Coda wakacyjna, sierpień kończy się ponad trzydziestostopniowymi upałami. A mła musiała się ruszać! Jak przybywała do domu to padała zaraz po nakarmieniu towarzystwa, które zresztą było średnio żarte bo kto ma ochotę podżerać przy takiej temperaturze. W ogrodzie nic oczywiście zrobić nie można bo to nie aura na roboty ogrodowe, w domu nic robić się nie chce i po prostu zalegam i się pocę. Co prawda rozpoczęła ja pisanie czwartego odcinka cyklu egipskiego ale styki mi nie stykają i się szybko robi awaria po której musi się znów regenerować. Doszło już do tego że mła zastanawiała się czy nie podładować się lekstrycznie za pomocą ładowarki do Małgosinej komórki, bo są chwile kiedy ona właściwie trenuje odpłynięcie, znaczy jedynie czuje a myśl gdzieś ucieka ( hym... lata ludzie trenują jogę medytacyjną żeby dojść do takiego stanu, a mła wystarczą trzy dni z odpowiednią temperaturą i konieczność łażenia po mieście i już osiąga ów błogi stan ). Odpłynięcie niby mła służy bo ona się niby duchowo odświeża ale jej fizyczność to jest do doopy. Mła w związku z tym że postanowiła nie wyłazić z domu i zregenerować się w boskiej temperaturze dwudziestu pięciu stopni Celsjusza zrobiła sobie przegląd prasy bo nie wie na jakim świecie żyje, tzn. wie ale jakby cóś niedokładnie.
Pierwsze to afera sralnicza - sorry, mam gdzieś czy gównociąg jest opozycyjnie totalny czy politycznie właściwy, jako obywatela interesuje mnie tylko dlaczego cóś co zostało wykonane ledwie siedem lat temu dupnęło tak że naprawić awarię jest trudno i gówienko w Wisłę się leje i płynie do Bałtyku. Muszę skonsultować się z Tatusiem coby mła wytłumaczył jako fachowiec, co mogło do takiego stanu rzeczy doprowadzić ale już niemal słyszę tę odpowiedź - głupota, kochane dziecko, głupota. Jak znam życie to pewnie działali kumpletentni krewni albo znajomi królika zatrudnieni w konkretnym wydziale urzędu miejskiego, inżyniery niedouczone po stronie wykonawców, tzw. styk interesów mógł mieć miejsce i jeszcze cała masa pijawek które tylko czekały coby się podłączyć. Znaczy wszystko to co jest u nas niezmienne bez względu na to jaka to partia jest u steru ( taa... załoganci obrabiają pasażerów aż miło a przyłapani z lubością zwalają winę na kolejną zmianę załogi, normalnie statek mniłości ). A gówno płynie po polskiej krainie.
Łobecnie rzundzące się rzuciły jak te muchy na rzecz wiadomą w nadziei że przykryje ta gówienna sprawa wszystkie ich gówniane sprawki. O ile z marszałkolotami może się udać o tyle z brzydkościami wykrytymi w MS to już nie bardzo. Brzydkości bowiem wypłynęły w świat i one wrócą do nas z zagramanicy, gdzie afery gównociągowe również się zdarzają i nic ale afery związane z trzecią władzą kończą się upadkiem drugiej a czasem i pierwszej władzy. To nie zadziała na korzyść obecnej władzuni ( choć nie bezpośrednio bo suweren nasz mało kumaty i dopóki mu się do doopska wody nie naleje to on nie kojarzy po co komu ten dziwny przyrząd przypominający termofor z wężykiem ) a na nas obywatelach też się odbije i to zdaje się już prędzej niż później. Jedno co dobre nam się zdarzyło w tym tygodniu to fakt że hamerykański prezydent postanowił osobiście dopilnować huraganu u siebie ( ciekawe czy spuści mu atomówkę w oko? ). Przyznam że odetchnęłam z ulgą, mamy tak niewiele tych wysp ( co prawda łobecnie rzundzący pracują w pocie czółek nad uwyspowieniem pewnej mierzei ) a Orange jest łasy na wyspy ( nasze rzundzące by mu jeszcze dopłaciły jakby którą zechciał ). No ale Orange był cóś zmęczony po ostatnim show w Europie ( fakt, wolniej mówił głupotki, facet ma w końcu swoje lata a w życiu różnie się prowadził ) postanowił zostać w domu, tym bardziej że pretekst jakby wiarygodny. Na paciorki i perkal znaczy trza poczekać.
Jak już prawie skończyłam przegląd polityczny to wpadło w kaprawe ślepia że najsłynniejszy wikary w Polszcze, znaczy syn byłej premier, ma podobno kryzys wiary. Tak przynajmniej piszą znawcy tematu czyli Isakowicz - Zalewski. Mła współczuwa facetowi bo jego prywatne sprawy zrobiły się publiczne dzięki działalności politycznej jednego z rodziców. Odkąd sutanna zrobiła się niezbędnym wyposażeniem kampanii politycznych, ubranych w nią ludzi dosięgła przypisana politykom publiczna ciekawość. Jakby te sutanny własnych problemów organizacyjnych, jak też i takich zwykłych, ludzkich nie miały. A to dopiero początek bo upolitycznienie każdemu politycznemu bokiem wyłazi, prędzej czy później. Taka to już natura zjawiska. Potem mła doczytała że jednym z tematów tygodnia było ograniczenie kategorii wiekowej przez jakąś restauracje w Poznaniu. Mój boszsz... prawo nie reguluje wszystkiego ale często tam gdzie brak jest tzw. odpowiedniego zachowania bo nie ma wychowania ludzie sięgają po tzw. kontrowersyjne środki i ograniczają świadczenie usług ( na co zresztą im zezwala obecnie istniejące prawo ). I to by było na tle w temacie. Na sam koniec poczytałam o tym jak "matka demokracji" po raz kolejny dała ciała i muszę się przyznać że poczułam schadenfreude ( też niestety po raz kolejny ). Ma to głównie związek z tym że jutro pierwszy września i mła się przypomniało jak trza było nam Polakom zapłacić Brytyjczykom za wyposażenie sił zbrojnych w II WŚ kiedy oni tak naprawdę nie wywiązali się z paktu obronnego w ramach którego różne rzeczy nam naobiecywali ( ani perkalu, ani paciorków, tylko rachunek przyszedł ). Taka historycznie uzasadniona zajadłość się we mła obudziła po dwugodzinnym wertowaniu politycznych newsów mijającego tygodnia.
Ponieważ mła musi się uspokoić po lekturze a wyleźć na zewnątrz nadal nie zamierza, to obejrzy sobie film i poczyta potem książkę. Nerwy se ukoi. Kotuchny mła olewają, wybrały prażenie się w słoneczku ( czarnule będą rude ). Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Geralda Coopera, brytyjskiego malarza ( był zakręcony na punkcie roślinnych "martwych natur" ) żyjącego w latach 1899 - 1971. Mła uwielbia jego słonecznikowe obrazy.
Strony
▼
sobota, 31 sierpnia 2019
wtorek, 27 sierpnia 2019
Ogrodowe rozkminy - ogrody starożytnego Egiptu - część trzecia
No to polecę tak w stylu Monty Pythona - "To co takiego właściwie dali nam Egipcjanie?"Oswoili dla nas całkiem sporo warzyw i ziółek i roślin które uznajemy dziś wyłącznie za ozdobne. Dla Egipcjan mało było roślin wyłącznie ozdobnych, rośliny raczej były piękne bo były pożyteczne. Uroda tylko potwierdzała tę pożyteczność. My tu w XXI wieku w Europie Środkowej nie bardzo rozumiemy że na wszystko zielone można patrzeć z perspektywy możliwości zeżarcia albo wykorzystania w inszy sposób. Sadzimy wokół siebie rośliny dla ich urody, starożytni, nie tylko Egipcjanie, sadzili rośliny głównie dla urody wyrażającej się w ich użytkowej funkcji, inne podejście do świata. Inszy sposób patrzenia, biorący się z powszechnego strachu przed głodem. Jako przykład podam Wam historię dwóch roślin, które zawędrowały do egipskich ogrodów z natury po to by cieszyć oczy bogów i bogaczy a zbierane ze swego naturalnego środowiska stanowiły pożywienie tych, których nie było stać na luksusowy chlebek z orkiszu. Przyjęło się mniemanie że papirusowe zarośla to niemal wyginęły w Egipcie z powodu manii piśmienniczej jego starożytnych mieszkańców. No cóż, nie do końca tak się sprawa przedstawiała - korzonki cibory papirusowej Cyperus papyrus po upieczeniu były w miarę pożywne, nie tylko w tzw. chude lata cibora znikała z powodu potrzeb "wyższego rzędu". Podobnie było z inną rośliną pozyskaną z natury, w stawach w egipskich ogrodach królowały od czasów najdawniejszych, czyli od początków Starego Państwa, grzybienie Nymphaea alba i Nymphaea lotus - zarówno ten pierwszy jaki i drugi był z lubością zjadany ( pierwszy ponoć smaczniejszy ). Herodot opisuje praktykę zbiorów i kulinarną obróbkę:
"Skoro rzeka wzbierze i równiny zamieni w morze, wyrastają w wodzie liczne lilie, które Egipcjanie nazywają lotosem. Te zrywają i suszą na słońcu; następnie ziarna ze środka lotosu, podobne do maku, wyłuskują, tłuką i sporządzają z tego chleby, które wypiekają na ogniu. Także korzeń tego lotosu jest jadalny, dość słodki w smaku, okrągły i tak wielki jak jabłko. Istnieją jeszcze inne lilie , które są podobne do róż i również w rzece rosną; owoc ich znajduje się w kielichu innej łodygi, która z korzenia obok wyrasta, a ma on wygląd całkiem podobny do dzianki miodu ós. Tkwią w nim liczne jadalne ziarna, tak wielkie jak pestka oliwki, które gryzie się albo świeże, albo wysuszone. Dalej papirus, młodą, jednoroczną roślinę, wyciągają z bagien, odcinają górne jego części i używają ich do innego celu ; co zaś od dołu zostanie, mniej więcej na długość łokcia, bądź jedzą, bądź sprzedają. Tacy zaś, którzy chcą papirus smakowicie przyrządzić, pieką go w rozżarzonym piecu, a potem zjadają."
Taa... nenufary, nenufary a żołądek ma swoje potrzeby. Grzybień błękitny Nymphaea nouchali var. caerulea był chyba mniej smaczny, poza tym był hym...tego...Świętym Lotosem, być może za sprawą tego że zawiera substancje psychoaktywne. Halucynacje, łagodne pobudzenie, te sprawy! Znaczy świętość. W Okresie Hellenistycznym w stawach ogrodowych Egiptu pojawił się lotos Nelumbo nucifera lotos orzechodajny, import z Indii via Persja ( przymiotnik orzechodajny jest wiele mówiący ). Jak widzicie egipski ogrodnik nawet bajorko ogrodowe osadzać mógł nie tylko ku uciesze oczu bo co nie truło było jadalne. Do tego dochodziły jeszcze wspomniane w części pierwszej rozkmin, "dorobione" kwestie religijne. I sadzono ku chwale bożej, radości żołądka i oczu!
Chyba największą karierę w egipskich ogrodach zrobił rodzaj Allium, czosnki były znane od zarania egipskiej państwowości. Wspomina też o tym Herodot przywołując w swoim dziele życia pod tytułem "Dzieje", olbrzymią sumę wydaną na warzywka w czasie wznoszenia piramid.
"Zaznaczone też jest w egipskim piśmie na piramidzie, ile wyłożono na rzodkiew, cebulę i czosnek dla robotników. I jak sobie dobrze przypominam to, co mi powiedział tłumacz, który odczytywał napis, suma ta wynosiła tysiąc sześćset talentów srebra."
Dobra, Herodotowi nie zawsze można wierzyć ( numer z prostytuującą się córką faraona , która miała w ten sposób zarabiać na nagrobek tatusia cóś mało wiarygodny ) ale wiemy z egipskich źródeł ( ikonografia i przede wszystkim teksty ) że już w okresie Starego Państwa rośliny z rodzaju Allium były ni mniej ni więcej - środkiem płatniczym. Areał ich upraw bywał nieraz na tyle duży że można w tym wypadku pokusić się o twierdzenie że to już uprawa polna a nie ogrodniczenie. Teraz dojdziemy do pewnego problemu semantyczno - gatunkowego - w zapisie hieroglificznym słowo oznaczające czosnek określa ogólnie rośliny rodzaju Allium - czosnek, cebulę, pora ( to takie trzy mini szczypioropodobne ), jest też inna forma zapisu, bardziej skomplikowana która najprawdopodobniej określa wyłącznie jeden gatunek z rodzaju. Zagłębiając się nieco w opracowania dotyczące egipskiej historii nie da się nie zauważyć że tłumaczenia tego bardziej skomplikowanego zapisu nie są jednoznaczne - cebula i czosnek podstawiane są wymiennie. Albo to tak było ze Egipcjanom wsio rybka i zapis rzeczywiście dotyczył obu tych roślin, albo ( i to mła rozkminiła jako bardziej prawdopodobne ) zapis "bogatszy" określa roślinę która dla starożytnych Egipcjan miał większe znaczenie.
Mła sądzi podobnie jak część egiptologów że bardziej skomplikowany napis określa cebulę, co sobie też tak samodzielnie wydedukowała po tym że cebula była tak najbliżej zmarłego Egipcjanina jak się tylko da - w mumiach cebulę znajdowano w obszarze miednicy , w klatce piersiowej, wciśniętą do uszu i w okolicach oczodołów ( Ramzes IV, który zmarł w 1160 roku p.n.e. został pochowany z cebulami umieszczonymi w oczodołach ). I była to cebula w różnym stopniu rozwoju - kwitnąca, cebulki przybyszowe. Nie przemawiają do mła tłumaczenia niektórych egiptologów że cebula to była taka antyseptyczna i przez to rozumiana jako roślina magiczna że jej zapach odstraszać miał czyhające w zaświatach niebezpieczeństwa i tych którzy chcieliby nadgryźć mumię. Także nie przemawia do mła tłumaczenie że cebula mogła zostać użyta, ponieważ uważano, że jej silny zapach i magiczne moce skłoniłyby zmarłych do ponownego oddychania. Zdaniem mła ci co tak twierdzą to chyba nigdy czosnku nie wąchali, ten jest dopiero pachnący i antyseptyczny! Zapachem poraża nawet oddech jedzącego czosnek i to w stopniu nieporównywalnym do tego jakim się zionie po spożyciu cebuli. Siarkowodór rządzi! Zdaniem mła cebula była po prostu rośliną uprzywilejowaną przez to że stanowiła oprócz zbożowych placków podstawę wyżywienia ( już widzę tę siłę jaką ma się po spożyciu świeżej główki czosnku, jego działanie hipotensyjne nie pozwoliłoby ani rączką , ani nóżką ruszyć, po obróbce cieplnej jest mniej smaczny niż cebula ). Poza tym częściej w grobowej i papirusowej ikonografii spotyka się rośliny z rodzaju Allium bardziej przypominające cebulę niż czosnek, co prowadzi do wniosku że to ta pierwsza roślina była tą ważniejszą ( choć spór czy powtarzające się bunty robotników budujących grobowiec któregoś tam Ramzesa dotyczył braku cebuli czy czosnku nadal jest nierozwiązany ). Cebula na pewno była uprawiana w Starożytnym Egipcie przynajmniej od około roku 3200 lat p.n.e.
Czosnek i pory cieszyły się niemal taką samą atencją jak cebula, uprawiano je powszechnie. Do Egiptu trafiły podobnie jak cebula już w okresie predynastycznym ( via Azja Zachodnia ), z zachowanej ikonografii można wysnuć wniosek że wygląd roślin nie uległ jakiejś znaczącej zmianie na przestrzeni tysiącleci ( to nie zawsze jest oczywiste - taka egipska pszenica na ten przykład , nie uznawano jej zresztą aż do epoki późnego Nowego Państwa za królową zbóż, miała całkiem inszy wygląd niż jej współczesne nam potomstwo - to była płaskurka o małej ilości ziaren w kłosie ). Kolejnymi warzywkami które wypełzały z ogrodów na pola były warzywa strączkowe - groch Pisum, ciecierzyca pospolita Cicer arietinum , najpopularniejsza z warzyw strączkowych uprawianych w starożytnym Egipcie soczewica Lens culinaris ( nie występuje w stanie dzikim, uprawiano ją na terenach dzisiejszego Iraku już około roku 9100 p.n.e. - nie zachował się w naturze ten gatunek ), bób vel wyka bób Vicia faba i bobik Vica faba var. equina. Najstarsze bobowe znaleziska w starożytnym Egipcie pochodzą z okresu 2500-2300 lat p.n.e. . Już w czasach Starego Państwa bób odgrywał rolę kultową, wiązano go z kultem zmarłych ( jako "pokarm umarłych" był jedzonkiem zakazanym dla kasty kapłańskiej, tak przynajmniej twierdził Herodot ). Insze warzywa pozostały trwale związane z uprawą ogrodową, nie miały zakusów by stać się "prawdziwymi" uprawami rolnymi. Te insze warzywa najczęściej każdy uprawiał dla siebie. Zdarzało się że pracownikom większych posiadłości przydzielano działki na których mogli uprawiać warzywa w ramach wynagrodzenia ( czego sami uprawiacze ogrodu nie zjedli zawsze mogli wymienić na cóś innego na targu ). Uprawa czosnków i strączkowych rzecz jasna zajmowała najwięcej miejsca w ogrodach ale i warzywa dyniowate Cucurbitaceae zajmowały spory areał upraw.
Ogórek siewny Cucumis sativus do starożytnego Egiptu przywędrował spod Himalajów, najstarsze ślady uprawy pochodzą z czasów Średniego Państwa, z około 2000 roku p.n.e. . To najprawdopodobniej z Egiptu,w którym "nabrał ciała", rozprzestrzenił się w czasie wojen grecko - perskich na kraje wschodnio - północnej części basenu Morza Śródziemnego. Melon zwany prawidłowo ogórkiem melon Cucumis melo , roślina o nieznanym rodowodzie, trafił do Egiptu w tym samym czasie co mniej słodki krewniak ogórek siewny. Melonowe ślady znajdowane znajdowane są w licznych wykopaliskach z okresu Średniego Państwa. Oczywiście melon nie jedno ma imię, zdaje się że starożytni Egipcjanie znali więcej niż jedną odmianę melona. Arbuzy vel kawony Citrullus lanatus trafiły do Egiptu nieco później, chyba via Nubia ( bo pochodzą z południowej Afryki ). Pierwsze arbuzowe ślady można znaleźć w egipskich wykopaliskach grobowych i świątynnych datowanych na rok 1330 p.n.e. , w czasach Nowego Państwa. Na terenie dzisiejszego północnego Sudanu czyli starożytnej Nubii ślady uprawy arbuzów datowane są na około 1500 rok p.n.e. . Są co prawda egiptolodzy twierdzący że arbuzy do starożytnego Egiptu przybyły z terenów Libii, gdzie znaleziono ich pestki liczące prawie 5000 lat ale mła się cóś wydawa że Egipcjanie byli bardziej rolniczo - ogrodniczo zaawansowani niż ludy chamito - berberyjskie i prędzej stawiałaby na przybycie arbuzów z Nubii. No, ale to jest zdanie mła a jak wiadomo mła egiptologiem nie jest tylko się wymądrza.
Do rodziny dyniowatych należała też roślina którą uprawiano nie w celach spożywczych a jednak użytkowych - tykwa Lagenaria siceraria dostarczała owoców które sprawdzały się jako pojemniki. Znano ją przynajmniej od czasów wczesnego Średniego Państwa. Inna roślina z rodziny dyniowatych trukwa zwana też ogórkiem egipskim Luffa aegyptiaca nie była spotykana w Egipcie faraonów, dopiero w czasach rzymskich zawędrowała do egipskich ogrodów. Tak właściwie to pod koniec ery starożytnej. Dość zagadkowo przedstawia się w starożytnym Egipcie uprawa roślin z rodziny kapustowatych Brassicaceae, z jednej strony wiemy że uprawiali czarną rzepę już od czasów Starego Państwa ( tak przynajmniej twierdził Herodot ) z drugiej strony uważa się że starożytni Egipcjanie aż do późnych czasów ptolemejskich nie uprawiali kapusty ( i tu mamy kolejny archeologiczny spór, ponieważ w tzw. Papirusie Harrisa pochodzącym z czasów Ramzesa III jest słówko które zdaniem wielu egiptologów powinno być interpretowane jako określenie kapusty ). Tak naprawdę pewni możemy być jedynie tego że kapusta pojawiła się w Egipcie wraz z greckim osadnictwem i że nie była to raczej roślina wiążąca ścisłe główki. Najprawdopodobniej wraz z Grekami mógł trafić do Egiptu chrzan Armoracia rusticana, choć są i tacy którzy twierdzą że chrzan znany był w Egipcie znacznie wcześniej. Za to pewni być możemy że gorczyca czarna Brassica nigra i gorczyca biała Brassica alba uprawiane były przynajmniej od czasów wczesnego Średniego Państwa ( a mła się wydaje że mogły być uprawiane wcześniej bo to jedne z tych roślin które miały szanse trafić z natury do egipskich ogrodów ). Starożytni Egipcjanie uprawiali też namiętnie rośliny z rodziny selerowatych Apiaceae, były one bardzo cenione. Selery zwyczajne Apium graveolens dostąpiły zaszczytu i znalazły się w grobie Tutenchamona ( zmarło się biedaczkowi koło roku 1332 p,n.e. ) gdzie ich liście i kwiatostany robiły za pogrzebową girlandę.
Pasternak Pastinaca sativa przybył do Egiptu znacznie później bo dopiero pod koniec okresu ptolemejskiego i tak naprawdę to nie do końca jest pewne czy to był on a nie marchew Daucus carota ( starożytni Rzymianie, główni zjadacze korzeni marchewki i pasternaku nie dali jasnych wskazówek co za warzywko zjadali, a ponieważ marchew jeszcze XVII wieku miała przeważnie biały korzeń ciężko jest się zorientować na podstawie ikonografii co tak właściwie uprawiano i zjadano ). Znacznie wcześniej uprawiano kolendrę Coriandrum sativum, pochodzącą tak jak i marchewka gdzieś tam z terenów dzisiejszego Iranu.Na jej ślady natrafiono w grobowcu Tutenchamona i stąd wiemy że na pewno była znana już w czasach Nowego Państwa. Jeszcze wcześniej uprawiano w Egipcie anyż Pimpinella anisum, znany był już w czasach wczesnego Średniego Państwa. Podobnie wiekowa jest uprawa kopru Anethum graveolens,za to koper włoski Foeniculum vulgare pojawił się w egipskich ogrodach później, najprawdopodobniej w schyłkowym Nowym Państwie lub Epoce Późnej ( choć oczywiście są tacy co mają swoje zdanie w tym temacie, w końcu nie tylko Zohary and Hopf zajmują się roślinną starożytnością).
Od dawien dawna znaczy od czasów Starego Państwa uprawiano w Egipcie sałatę Lactuca sativa. Była jednym z tych warzyw które dostąpiło świętości, na reliefach sprzed ponad czterech tysięcy lat możemy prześledzić jak ją uprawiano i w jaki sposób wykorzystywano. Starożytna sałata miała gorzkawy smak, wspomnienie po dzikim przodku czyli sałacie kompasowej ( przypomina nieco mniszka lekarskiego, zresztą to krewni ). Sałata była poświęcona Minowi i często w ikonografii grobowej możemy zobaczyć chroniącą jej uprawy małą figurkę boga. Jej liście były spożywane na surowo, w całości, maczane w oleju i soli, często stanowiły część wotywnych darów mających usatysfakcjonować bóstwo. Uważano je za afrodyzjak i środek zwiększający płodność. Buraki Beta pojawiły się w Egipcie w czasach Starego Państwa, ponoć znaleziono jakieś buraczane ślady w wykopaliskach na płaskowyżu Sakkara, jednak nie do końca wiadomo czy spożywano włóknisty korzeń czy mięsiste liście. Zdaje się ich bulwy nie były czerwone tylko białe, starożytność warzywna nie była przesadnie kolorowa. Mła się jednak wydawa że buraki stały się bardziej powszechne dopiero w okresach poźniejszych, ale to może się tylko mła wydawa. Od czasów Starego Państwa uprawiali też Egipcjanie szparag lekarski Asparagus officinalis, nie do końca jestem pewna czy jako warzywo czy też jako roślinę leczniczą. A może jedno i drugie? W każdym razie zachował się obraz na jednym ze staroegipskich fryzów. Wszystkiego zielonego nie przedstawiłam ale z grubsza już wiecie co tam nadającego się do zjedzenia uprawiano w ogrodach starożytnego Egiptu. Nie zawsze jasne są dla badaczy ścieżki którymi rośliny docierały w to miejsce, czasem tych ścieżek było wiele. Na pewno długoletnia uprawa z rośliny półdzikiej przybyłej z odległego zakątka świata tworzyła zasiedziałego ogrodowca. Żyzna gleba nanoszona przez rzekę, nasłonecznienie i odpowiednia ilość wody zmieniła w prawdziwe warzywo niejedną roślinę która trafiła do Egiptu via Azja Mniejsza czy Afryka. Wiele warzyw wcześniej uprawianych w innych rejonach starożytnego Starego Świata dopiero w Egipcie "nabrało ciała". Dobra koniec z tym warzywnikiem, przejdźmy do wznioślejszych upraw, znaczy takich które "podnosiły ducha", he, he, he.
Winorośl Vitis vinifera - w Egipcie uprawa winorośli poświadczona jest w dokumentach pisanych datowanych na 2400 lat p.n.e. ( najstarsze rysunki winorośli opartej o budowle, a więc na pewno sadzonej przez człowieka pochodzą z Egiptu z ok. 1500 p.n.e. ). Zatem już w czasach Starego Państwa winorośl rosła w Egipcie, najprawdopodobniej jako roślina sadzona w winnicach i w ogrodach. Uprawiano ją wszędzie ale najlepiej udawała się w rejonie jeziora zwanego Mewer a po grecku Moeris ( dziś ma arabską nazwę Karun, to wielkie jezioro w tzw. Oazie Fajum - zagospodarowane, znaczy połączone z Nilem kanałem powstałym w czasie Średniego Państwa ale w Fajum ludzie mieszkali od dawien dawna, znaleziono tam najstarszą osadę miejską w Egipcie datowaną na ok. 7000 r p.n.e. ). Klimat tej części Egiptu jest bardzo zbliżony do śródziemnomorskiego, to miejsce upraw oliwek i inszych roślin pochodzących ze strefy tego klimatu. Jednak pierwsze winnice znajdowały się w delcie Nilu, to tam w czasach III Dynastii posadzono pozyskane z regionu dzisiejszego Izraela i Syrii sadzonki winorośli ( najstarsze "winne" zapisy hieroglificzne to nazwy winnic na zatyczkach do dzbanów ). Uprawiano głównie odmiany o ciemnych owocach z których uzyskiwano czerwone wino. Wiemy jednak że w czasach Nowego Państwa ( nieocenione wykopki Tutenchamonowe ) dostępne było w Egipcie wino białe czyli uzyskiwane z owoców o jasnym kolorze ( słynne pięć amfor z wyposażenia grobu Tutenchamona ). Nie ma pewności czy było to wino importowane czy też powstałe z egipskich owoców. Zdaniem mła można zakładać że w czasach Nowego Państwa Egipcjanie uprawiali odmiany winorośli dających owoce ciemne i jasne, z tym że odmiany o owocach ciemnych były bardziej popularne. Mogło to się wiązać ze sprawami natury religijnej - pięć świętych trunków czyli pięć odmian wina wykorzystywanego od czasów Starego Państwa w ceremoniach religijnych i oferowanych zmarłym na nową drogę "życia wiecznego" miało barwę krwi - bądź ze sprawami natury praktycznej, białe wino z powodu braku garbników nie przechowuje się tak dobrze jak wino czerwone.
No i jeszcze jedna ważna przyczyna mniejszej popularności jasnego trunku - odmiany o jasnych owocach wymagają nieco chłodniejszego klimatu niż te których owoce są ciemne. Oczywiście w miarę upływu czasu pojawiało się coraz więcej odmian winorośli z których produkowano coraz to nowe gatunki win. Czy starożytne egipskie wino nam by smakowało? Śmiem wątpić bowiem uciekano się do różnych zdziwnych sztuczek mających na celu przedłużenie jego trwałości. A to żywicą je zaprawiano, a to ziółkami, o dojrzewaniu wina we współczesnym rozumieniu tego słowa mowy nie było. Napój który uzyskiwano nie był klarowny, pachniał kadzidłem albo innym anyżkiem ( wino z grobowca faraona Skorpiona pochodzące z około 3150 roku p.n.e. miało w składzie oprócz żywicy sosnowej sporą ilość kolendry, melisy, szałwii, mięty, tymianku - klasyczny wermucik ) i miał tendencję do szybkiego zamieniania się w ocet. Nad Nilem opiekun winnic to był ktoś, winiarstwo uważano za sztukę którą opiekowała się bogini Renenutet. Winorośl przypisana była jako atrybut Ozyrysowi, panu wszelkiej roślinnej wegetacji, oraz bogini Hathor, opiekunce rodziny , pani miłości i wszelkich inszych upojeń. Było takie podanie które mówiło o tym że gniew wściekłej Hathor - Tefnut musiano złagodzić alkoholem i na pamiątkę tego wydarzenia odbywało się Święto Upojenia które corocznie obchodzono w jej świątyni w Denderze. To taki jeden z egipskich festiwali, starożytni Egipcjanie co i raz urządzali święto jakiegoś warzywka ( to były obchody ściśle religijne ale zazwyczaj kończyło się ucztą i popijawą ). Proces produkcji wina znamy z przedstawień w grobowcach, poszczególne fazy uprawy winorośli i produkcji wina, których było aż 12 jest zazwyczaj dokładnie rozrysowany. Wino służyło w celach medycznych ( ekstrakcja niektórych substancji w alkoholu była znana przynajmniej w czasach Średniego Państwa ) i rozrywkowych. Z użytkowaniem rozrywkowym wiązał się rzecz jasna problem kaca, za to cień rzucany w altanach przez winorośl był pozbawiony niemal wszelkich wad - niezależnie od tego jakiego koloru owoce wydawało pnącze i jak mocny z nich uzyskiwano trunek zapewniał miły chłodek.
Hym... post sie tak rozrósł że zdaje się będę musiała dopisać czwartą część. Nie wiem jak to zdzierżycie, ten staroegipski napad na blog w zasadzie ogrodowy.
niedziela, 25 sierpnia 2019
Codziennik - powizytownik i kuchenne gryplany
Była Sylwik, króciutko bo w biegu, jak to Sylwik. Na zaszopiu a właściwie na zakanciapiu u Mamelona stoją śliczniaste siewki języczników. Mła zamierza je posadzić dopiero po upałach, wcześniej nie zaryzykuje. Ponarzekałyśmy we trójkę na pogodę, która jest parszywa zarówno na Żuławach jak i w mieście Odzi, pokiwałyśmy głową nad tegorocznymi stratami wśród zielonego, westchnęłyśmy na myśl o tym jaki ogrom roboty nas czeka i we dwie popatałyśmy Sylwikowi na pożegnanie. Potwierdziło się - susza jest w całej Polszcze, nawet tam gdzie sucho właściwie być nie powinno. Oczywiście skala zjawiska jest różna, zdaje się że im bardziej na zachód i południe tym mniej ciekawie. Dobra, koniec tych biadoleń bo i tak jestem wystarczająco dobita rzeczywistością.
Ponieważ nie za bardzo mogę wyżyć się ogrodowo to wyżywam się mieszkaniowo. Nadejszła wiekopomna chwila w której dojrzałam do wymiany mebli kuchennych. Od pewnego czasu urządzałam sobie małe burze mózgów z Mamelonem na temat mojego umeblowania kuchennego. Mamelon jest najodpowiedniejszą osobą do urządzania burzy mózgów w tym temacie ponieważ dumnie o sobie mówi "Ja, córka stolarza". To jest taka córka która odróżnia wieniec jakiś tam od stelażu, płyciny od tych dech co robią boczki, wie co to jest płyta stolarska i w ogóle! Po prostu mła nie wyobraża sobie siebie samej zostawionej z tymi wszystkimi meblami, odciętej od Mamelonowej wiedzy którą ona pozyskała od swojego Taty. Czysta groza, zważywszy na to że współczesne mebelki kuchenne na ogół wykonywane są z szesnastki ( płyt o grubości 16 mm, najczęściej z żywicy i pyłu drzewnego ), w sprawie wieńca to montujący odesłaliby do kwiaciarni a w ogóle meble to składa się tylko raz w ich meblowym życiu i trzeba podążać za modą ( niedługo będziemy kupować meble z papieru a płacić będziemy jak za te wykonywane z litego drzewa - w końcu papier to celuloza, dżewniane so meble, jasne - nie?! ). Mła postanowiła przy wsparciu mentalnym Mamiego udać się przetartą ścieżką i kupić stare, prawdziwe meble kuchenne i po prostu je odnowić.
Obecnie mła zasiada do OLX - ów i innych sprzedajów i szuka czegóś dla się odpowiedniego. Swoje typy już ma, Mamelon najspamierw zadrżała ze zgrozy jak zobaczyła co sobie mła upatrzyła ale potem wyczuła zarówno szlachetność materiału jak i stylu i doszła do wniosku że należy poruszać się w tej estetyce która mła sobie wymyśliła bo to do mła pasi. Znaczy przyklepane i zaaprobowane. Teraz tylko pozyskiwanie, czyszczenie, składanie, malowanie i wykończenia. Znaczy mnóstwo roboty przede mną. Kiedy na nią znajdę czas powiedzieć ciężko bo teraz jestem tak naprawdę zarobiona inszymi sprawami po dziurki w nosie. Finansowo nie jest źle, nie są to straszne pieniędze bo ludzie pozbywają się drewnianych mebli coby sobie mebelki z szesnastki zafundować ( pikne co cud ) ale robota żeby z takich mebelków cóś swojego wykombinować zajmuje sporo deficytowego dla mła czasu. No nie ma lekko!
Dziś za ozdóbstwo robią fotki ogrodowe, nieostre zresztą bo wiaterek był i w ogóle. Mła jednak dawno nie fociła ogrodu a blog w końcu w zasadzie ogrodowy więc fotki blogoczytaczom się należą jak psu zupa!
Ponieważ nie za bardzo mogę wyżyć się ogrodowo to wyżywam się mieszkaniowo. Nadejszła wiekopomna chwila w której dojrzałam do wymiany mebli kuchennych. Od pewnego czasu urządzałam sobie małe burze mózgów z Mamelonem na temat mojego umeblowania kuchennego. Mamelon jest najodpowiedniejszą osobą do urządzania burzy mózgów w tym temacie ponieważ dumnie o sobie mówi "Ja, córka stolarza". To jest taka córka która odróżnia wieniec jakiś tam od stelażu, płyciny od tych dech co robią boczki, wie co to jest płyta stolarska i w ogóle! Po prostu mła nie wyobraża sobie siebie samej zostawionej z tymi wszystkimi meblami, odciętej od Mamelonowej wiedzy którą ona pozyskała od swojego Taty. Czysta groza, zważywszy na to że współczesne mebelki kuchenne na ogół wykonywane są z szesnastki ( płyt o grubości 16 mm, najczęściej z żywicy i pyłu drzewnego ), w sprawie wieńca to montujący odesłaliby do kwiaciarni a w ogóle meble to składa się tylko raz w ich meblowym życiu i trzeba podążać za modą ( niedługo będziemy kupować meble z papieru a płacić będziemy jak za te wykonywane z litego drzewa - w końcu papier to celuloza, dżewniane so meble, jasne - nie?! ). Mła postanowiła przy wsparciu mentalnym Mamiego udać się przetartą ścieżką i kupić stare, prawdziwe meble kuchenne i po prostu je odnowić.
Obecnie mła zasiada do OLX - ów i innych sprzedajów i szuka czegóś dla się odpowiedniego. Swoje typy już ma, Mamelon najspamierw zadrżała ze zgrozy jak zobaczyła co sobie mła upatrzyła ale potem wyczuła zarówno szlachetność materiału jak i stylu i doszła do wniosku że należy poruszać się w tej estetyce która mła sobie wymyśliła bo to do mła pasi. Znaczy przyklepane i zaaprobowane. Teraz tylko pozyskiwanie, czyszczenie, składanie, malowanie i wykończenia. Znaczy mnóstwo roboty przede mną. Kiedy na nią znajdę czas powiedzieć ciężko bo teraz jestem tak naprawdę zarobiona inszymi sprawami po dziurki w nosie. Finansowo nie jest źle, nie są to straszne pieniędze bo ludzie pozbywają się drewnianych mebli coby sobie mebelki z szesnastki zafundować ( pikne co cud ) ale robota żeby z takich mebelków cóś swojego wykombinować zajmuje sporo deficytowego dla mła czasu. No nie ma lekko!
Dziś za ozdóbstwo robią fotki ogrodowe, nieostre zresztą bo wiaterek był i w ogóle. Mła jednak dawno nie fociła ogrodu a blog w końcu w zasadzie ogrodowy więc fotki blogoczytaczom się należą jak psu zupa!
piątek, 23 sierpnia 2019
Codziennik - zakręcalnik!
Zakręcona, zakręcona! - tak to wygląda teraz u mła. No nie ma że nie ma, mła swoje musi zrobić, byznesa pilnować, kombinacje uskuteczniać i jeszcze przy okazji bilokacje niemalże urządzać bo musi. Łatwo mła nie jest ale co robić, trza rzeczywistość ogarnąć bo jak nie mła to kto? Mła więc ogarnia ale sobie za to marzy że jak tylko poczuje że może to się wypodróżuje. Na razie to mła ma coraz bardziej konkretne plany podróży krajowych i zagramanicznych i nie ma zmiłuj, mła się wypuści kiedy będzie trzeba bo mła się po prostu należy jak tym mynistrom. Ba, mła ma jakąś taką dziwną pewność w sobie że jej się to należy bardziej niż onym wspomnianym. Takie bordello jakie jest w niektórych mynisterstwach to u mła by nie przeszło, lokatorzy by ją pogonili przy współudziale kadr urzędniczych paru instytucji. Czasem mła się zastanawia skąd rzundzące takich dupków na mynisterialne stanowiska wynajdujo i co do cholery stoi za potrzebą masochizmu prezentowaną przez zarzundzanych. No wicie rozumicie, mła paczy i oczom nie dowierza a rozumem to już na pewno nie ogarnia. Mła tak sobie myśli że Kisiel ciągle aktualny - "To, że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać." Ech... Przed mła teraz weekend i mła sobie pozwoli troszki odetchnąć coby sił nabrać przed pracką.
A jak już minie sierpień to tadam, tadam! - mła się wybierze po młodszego braciszka dziewczynek, któren się Mrutek nazywa. Teraz mła nie może ze względów logistycznych bo chciałaby żeby Mrutek z fasonem do chałupy przyjechał i nie taki umęczony tylko wypoczęty coby dziewczynkom zdołał się zaprezentować z najlepszej strony. No i żeby mła była po wypoczynku choćby dwudniowym żeby sytuację domową ogarnąć ( mogą być zazdrości, próby nieautoryzowanych wycieczek itd. ). Mrutek jest klasycznie czarny ( znaczy kolor noc polarna z ócz zieloną zorzą ), w wieku nastoletnim i na pewno będzie wymagał wspomaganego przez mła wprowadzenia w życie domostwa. W mijającym tygodniu to w ogóle nam się familia rozmnożyła, u Dżizaasa pojawiło się kuzynostwo, znaczy Tytus i Wasyl adoptowali Dżizaasa i Jądrzeja. Adoptowani z lekka przerażeni własną odwagą bo zajęło się nimi kocie rodzeństwo. Hym... jeden z maluchów błyskawicznie zaczął wyłudzać na "bo ja jestem taki mali" a drugi roznosi chałupę bo temperamentny jak ten wicher ze stepów. Oczywiście adoptowani są już pod pazurem, zabawki, kuwetki, transporterki, karma dobra na brzuszek i te sprawy - he,he, he, szybciutko zostali wdrożeni w obsługę kociego państwa. Mam nadzieję że Mrutek nie ma jakichś przesadnych wyobrażeń o obowiązkach mła względem jego kociej osoby ( nadzieja matką głupich - każdy kot ma wymagania, mła to wie bo jest przyuczona ale mieć nadzieję znaczy żyć spokojniej ).
A co w ogrodzie? - przed nami upały i mła doszła do tego stanu że chciałaby żeby nastąpił już definitywny koniec tegorocznego lata. Wielka dodupność pogodowa to tegoroczne lato, szczerze pisząc to mła jest po prostu latem umęczona i to wcale nie dlatego że pracowała jak mrówa w ogrodzie. Jest gorzej, znaczy większy stopień umęczenia niż było dwa tygodnie temu, perspektywa upałów bardzo mła wkurza. Kiedy jest bardzo sucho i bardzo gorąco to ogród po prostu przestaje cieszyć, człowiek chowa się przed palącym słońcem w domu i jego bytowanie cóś nie różni się bardzo od tego jak bytuje zimą. No, wieczorkiem może posiedzieć w ogrodzie o ile jest komaroodporny ale dnie spędza w murach. Takie "schowane" lato to nic fajnego, wprost nie można doczekać się nowej pory roku. Posadziłam zimowity i nadal leniwie zastanawiam się nad posadzeniem jesiennych krokusów, hym... częściej o ogrodzie myślę niż w nim przebywam. Jak pisałam w poprzednim ogrodowym poście to raczej takie myślenie pitu - pitu bo cebulki odmianowych przebiśniegów są drogie a wiecie że to ich zakup mła się marzy i nie ma co forsą szastać. Tak w ogóle to mła musi wyliczyć na ile zielonego może sobie pozwolić ale przede wszystkim musowo trza jej przedtem zrobić postletnią inwentaryzację nasadzeń. Upały wykończyły sporo roślin, trzeba będzie pomyśleć o nowych nasadzeniach, kto wie czy po uzupełnieniu nasadzeń mła będzie jeszcze stać na jakiekolwiek cebulki. Dzisiejsze foty to słoikowe dekoracje będące wyrazem tęsknoty za jesienią. Mła tak napadło na leśne klimaty bo Cio Mary przesłała foty z efektem polowania na grzybki jakie uskutecznili Madame Teresa i Wujek Jo. U mnie styropiany i papiery udajo leśną dzikość, takie miejskie do bólu te leśne tęsknice!
A jak już minie sierpień to tadam, tadam! - mła się wybierze po młodszego braciszka dziewczynek, któren się Mrutek nazywa. Teraz mła nie może ze względów logistycznych bo chciałaby żeby Mrutek z fasonem do chałupy przyjechał i nie taki umęczony tylko wypoczęty coby dziewczynkom zdołał się zaprezentować z najlepszej strony. No i żeby mła była po wypoczynku choćby dwudniowym żeby sytuację domową ogarnąć ( mogą być zazdrości, próby nieautoryzowanych wycieczek itd. ). Mrutek jest klasycznie czarny ( znaczy kolor noc polarna z ócz zieloną zorzą ), w wieku nastoletnim i na pewno będzie wymagał wspomaganego przez mła wprowadzenia w życie domostwa. W mijającym tygodniu to w ogóle nam się familia rozmnożyła, u Dżizaasa pojawiło się kuzynostwo, znaczy Tytus i Wasyl adoptowali Dżizaasa i Jądrzeja. Adoptowani z lekka przerażeni własną odwagą bo zajęło się nimi kocie rodzeństwo. Hym... jeden z maluchów błyskawicznie zaczął wyłudzać na "bo ja jestem taki mali" a drugi roznosi chałupę bo temperamentny jak ten wicher ze stepów. Oczywiście adoptowani są już pod pazurem, zabawki, kuwetki, transporterki, karma dobra na brzuszek i te sprawy - he,he, he, szybciutko zostali wdrożeni w obsługę kociego państwa. Mam nadzieję że Mrutek nie ma jakichś przesadnych wyobrażeń o obowiązkach mła względem jego kociej osoby ( nadzieja matką głupich - każdy kot ma wymagania, mła to wie bo jest przyuczona ale mieć nadzieję znaczy żyć spokojniej ).
A co w ogrodzie? - przed nami upały i mła doszła do tego stanu że chciałaby żeby nastąpił już definitywny koniec tegorocznego lata. Wielka dodupność pogodowa to tegoroczne lato, szczerze pisząc to mła jest po prostu latem umęczona i to wcale nie dlatego że pracowała jak mrówa w ogrodzie. Jest gorzej, znaczy większy stopień umęczenia niż było dwa tygodnie temu, perspektywa upałów bardzo mła wkurza. Kiedy jest bardzo sucho i bardzo gorąco to ogród po prostu przestaje cieszyć, człowiek chowa się przed palącym słońcem w domu i jego bytowanie cóś nie różni się bardzo od tego jak bytuje zimą. No, wieczorkiem może posiedzieć w ogrodzie o ile jest komaroodporny ale dnie spędza w murach. Takie "schowane" lato to nic fajnego, wprost nie można doczekać się nowej pory roku. Posadziłam zimowity i nadal leniwie zastanawiam się nad posadzeniem jesiennych krokusów, hym... częściej o ogrodzie myślę niż w nim przebywam. Jak pisałam w poprzednim ogrodowym poście to raczej takie myślenie pitu - pitu bo cebulki odmianowych przebiśniegów są drogie a wiecie że to ich zakup mła się marzy i nie ma co forsą szastać. Tak w ogóle to mła musi wyliczyć na ile zielonego może sobie pozwolić ale przede wszystkim musowo trza jej przedtem zrobić postletnią inwentaryzację nasadzeń. Upały wykończyły sporo roślin, trzeba będzie pomyśleć o nowych nasadzeniach, kto wie czy po uzupełnieniu nasadzeń mła będzie jeszcze stać na jakiekolwiek cebulki. Dzisiejsze foty to słoikowe dekoracje będące wyrazem tęsknoty za jesienią. Mła tak napadło na leśne klimaty bo Cio Mary przesłała foty z efektem polowania na grzybki jakie uskutecznili Madame Teresa i Wujek Jo. U mnie styropiany i papiery udajo leśną dzikość, takie miejskie do bólu te leśne tęsknice!
wtorek, 20 sierpnia 2019
Codziennik - uspokojnik
Minął tydzień i jeden dzień odkąd nie ma z nami tu i teraz Felka i jakoś powoli do siebie dochodzimy. Co prawda dziewczyny siedzą wyczekująco w jego bazach ale zaczynają powoli oswajać się z sytuacją. Ciężko się przyzwyczaić że nikt nie pierze futra za niedogodnościowanie i ustawienie ciałka nie z tej strony parapetu co trzeba. Mła też brakuje tych pełnych pretensji miauków i żądań lodówkowych. Mła jednak wie że w pewien sposób to Felicjan jest z nią już na zawsze i że dobre życie miał i zakończone w sposób dla wielu wymarzony. Dziewczyny jak na razie dalej w spółdzielni, choć Sztaflik podjęła próbę zarządu podwórkiem. Trochę nie wyszło bo akurat mięskiem dzieliłam ale kierownicze zdolności były wyraźnie okazane. Okularia zaczęła przychodzić do każdej michy a nie jak zwykle raz dziennie i spieprzanko, a Szpagetka posunęła się nawet do dopieszczeń zakończonych skaleczeniem mojej powieki ( udeptywała mła z uślinieniem i nóżka jej się omsknęła kiedy postanowiła przejść się mła po twarzy - taki wypadek przy pieszczotach ). Znaczy wracam do normalności, choć z niejakim trudem ( taa... Feluś tak mła przetresował że wszelkie skaleczenia kotopochodne mła uznaje za cóś normalnego ).
Lato trwa ale wchodzi już w tę fazę kiedy czuć nadchodzącą powoli jesień, do domu tradycyjnie przyszła kolejna Balbina i rozsnuła siatkę na oknie. Jest potężnym krzyżakiem i Ciotka Elka odczuwa wobec niej obrzydzenie i chęć mordu. Balbina siedzi z dala od mła więc jakoś łatwo mła przyszło zwalczyć objawy arachnofobii i darzyć stawonoga sympatią tym bardziej że w siateczce Balbiny znaleźli się wrogowie mła. Znaczy żyjemy z Balbiną w symbiozie, mła udostępnia lokal a Balbina go oczyszcza z elementów niepożądanych. Ciotka Elka nie wchodzi do pokoju, kawę pijemy w kuchni. Naprawdę robi się jesiennie u mła, kiedy krzyżaki odwiedzają jej chałupkę. Małgoś - Sąsiadka odchorowuje Felicjanowy numer co było do przewidzenia, Felicjan uwielbiał z nią przebywać ponieważ ustępowała mu na każdym kroku. Na szczęście Sztaflik stanęła na wysokości zadania i zaczęła ryczeć pod Małgosiną lodówką. Jednak w Małgoś odejście Felka zrobiło dużą dziurwę emocjonalno - egzystencjalną i ma teraz zastanowienia nad tym czy aby na pewno w tym wieku powinna kupować opał na zimę. Takie myśli z "opłacaniem się" pojawiają się u niej zawsze kiedy ma doła. Postanowiłam że pójdziemy do restaurana żeby Małgoś się rozerwała. No i żeby mogła ponarzekać na restauracyjną kuchnię i "wymyślności", to jej dobrze zrobi ( choć nie wiem czy na uchyłki ale na psyche to na pewno ). Cio Mary urlopuje wraz z Wujkiem Jo, na razie zaliczyli ekscytującą kąpiel w jeziorku ( towarzystwo mieli takie ekscytujące - żmije z całej okolicy z powodu suszy postanowiły nie oddalać się zbytnio od jeziora ). Cio Mary ustaliła podział terytorialny, znaczy Cio i Wujek mają swoją stronę bajora.
Mam nadzieję że żmije o tym wiedzą. Wg. przyjacióły Cio Mary, Zelżbiety, to nie żmije ale gniewosze rezydują w tej wodzie ( tu było powołanie się na naukowe źródła ) ale zdaniem mła lepiej żeby Cio i Wuj nie weryfikowali hipotez naukowych i trzymali się swojej strony jeziorka. Tatuś oczekuje na planowy zabieg ( miejmy nadzieję że nic nie stanie na przeszkodzie, żadne zawirowania typu strajki czy brak kasy ), Magdzioł gluta czwarty tydzień glutami ale już bez antybiotyków ( ma tak doglutywać jeszcze jakiś czas ), Dżizaas milczy jak J-23 w casie wielkiej wsypy. A ja mam mnóstwo roboty której nie lubię! Jednak postanowiłam że w tym tygodniu, pod koniec zrobię sobie małą przerwę. Poszukam pierwiosnków dla Ewandki, spotkam się z Sylwikiem i będę bezczelnie nachodzić Mamelona ( Mamelon pocieszycielsko piecze drożdżówki albo wyrabia insze słodkości ). Może nawet postraszę swoją osobą Alcatraz albo przynajmniej Suchą - Żwirową. No i roją mła się gryplany podróżne, co zawsze jej dobrze robi na jestestwo.
sobota, 17 sierpnia 2019
Najgorszy numer jaki wywinął Felicjan!
Do wpisu się zbierałam i zbierałam bo łatwe to dla mnie nie jest. Dosięgło nas niespodziewane a nieuchronne i bardzo ciężko się z tym pogodzić. Nie tylko mnie ale i bliskim mi zwierzętom i ludziom. W poniedziałek 11 sierpnia odszedł od nas Felicjan. Bez zapowiedzi i nie dając nam żadnych szans na oswojenie się ze swoim odlotem w insze światy. No, cały On! Poprzedniego dnia zrobił solidną awanturę że za mało surowej wołowiny dostaje, wlał profilaktycznie Okularii i ( udało się napuścić na nią Sztaflika, więc okazywał zadowolenie ), w nocy żądał smyrania za uszami, pod brodą i jeszcze raz za uszami, w tym wypadku okazał niezadowolenie z powodu niewłaściwej kolejności smyrniczej, a rano obudził się i bez śniadanka poszedł na obchód włości ( najsampierw poostrzył pazury, tak żeby było widoczne, znaczy na wyściełanym krzesełku, w końcu robił wszystko żeby mła się nie czepiała o tamtą historię zeszłoroczną z usuniętym pazurem za osiem dych ). Poleżał trochę w bazie pod forsycją i postanowił zdrzemnąć się pod kamorem, na piaseczku wygrzanym i przy okazji wyleżeć ( bo nie wysiedzieć ) kłącza irysów tam posadzone. I z tej drzemki już się nie obudził. Odleciał we śnie do Krainy Tygrysów z której pochodził.
Mła zostało znaleźć tylko skorupkę po Felicjanie, ciałko, które kiedyś należało do niego ale Felicjana już w nim nie było i to było natychmiast widoczne. Pod kamorem jakiś taki obcy, pręgowany pojemnik na Felicjana, zamiast niego spał snem z którego wybudzić się nie można. Po tej ciszy i nieruchomości poznałam z daleka że już Felka z nami tu i teraz nie ma. Był pogrzeb i wszystko ( zero kocyków, kocyki są dla bab a nie dla prawdziwych złych kotów które są mucho macho ), było opłakiwanie zbiorowe a mła jakoś nie mogła sobie ryknąć bo musiała sytuację ogarniać i dopiero po tym wszystkim, kiedy załatwiła sprawy które kocie mamusie załatwić muszą mogła sobie pozwolić na gorzkie żale. Nasz Dohtor mła pociesza że gwałtowna śmierć we śnie to najmniej bolesny ( bo ból króciutki, czasem nawet mózg go już nie rejestruje bo nie zdąży ) sposób odchodzenia dla osobników płci żeńskiej i męskiej nie tylko kociego gatunku i że Felicjanowi w pewien sposób się udało.
Wiem że udało bo Felek od zawsze kusił los, ryzykant był z niego a zarazem kocurek delikatny ( alergie, podejrzenia zarażenia wirusowego po bójkach, pogryzienia przez psy, wyjście z okna w bloku - nie był to parter, dziąślak który szczęśliwie okazał się łagodnym guzem ale wymagał dwóch podejść , przeziębienia po ucieczkach z domu w czasie złej pogody i pomniejsze sprawki, które kończyły się u veta ) i mogło się najgorsze zdarzyć w wyniku wypadku czy długotrwałej choroby. Felicjan słabował po operacji i długo dochodził do siebie po dziąślaku ale się wykaraskał i był w dobrej formie, wściekły jakby nic nie dolegało. A tymczasem w główce czaiło się zło, niewykrywalne a śmiertelnie groźne ( mła myślała że w serduszku ale Dohtor że o serduszku mowy być nie mogło bo Feluś był katem bez serca i że to to sprawa mózgu - Dohtor podsumował odejście Felicjana z lekka tylko zmienionym cytatem z piosenki "Shimmy Szuja" - "Alleluja niewesołego zrobił nam i znikł!" ). W domu drażniąca uszy cisza i niemiły spokój, nie ma miauków pełnych pretensji ( Sztaflikowi wychodzą tylko takie skwierczenia, choć bardzo się stara ), nikt nie wskakuje na biurko tak że wszystko na nim ustawione się trzęsie, żadnych odgłosów dzikich awantur z ogrodu. Paskudny i bolesny zastój domowych funkcji życiowych, "Teraz wszytko umilkło, szczere pustki w domu" jak to pisał Poeta. W stadku bezkrólewie, wygląda na to że dziewczyny założą spółdzielnie bo Sztaflik bez guru jakoś straciła chęci do zarządzania a Szpagetka z Okularią ani myślą się wysilać. A ja? No cóż, dochodzę do siebie ale gdzieś tam się we mnie tłucze - "Szuja, cóż takiego uczyniłam mu ja, Żem jak tuja poderżnięta przezeń dzisiaj jest???". Na szczęście mam idiotyczne wrażenie że on gdzieś schowany mła podgląda ( tak jak wtedy kiedy postanowił "uciec z domu" by ukarać za sycylijski wypad zarówno mła jaki i Cio Mary ) i jest usatysfakcjonowany tą moją za nim tęsknotą.
sobota, 10 sierpnia 2019
Wiadomości ogrodowe
Wiadomości ogrodowe są takie sobie - popadało , liście na forsycjach się podniosły ale mła nie ma złudzeń że nastąpi cudowna reanimacja nasadzeń. Nie nastąpi bo niektóre życie to wyschło do cna. Przetrwały sucholuby, śródziemnomorskie i głęboko się korzeniące, reszta jest w stanie dodupnym albo nie istnieje. Tak to wygląda w pierwszej dekadzie sierpnia. Jak mogę ratuję się kupowaniem kwiatów do wazonu, z ogrodu nie mam co do tych domowych ustrojstw wycinać ( a to była pora na pachnące floksy i nie mniej pachnące lilie orientalne ). Zastanawiam się czy aby nie wysiać jeszcze raz maciejki, może tym razem wzejdzie? Lato bez jej zapachu jest jakieś takie dziwne ale to lato w ogóle jest dziwne. Dawno po Hance a ani wieczory ani rani nie są rześkie, są duszne jak przy końcu czerwca. Zarówno Mamelon jak i mła jesteśmy już zdrowo zmęczone sezonem, nie do wiary ale wypatrujemy jesieni, znaczy pluch, chłodku i żółknących a nie zasychających roślin. Z myślą o jesieni mła pozwoliła sobie na zakup zimowitowych cebul, 'Waterlily' i takich sobie zwyklaków. Nie wiadomo co będzie w tym roku z kwitnieniem marcinków ( oberwały że hej ) to choć większa ilość zimowitów jakoś zrobi jesień na Suchej - Żwirowej.
Może powinnam spróbować z uprawą jesiennych szafranów vel krokusów ale miałam do tej pory złe z nimi doświadczenia co jakoś mnie mile do tych roślin nie nastraja. Prędzej pokuszę się o cebulki krokusów wiosennych a może nawet nowych przebiśniegów ( odmianowe znowu mła się marzą, ku zgrozie Mamelona która nie rozumie czaru tej drobnicy i ceny którą trza płacić za piciumy ). Zdaje się że tegoroczne zmęczenie sezonem to nie tylko u nas, wszędzie tam gdzie był najpaskudniejszy upał i susza to odnoszę wrażenie że gdyby nie to jakże miłe dla wysuszonych serduszek ogrodniczych popadywanie to całkiem spora gromadka ogrodników nie mogłaby się doczekać końca sezonu letniego. Co poniektórzy z nadzieją że po resecie z werwą ruszą do jesiennych prac. Ech! Przede mną wcale nie jesienne pracki, muszę uformować niektóre krzewy róż historycznych, których nie cięłam ze względu na upał i suszę, poobcinać kwiatostany lawend i szałwii, poprzesadzać piwonie tak jak sobie zaplanowałąm - całkiem sporo tego jest. Nadal wisi nade mną post egipski ale przyznaję bezczelnie że jakoś mi się teraz nie chce ślęczeć i sprawdzać, dokończę go później. Poza tym on jest taki pośrednio ogrodowy a tymczasem realny ogród wzywa. Temperatury takie odpowiednie i ponoć ma padać - jak dla mnie to dopiero teraz lato pokazuje tę miłą stronę.
A teraz całkiem insza inszość, mła dziś po bardzo ciężkiej emocjonalnie końcówce tygodnia ( mła żegnała "na zawsze" młodszą od siebie osobę, którą tak zwyczajnie lubiła ) wzmocnionej paskudnym zachowaniem Felicjana a także nagłym pogorszeniem charakteru dochodzącego Epuzera i koniecznością przeprowadzenia zebranka lokatorskiego w sprawie śmieci na którym jak zna życie będzie musiała robić za szeryfa który wpieprzy zarówno czerwonoskórym jak i kałbojom a potem będzie bujał się z sędzią pokoju - otóż mła wzięła i pojechała na Gosino - Piotrusiową działkę na której ponad osiemdziesięcioletni rodzice Piotrusia ( Marysia i Kazio ) uprawiają warzywnik. Zresztą nie tylko warzywnik bo tam jest i sadek i taka miła dla oka część łąkowa, która uprawia się sama. Dodam do obrazu całości strumyczek, odwiedziny łosi i już wiecie że sobotnie popołudnie spędziłam w Raju. Tera fotki!
Duży warzywniak uprawiany przez parę dziarskich jednak zaawansowanych wiekiem osób to w ogóle chapeau bas! Przy tej suszy, bez nawożenia chemicznego, z opóźnionym startem wiosennym z powodu zapadania na zdrówku, "Dziadki Natalki" dochowują się plonów że ho, ho! Jednak ich zdaniem ten rok jest kiepski bo nie uda im się uzyskać słynnych trzynastokilowych arbuzów, znaczy domyślacie się że byłam w ogrodzie uprawianym wyczynowo. Myślę zresztą że ten wyczyn Marysię i Kazia trzyma w formie, chorują zazwyczaj w zimie - martwym sezonie dla ogrodników, który czasem przeciąga się w ich wypadku i na młodą wiosnę. Łączka w dzikiej części działki zdaniem mła nie wymaga jakichś szczególnych ulepszeń, można kontrolować stan zanawłociowania i dosadzać ulubione byliny w niektórych jej partiach i szlus. Jest właśnie taka jaka powinna być łączka - sprawiająca wrażenia absolutnie niezaplanowanej. Ot, rosną sobie roślinki kwitnące w tych trawach gdzie chcą. Wcale się nie dziwię że łosie się kuszą, na takową łączkę to jest wielu amatorów!