Strony

piątek, 25 listopada 2016

Słoneczny listopad i starcze utyskiwania


Słoneczny listopad, cud miód i malina. Przycinam w ogrodzie krzewy do bólu ( znaczy one radykalnie cięte a mnie ręce bolą ), sadzę ostatnie  doniczki z przyszopia i ostatnie przybyłe późno róże ( 'Constance  Spry' zawitała do różanki podokiennej ), znaczy sezon jakby jeszcze trwa, taki półgwizdkowy i nie całkiem prawdziwy ale co tam - grunt że w ogrodzie człowiek jeszcze choć trochę się porusza. Dobrze że z różami przyjechał różany krem do rąk, niby tnę w rękawicach ale odgniotki od nożyc i sekatorów się robią, nie ma lekko. Ręce smaruję łącząc "pielęgnacyjną" akcję  ( tak naprawdę to akcja ratownicza ) z aromaterapią. Niucham te damasceńskie wonie jakimi jadą moje dłonie i marzę o  czerwcowym kwitnieniu róż, łagodnym ciepełku dom i całą ogrodowość przenikającym  i kotach wygrzewających się na swoich parapetowych stanowiskach w popołudniowym, nieparzącym słoneczku. Znaczy jeszcze jesień się nie skończyła a ja już z utęsknieniem wyglądam  wiosny i lata.




Z tej tęsknoty za cieplejszymi porami roku urodził się  plan wyjazdu do miejsca gdzie temperatura rzadko kiedy zbliża się do zera, tzw. Ciepłe Kraje mnie i Mamelonowi się  wyśniły podczas deszczów i śniegów pierwszej połowy listopada. Co prawda ciepłość  w porze w której zamierzamy Ciepły Kraj odwiedzić jest taka mało upalna czy tropikalna, jako już starszawe rury nie cieszymy się z +38 w cieńku i wilgotności powietrza 98% . To przez to że my generalnie lubimy łazić, a najlepiej się łazi paniom na  wpół starszym w temperaturze około 20 stopni Celsjusza. Cóż, nie dla nas czar basenów w cieniu palm i chlanie w nich drinków z parasolką, Karaiby odkładamy na czas kiedy będziemy poruszały się o kulach czy przy wsparciu chodzików. Co prawda w basenie zanurzone będziemy raczej  wówczas chlały nie mojito zagryzane mango ale herbatki na trawienie zagryzane tabletkami na artretyzm, no ale "wypoczynek stacjonarny"  w takiej "wiekowej" sytuacji pewnie będzie  jedynym mającym szansę na realizację ( no chyba że szczęśliwie zrobi nam się na starość  jak się zrobiło  Leni Riefenstahl i zaczniemy nurkować z obiektywami ). Jednak póki sił będziemy dreptać, wybierając miejsca i pory roku w których  to dreptanie nie zamieni się w czysty masochizm. Ma być ciekawie, w miarę ciepło i inaczej niż  jest w domu.




Polecimy samolotem, zgodnie z najnowszymi  tryndami "intelektualnymi" interneta będziemy śledzić jak masoni sztucznie zakrzywiają przestrzeń usiłując wmówić stadu inteligentnych inaczej że Ziemia jest kulista. Ale  inteligentni inaczej swoje wiedzą, ziemia jest płaska jak linia wykresu aktywności niektórych miejsc w mózgu u inteligentnych inaczej i nie ma że nie ma. To jest oczywista oczywistość, pisane było a słowo pisane jest święte dla durni, nawet jeżeli autorem pisanego jest inny dureń. Zalewa nas obecnie takie morze głupoty że przewiduję za jakieś  dwadzieścia lat umieszczanie przed urnami wyborczymi prostych zadań logicznych w celu przesiania elektoratu ( wszak już istnieje grupa ludzi dorosłych, którzy ze względu na stan mentalny nie mają pełni praw obywatelskich ). Okropne ale jak tak dalej pójdzie to będzie konieczne, bo różne niedemokratyczne struktury będą radośnie wykorzystywać idiotów. Z drugiej strony socjologowie biją na alarm bo ponoć ci którym się w życiu udało nie odczuwają już zobowiązań wobec tych 15 - 20%  którym się w życiu nie powiodło i którzy w każdym społeczeństwie w takim stosunku procentowym istnieją jak ten wyrzut sumienia. To podobno dlatego ta obojętność że obecnie  awans społeczny w dużej  mierze zawdzięcza się możliwościom intelektualnym, a za te nie ma kogo przepraszać ( to nie ziemia dziedziczona po przodkach, czy kasa  której się samemu nie zarobiło ). Mam nadzieję że różnicowanie społeczeństwa nie pójdzie tym kluczem, brzydko pachnie mi taka "lepszość". To że się komuś w życiu tak a nie inaczej ułożyło nie zawsze zależy  tylko od "intelekta"  i takie upraszczanie świata raczej wskazuje że upraszczający sam ma z myśleniem problem. Ech, współczesność nasza  cholerna. Jak by nie żuć zawsze ością w gardle stanie.







A w ogóle  mimo tego słoneczka co przygrzewało  znowu mnie starość dopadła.  No nie jest jeszcze tak źle że dowcipów nie rozumiem, ale po kręceniu nosem na lektury "zaczło się"  kręcenie nosem na muzyczkę - coraz ciężej mi przychodzi słuchanie tzw. music pop. Już raz coś takiego miałam w czasach hegemonii rapu ( jak dla mnie istnieje ledwie parę dobrych  płyt tego nurtu, a poza tym nie każdy czarny gangster umie śpiewać, podobnie jak nie każdy biały  bandzior to mistrz pióra - ideolo i kasa udupiły tę muzykę rodem z funk jak zawsze zresztą się dzieje z nowym co to szybko populrnieje ). Usiłuje słuchać nowszych prodakszyn i zaczyna do mnie docierać że ja w ogóle nie kumam, tzn. nie czuję. Wniosek - albo mam  atrofię połączeń odpowiedzialnych za przetwarzanie wrażeń dźwiękowych ( emocje mi siadają, bo słuch dobry ) albo wzorce tak mi się utrwaliły że nie jestem w stanie łyknąć niczego nowego. To co mi się podoba  to utwory ludzi niewiele  młodszych ode mnie, w moim wieku albo jeszcze starszych. O żesz, dopadło mnie jednak tetryczenie! Stąd może te narzekania na współczesność ( podejrzewam że liczba idiotów  od lat utrzymuje się na tym samym poziomie, po prostu ja teraz wyraźniej dostrzegam ich obecność, taka starcza nadzwroczność, z dopalaczem w postaci neta ), brak łatwo osiąganego "zaangażowania emocjonalnego", pojawiająca się kassandryczna pewność co do obrotu niektórych spraw ( to niestety umacnia moje wybujałe ego, choć "pożyteczny idiotyzm" to nie jest stan w którym chciałabym się znajdować ) i niestety towarzyszący temu pojawianiu się cynizm.  Staroruryzm atakuje na całego! I jak tu się zdobyć na łagodną  akceptację przemijania i odnaleźć te radości wieku dojrzałego?


Wydaje mi się że receptą na atakujący staroruryzm może być tworzenie. Czegokolwiek - ciast, robótek, grafik, przestrzeni życiowej. Zazwyczaj poczucie tworzenia mam przy pracach ogrodowych ( Alcatraz jest wymagającym "tworzywem", jeżeli można tak o kimś żyjącym napisać ), niestety teraz doopa z powodu nadchodzącej zimy. Ciasta i ciasteczka? - Ciotka Elka by mnie ubiła za odebranie sobie możliwości szaleństw cukierniczych ( w końcu ile ciast można degustować, znaczy pożerać? ). Robótki druciarskie? - co bym nie robiła zawsze wychodzi z tego zwierzak. Grafiki? - dostałam kalendarze od dziewczyn, nawet się nie przymierzam bo robią to tak jak ja bym nigdy nie była w stanie zrobić. Zostaje mi przestrzeń życiowa. Na malowanie chałupy obecnie brak mi sił ale sobie ustawiam różne dekory z moich zbieractw, których potem to dekorów zawzięcie pilnuje przed ciekawością kotowatych ( Felicjan osiągnął kolejny etap Samego Zła ). Może mało ambitnie ale zawsze cóś. Dziś dla Was trochę agatowych mgławic i kosmosów, świeczki płonące prawie andrzejkowe ( boszsz... jak pięknie pachnie prawdziwy wosk i jak szkoda że mam tak mało woskowych świec ) i resztki jesieni z ogrodu. A ja sobie wracam do  słuchania "Under pressure" i tym podobnych staroci z czasów gdy  gwiazdy  muzycznej sceny mogły sobie pozwolić na posiadanie  niemal  karykaturalnego tyłozgryzu bez ryzyka utraty uczuć fanów ich muzyki.

niedziela, 20 listopada 2016

Jak nie zakładać oczka wodnego



Dawno, dawno temu, w zamierzchłej przeszłości czyli jakieś naście lat nazad, marzyło się piąknej i  grubej książniczce wypasione równie jak ona ( książniczka do dziś ma  problema z rozróżnianiem co jest wypasione a co opasłe ) oczko wodne. Era była przedpotopowo - przednetowa i książniczka pragnąca się dokształcić w dziedzinie oczkownictwa wodnego była skazana na przeglądanie ogrodowych czasopism i książek poświęconych ogrodnictwu. Książniczka dowiedziała się mnóstwa pożytecznych książkowych rzeczy całkowicie niepożytecznych przy urządzaniu realnego oczka wodnego i nie dowiedziała się niestety o rzeczy podstawowej ( nie dowiedziała  się bo nie chciała, no i tak naprawdę to właściwie  zapomniała, bo czasy akwarium skończyły się dla niej dawno, dawno, temu wraz z zejściem z tego świata jej ostatniej rybki cierpiącej na gówniany system odporności ) - małe bezdopływowe środowisko wodne wymaga nieustannej kontroli człowieka bo szybko może przestać być  środowiskiem wodnym. Im środowisko mniejsze tym kontrola powinna być częstsza. Znaczy niby w książkach i czasopismach cóś tak w tym guście stało ale nie było wydrukowane drukiem neonowo błyszczącym i czcionką którą by  oczy z tzw. zaćmą dojrzałą dostrzegły.

No nie było to wołami napisane tuż pod tytułem, na pierwszej stronicy, tylko gdzieś tak drobnym druczkiem ukryte przemyślnie pisało za tak istotnymi dla oczka  problemami  jak wodospady i nocne podświetlenia i książniczce chcącej bardzo  zaoczkować udało się sobie samej wmówić że to są naprawdę mało istotne pierdoły. Książniczka na wpółuświadomiona błądziła podczas kiedy wydawało jej się  że zmierza prostą drogą do wymarzonego celu - w miarę naturalistycznego oczka wodnego.
Kiedy  książniczka rozpoczęła budowanie oczka wodnego na dzień dobry napotkała problem. Oczko było w miejscu starannie wybranym przez książniczkę,  odpowiednie nasłonecznienie umożliwiające uprawę grążeli czy nenufarów, odpowiedni widoczek ogrodowy i jeszcze parę innych "odpowiedniości". Jednak jednej odpowiedniości nie było, książniczka mogła była sobie zafundować gliniankę gdyby nie to że w glinie znajdował się żwirek  ( cholerstwo jak rzadko, wody taka  gleba nie trzyma a żwirek uniemożliwia współpracę z folią - dół musi być głęboki bo piaskować solidnie trzeba ). Książniczka coś tam sobie zaczęła przypominać że mieszka koło wzgórza morenowego, z tym że nawrót pamięci to tak ją złapał jak dół miał już 3 x 4 x1 a zakupiona folia jak ten wyrzut przyciągała wzrok rozłożona na Tyrawniku. Kopaliście kiedyś w glinie ze żwirkiem? Cudowne przeżycie!

 Przyjaciółka książniczki daczesa Pabasia rzekła do niej "Jej Obłość pozwoli że zauważę, ze srà się Madamme a dziurwy nadal nie będzie" i książniczka zrozumiała  że do pogłębiania wykopu oczkowego będzie zmuszona zatrudnić chłopstwo. Szczęśliwie chłopstwo się znalazło, nie odmówiło książniczce ( choć były jakieś tam mamrotania jak  glinę zażwirkowaną zobaczyło ) i dół został w całości zaplanowanej wykopany ( z trudem i złamaniem szpadla ). Potem oczywiście piaskowania, podmurowywania ( książniczka miała wyrafinowaną koncepcję że lustro wody będzie miało barokowy kształt ) i położono folię kupioną za ciężką kasę. Książniczka zaczęła układać na folii zgodnie ze sztuką jakieś tam  kamory przytrzymujące, potem nalała do foli wody by stwierdzić że jej lustro dziwnie się obniża, potem była rozrywka pod tytułem gdzie jest przeciek ( nie ma to jak fête galante ), potem kamienie i znowu woda, potem ohydne kosze które miały roślinom uniemożliwić rozrastanie się, sadzenie i właściwie oczko było gotowe. No było i kompletnie nie podobało się książniczce - fujoza a nie wymarzony stawek! Książniczkę wzięło i wzdrygnęło jak zobaczyła przebijającą przez  toń przejrzystą jadowitą zieleń folii, mało nie womintnęła na widok pałętających się wszędzie wokół oczka granitowych okrąglaków przytrzymujących folię . Tragizm z tego oczka wyzierał, tragizm!

Książniczka wzięła sprawę na ambit - to się wszystko jeszcze da naprawić, zrobię skarpkę, tak podsadzę, tu walnę tatarak a tam trzcinę i jakoś to będzie. Książniczka znaczy postanowiła załatwić sprawę za pomocą jeszcze większej kupy okrąglaków ( poszła na całość, skarpka taka prawie na metr wysoka, to się nazywa zrobić kupę ) i całej masy roślin ( wicie rozumicie - szum sitowia, wiatru wiew itp. ). Przez jakieś dziesięć minut czasu ogrodowego ( ludzkie pół sezonu ) książniczce wydawało się że jest cool i jeszcze moment a zacznie gonić kormorany. W oczku pozalęgały się różne istoty, najpierw przylazły komary a za nimi znacznie milsze dla ludzkiego oka ważki. Potem książniczka przyuważyła żabę i doszła do wniosku  że czas na rybki pluskające się w stawku. Rybki takie chamskie zakupiła, żeby zimę wytrzymały ( oczko głębokie więc woda nie zamarza do końca i rybki dzięki takiemu urządzeniu jak pływaczek najeżony słomkami były należycie dotleniane ). Niestety książniczka  nie wzięła pod  uwagę instynktów łowieckich młodego kociego księcia Wiktora. Książe co prawda zachował się godnie, uszanował uczucia książniczki i upolowane rybki zżerał na podwórku sąsiadów ( książę był naprawdę dobrze wychowany, miał tylko te  nieszczęsne kocie narowy - polowanka i  wyjścia wielodobowe na łajdactwa ) ale książniczce zasmuconej znikaniem wodnych stworzeń nie przynosiło to wielkiej pociechy.





Książniczka doszła po pewnym czasie do wniosku że kupowanie nowych  rybek nie ma sensu, chyba że chce dokarmiać księcia Wiktora żywiną ( książę mimo wielokrotnych próśb książniczki o darowanie rybkom życia postanowił nadal czynić kocie zło, był złośliwie głuchy na wszelkie książniczkowe perswazje, ba rozkokosił się i usiłował prześladować żaby i namawiał do tego zła księciunia  Lalencjusza ). Książniczka zasmucona pogodziła się z tym że rybki już w stawku nie zapluszczą i postanowiła traktować oczko jako jeszcze jedną rabatę w ogrodzie, znaczy oczko miało być głównie roślinne, zwierzątka zalęgały się w nim przy okazji. Mimo tego uroślinnienia oczka książniczka mogła nadal obserwować przy tej wodzie jaką to suką jest Matka  Natura, normalnie wodopój na afrykańskiej sawannie z drapieżnikami czyhającymi na swoje ofiary. Książniczka szybko zrozumiała że jej oczko wodne to nie jest le hameau de la Reine, wyizolowane z rzeczywistości miejsce wiecznej szczęśliwości wszystkich zwierząt i roślin. Poczuła się  jak ta francuska arystokracja w chwili ujrzenia tego dziwnego, pomalowanego na czerwono przyrządu ustawionego na Place de la Concorde - zdziwiona i przygnębiona realiami życia. Nie wiedziała wówczas jeszcze że to nie jedyne zdziwienia i przygnębienia jakie ją w związku z oczkiem wodnym czekają.



W kolejnym sezonie w oczku wodnym zbyt głośny stał się szum sitowia. Cholerne trawsko cudem wydostało się z koszy i zaczęło opanowywać co płytsze rejony oczka. Całkiem niespodziewanie w oczku pojawiły się też rośliny, których książniczka nie sadziła a które najprawdopodobniej przybyły do oczka wraz z kaczkami ( książniczka biła bravo jak pierwszy raz kaczuszki raczyły wylądować w jej stawku, jak wylazły przy jego brzegu młode wierzby słowo kaczka weszło w umyśle książniczki w całkiem nowy dla niej związek frazeologiczny ze słowem dubeltówka ). Korzenie roślin zaczęły tworzyć coś co książniczka nazywała materacami, paskudna plątanina zarastająca dno oczka, genialne miejsce do kiełkowania innych, całkiem niespodziewanie pojawiających się roślin. Książniczka za którymś tam kolejnym usuwaniem tego badziewia dostała crise de nerfs i postanowiła odpuścić sobie jeden sezon motywowana walką ze swoją własną błękitną krwią, która dawała jej popalić. W następnym sezonie wściekle zarosłe bagno dosłownie rozłożyło mentalnie książniczkę. Sił biedaczyna nie miała żeby to bajoro zarosłe ogarnąć.



Książniczka poszła po rozum do głowy, postanowiła ponownie skrzyknąć chłopstwo i oczyścić oczko z wszelkich sitów, trzcin, wierzb i tym podobnych i zostawić je łyse. Nie bawić się w naturalizm bo naturalizm skończy się w przypadku tak małego zbiornika zarośnięciem bagiennym ( jak to ma miejsce w naturze z bardzo małymi zbiornikami wodnymi ). I tak będzie coroczna robota z efektami siania się różnych takich przywlekanych czy przywiewanych, obsadzanie sitami w celu zwiększenia sobie zajęć ogrodowych w wypadku wiekowej już książniczki odpada w przedbiegach. Totalne pozbycie się wody z ogrodu też nie wchodzi w grę, nad bajorem porozrastały się rodki, paprociumy i inne takie potrzebujące nieco więcej wilgoci w powietrzu. Co prawda gołe kamory nad oczkiem to nie jest to co estetycznie satysfakcjonuje książniczkę, ale ten badziew który jest tam obecnie satysfakcjonuje ją jeszcze mniej. Książniczka się pociesza jak może w najlepszym polskim stylu - "Jakoś to będzie". No właśnie jakoś, to jest to jakoś co nie przechodzi w jakość. Moje drogie Czytaczki i drodzy Czytacze, morał z tej bajeczki jest taki - lepiej wykorzystywać dary natury niż tworzyć sztuczne środowiska. Książniczka ma przerąbane i w ogóle do doopy, bo przez taki a nie inny dobór roślin skazała się na oczko wodne i będzie tego garba ze sobą nosiła. Czeka ją prędzej czy później zdanie się na usługi chłopstwa czyszczącego oczko i utrzymującego je w stanie względnej równowagi. I jak nie wprowadzą ponownie pańszczyzny to książniczka mająca ledwie tyle wdzięków ile zostawia jej nieubłaganie płynący czas i niewiele kasy ( bo książniczka jest ze szlachetnego ale mocno podupadłego finansowo rodu ) może ostać się z paskudnym bagnem zarosłym jeno równie paskudną trzciną. Trzy razy pomyślcie, potem usiądźcie na rączkach i jeszcze raz pomyślcie zanim zdecydujecie się że oczko wodne to jest właśnie to co absolutnie konieczne jest Wam do szczęścia.



Dzisiejszy wpis jest ilustrowany pracami Johna Lautermilcha, malarza z St. Louis w stanie Missouri. John studiował sztukę malowania w Washington University School of Fine Arts, którą ukończył był dawno, dawno temu ( książniczki chyba jeszcze na świecie wówczas nie było ). Książniczka najbardziej lubi jego prace "nad oczkiem wodnym", no, przemawiają do książniczki. Mam nadzieję że przemówią też do Was i kolory od "poety stawów" zapiszą się w Waszej pamięci. Po mojemu John Lautermilch to wodnik, tylko się nie przyznaje i od czasu do czasu maluje "na inne tematy" żeby nikomu nie przyszło do głowy jakie środowisko jest dla niego właściwe.


sobota, 19 listopada 2016

Piecuchowanie

No i nam się jakoś cieplej zrobiło co nie znaczy wcale że ładniej. W domu tak sobie, Dżizaas wyeksmitowany, Ciotka Elka już z lekka za nią stęskniona, Cio Mary dochorowuje zarazę przywleczoną przez Wujka Jo ( z nosa smarkopad Niagara się jej wylewał,  teraz to już jakieś tam skromne smarkopadziki płyną ), Tatuś wykłóca  się ze wszystkimi  dookoła, Magdzioł usiłuje opanować trudną sztukę krawiecką, Mamelon jeździ palcem po mapie w poszukiwaniu cieplejszych i słoneczniejszych okolic, koty zalegają, Pies w Swetrze niepokojąco milczy i nie ona jedna z resztą. No, listopad na całego - fujowy!

Przy takiej pogodzie to mało co człowiekowi się chce robić, chęcią zalegania zaraża się od kotów zapraszająco mruczących. No powinnam działać, cóś tam wykonywać a jedyne co mi się udało to nakłonienie Ciotki Elki do wypieku ciasta drożdżowego ( podstępnie skusiłam Ciotkę Elkę możliwością wywijania onego ). Czytać jakoś mi nie tego, oglądać filmideł takoż, muzyczka tylko odtwarzana mnie nie denerwuje. Spleen się rozwłóczył po chałupie, prawie że młodopolski. W taką pogodę chce mi się  tylko  zagrzebać w gawrze, łeb kocykiem nakryć, kotami się obłożyć i odpłynąć w sen, najlepiej taki o ciepłych krajach w których palmy rosą a powietrze pachnie  goździkami i inną wanilią. Słodkie kocie ciałka będą mruczeć do wtóru wyśnionej łagodnej bryzie, sprawiającej że senne ciepełko nie zamieni się w paskudny upał. Pod powiekami migotać będą słoneczne promienie,  wibrowanie kolorów, ich jaskrawość będzie cieszyć zamknięte oczy. Dyskretna muzyczka zagłuszy odgłosy deszczu, listopadowa  rzeczywistość nie wkradnie się do wyśniwanej właśnie krainy. Inicjatorzy snów w kolejności - na pierwszej fotce Felicjan z harrypotterowym znakiem na nosie ( wychodzi na to że Laluś jest Voldemortem, he, he ), na fotce drugiej  tercet egzotyczny ( Felicjan tym razem robi  za piękną Izabellę ), na fotce trzeciej Sztaflik i Szpagetka ( Szpagetka pełnym pretensji wzrokiem wpatruje się w  obiektyw ), na fotce czwartej Sztaflik która postanowiła wyglądać Bardzo Poważnie, na fotce piątej Szpagetka nadal pełna pretensji, na fotce szóstej Laluś panuje nad światem i poduszkami, na fotce siódmej Okularia odpoczywa po jakimś tajemniczym spotkaniu w ogrodzie ( Rudy był widziany w okolicy ). Na fotkach kotom towarzyszą kocyk i poduszki, pierwszorzędne składniki  gawry, na zdjęciach niewidoczne ciepełko ( takie tam różne urządzenia do ogrzewania ), no i ja w szlafroku, przygotowana do zalegania. Przystępujemy do piecuchowania.







niedziela, 13 listopada 2016

Jesienne różyczki z jabłek wymuszone na Ciotce Elce


Słodkie jeść lubię ale robić to nie za bardzo. Kibicuję  przy wyrabianiu, nawet uczestniczę ale staram się jednak trzymać  dystans żeby nikomu nie przyszło do głowy zatrudniać mnie przy jakichś rodzinnych imprezach. Bezczelnie przyznaję że wielu  rzeczy celowo "nie umiem" zrobić. Cwaniactwo i lenistwo ze mnie radośnie wyłazi. Nie dam się już nigdy więcej zagnać do pasztetów i innych takich. Ponieważ  kończy się boski czas żerowania na Dżizaasie oplatam mackami pochlebstw i przymileń naszą Ciotkę Elkę ( Ciotka jest kuchenna, niewiele trzeba żeby ją podpuścić ). Po ciasteczkach kruchych przedlistopadowych przyszedł czas na proste różyczki ( przepisów na nie w necie w bród ). Ciasto francowate w wykonaniu proste do bólu, znaczy kupione w sklepie. Cała robota to obranie i odpowiednie przygotowanie jabłuszek. Marmoladę pod układanie jabłuszek miałyśmy pigwową, dobra jest też morelowa czy różana ( wiadomo domówki najlepsze ale bez przesadyzmu, w sklepach teraz można całkiem przyzwoite  marmolady dostać ). Jabłuszka układane przemyślnie i rodzinnie  bo i Dżizaas wyprowadzany przyleciał skuszony ciasteczkową robotą ( zamiast karnie kartony pakować ). Kawa pita, stolnica na stole, kłótnie koncepcyjne ( budowa ćwierćrozetkowa kwiatu charakterystyczna dla niektórych róż historycznych odpadła w przedbiegach ) i ciotczyny Władymir zmuszany  do pilnowania  prawidłowej pracy piekarnika - normalnie pełnia ciasteczkowego rodzinnego szczęścia ( z tradycyjnym łasowaniem Władymira ). Nie ma to jak integracja przy wypiekach.

piątek, 11 listopada 2016

Jak wywinąć Orła Białego

"Ksiąg nie doczytali, nie skończyli pisać
drukując hymny, gorące epistoły.
Jakby miały spoić pękniętych ścian rysy

gryzące pochwały, pochwalne gryzmoły.
Odeszli do zajęć sennych długotrwałych,

nad biurka za małe dla królewskich zaleceń.
Gdzie świtem pióra skrzypiące się łamały
a świece świeciły by nic nie oświecić."


Jacek Kaczmarski "Krajobraz po uczcie"

W temacie święta Narodowego jak powyżej, paczę, paczę i paczę i nadziwić się nie mogę - ludzi wyraźnie roznosi energia nie tam gdzie trzeba. No taa, ale to mniejszość, większość zastanawia się kto ostatni światło zgasi i to jest dopiero dołujące. Prawdziwe wywinięcie  Orła Białego!

No ale co tam smętne jak endecja u schyłku lat trzydziestych myśli, mamy nasze Narodowe, własne listopadowe święta. Weekend długi nam się z nich zrobił i dzięki luzikowi możemy z Ciotką Elką powypiekać  ciasteczka. Wiecie  jak  Ciotka lubi ten sport, teraz to się nawet tak rozkokosiła że zaczęła coś pobrzękiwać o orle. Koncepcja wywinięcia orła z ciasta przekracza moją zdolność pojmowania i szczęśliwie jak na razie ciotczyne umiejętności "wywijania" ciasta. Stanowczo muszę ograniczyć Ciotce Elce dostęp do internetu, jeszcze się naogląda i dopiero będzie. Kto wie czy nie zakażą orła z czekolady a tutaj takie plany ciastowe. Pachnie dywersją i brakiem szaconku dla godła. No ale jakby go tak bez korony upiec i żreć to podpada pod chwalebne pastwienie się nad peerelowskim ptaszkiem, niekoronowanym i podszywającym się pod tego prawdziwego, narodowego orła. Znaczy  żarcie państwowotwórcze. Z drugiej strony mogą dojść  że to jednak piastowski, rodzimy, taki co to nie rzuci gniazda skąd jego ród -  i wtedy to już w ogóle obraza tego...ten...etnosu. Nie ma co ryzykować, od tego ptaka trzymamy się z daleka, orzeł to w końcu drapieżnik. Będziemy wypiekać spokojne, bezpieczne  różyczki. Różyczki to u nas niepolityczne, z niczym nie kojarzące się  kwiatki ( uwaga na lelije ) i można je bezstresowo  kuszać.

Pogoda dopisała, znaczy biało i czysto się zrobiło, choć śniegodeszcz taki nieprzyjemny. Z moich planów wyjazdowych rzecz jasna tradycyjnie nici, choć w tym wypadku nie ma co obwiniać pogody. Po prostu luzik jest na smyczce i naprawdę urwać "na wolność" się nie da. Znaczy  dzieje się gdzie indziej. Między innymi Dżizaas na stałe nam się wyprowadza, muszę pilnować żeby mały potwór książek  mi nie podebrał ( ma brzydkie tendencje ). Niestety kończy się poddział szaleństw  kulinarnych Dżizaasa, ale spokojne - witamy w poddziale wymuszeń kulinarnych dokonywanych na Ciotce Elce.  I tym  optymistycznym akcentem kończę ten mało optymistycznie nastrajający wpis Pa,  Orzeł wylądował!

czwartek, 10 listopada 2016

Gryplany ogrodowe jako antidotum na paskudną jesień

Rany  Boskie, posłuchać i pooglądać a nawet poczytać trudno  żeby na ryżego z Hameryki się nie napatoczyć. Strach lodówkę otworzyć. Jakby te wybory miały coś zmienić.  No może poza jednym -  rządzący powinni solidnie uważać na sondaże bo wysokie poparcie jak się okazuje wcale nie jest takie wysokie. Ryżawemu współczuwam resztką współczucia na jaką mnie stać dla starego dziada, pomylił bajki i  teraz z niego zrobią kiełbasę, dla przykładu rzecz jasna.






Szczęśliwie są rejony neta gdzie da się od tego harmidru uciec. Mnie pognało po raz kolejny do szkółki  Tempo Two bo przyszedł ostateczny czas wyboru irysów. Ściepka ma termin zgłoszeń i słusznie, bo niektóre odmiany trzeba sobie pozaklepywać ( mnie  to nie dotyczy bo  nie kupuję najnowszych introdukcji TB, ale inni  Irysowi tak ). No memlałam, memlałam ten katalog, różne za i przeciw były wyciągane, rodzice i inni antenaci wyszukiwani na TWiki. W końcu wybrałam i lista zakupowa obecnie przedstawia się tak: 'Tuscan  Glow' Blytha i 'Venita Faye' i 'Friendly Advice' Keppela. 'Tuscan  Glow' to stosunkowo świeżutka introdukcja, wprowadzona w sezonie 2013/14,  'Venita Faye' jest w handlu od sezonu 2008 a 'Friendly Advice' od 2012. Wszystkie są "Bubble  Ruffled" choć 'Venita Faye'  chyba najmniej. To pofalbanienie kwiatów nie bardzo pasuje do rabat, takie irysy zasadniczo lepiej wyglądają kiedy człowiek gapi się tylko na nie, a nie na to jak wpisują się w całą rabatę. Taki to jest problem ze współczesnymi irysami bródkowymi, przecywilizowanie. No ale co zrobić jak człowiek  falbanom nie jest się w stanie oprzeć? Można biadać tylko że po co przed sobą udawać, hipokryzja wyłazi uszami. Lubię urok dziczyzny ale jak widzę obłędną bródkę to mnie mięknie i sprowadzam roślinę ze względu na urodę kwiatu a nie ze względu na urodę ogrodu. Grzych ciężki kolekcjonerstwa. A tu Wam linki zapodaję żeby było widać jak  one odmiany wyglądają -'Tuscany Glow' ,'Venita Faye''Friendly Advice'.

Z planów różanych przyszłosezonowych też już została utworzona lista - obgadana wielokrotnie z Mamelonem, poprzymiarkowana do ogrodu. Oprócz tegorocznych zamówień realizowanych dopiero wiosną, zamiarujemy dokupić trochę angielek ( są najbardziej wytrzymałe ze "starych nowych" róż ). U mnie wlezą kolejne biele - 'Wollerton Old Hall' lub  'Generous Gardener', z różowych to zastanawiam się nad  odtworzeniem pięknej 'Sweet Juliet' lub zapuszczeniem 'Gentle Hermione', no i na 100% chcę mieć 'Janet' i 'William Morris' ( mam słabość do tych brzoskwiniowo- morelowych tonów ). Z mniej cywilizowanych róż chcę zaprosić różę Ayrshire - 'Splendens' i 'Suzanne'  należącą do mieszańców Rosa spinossisima. Wszystkie miejsca po berberysach zamierzam tym różanym dobrem obsadzić. Oczywiście róże mniej cywilizowane będą rosły w innej części podwórka, niezbyt dobrze wyglądają takie rabaty mieszane z róż ogrodowych  półdzikunów, to jest jednak inna różana opowieść. Jak to będzie z realizacją tych planów zakupowych  to dopiero zobaczymy, na razie to takie wytyczne czekające na obliczenia finansowe. W każdym razie pod  kolejnymi oknami kamienicy rośnie w moich marzeniach solidnych rozmiarów różanka a podwórkowe chynszory "na tyle" suchej rabaty zostają zastąpione krzewami "półdzikunów".





I tak sobie w tym hedonistycznym niby zakupowym szale przechodzę przez jesień, która pogodą nie rozpieszcza. Kolorowe zdjątka wyświetlające się na  monitorze mają właściwości terapeutyczne. Znów przestałam lekturować i przeszłam na filmowanie. Co prawda jakieś szmiry mnie się ostatnio udaje wynaleźć ale na kołysanki się nadają ( zasypiam jak facet, przy  włączonym monitorku - klasyka ). W piątek albo w sobotę zakupię kalendarzyki Gosiankowo - Białokureskie ( sorry, słowo kurskie mnie się teraz tak sobie kojarzy, kureskie jakoś  bardziej  przyzwoite ) dla się  i Cio Mary, zależy od tego kiedy mi się forsa na koncie wyświetli, mam nadzieję że się załapię. Najprawdopodobniej w sobotę urządzimy z Ciotką Elką  Wielkie  Pieczenie. Ciotka Elka marzy na jawie w związku z tym wydarzeniem, jej dłonie  jakieś wygibasy urządzają w powietrzu ( podobno trenuje formowanie  gwiazd, serc i róż - wszystko ciastowe ma być ręcznie bez foremek tworzone, ten przypominający orientalny taniec ruch dłoni to efekt  ciotczynego dorwania się do netu ). No dobra Tai chi  z ciastem francuskim i  jabłkami  będziemy uprawiać, zasłonię okna ciotczynej kuchni coby nikt nas przy tym ciastowaniu nie oglądał.


A co u kotów? Jak zwykle - są bardzo niedobre! Chyba martwić bym się zaczęła jakby było inaczej, niedobroć ich  charakterów utwierdza mnie w przekonaniu że są zdrowe, w dobrej  formie. Znoszę podgryzania Felicjana, jego nieustające kwękania na  tematy lodówkowe, paskudyzm Szpagetki, krnąbrność Sztaflika, złodziejstwa Lalka i  Okularii - masochistyczne usatysfakcjonowana ich siłą, dobrostanem pozwalającym na ciągłą upierdliwość i ciosaniem mi kołków na głowie. Dobre koty, dobre - no pogryźcie pańcię jeszcze żeby wiedziała  że się dobrze czujecie!
A co u Alcatrazu? - u Alcatrazu  jak na zdjęciach, szroniasto.