Strony
▼
wtorek, 3 kwietnia 2018
Wyprawa Narodowa na klify
"Gdzie ląd się kończy a morze zaczyna" czyli Cabo da Roca, najdalej wysunięty na zachód kawałek kontynentalnej Europy. Rzymianie zwali tę skałę Promontorium Magnum, późniejsi żeglarze z czasów wielkich odkryć geograficznych nazywali ją Roca de Lisboa - Skałą Lizbońską, teraz to po prostu przylądek Skała. Nasz tygrys postawił tam stopę podobnie jak miliony innych tygrysów. Ludziów mnogo jak na komercyjnych wyprawach na Mount Everest ( zdjątka musiałam robić nadzwyczaj sprytnie, cobyście najnowszej mody turystycznej z Pekinu nie musieli oglądać ) ale kłębią się głównie koło platformy widokowej czyli tam gdzie położono cóś jakby chodniczek. Poza tym miejscem starannie zaniedbano wszelaką tzw. infrastrukturę coby towarzystwo żądne wrażeń nie zadeptało terenów jakby nie było Parku Narodowego. Klif że tak to określę nie nastraja prowycieczkowo, wznosi się 144 metry nad poziom Oceanu i wygląda dokładnie tak jak powinien wyglądać klif - groźnie. Geologiczny weteran, noszący ślady zadane przez tsunami. To ostatnie potężne, związane z wielkim lizbońskim trzęsieniem ziemi osiągnęło przy Cabo da Roca wysokość pięćdziesięciu metrów.
Latarnia morska na Cabo da Roca jest zabytkiem. Latarnię postanowiono zbudować w 1758 roku, oczywiście z inicjatywy markiza Pombal ale jej wznoszenie nie było sprawą prostą w kraju zrujnowanym katastrofalnym trzęsieniem ziemi. Budowę ukończono dopiero w 1772 roku, była pierwszą "prawdziwie nowoczesną" latarnią morską w Portugalii ( wcześniejsze latarnie to jakieś podejrzane konstrukcje na platformach, ta z Cabo da Roca jest chyba trzecią z najstarszych w portugalskich latarń zachowanych do czasów dzisiejszych ). Jej obecny wygląd pochodzi z roku 1842. Od 1897 roku zasila ją elektryczność. Latarnia wznosi się 150 metrów nad oceanem, ma 22 metry wysokości, dzięki czemu jej światło jest widoczne z odległości 46 - 48 kilometrów. Niewielki w sumie budynek, mały ślad bytności człowieka uczepiony skały zawieszonej nad Oceanem. Przyznaję że jej widok podczas wędrówki klifami do Praia da Ursa działał na mnie kojąco. Dróżki nad klifami nie są tak wymagające jak lodowce w Karakorum tym niemniej nie są to miejsca w których robi się selfie. Parę lat temu dwójka młodych, bynajmniej nie niedołężnych Polaków spadła na oczach swoich dzieci z wysokości osiemdziesięciu metrów. Ci ludzie zginęli na miejscu. Jak pisałam, barierek i udogodnień nie ma, człowiek wchodzi na własną odpowiedzialność i musi zdawać sobie sprawę że to urwisko a nie promenada do Estoril ( Mamelon oblookała latarnię i zostało jej poruczone zadanie zwiedzania Cascais w towarzystwie Gosi i Piotrka - Mami świetnie zdobywa bulwary ale większe wzniesienia gdzie konieczny jest atak szczytowy są zostawiane do zdobycia przez mła, Mami za największy wyczyn uważa zdobycie przez się Morskiego Oka, który to wyczyn został okupiony legendarnym już pęcherzem podstopnym wielkości prawie całej podeszwy, raną przywoływaną zawsze o ile jest mowa o górskich wyprawach ).
Od południowej strony klif łagodnieje, z lekka ale zawsze cóś. Kuszące są też widoki z górami Sintra majaczącymi w oddali. Człowiek może się niespiesznie pogapić na otoczenie, zbiec wzrokiem przed Oceanem napierającym na skałę. Może się nawet popatrzeć co nieco uważniej na to co wokół rośnie, no, taki człowiek jak ja, który ma zboczenie ogrodnicze. Klify porośnięte są całą masą egzotycznych dla nas roślin, niektóre z nich są autochtonami, inne to zawleczone dziadostwo. Od niego zresztą zaczniemy bo choć tworzy urodne żółte i pomarańczowo czerwone plamy na klifach to karpobrot jadalny Carpobrotus edulis jest ciężką cholerą. Ten inwazyjny gatunek sukulenta pochodzi z Afryki Południowej, pierwotnie porastał na przybrzeżnych i śródlądowych stokach od Namaqualand w Northern Cape przez Western Cape do Eastern Cape. Taka przylądkowa roślina, "matotwórcza", pionierska i w ogóle. Nie to że nie ma dobrych stron, pszczoły lubią jego kwiaty, jednak rozrasta się w zastraszającym tempie i w wielu miejscach na świecie wypiera natywne rośliny. Urodny drań ale podstępnie zabójczy. Jakby było mało luba roślinka współpracuje ze zwierzątkiem przybyłym do Europy jakieś dwa tysiące late temu z hakiem. Czarny szczur obżera się bez opamiętania roślinką ( wie co dobre, w końcu nazwa figa lodowa jak określa się popularnie tego sukulenta w Afryce, sugeruje że to dobro nadające się do konsumpcji ) a potem wydala jej nasiona. Takie brzydkie współdziałanie określa się inwazyjnym mutualizmem.
Na szczęście podstępnemu karpobrotowi nie udaje zbyt łatwo wykończyć endemicznego kolcolistu Ulex densus ( fotka obok ). Występuje i kłuje! Boleśnie. Rzekłabym że robi tam za naszego jałowca pospolitego, jest co prawda znacznie mniejszą roślinką ale potrafi pokazać że ta nazwa, kolcolist, nie wzięła się znikąd. Pierwsi opisali ten gatunek w roku 1854 Fryderyk Martin Josef Welwitsch ( ten od Welwitschii mirabilis ) i Philipe Barker Webb. Kolcolist jest twardy, bardzo dzielnie walczy z karpobrotem, te kłujące, krzewinkowe gałązki co i raz zielenieją w morzu pomarańczowych sukulentów. Jako naturalny mieszkaniec tych ziem jest wspierany przez państwowe instytucje. Żadnych niszczeń tej roślinki nie wolno uskuteczniać, ten gatunek kolcolistu jest chroniony przez ustawodawstwo portugalskie a także przez ustawodawstwo europejskie. Do kolcolistu szaconkiem znaczy!
Jeżeli zdarzy się Wam podczas bytności w Portugalii środkowo - zachodniej zaryć ciałem w kolcolist ( wystarczy że troszki popada a takie ścieżki na Capo da Roca stają się zjeżdżalniami ) to nie wyrywajcie upiornego zielska w szale boleścią spowodowanym. Pomyślcie że oto zaliczyliście znajomość trzeciego stopnia z roślinnym dobrem narodowym, endemitem chronionym europejskimi dyrektywami, gatunkiem wpisanym do różnych takich ksiąg, rośliną z botanicznym znakiem jakości Q. Nie wiem czy to złagodzi ból ale być może pozytywnie wpłynie na Wasze ego. O ile rzecz jasna nie jesteście zdania że pogryzienie przez rodowodowego mastifa boli tak samo jak upieprzenie przez zwyczajnego Burka. W takiej sytuacji jesteście skazani na cierpienie dogłębne ( spoko , bardzo głębokich zadrapań nie będzie, ot takie jak po spotkaniu z naszym jałowcem ).
Na szczęście nie wszystko rodzime co porasta na klifach Cabo da Roca kłuje. Cistus crispus jest krzewinką dorastającą do 50 cm wysokości. Jego naturalne stanowiska to właśnie portugalskie wybrzeże i zachodnia cześć wybrzeży Afryki Północnej, oraz zachodnia część basenu Morza Śródziemnego. Gatunek został pierwszy raz opisany przez Karla Linneusza w 1753 roku. Drugi człon łacińskiej nazwy oznacza kędzierzawy. Listki tego gatunku czystka rzeczywiście są z lekka falujące ( fotka obok ), choć żeby to falowanie zauważyć trzeba się mocno wpatrywać. Krzewinka ma niewielkie liście, człowiekowi bardziej rzuca się w oczy ich szaro - zielona barwa niż "kędzierzawość". Wygląda na to że i ten czystek jest godnym przeciwnikiem dla karpobrota, widziałam mnóstwo jego stanowisk.
Chyba trochę gorzej idzie z karpobrotem gatunkowi widocznemu na zdjątku obok. Nie zidentyfikowałam co to za jeden, listki i kwiaty wyglądają na czystkowe ale zważywszy na łatwość krzyżowania się gatunków czystka nie zaryzykuję twierdzenia że to jest akurat ten a nie inny czystek. W każdym razie jest miły dla oka ale jego stanowisk jest znacznie mniej niż stanowisk czystka kędzierzawolistnego. Klify porastają też rośliny które w czasie mojej bytności dopiero się rozkręcały. Było na przykład widać pojedyncze kwiaty "ruszającego" dopiero z kwitnieniem zawciągu szerokolistnego Armeria pseudoarmeria. Rozpoznałam tę roślinę bez trudu jako że uprawiam ją na Suchej - Żwirowej. No może raczej uprawiałam zważywszy na zimowe ekscesy aury. Przyznam że poczułam się dumna, jakby to jakąś więź tworzyło między moim miejskim ogrodem a tym wspaniałym dzikim klifem. Wiem poczucie dumy zupełnie nieuzasadnionej ale wzięło i wystąpiło.
Nie widziałam natomiast goździka iberyjskiego Dianthus cintranus, tzn. nie widziałam żadnej kwitnącej rośliny jeno cóś co przypominało szare trawsko i co jak mniemam było kępą liści onej rośliny. Widziałam za to cóś co przypominało miniaturowe kocanki, gdzieś po głowie plącze mi się nazwa tego nieznajomka, już prawie mam ale ciągle umyka. A przydałaby się identyfikacja bo maluch nawet w trawsku był na tyle uroczy że chciałabym wiedzieć czy poradzi sobie u nas ( w końcu acaena sobie radzi ). Widziałam też na klifie małego irysa, wyglądał na cebulowego. Jednak jego kwiat już umierał, nie było czego focić ani czego identyfikować. A poza tym ślepia oglądały mnóstwo inszych , urodnych roślin.
Wszystkie rośliny porastające klify są małego rozmiaru, nawet drzewa i krzewy niespecjalnie odrastają od ziemi. To zasługa atlantyckich wiatrów, Cabo da Roca to przeca klasyczny wygwizdów. Można tu spotkać wiele gatunków sporych krzewów a nawet drzew w tzw. miniaturowej wersji. Są też oczywiście gatunki roślin krzewiastych które "z przyrodzenia" nie osiągają wielkich rozmiarów. W każdym razie wzrok nie jest zatrzymywany przez żadne przeszkody i sięga daleko, hen, he, he. Widok linii urwisk niczym niezmąconej, wszystko niemalże na poziomie skały, co najwyżej metr z haczykiem od niej odrastającym. Oczywiście im dalej od szczytu najwyższego urwiska tym krzewy robią się większe. W osłoniętych miejscach osiągają całkiem spore rozmiary.
Po tym przeglądzie botanicznym postanowiłam podreptać klifami na północ, do Praia da Ursa czyli plaży niedźwiedzia. Nazwę ukuto od kształtu największej skały wyrastającej z Oceanu tuż naprzeciw kawałka piasku. Miejsce na fotach wyglądało uroczo ale płasko, no tak to już jest że architekturę i formacje skalne najlepiej oglądać żywcem. Skala się liczy, piramidy na fotkach to tylko małe trójkąty. Plaża została zdobyta ale cóś się musiało porobić z przypływem bo jakby nie było gdzie stóp stawiać. Znaczy niby jakiś piasek był ale cóś mało a mnie oczy wypełniała tzw. kipiel. Stałam nad tą wodą jak sierota dopóki nie nadeszło szwedzkie małżeństwo, które natychmiast też zaczęło wyglądać na świeżo osierocone. Poczuwszy że to koniec wyprawy zawróciłam do Cabo da Roca. Nie byłam jednak nieusatysfakcjonowana, furda z piochem ! Do szczęścia wystarczyła mi sama droga na plażę i pasienie oczu Oceanem i majaczącymi gdzieś tam hen Azenhas do Mar i Ericeirą. Najważniejsza ponoć jest droga a nie cel.
Sumienia nie masz, takie widoki spragnionym ciepła i koloru ludziom pokazywać!
OdpowiedzUsuńGdybym w pełni ekspresyjnie wyraziła swój zachwyt, to by mi tego Gugiel nie puścił!
BOSKIE!
Jak rozumiem byłby to zachwyt po polsku czyli "Ja tralala dolę!".;-) Właśnie dlatego daję przed oczy żeby rozgrzać. Jutro ponoć przychodzi prawdziwa wiosna, więc klimatyzuję. :-)
UsuńStać mnie na bardziej kwieciste i soczyste wypowiedzi, Tabs! Nie doceniasz mnie ;]
UsuńU nas już dzisiaj było wiosennie.
A teraz cho do mnie na bazarek. Może coś wypatrzysz dla się ;)
Bywszy i licytowawszy, Felicjan ma się czego bać ( choć napis na kubeczku przeczący jakby ).;-)
Usuń