na te  prezenty. Jakby "oni" ( znaczy Wy ) dali to kto wie,  może kocie pogłowie by u mnie wzrosło. Normalnie dziesięć i pół kota na rodzinę wielokotną, he, he. Wszystkim kotom zdrówka i szczęścia  życzę!  Oby Wasze pańcie i panowie spełniali wasze życzenia ( bez szemrania i szybko ).


P.S. Przez trzy dni oglądałam telewizję ( nie u mnie, bo ja jestem odtelewizorniona ) i proszę jak mi zaszkodziło! Muszę coś wymyślić żeby mnie szlag nie trafił. Będę pracować nad planem odpowiedzialnego rozwoju  ogródka. Bardzo to fajnie się planuje ( odstresowująco ), wypiszę sobie tzw. gryplan sezonowy ( kolejny ) i w listopadzie zobaczę co mi się udało z niego zrealizować ( zazwyczaj  jest tak z 20%, czyli jestem lepsza niż politycy wszelkich opcji ). Sprowokowana bombardowaniem zapewnień o uszczęśliwianiu  moja dobra i złośliwa pamięć wydobywa z się te kompletnie padłe pisowskie trzy miliony mieszkań +  nawoływania tej partii jakieś dziesięć lat temu do wprowadzania możliwości brania przez obywateli kredytów w walucie obcej, pełowskie strategie rozwoju, cyfryzacje i tym podobne nigdy nie zrealizowane wizje,  pobożne życzenia przerobione w wypadku obu partii na stanowiska dla kolesi. Kuźwa, a w ogóle to przegapiłam - chyba EU już mi nie dołoży do ogródka, he, he! Tak mnie ostatnio wkurzyli tym harmidrem  że zdegustowana atakującymi mnie zewsząd politycznymi pituleniami o tym co się robi i w ogóle ( dlaczego polityczni zawsze dręczą opowiadaniami co będą robić zamiast naprawdę coś znaczącego ku pożytkowi wszystkich robić, a jak już coś takiego dorwą to tak spieprzą że tylko usiąść i płakać? ), nabyłam z okazji Dnia Kota prezent dla Alcatrazego - hym....tego..... coś jakby krasnoludkopodobnego. Zgłuptało mnie trochę. Lalkowi się spodobał, znaczy prezent Alcatrazego zaliczył ocieranie policzkiem ( dobrze że Lalenty nie wyróżnił go innymi działaniami, he, he  ).

wtorek, 16 lutego 2016

"Bushman"- irys SDB mocno kontrowersyjny

Droga  tego esdebiaczka do zostania odmianą wcale nie jest prosta. Robert grymasił - kolory OK, bródka naprawdę niezła ale te proporcje, ale to rozchylanie płatków, ale jak on wygląda - klasyczne robertowanie że się tak wypiszę. No fakt, irysek roboczo nazwany "Bushman" to nie jest  taki standardowy SDB co to kopułka trzymana "na blachę", płatki dolne sterczą sztywno jak spódniczka baletnicy. Ku zgrozie Roberta jednak już pierwsza fota siewki  zamieszczona w irysowym  dziale forum Oaza  i na Fejsie wywołała tzw. ferment. Robert raczej niechętnie rozdaje siewki co do których  nie jest do końca przekonany, ale postanowiłam wyłudzić tego iryska bezwzględnie, klasyczną metodą wiertło w brzuchu. Stare sprawdzone metody są najbardziej skuteczne - maluch przyjechał, został posadzony, no i czekałam. Pierwsze kwitnienie i już wiedziałam  - piękno to nie tylko trzymanie się klasycznych kanonów, czasem uroda przewrotnie tkwi w dysonansach. "Bushman" jest urodny  przez swoją inność, niekonwencjonalność. Kolory widoczne we wnętrzu rozwartej kopuły, zalotnie podgięte okrąglutkie płatki dolne, wdzięk charakterystyczny dla dzikich irysków - no, czułam że instynkt nie zawiódł i wiercenie w Robertowym brzuchu jest techniką nie tylko skuteczną ale i usprawiedliwioną. Robert przy drugim kwitnieniu siewki był już dla niej jakby łaskawszy, nawet nazwę roboczą dostała i miejsce w biuletynie MEIS. Pewnie nie bez wpływu był tu wigorek rośliny, ilość rozgałęzień i pąków przekładająca się na długie kwitnienie. Ten irys spełnia wymogi stawiane pod tym względem współczesnym SDB. Tak mi się przynajmniej wydaje. Oczywiście są zwolennicy zachowania tradycyjnych irysowych kanonów piękna, tylko że i te kanony ulegają zmianom. Wystarczy porównać irysy SDB sprzed trzydziestu lat i najnowsze introdukcje. Sorry Gregory, to całkiem inna bajka. Cóż, "Bushman" to nie będzie irys urodny dla każdego miłośnika irysów, ale gdybyśmy tylko stawiali na klasyczne kształty to taki 'Ballet Lesson' wyhodowany na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku powinien wylądować na kompostowniku, a nie zdobywać nagrody AIS. Wiele odmian SDB autorstwa Barrego Blyght'a  rozchyla kopuły podobnie do Robertowego esdebiaczka. Wydaje mi się że nie w w tym rozchyleniu kopuły leży problem z postrzeganiem tego irysa. "Bushman"  ma okrągłe dolne płatki opadające tuż za bródką, przez co miłośnikom klasycznego ( tzn. liczącego jakieś niecałe trzydzieści lat ) irysowego piękna może wydawać  się  że  zaburzona jest proporcja kwiatu. Nowoczesne SDB przyzwyczaiły nas do płatków dolnych sterczących poziomo i to co kiedyś odbierane było jako wada dziś jest w zasadzie standardem. Płatki bardzo opadające czy nie daj Wielki Irysowy podgięte to już grzych nad grzychy. Jak dla mnie to na płatkach opadających lepiej widoczny jest kolor ( w końcu główny atut irysów ). Dlatego nie upatruję wielkiej tragedii w takim kształcie kwiatu irysa. Bardziej by mnie martwiło gdyby  substancja kwiatu była cienka czy pąków mało. Myślę że dla tego niestandardowo urodnego iryska na pewno znajdzie się miejsce na niejednej irysowej rabacie. Siewka jest z tzw. wolnego zapylenia, kwitnienie zaczyna niby w połowie sezonu ( dość jednak wcześnie ) i kwitnienie trwa  niemal do jego końca. Taki irysek długodystansowiec, prawdziwy "Bushman" , he, he.


niedziela, 14 lutego 2016

Coraz większe oczekiwanie

14 lutego czyli Walniętynki, połowa lutego a ja już cała nastawiona na ogrodowe radości. Coś tam o śniegu jakieś przebąkiwania słyszałam ale to już raczej nie w Odzi, u nas temperaturka w dzień to  na plusie. Minusy tylko w nocy i to takie bardziej przymrozkowe niż rzeczywiste mroziska. Tfu, tfu, tfu, żeby nie zapeszyć ale mam nieodparte uczucie że czas odtrąbić przedwiośnie. Koty już je odtrąbiły i w związku z tym Felicjan nie ma górnego kła ( ale przeciwnik też oberwał - ucho rozfrędzelkowane ) i chodzi dumny na sztywnych łapach. Rana pozębowa  się goi, policzek koci jest nadstawiany do chuchań i cmokań ( nie wiadomo dlaczego Felicjan po aktach bandytyzmu ze swojej strony - to on napadł na fabrycznego kociego króla - oczekuje czułości, dopieszczań a nawet noszenia na rękach, tak żeby inne koty to widziały ). Lalek i dziewczynki jakoś szczęśliwie do tej pory nie zaliczyły żadnych wojenek, choć ryki Lalka słychać czasem z ogrodu ( jednak nikt nie śmie nawet podejść do ryczącego, taką siłę ma ta syrena włączana przez Lalusia ). Ptaki też już pitulą całkiem wiosennie, kosy koncertują jak tylko pokaże się  słoneczko. Sroki  bezczelnie grubawe i błyszczące, prowokująco odwiedzają  różankę podokienną ( skrzek radosny słyszę tuż, tuż - koty oczywiście natychmiast  wychodzą bronić różanki i mogę obserwować czajenie się, kocie napady i sprytne uskakiwanie srok i triumfalne skrzeczenie z bezpiecznej odległości od zawiedzionej kociej sznupy ). Mam wrażenie że dla srok to jakiś sport, nie wiem - drażnienie wyczynowe, sroczy triatlon ( prowokacja, skok ucieczka, konkurs zwycięskiego pienia ). Na pewno jest to dobra zabawa, sroki alcatrazowe w ogóle nie boją się moich kotów ( zresztą sąsiedzkich też się nie boją ). Ta wzmożona chęć do zabaw z kotami  to nic innego jak zwiastun nadchodzącej wiosny.

W zielonym też widać budzące się życie. Zaczęło się kwitnienie leszczyn i oczarów, wcześniejsze o jakieś dwa tygodnie. Pączki liściowe na drzewach i krzewach jeszcze nie nabrzmiałe należycie, ale pędy zaczynają po wiosennemu błyszczeć, jeszcze trochę i pączki zrobią się łolbrzymie i gotowe do rozwijania. Pojawiają się masowo kiełki roślin cebulowych, jak tak dalej pójdzie to w przyszłym tygodniu czeka mnie odkrywanie liściowych kołderek a może nawet solidne grabienie Tyrawnika ( powinnam gada napowietrzyć ). Mamelon nie może już się doczekać sekatorowania, rączki swędzą na cisową zieleń. Ja też powinnam pomyśleć o sekatorku i nożycach ale cisów do przycinania u mnie niewiele, za to głóg i inne kolczaste towarzystwo działają na mnie odstręczająco. Znaczy specjalnie mnie nie kusi  żeby zostać Kubą Przycinaczem. Niestety mus to mus, przyjdzie mi się szybko uzbroić w rękawicę i płaszcz zwany "Gestapo" i przycinać te moje kolczastości. Dalej uzupełniamy z Mamim listy zakupowe, niedługo katalog Mid - America i będę przeżywała katusze ( dolarek nie najtańszy ). Mamelon jest na etapie roślin zimozielonych, mnie tam rzuca tradycyjnie w irysy i mniej tradycyjnie w rośliny  poszyciowo - leśne. Krótko podsumowując - wiosna idzie  i my na nią już oczekujemy. Coroczna sprawa, niezmienność ubrana w rytuał przeglądu sekatorów, zamówień netowych, podglądania zielonego, pouczania kotów i podglądania ptaków. Coraz większe oczekiwanie, narastająca chęć wylezienia z domowych pieleszy i rozpoczęcia ogrodowania.

środa, 10 lutego 2016

Leszczyna - co pionu się trzyma

" Moje ulubione drzewo -
Leszczyna, leszczyna,
Jak ją za mocno przygiąć w lewo -
To w prawo się odgina,
A jak za mocno przygiąć ją w prawo -
To w lewo bije z wprawą.... "
Wojciech Młynarski

Leszczynę Corylus avellana zawsze chciałam mieć w Alcatrazie, ale bałam się jej rozmiarów, pielęgnacji, akcji, przycinania tak dużego wielopiennego drzewa, problemów z rozdrabnianiem gałęzi. Bardziej tak mi się leszczyna w formie niezbyt dużego krzewu marzyła, łatwiejsza do ogarnięcia. Szczęśliwie w moim ulubionym a już niestety nieistniejącym ogrodniczym, naszłam zaszczepioną na pniu odmianę 'Contorta'. Pędy tak wysoko szczepionej  tej odmiany przewisają w dół, roślina sprawia wrażenie formy "płaczącej" - szeroko kopiasty krzew o przewisających i poskręcanych pędach. Zimową i przedwiosenną porą uroda z tych godnych zapamiętania, szczególnie na przedwiośniu, w czasie kotkowania wręcz powalająca. Potem już tak fajnie nie jest - 'Contorta' ma pofałdowane, podwinięte na brzegach liście. Urody tej odmianie to nie dodaje, wygląda jakby coś masowo ją zaatakowało i spowodowało deformację liści. Ponoć solidne podlewanie w trakcie sezonu albo w ogóle bardziej wilgotna gleba na której posadzimy leszczynę, niweluje trochę ten pomięty wygląd liści. Jednak daleko liściom tej odmiany do urody liści  takich odmian jak 'Fusco - Rubra' czy 'Red Majestic'. Ta ostatnia przypomina poskręcaniem swoich pędów odmianę 'Contorta'. Jeżeli komuś zależy na poskręcanych pędach i urodnych liściach lepiej żeby wybrał 'Red Majestic', jeżeli  sadzimy leszczynę dla nagich pędów obwieszonych pięknymi kotkami 'Contorta' będzie lepszym wyborem ( czerwono - brązowe kotki nie są moim zdaniem aż tak widowiskowe jak te zielonkawo - złotawe ).

Teraz o moim konkretnym krzaczku leszczynowym. Posadzony został nie całkiem tak jak powinien, bo najbliższe jego otoczenie jest iglaste ( tuje, cisy, jałowce, świerk i cyprysiki - taaa, już widzę "leszczyna  w naturalnym siedlisku" - zdrowo z tym sąsiedztwem odjechałam ).  Przyznam że to tak z przemyśleń półestetycznych  mi się zrobiło - znaczy na jakim tle pokrój drzewka i kotki będą wyglądały najlepiej? Wylazło mi że wieczne błękity i zieleń solidnie nasycona będą  najlepsze do eksponowania urody złotawo - zielonych kotków. Przemyślenia  okazały się półestetyczne bo ten krzak poza krótkim przedwiosennym okresem nie wygląda dobrze w tym otoczeniu, czuć że to sztuczne takie i na siłę udziubdziulone. Przyszło mi do głowy że trzeba trochę dolistnić te okolice. Zastanawiam się nad niezbyt wysokimi krzewami kwitnącymi na przedwiośniu, miejsce w sumie dość osłonięte, może posadzić leszczynowce? Albo jeszcze jedną leszczynę 'Contorta' szczepioną wysoko? Na pewno coś co złagodzi sztywność iglaków i zmieni ten zakątek Alcatrazu z "cmentarnego kawałka" w miły dla oka ogród. Ponieważ w planie mam nasadzenie w pobliżu brzozy ( lub nawet brzóz ) himalajek, Alcatraz w tym miejscu zyskałby na zimowej, wiosennej i jesiennej urodzie ( latem też nie byłoby tak najgorzej ). No wygląda na to że "po młynarskiemu" wiecznie dążąca do pionu leszczyna ( he, he, u mnie silnie poskręcana ) ma spore szanse zwiększyć swą liczebność w Alcatrazie ( znaczy stan wzrośnie o 100%, sytuacja analogiczna do wzrastania pogłowia bydła za PRL-u - jedna krowa w oborze się ocieliła i pogłowie bydła wzrosło o 100%, co pięknie wyglądało w sprawozdaniach ).