Za oknem wygląda na szykowanie się nieba do solidnej pompy ( no i dobrze, podleje moje świeżo wsadzone rośliny ) więc sobie mogę wspominkowo poszaleć. Koty cudnie mruczą, lepiej zasiąść przy klawiaturze i coś tam utrwalić, bo w innym wypadku wspominkowanie może przejść w tzw. marzenia senne.
Drzewiej to bywały majówki że ho - ho. Oczywiście pod warunkiem że poprzednim lub następnym dniem po pierwszym maja była niedziela, no i że udało się uciec z przymusowego wiecu lub pochodu ( od tych zamierzchłych czasów mam uczulenie na wszelkie obowiązkowe spędy i obowiązkowe flagowanie - biało - czerwoną wywieszam tylko z okazji naprawdę ważnych dla Polaków dni a nie kolejnych rocznic ). Ucieczka z pochodu musiała być nieźle przygotowana bo w czasach mojego dzieciństwa konsekwencję groziły za opuszczenie radosnego świętowania Święta Pracy. Niektórzy karkołomne cyrki odstawiali, inni z oznakami "szczerego entuzjazmu" odbębniali łobowiązek, jeszcze inni totalnie ignorowali przymusowe wiece i pochody. O ile tylko pogoda pozwalała moi dziadkowie urządzali tzw. myk za miasto Ódź, do miejscowości Justynów, zwanej przez młodsze pokolenie rodziny Dżastinał. Majówki tak mile zapoczątkowane w robotnicze święto, odbywały się później w każdą majową sobotę i niedzielę ( chałupka sobie stała w Dżastinał, czyli nocleg był ), a w czerwcu zamieniało się to w letnisko. Jeden taki majówkowy maj spędziłam u dziadków w Odzi i trwale zapisał się ten czas w mojej pamięci.
Majówka zaczynała się dla mnie cudownie, poprzedniego dnia przed planowanym wyjazdem towarzyszyłam Babci Wiktorii w zakupach. Babcia nabywała tzw. dobra deficytowe, kombinując ze znajomymi "włościanami" którzy wiązali koniec z końcem jako rasowi "spekulanci". Potem był barter czyli wymiana towarowa, powszechna dla ustroju słusznie minionego, z innymi znajomkami, a następnie odbywały się zakupy właściwe czyli zaciągnięcie do delikatesów ( kawa ) i na Górny Rynek. Dla mnie najważniejszy był wypad na Górny Rynek, to tam znajdowały się moje ulubione stoiska z tombakową biżuterią i mniej ulubione z "pierścionkami dla dziewczynek". Niestety nigdy nie udało mi się namówić Babci na sprezentowanie mi wspaniałego tombaka z szafiro - szmaragdem, za to miałam całą kolekcję dziecinnych pierścionków, tudzież broszek. Oczywiście całą swoją "biżu" nosiłam na sobie, czego nie udało się wcisnąć na palce u rąk usiłowałam wcisnąć na palce stóp. Nie uważałam tej procedury za nic dziwnego, gorsze rzeczy zdarzały się w moim otoczeniu ( Babcia Ż. swoją wnuczkę czesała następująco - zgumkować włosy wysoko, upleść warkoczyki, na zgumkowaniu zastosować kokardy na drutach z kwiaciarni ). Po takich zakupach babcia Wiktoria była uzbrojona w polędwicę wędzoną, mięsko wołowe, prawdziwe masło ( to ze sklepu było średnio prawdziwe ), a ja byłam uzbrojona w pierścionki, kapelusz ze słomki i wiatraczek. Po zakupach było ulubione przeze mnie pieczenie ciast ( słynny babciny wymoczek, czasem biszkopt z galaretką z owocami ).
Wyprawa majówkowa odbywała się samochodem wujka Jerzyka lub podmiejskim pociągiem, a raz nawet odbyła się taksówką ( zamieszanie rodzinne z powodu nagłego wyjazdu, które zakończyło się oglądaniem przez rodzinę zapominalskiej Babci - klucze! - przełażącej przez płot - ach, te gumowane majtki z nogawką firmy Triumph! ). Objuczona do granic możliwości rodzina jechała kawałek za miasto aby pobyczyć się na łonie przyrody. Na miejscu odbywało się wyciąganie wiktuałów w starej kuchni, wystawianie na świeże powietrze stołów i krzesełek, kłótnie o to gdzie najlepiej umieścić termos z lodami ( lodówki niet bo prądu w hacjendzie nie było ). Szczęśliwie nikt nie włączał ( ku utrapieniu młodszego pokolenia ) tranzystorowego radia. Dobrze bo konflikt wisiałby w powietrzu - Janis Joplin vs Stenia Kozłowska, to się mogło skończyć wojną pokoleń. Majówka zaczynała się wielkim żarciem przy wystawionym stole ( słynne szklanki w koszyczkach + centralne wino, ustawione li tylko dla ozdoby ) i odpowiadaniem pozdrowieniami na pozdrowienia sąsiadów udających się w kierunku swoich działek leśną dróżką przebiegającą tuż za bramą naszej hacjendy. Potem było byczenie się, spacery po lesie, tzw. damski podwieczorek przechodzący w ogólną kolacyjkę, a następnie w zależności od pogody - zwinięcie się do miasta lub nocowanie w starych, mosiądzem zdobionych łóżkach, w piernatach przywiezionych przez Ciotkę Danę.
W czasie drugiej majówki odkryłam tajemnicę damskiego podwieczorku, pokapowałam że wymoczek babciny ustawiony na stole "od bramy", swą wielkością zakrywał talerzyki kanapek i stanowił podobne alibi jak filiżanki dla napoju powszechnie z nimi niekojarzonego. Po prostu popołudniowa herbatka była mało herbaciana, ale za to bardzo wesoła! Zdarzały się po niej takie ekscesy jak wyniesienie odpoczywającej po podwieczorku w łożu Ciotki Żeni razem z łożem do lasu ( i tak było nadal słychać jak chrapie ) albo gra w salonowca w towarzystwie mieszanym. Normalnie sama radość cisnąca na usta pieśń o życiu Hucuła i rzece Prut. Były także wspominki kombatanckie, najlepsze te dziadkowe ( Czesław kiedyś udał się na pochód pierwszomajowy i radośnie ryczał "My, pierwsza brygada" ), rozmówki o "onych", opowiadanie dowcipów i ogólne kłótnie o to "że lepiej nie będzie". Prawdziwa majówka!
Sąsiedzi na swoich działkach wyczyniali podobne brewerie, dzieci plątały się po lesie nieświadome wszystkich czyhających zagrożeń, słońce świeciło, psi wsiowe ujadali a spoceni aktywiści partyjni uwięzieni w mieście notowali w "zeszycikach", kto tym razem urwał się z pochodu albo nie wiecował. Takie to były majówki na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku w mieście Ódź, nadal godne pióra Tuwima i tzw. opiewania.
Bardzo fajnie opisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń