Strony

niedziela, 31 lipca 2022

Zamiast prasówki

Koniec miesiąca się zbliża, początek  sierpnia za pasem, znaczy mła czuje że powinna ale  mła się nie chce. Z powodów różnych. No,  mła  się poczuwa jednak żeby z troską się pochylić bo przeca jej czytelnicy zasługują żeby jak im przyjdzie ochota  się  w wiedzy o świecie popluskać to jaki  basenik znaleźć. Mła sobie myśliwała, myśliwała co z tym swoim lenistwem w sprawie info  zrobić i mła wymyśliła żeby nie zajmować się tym ondulowaniem mgły, które obecnie odchodzi w mendiach za sprawą  politycznych i ich mocodawców, tylko zaprosić  Was  do prawdziwej norki foliarskiej.  Poznajcie świat od podszewki. To nie jest wiedza tajemna ani kurs dla spiskowcologów, mła nie pójdzie w jakieś odjechane  teorie tylko zapoda rzeczy, które łatwo jest zweryfikować, znaczy   sprawdzić czy folia główki nie uciska głoszącemu. Mła Was rzuci  w Przygodę. W taką Przygodę z Pogodą. Mła wie że to sporo czasu kosztuje ale warto sobie pana Pogody  posłuchać bo ma sporo do powiedzenia o mechanizmach, które na ogół nam umykają. Niby cóś gdzieś  się przebija ale przygniecione toną mendialnych śmieci. Także mła Wam pana Pogodę i jego poglądy prezentuje.  No żebyście przeżyli przygodę, czyli troszki zajrzeli pod powierzchnię a  nie uprawiali ślizganko po fucktach zapodawanych  przez mendia. Tutaj troszki dla katujących się naukami politycznymi. Mła się nie ze wszystkim zgadza ale wiele ze spostrzeżeń Michała Lubiny uznawa za słuszne, uwarunkowania kulturowe i ich skutki widzi  inaczej niż pan profesor. Tu macie do oglądu wyważony zdaniem mła ogląd jednych sąsiadów, tu tych drugich sąsiadów. Mła zapodawa linki i czuje się zwolniona od przyglądania się pijawkom i babrań w bagienku.

Mła wie  że to gadające głowy, w dodatku zdaniem mła Otokieł "ukradł" mła określonka pitu - pitu i czepionka.  No tak, ale on jest złodzi z Odzi, więc co mła się gupia dziwi że krajan podobnie do mła gada. Na Otokieła mła ma mniejsze uczulenie niż na Ziemkiewicza Rafała i Michalkiewicza Stanisława, którym najchętniej zasadziłaby kopa, pewnie krajaństwo ją w wypadku Otokieła rozmiękcza, mimo tych jego pituleń o Orbanie. Hym... mła tak wysłuchała tych wszystkich rozmówek z panem Pogodą i ma taką naprawdę odjechaną nadzieję, że ludzie zaczną rozliczanki od politycznych, np. kredytobiorcy zaskarżą zbiorowo  urzędników wielokrotnie przekraczających  swoje uprawnienia  i działających bezprawnie za doprowadzenie  do takiej a nie innej sytuacji gospodarczej.  Ta inflacja  to nie  sprawka Wujka Wowy,  to przede wszystkim wina tego ze rzundzą nami korporacje. Za sprawą lockdownów bezmyślnie wprowadzanych przez  zarzundy coby krewni królika  mogli się dzięki dotacjom obłowić, grabieży z okazji czepionkowania na taką skalę że włos się jeży  w człeku rodzi się chęć komusza upaństwowienia jak leci wszystkich bigpharmowych aktywów znajdujących się na terytorium.  Politycznym musi się zacząć opłacać rozwalanie tego raka wielkiego kapitału. Żadnych dotacji dla banków, żadnych więcej kompetencji dla  banków centralnych, żadnego pieniądza cyfrowego - spadać na drzewo. Żadnych zieloności które pod pozorem ekologicznej troski dopiero będą niszczyć planetę. Ech... jak się mła marzy po tych rozmówkach Pogodowych żeby ludzie  wywalczyli określenie limitu wielkości  firmy i ilości posiadanych przez nią spółek. Jak miło byłoby funduszom zarządzającym wyznaczyć granice. Jak dobrze byłoby cały ten feudalny układ finansowo - polityczny, w mało czym przypominający  zdrowy kapitalizm,  rozpiendrolić z hukiem. Czy to się uda? Pewnie że tak, ludzie są straszliwie destrukcyjni, każdy układ rozpirzą. I tym optymistycznym akcentem kończę. 

P.S. Czyżbym na starość zapadła na jakąś formę lewicowego populizmu? Daj Najwyższy żeby to nie był galopujący komunizm albo cóś w tym stylu. No rany, "Autobus czerwony" mła Wam zapodawa w muzyczniku.

czwartek, 28 lipca 2022

Rzecz o najprawdziwszym kwachu

Dziś będzie o naszym wkładzie w światowe pichcenie. Nie tylko naszym, bo dzielimy go z innymi Słowianami a także z częścią ludów germańskich i niektórymi ludami azjatyckimi. Będzie o kiszeniu. Kiszenie to nic innego tylko stary sposób utrwalania żywności, poprzez poddanie jej fermentacji z udziałem bakterii mlekowych. W wyniku tego procesu cukry proste zawarte w komórkach roślinnych rozkładają się na kwas mlekowy ( 1–1,8% ), hamując  rozwój bakterii gnilnych nieodpornych na zakwaszenie środowiska do pH poniżej 5, powodują że  żywność kwaśnieje a nie gnije. Tym samym jest zdatna do spożycia po prawidłowo wykonanej  konserwacji. Prawidłowy przebieg kiszenia zależy od zawartości w surowcu cukrów ( 1–1,5% ) i wody ( ok. 70% ), oraz utrzymania fermentacji w temperaturze 15–20 °C w początkowych dniach procesu, usunięcia powietrza ( to z tego powodu że bakterie przeprowadzające proces są beztlenowe ) np. przez ubicie ( jak w przypadku kapusty ) lub zalanie solanką  ( jak w  przypadku ogórków czy buraków ćwikłowych ). Słowianie kiszą wszystko, Rosjanie uchodzą za mistrzów kiszenia ( niestety ostatnio  kiszą sami siebie ) bo o ile w Polsce  kisi się głównie kapustę, ogórki, buraki i czasem grzyby, no i oczywiście mąkę,  tak oni  kiszą prawie wszystkie warzywa jak i owoce, namiętnie  eksperymentując z tymi które nam wydają się niekiszalne. Rosyjska kuchnia bogata w smak kiszonek, chyba najbardziej rosyjska z rosyjskich zup - soljanka, nie istniałaby, gdyby nie kwas ogórkowy. U nas czy na Ukrainie, czy Białorusi porządny barszcz czerwony też musi  być kwaskowy. Barszcz niezakwaszony to nie barszcz tylko zupa burakowa, kiepska zresztą bo bezpłciowo słodkawa.

Zmorą dla kiszonek są atakujące drożdże i inne grzybki, które zmniejszają kwasowość środowiska. To jest niestety zaproszenie dla bakterii gnilnych. Zamiast ostrego zapachu kiszonki pojawia się wówczas odór zgnilizny. Aby nie dopuścić do rozwoju drożdży po zakończonej fermentacji powierzchnia gara czy słoja z kiszonką powinna być zabezpieczona przed dostępem powietrza. Szczelnie musi być i chłodno.  Drzewiej beczki prawdziwne, czyli z klepek ze szlachetnych gatunków drzew, wypełnione kiszonkami lądowały w loszkach, ziemiankach a najlepiej to w jakiej głębokiej wodzie. Dziś są  plastikowe pojemniki, chłodnie i niestety pomaganie kiszonkom octem, co zasługuje na wyrwanie odnóży pomysłodawcy takiego sposobu utrwalania kiszonki. O ile ocet jest zakazany, znaczy tak utrwalona żywność to żadna kiszonka, o tyle w kiszeniu przemysłowym stosuje się  często dodatek konserwantu – kwasu sorbowego lub jego soli ( w ilości 0,05% ). Hym... Ciotka Elka, będąca mistrzynią kiszenia kapusty,  twierdzi  że te dopuszczone dodatki to wymówki dla niestarannie kiszących.  Nie polemizuję bo razem z Małgoś wisimy na Ciotce Elce często w kwestii kapuścianej, nie należy drażnić  mistrzyni gdybaniami profana. Aby sprawdzić czy ogórki lub kapusta mają dobrą kwasowość i dadzą się dłużej przechować  należy wiedzieć jakie są odpowiednie parametry. No to jadę - do utrwalenia kiszonki potrzebna jest jej kwasowość leżąca w granicach od 1 do 1,5%, co w ostatnim przypadku odpowiada pH 3,5. Dolna granica poniżej której kiszonka nie będzie trwała, wynosi w przeliczeniu na kwas mlekowy 0,7%. Pisząc mniej uczenie, kiszonka do przechowywania na dłużej musi być  kwaśna i nie ma zmiłuj. Proces naturalnej fermentacji trwa około dwóch tygodni.

Mła podjudzana przez Małgoś, której się dżemy marzą, udała się na rynek zwany Górniakiem w celu obejrzenia czy na dżemowanie jest szansa. Pustym tramwajem się udała ( co postanowiła uwiecznić ), bowiem miasto z powodu zdziwności auralnych jest w pewnych godzinach jak wymarłe. Rynek też nie był taki jak w czwartki być powinien, mła odniosła wrażenie że cóś kole połowy stoisk jest zamkniętych, chyba wakacje w handlu miejsce mają. Oby, bo jak  to nie wakacje to strach się bać. Na szczęście ogórkowi stali. Tak wiem, dżem z ogórków to nie jest najfajniejsza dżemowa opcja, jednak mła nie skusiła się na wiśnię groniastą za 5 złociszy, bowiem owoc nieduży a pestka swoje w nim  zajmuje. Mła kupiła  dla Małgoś nieco surowizny do zezjodku a skoncentrowała się na ogórkach,  bo dobry małosolny też nie jest zły. I deficytowego cukru nie potrzebuje. Po powrocie do domu wyciągnęła słój, przygotowała listki wiśni co to je w lodówce trzymała, czosnek, chrzan i koper. Słój został wyparzony, solanka przygotowana i teraz w całym domu pachnie. Małgoś spacyfikowałam kremem orzechowym bio, który miałam schowany na okoliczność wymagającą pacyfikacji i szlus. Niech się kisi kiszonka i Małgoś razem z kremem, usadowiona na fotelu. Szczęśliwie u nas dobrze kiśnie, nie wszędzie na tej Ziemi kiszonki się udają. Moja własna średnia siostra z zachowaniem zasad sztuki kiszenia usiłowała swego czasu kisić warzywa w Albionie. Hym... oprócz brytyjskich 365 rodzajów deszczu ( na każdy dzień w roku ), poznała wówczas parę rodzajów nieznanego jej wcześniej  smrodu, którym jej  te angielskie kiszonki woniały. W Polsce kisi bezproblemowo, wykonując kiszenie "na oko". W mieście Odzi kiszonkowe  tradycje mamy okropne, patologia  nawet dzieci do beczek wkładała. Może dlatego mła tak nie lubi widoku tych plastikowych beczek na kiszonki. Niech żyją słoje i kamionki!

środa, 27 lipca 2022

Nad rondlem z dżemem przemyśliwań ciąg dalszy

Hym... czy tylko ja odnoszę wrażenie że czwarta władza napuszcza wszystkich na wszystkich na ostro w imię zysku, rządu dusz czy z nieznanych mła pobudek?  Mła nie zamierza robić w najbliższym czasie   żadnej prasówki,  to  by mogło grozić jej zatruciem przez te nienawistne miazmaty snujące się za sprawą mendialnych.  To co mła obecnie spotyka na portalach  info, mainstreamowych  jak i niezależnych,  to  nie jest dziennikarstwo, to jest pielęgnowanie swoich obsesji. Przypisywane Wolterowi słowa   "Nienawidzę twoich poglądów ale oddam życie za to byś mógł je głosić" nie  są już zastępowane formułką  Poppera "... aby utrzymać tolerancyjne społeczeństwo, społeczeństwo musi być nietolerancyjne wobec nietolerancji",  teraz idziemy  ścieżką którą wyznaczył Raphael Cohen-Almagor - nietolerancji wobec słów. Taa... mądre zdaniem mła to nie jest, słowa są źródłem nieporozumień. Mam na myśli przesunięcie znaczeń. Sprawa jest niebezpieczna, bardzo łatwo można  oślepnąć i nie widzieć różnicy pomiędzy "Ściąć wysokie drzewa" , które było wezwaniem do ludobójstwa w Ruandzie a "Nie podobają mi się działania podjęte przez organizacje międzynarodowe i rządy wielu państw demokratycznych w sprawie przeciwdziałania covid - 19".  Bardzo łopatologicznie rzecz ujmując zdaniem mła błędem jest przesuwanie granic tolerancji na nietolerancję  z podejmowanych działań na wypowiadane słowa, następne w kolejce  do nietolerowania w ramach tolerancji są myśli. 

Każde medium czuje się dziś jak Najwyższy, mła po lekturze czy oglądactwie odnosi wrażenie że ma do czynienia z treściami będącymi prawdą objawioną.  Opis rzeczywistości w wykonie  mainstreamowych mendiów zależnych od biznesu i polityków był ostatnio tak dalece jednorodny że raził wręcz  byciem nierzeczywistym i niewiarygodnym.  Odrealnienie przekazu mainstreamu stworzyło  niszę informacyjną, w którą weszły  media prywatne, internetowe, które dostarczają bardziej niezależne i zróżnicowane treści.  W mainstreamie mendialnym poczuto grozę rewolucji i usiłuje się podjąć działania zabezpieczające przed gilotyną.  Taa... tylko to nie jest rewolucja francuska, obecna rewolucja ma więcej wspólnego z rewolucją przemysłową z  Wielkiej  Brytanii. Mainstream mendialny przypomina  tkaczy niszczących maszyny parowe.  Umieszcza  siebie w kategorii wolnych mediów a przekaz medialny z innych źródeł usiłuje zwalczać w imię braku tolerancji dla nietolerancji.  Nie widzi  bo nie chce że wtopił,  z perspektywy czasu można ocenić że pozamainstreamowe krytyczne spojrzenie na pandemię covid -19, a zwłaszcza na metody walki z nią, było uzasadnione. Pamiętacie chyba jeszcze te hasełka tak grzane typu - "Zaszczep się a wirus zniknie!" Czy to aby nie dezinformacja była, he, he, he? Mła trudno jest posądzić o proputinowskie  sympatie a strasznie mła raziło i nadal razi że w kwestii wojny na Ukrainie działalność polskich mediów mainstreamowych  ogranicza się do przekazywania dalej komunikatów SBU a jakiekolwiek inne narracje to "proputinowska propaganda".  Jak tak dalej pójdzie to nie będziemy się różnić od putinowskiej Rosji z jedynie słuszną oficjalną narracją. 

Nikt nie ma monopolu na prawdę. Ci niezależni internetowi tyż nie. Ich błędem jest moim zdaniem podejmowanie rękawicy rzuconej przez media tradycyjne i ustawianie się "po skraju".  Owszem jest  klikalność ale z wiarygodnością robi się cóś krucho.  Ideologię się  sprzedaje  a nie fakty. Świat nie jest czarno - biały ale dziennikarze niezależni wciągnięci w wojenki mendialne przestają to zauważać. Skutek jest tak że  dzisiejsze mendia są do gruntu polityczne choćby pisały o dupie Maryni. I są niewiarygodne, wszystkie  jak leci - i te z mainstreamu i te niszowe, które zaraz niszowymi nie  będą.  Mła się teraz przyzna do tego że się z Popperem nie zgadza w kwestii tolerancji.  Kiedy była piękna i młoda to myślała sobie że on ma rację, dziś myśli że  naiwnie  myślała.  Hasło "Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji" okazuje się  na tle doświadczeń historycznych niebezpieczne, vide  tzw. wojna z terroryzmem. Dążenie społeczeństw  od  form demokracji do tyranii i powrót od  tyranii do demokracji zauważono  już w starożytności. Jeżeli nasza cywilizacja tej zmienności  nie zmogła to może znaczyć że  właśnie tak się rozwija.  Obawiam się poważnie że jest ta zmienność  pewną niezmienną i wszelkie próby jej zmiany nic nie zmienią.  Hym... pseudopopperyzm domowy mła wyszedł. Razem z dżemem.


Rada dla przebijających sie przez info, jeżeli chcecie  sprawdzić jakość serwisu informacyjnego to sprawdźcie czy tytuły artykułów zgadzają się z ich treścią. Portale siejące dezinformację, nieważne czy to mainstream czy "nowa fala",  dają tytuł mający mało albo niemający nic wspólnego z treścią. Przykład pierwszy z brzegu - Onet za PAP - "Pandemia COVID-19 rozpoczęła się na targu w Wuhan. Badacze rozstrzygnęli spór". Z treści artykułu - " Kristian Andersen z Scripps Research Institute, a także jeden ze współautorów badań, powiedział: "Czy obaliliśmy teorię wycieku laboratoryjnego? Nie. Czy możemy to zrobić pewnego dnia? Nie. Ale myślę, że ważne jest, aby zrozumieć, że możliwe są inne scenariusze. Ale możliwe, nie oznacza, że bardzo prawdopodobne".  Zdjątka są przedwczorajsze i wczorajsze, muzycznik jak najbardziej dzisiejszy, choć stary prawie jak mła. 


poniedziałek, 25 lipca 2022

Łańcut znaczy zamek - część druga

Mła postanowiła wrócić do  Łańcuta, przeca Wam tylko część historii zamkowych  opisała.  Skończyła to swoje snucie na chère et belle princesse Lubomirskiej a Potockich zostawiła sobie na później. O nich  Bartosz Paprocki swego czasu napisał: "Dom Potockich, z krakowskiego województwa wyszli, starodawny, mężowie sławni z tego domu bywali". Potoccy są ponoć potomkami niejakiego Żyrosława, któren razem z księciem Bolesławem Kędzierzawym wyprawiał się na Prusów w 1160 roku. Herb Pilawa miał nadać rodowi na pamiątkę ubicia przez Żyrosława pod Piławą pruskiego dowódcy i dwukrotnego odparcia ataków wroga, Kazimierz Sprawiedliwy  ale pierwszy raz spotykamy się z tym herbem dopiero u Długosza, w dziele "Insignia seu clenodia Regis et Regni Poloniae" powstałym w latach 1464–1480. Motto rodowe to "Scutum Opponebat Scutis" czyli "Tarcza przeciw tarczy". Teraz będzie jazda w stylu ciotki Makowieckiej - około roku 1200, Żyrosław przekazał swojemu synowi Aleksandrowi, liczne włości. Ten zaś podzielił je na kilku synów, którzy mieli przybrać nazwisko od dziedziczonych dóbr, stając się protoplastami nowych rodzin z nowymi nazwiskami. Jednym z synów Aleksandra był niejaki Sulisław z Potoka, wsi małopolskiej położonej nieopodal Jędrzejowa, który został kasztelanem sandomierskim w roku 1217. Ten natomiast miał syna Aleksandra Potockiego. Aleksander pozostawił po sobie syna noszącego imię Jan, który w roku 1330 pełnił funkcję stolnika Elżbiety, żony Karola Węgierskiego. Włostko, syn Jana, był dziedzicem na Potoku i kasztelanem wiślickim, w roku 1366 podpisał się tak na przywileju Jędrzejowa, a w roku 1368 na przywileju miasta Krakowa. Tenże Włostko Potocki spłodził syna, Jakuba Potockiego, kasztelana radomskiego w roku 1398, ojca Andrzeja i Bernarda Potockich. Z kolei ten ostatni miał czterech synów: Bernarda, Macieja, Mikołaja i Stanisława. Maciej zapoczątkował szczep małopolski, a Stanisław – wielkopolski. Syn Macieja, Jakub Potocki sprzedał wieś Potok Wielki i emigrował do województwa ruskiego na początku wieku  XVI, został podkomorzym halickim.  Jego syn,  Mikołaj Potocki ( 1517/1520–1572 ), starosta kamieniecki i zarządca twierdzy w Kamieńcu Podolskim, na gruntach wsi Zahajpole założył miasto Złoty Potok, które stało się kresowym gniazdem rodu. Z niego wywodziło się wielu senatorów, znakomitych dowódców ( czterech hetmanów wielkich i jeden polny ), polityków i dyplomatów, mecenasów i twórców kultury oraz uczonych. Śladem ich działalności są założone przez nich miasta, fundacje religijne i zamki oraz pałace.  Potoccy zbudowali swoją potęgę materialną na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej, kolonizując Kijowszczyznę, ziemię halicką oraz województwa: bełskie, ruskie, podolskie i bracławskie. Wraz z wzrostem zasług i zamożności sięgali po coraz wyższe urzędy dygnitarskie. Znaczy z tzw. królewiętami mamy do czynienia.

Małopolski szczep   podzielił się heraldycznie na dwie linie: hetmańską, pieczętującą się herbem Srebrna Pilawa ( zapoczątkowaną przez Andrzeja zmarłego  w 1609 roku ) i prymasowską, zwaną też Złotą Pilawą ( wywodzącą się od Stefana zmarłego w 1631 roku ). Gałąź prymasowska po latach wydała odrosty: buczacki starszy i buczacki młodszy, smotrycki, guzowski, chrząstowski, tykociński, monasterzyskąi i de Montalk. Z czasem i linia hetmańska podzieliła się na gałęzie: wilanowską, tulczyńską, łańcucką i krzeszowicką. Była jeszcze gałąź jezupolska - Jakub Potocki przemianował miasteczko Czesybiesy w Jezupol i założył tzw. gałąź jezupolską z której wywodził się Mikołaj, hetman wielki koronny zwany z racji siły "Niedźwiedzią Łapą". Gałąź ta wymarła prawdopodobnie około 1711 roku. Przełomowy w historii rodu okazał się schyłek XVI wieku,  wówczas ze średnio zamożnej szlachty Potoccy awansowali do grona magnatów. Pierwszym z rodu, który osiągnął godność senatorską, był Jakub ( 1554–1613 ), wojewoda bracławski z mianowania  Zygmunta III Wazy. Swoją karierę zawdzięczał kanclerzowi i hetmanowi wielkiemu Janowi Zamoyskiemu i własnej wierności królowi. Pierwszym w rodzie hetmanem wielkim koronnym został wspomniany już Mikołaj ( zmarły w 1651 roku ), legendarna niemalże postać. Bohater  i owszem ale i alkoholik cinżki,  żołnierzem był  dobrym ale wodzem to już niekoniecznie, udało mu się wystawić własnego syna w bitwie pod Żółtymi Wodami  ( zmarły przed tatusiem, w 1648 roku ). Hetmanem wielkim Koronnym był też Stanisław Revera  Potocki  ( Revera to przydomek od  zwrotu re verum, który Stanisław traktował jak przerywnik ). Stanisław w kalwińskim wyznaniu wychowany  był cóś  bardziej wstrzemięźliwy od kuzyna, ze zmiennym szczęściem wojował. Zmarło mu się w roku 1667, po latach  chorób. Jego syn Andrzej, hetman polny koronny założył  miasto na Ukrainie, nazwane na cześć ojca Stanisławowem. Hym... nie uchroniło go to jednak jako polskiego pana od wywałki z grobu w roku 1963, którą urządzili  mu komuniści. Hetmanem polnym koronnym  a potem i hetmanem wielkim  koronnym był też  brat Andrzeja, Feliks czyli Szczęsny Kazimierz  Potocki ( zmarły w 1702 roku ). Przyszło mu brać udział w pomyślnie zakończonych kampaniach.  Hetmanem wielkim koronnym został także syn Andrzeja, Józef, taki sobiepan który własną politykę państwową uprawiał, co mu się zrobiło chyba z tego powodu że  był żonaty z miłośniczką kanarków, kuzynką  króla Stanisława Leszczyńskiego.  Legendą rodu był  starosta halicki i kołomyjski, rotmistrz i pułkownik jazdy Stanisław Potocki, który żył krótko  ale za to mocno. Według tradycji rodzinnej poniósł śmierć, kiedy ratował życie bliskiego krewnego w bitwie pod Wiedniem.

Zdaje się jednak że prawdziwą 100% legendą był Potocki nieistniejący. Niejaki Walentyn Potocki miał  w początkach  XVIII wieku przejść z katolicyzmu na judaizm, co przypłacił życiem.  Mła widzi w tym echo działalności Katarzyny z Potockich Kossakowskiej, protektorki  Jakuba Franka, przywódcy  sekty frankistów. Hym... frankiści z judaizmu przechodzili na katolicyzm, widać  dla równowagi musiał pojawić się Walentyn. A może to pokłosie skandalu jaki wydarzył się na pogrzebie Józefa Potockiego, hetmana, kiedy jego syn Stanisław objechał publicznie od góry do dołu i nie przebierając w słowach, swojego  krewnego, Potockiego z Buczacza, który po pijaku strzelając do gołębi zabił jakiegoś biednego Żyda. Krewny z Buczacza się nie obraził tylko przysłał do Stanisławowa tuzin Żydów porwanych  z domów za jednego ubitego,  "coby straty nie było", ku zdumieniu Stanisława zresztą. Były też w tej rodzinie postaci, które przeszły do historii nie tyle za sprawą jak najbardziej zasłużonej chwały bitewnej co za sprawą skandali obyczajowych. Taki Michał Potocki, fundator klasztorów, w 1695 roku zdrowo podpity, pokazywał zgorszonym niewiastom swoje męskie wdzięki i to miejscu w którym lepiej się z nimi  było nie obnosić - w komnatach królowej Marysieńki Sobieskiej. Taa... "wziąwszy naturalia ad manus nie tylko mężatkom, ale i pannom one prezentował ad ocula i o stół nimi kilka razy uderzył". Do mła przemówiło to walenie fiutkiem o stół, bohater. Obraz maryjny zawsze woził ze sobą, bo gorliwy katolik był. Bardzo lubianym przedstawicielem rodu był Michał. Najbłyskotliwsza kariera stała się udziałem przedstawiciela Złotej Pilawy Teodora ( 1664–1738 ), który dostąpił zaszczytu piastowania tytułu prymasa Polski. Tak mu to zaszkodziło że kazał sobie wyryć na nagrobku: "po babce Mohilance, hospodarównie multańskiej, sięga cesarzów greckich, po matce Sołtykównie carów moskiewskich, a po obu rozciąga się do królów francuskich i polskich". W 1777 roku Wincenty Potocki, podkomorzy wielki koronny, został wyróżniony przez cesarza Józefa II tytułem książęcym. Natomiast w XIX wieku przedstawiciele wszystkich gałęzi rodu otrzymali tytuły hrabiowskie. Ich dobra znajdowały się na obszarze Rosji, Ukrainy, Galicji, Węgier i Moraw. 

Nie wszyscy Potoccy byli bogaci, ci Złotą Pilawą się pieczętujący rozdrobnili majątki i została im w wielu wypadkach tzw. chwała rodowa. Politycznie układało się Potockim różnie, byli wśród nich patrioci jak i zdrajcy stanu. Niektórzy mieli bardzo zakręcone losy.  Uczestnikiem powstania kościuszkowskiego i adiutantem księcia Józefa Poniatowskiego w armii doby Księstwa Warszawskiego był Stanisław ( 1778–1830 ), reprezentujący linię prymasowską, czyli Złotą Pilawę.  W noc listopadową 1830 roku, podobnie jak większość generalicji o rodowodzie napoleońskim, próbował przeciwstawić się zrewoltowanym młodszym oficerom i został zastrzelony przez podchorążych. Z kolei w kancelarii wileńskiego gubernatora wojskowego 15 maja 1851 roku powstał dokument w którym opisano: "W 1831 roku odszedł z powstańcami za granicę Królestwa Polskiego hrabia Maurycy Potocki, syn obersztallmajstra hrabiego Aleksandra Potockiego, a ponieważ nie skorzystał on z darowanego w 1832 roku powszechnego przebaczenia, ogłoszony został za wygnańca z konfiskatą jego majątku. Obecnie wspomniany Maurycy Potocki na mocy zezwolenia carskiego wrócił z zagranicy, został przebaczony i pozostawiony na wolności".  Potoccy angażowali się także w wydarzenia 1863 roku.  Finansowo wspierali działania i akcje Hotelu Lambert, którym kierowali książęta Czartoryscy. Pieniądze te były przeznaczane m.in. na zakup broni dla powstańców. Szczególną rolę w tym okresie odgrywała linia łańcucka i krzeszowicka, której przedstawiciele zdominowali życie polityczne Galicji. No to powoli przechodzimy do łańcuckich Potockich, którzy wywodzili się w prostej linii od Józefa, hetmana wielkiego koronnego, syna Andrzeja, wnuka Stanisława Revery. 

Prawnuk Józefa Potockiego, hetmana wielkiego koronnego, Jan  był pierwszym Potockim na łańcuckim zamku. Był człowiekiem niezwykłym nawet w epoce która wydała mnóstwo ludzi nietuzinkowych,  Jan Potocki był że tak to określę "osobny", choć  w tej rodzinie w tym czasie to "osobnych" było cóś więcej, np. jego kuzyn, Stanisław Kostka Potocki. Urodził się w 1761 roku  jako syn krajczego wielkiego koronnego Józefa Potockiego i jego żony, Anny Teresy z Ossolińskich, w nieistniejącym już pałacu w Pikowie, na Ukrainie. Od wczesnej  młodości nie mieścił się sam w sobie, był artystą, był politykiem i czasem mu się profesje myliły, jak i jego kuzynowi Stasiowi Kostce się myliły. O ile inni członkowie arystokracji w sztukę się bawili a ich dramatopisarstwo to było cóś w sam raz na amatorskie przedstawienia, jak w przypadku księcia Adama Czartoryskiego, katującego kadetów swoimi komediami, o tyle Jan Potocki miał talent. No i żyłkę awanturniczą, w końcu jako pierwszy Polak wzbił się w powietrze. Ba, on oprócz ciągot artystycznych miał te naukowe, choć zdaniem mła jego  kuzyn bardziej je rozwinął bo zaczynał jak wszyscy "urodzeni" z ambicjami  - od kupowania antyków do ozdoby zamkowych czy pałacowych komnat a skończył jako ojciec polskiej archeologii i historii sztuki. Jan z kolei pieniądze wydawał na wyprawy i książki - podróżował z wagonami książek. Sprzedał na te cele posiadłość pod Tuluzą we Francji wraz z winnicami. Mason i chyba agnostyk, sądząc  po tym jak dokonał żywota ( Potocki zabił się strzałem w twarz ze starego pistoletu, do którego załadował ołowianą gałkę odpiłowaną od wieczka jakiejś puszki - podobno przed śmiercią miał wypowiedzieć zdanie, które w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" mówi jeden z bohaterów - "Boże jeśli gdzieś jesteś, zlituj się nad moją duszę jeśli ją posiadam" ). Dwukrotnie żonaty, raz z Julią z Lubomirskich Potocką, drugi raz z kuzynką Konstancją Potocką. Oba małżeństwa były nieszczęśliwe a drugie mu się wzięło i rozpadło z hukiem, chyba zbyt silne osobowości małżonków nie pozwoliły im razem trwać ( Konstancję można by podejrzewać o toksyczność, jej drugi małżonek, Edward Raczyński, też zginął z własnej ręki ale ponoć to nie tak, Raczyński wcale nie dlatego sam zakończył życie że małżonka była dusząca ). 

Mła zamieszcza obok portret Konstancji choć ona w Łańcucie po prawdzie nie zaistniała. Powodów tego nieszczęścia małżeńskiego trzeba chyba szukać w samym Janie, no nie był on człowiekiem  z którym łatwo było wejść w bliższy kontakt, choć uchodził za błyskotliwego i potrafiącego bawić towarzystwo, był jednakże osobą ukrytą pod tymi powierzchownymi przymiotami "salonowymi" cenionymi w XVIII i  na początku XIX wieku.  Bardziej był zainteresowany teściową niż pierwszą żoną, druga raczej wzięła go sobie za męża niż on ją za żonę - nie mogło być dobrze. Tak to z Janem wyglądało. W dobrach łańcuckich Jan osiadł, o ile w jego przypadku słowo osiadł jest słowem właściwym, bo Jan nadal podróżował, po przystąpieniu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego do Targowicy. Jan był z tej części rodziny, która była proreformatorska,  a on to już w ogóle  hop  do przodu, przejście króla na ciemną stronę mocy i konsekwencje tego kroku zdawa się rozumiał  lepiej niż jego współcześni. Jan był kolejno obywatelem trzech państw i poddanym sześciu władców, oficerem armii austriackiej, kawalerem maltańskim, posłem na Sejm Czteroletni, doradcą  cara Aleksandra I do spraw azjatyckich i wielkim podróżnikiem.  Tym ostatnim chyba lubił być najbardziej. Być może za podróżami nieustającymi Jana, za tą wieczną gonitwą po świecie, stała chęć wyrwania się z własnego życia. Jan bogaty jak Nabab, wykształcony poliglota, który język rodziców przyswoił sobie jako jeden z wielu ( tak po prawdzie to języka polskiego nigdy nie nauczył się zbyt dobrze - wychowany był w języku i kulturze francuskiej, podobnie jak jego niemówiąca prawie po polsku matka, wtrącał do swoich wypowiedzi zwroty typu "a juści", coby było bardziej po polsku, co na salonach budziło śmiech ), pan urodny, postury niecherlawej, cierpiał na tzw. melancholię. Ciężko wyrokować dziś czy to była choroba afektywna dwubiegunowa czy depresja ale doły miewał straszne. Cierpiał z powodu silnych newralgicznych bóli, pewnie skutek podróży albo modnego w czasach jego wczesnej młodości pudru z ołowiem. Od 1808 roku żył w odosobnieniu, w swoim majątku w Uładówce. Pracował nad kolejnymi wersjami swojego najbardziej znanego dzieła "Rękopisu znalezionego w Saragossie", powieści romansowej, a jednocześnie fantastyczno-filozoficznej.

Do połowy drugiej dekady w Łańcucie gospodarzyła księżna marszałkowa, to ona rządziła zamkiem i okolicami i ona wychowywała wnuki, dzieci Jana i Julii. Z ojcem dzieci miały  kontakt listowny, ciepłych uczuć nie było. Jan zdawał sobie sprawę że ojcem najlepszym  nie jest, prawdziwym ojcem swoich dzieci z Julią nazywał księżnę marszałkową, oni zwracali się do niej "Maman". W poprzednim łańcuckim wpisie mła napisała o komnatach księznej marszałkowej, teraz napisze nieco o ogrodach. Ukochanym ogrodowym miejscem księżnej była urocza rezydencja zwana Mon Coteau, powstała w latach 70 XVIII wieku, to tam  gdzie  dzisiaj wznoszą sie domy Mokotowa. Klasycystyczny  pałacyk w rokokowym ogrodzie, tak to wyglądało. Księżna decydując się na osięście w Łańcucie posiadłość tę sprzedała szambelanowi króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Karolowi Tomatisowi, hrabiemu de Valery, dyrektorowi teatrów królewskich. Radości Mokotowa postanowiła odtworzyć z łańcuckich dobrach. Zamkowa bryła nie została ruszona ale to co koło niej to już jak najbardziej. Tak naprawdę łańcuckie ogrody już wówczas składały się z trzech założeń.  Założenie ogrodowe nie ograniczało się tylko do terenu w obrębie fosy, obejmowało także teren między Zamkiem a Zameczkiem Romantycznym ( przed 1807 rokiem ), z pozostałymi ogrodami ( na Dolnem ) łączyło się alejami obsadzonymi drzewami oraz kanałami wodnymi ( po których urządzano wycieczki na oryginalnych gondolach weneckich z włoskimi śpiewakami i muzykami  - jak drzewiej w wielkim kanale w ogrodach Wersalu ). Istniał  dawny ogród włoski (  z polecenia księżnej nieco zmodyfikowany  )  oraz wielki zwierzyniec ze stadami danieli, saren, jeleni i bażantów. Ogród wewnętrzny w obrysach fortyfikacji był zbyt mały jak na potrzeby księżnej ale wystarczająco  dużo zieleni znajdowało się od strony północnej zamku, co widać na malowidłach na ścianach w Pokoju pod Widokami oraz na akwarelach autorstwa Thomas de Thomon. Prawdopodobnie sporo zieleni też od wschodu oraz częściowo od południa. Od północy teren ogrodu oddzielony był murem od frontowej części obronnej i prowadziła do niego duża brama z dwiema furtkami. 

Wystarczyło tylko zmienić bezpośrednie otoczenie zamku. Pod koniec XVIII wieku zabudowania wraz ze zbrojownią zamieniono na oficyny, w których umieszczono oficjalistów między innymi ogrodników. Do utrzymania majątku w stanie pożądanym przez księżną potrzeba było wielu ludzi i nowych budynków gdzie mogli mieszkać. Konsekwencją przekształceń była likwidacja wału ziemnego, przeprowadzono częściową niwelację terenu zsuwając nadmiar ziemi do fosy, częściowo ją  zasypując i tworząc małe stawy. Na uzyskanej przestrzeni zaczęto stawiać budynki oraz założono ogród wewnętrzny i bardzo niewielki zewnętrzny z alejami lip, okalającymi całą warownię. Na bastionie południowo- zachodnim powstała w latach 1799 - 1802 klasycystyczna Oranżeria zaprojektowana przez Chrystiana Piotra Aignera, zaś od północno-zachodniej wzniesiono w 1810 roku Eksedrę Rozebrano mury i bramy do ogrodu, za to dobudowano przy wieży północno-zachodniej pawilon biblioteczny a obok niego w 1800 roku tzw. Salkę Letnią. Wał służył teraz jako miejsce spacerów i rozrywki. Przed wejściem do ogrodu ustawiono metalowe wazy przywiezione z Mokotowa, pamiątkę  po tej miłej  sercu księżnej rezydencji. W ogrodzie zamkowym, na Dolnem i Górnem pracowało wielu ogrodników a nad całością urządzenia czuwali prawdziwi mistrzowie sztuki ogrodniczej. Byli to: Hieronim Jędrzejowski ( projektant Ogrodów na Dolnem ), Michał Olbrycht ( zarządzał Ogrodem na Dolnem oraz zamkowym ), Otto ( nadzór nad ogrodem zamkowym ), Gottfried Simon ( ogród  przy zamku oraz Kuchenny ), Walenty Simon, Laurenty Spindler, Maciej Czyżyka ( opieka nad wszystkimi ogrodami ). Księżna Izabela założyła nieduży ogród kwiatowy wokół Zamku, nowatorski jak na tamte czasy ze względu  na bogactwo i różnorodność gatunków, często  nowo wprowadzanych na terenie Polski. Księżna ponoć  interesowała się urządzeniem parku do tego stopnia, że na planach i rysunkach dopisywała własne uwagi dotyczące nasadzeń.

Jan Potocki i Julia z Lubomirskich mieli dwóch synów -  Alfreda Wojciecha Potockiego urodzonego w  1786 w Paryżu  i Artura Stanisława Potockiego urodzonego w roku 1787, też w Paryżu, przyszłego założyciela linii krzeszowickiej Potockich.   Dzieci z drugiego związku Andrzej Bernard ( pierwsze tłumaczenie Koranu na język polski jest jego autorstwa), Irena i Teresa z zamkiem  w Łańcucie nie byli związani. Hrabia Albert był I ordynatem łańcuckim, marszałek Stanów Galicyjskich, piastujący godność posła z Leżajska. Był także  kawalerem maltańskim, członkiem zakonu  od 1805 roku, oraz kawalerem Honoru i Dewocji. Taa... jak to się zmieniło, babcia i tatuś z żyłką awanturniczą  a u Alfreda tylko kampania napoleońska ( był oficerem armii Księstwa Warszawskiego, został ranny w bitwie pod Borodino ) była takim ekscytującym kawałkiem w życiorysie. A tak to szło utartymi dla człowieka jego pochodzenia i statusu majątkowego  koleinami - tajny  radca dworu  austriackiego, ochmistrz  wielki  galicyjski, insze zdziwne funkcje państwowe nadane w tytularnym królestwie Galicji i Lodomerii. Był też jednym z członków założycieli utworzonego w 1845 roku Galicyjskiego Towarzystwa Gospodarskiego.  Artur był zdecydowanie ciekawszym okazem, no ale my tu o Łańcucie i założycielu łańcuckiego szczepu Srebrnej Pilawy.  Jego największą zasługą dla Łańcuta było utworzenie ordynacji z zasadą niepodzielności, niezbywalności i nieobciążalności dóbr. Dziedziczyć całość dóbr mógł wyłącznie najstarszy syn ordynata. W przypadku wygaśnięcia   rodu połowa majątku miała być przeznaczona na wsparcie uczącej się młodzieży, a druga dla wojskowych w stanie spoczynku. O możliwość utworzenia ordynacji  zabiegał u dworu habsburskiego pan hrabia   w 1829 roku.

Powstała rok później ordynacja obejmowała klucz łańcucki i lubomierski. W latach 1830-1831 nabyto ziemie leżajskie jako dobra monarchii austriackiej, tzw. dobra kameralne od hrabiego Wojciecha Miera ( Leżajsk i 28 wsi ) oraz dobra łąckie. Później jeszcze, II ordynat  dodał do niej  nowe nabytki w roku 1874.  Ordynacja wówczas obejmowała 3 miasta oraz 56 wsi, w których w 2 połowie XIX wieku znajdowało się 28 folwarków. W czasie ordynacji Alfreda Wojciecha nastąpił szybki rozwój majątku, unowocześnione stare zakłady , obok nich powstawały nowe - cukrownie, fabryczki sukna, tartaki, garbarnie, browar. Pomiędzy 1823 a 1844 zostało wzniesionych około 100, w większości gospodarczych budynków. Wspierał też finansowo miasto po wielkim pożarze 1820 roku. Alfred nie tylko sprowadził do Łańcuta nowoczesne urządzenia, ale sam również je projektował. Ceniono go w sąsiedztwie bowiem wspierał okoliczne majątki, przyjmował praktykantów szkół rolniczych, finansował "Tygodnik Rolniczy i Przemysłowy". Alfred Potocki 1814 roku ożenił się z Józefiną Marią z Czartoryskich, córką Józefa Klemensa Czartoryskiego, chyba największego naiwniaka  wśród polskich magnatów. Troszki niepokojące jest to że nazwisko Czartoryskich tak często pojawia się w mariażach i hym... nie tylko w mariażach właścicieli Łańcuta, jak to mawiał mój stary wykładowca doktor W. , arystokrata i znawca arystokracji - "Gdyby nie lokaje i stajenni  to doszłoby dziecko do nieszczęścia". Zero w tym przesady  - Charlotte Auguste Virginie de Mory czyli Wirginia Jezierska w swoich pamiętnikach przytacza taką historię ze sfer ziemiańskich na Litwie  - "Pan Złotnicki, bardzo bogaty i przystojny człowiek, ożenił się z panną K...., której matka zamieszkuje w Radomyślu, małem miasteczku, w pobliżu swego majątku. Ta młoda pani uszczęśliwiała męża, lecz szczęście to było tylko złudzeniem gdyż od trzech lat oddała się ona wyuzdanej pasji do swego furmana" Dalej jest jeszcze ciekawiej - "Księżna ( litościwie wygwiazdkowane) z domu (...), jest jeszcze mniej orthodoxe w swem prowadzeniu się. Ma lokai za kochanków i to całkiem otwarcie i publicznie (...)"  .  Taa ... któś czuwał coby chowu wsobnego nie było. Po Alfredzie I do naszych czasów dotrwały przede wszystkim park w angielskim stylu krajobrazowym oraz kryta ujeżdżalnia w stylu klasycystycznym. Ta ostatnia powstała dzięki chyba jedynej prawdziwej pasji Alfreda - hodowli szlachetnych ras koni.

Józefina Maria w niczym nie przypominała poprzednich pań na Łańcucie, choć i ona kreowała  sposób urządzenia i funkcjonowania zamku. Nie miała jednak obejścia zjednującego jej sympatię,  księżna marszałkowa też była  chimeryczna i miała swoje odloty ale ludzie jednak ją darzyli szacunkiem i lubili. Ot, mała wielka dama.  Józefina  za to była wysokiego wzrostu i jeszcze wyższego mniemania o swojej osobie uważana była za osobę wyniosłą i absolutnie źle wychowaną. Jej popisowym numerem było zostawianie  gości i wychodzenia z własnego przyjęcia.  Taa... po królewsku udawała się  do swoich pokoi. W przeciwieństwie do męża, któremu wbito do głowy  poglądy na temat roli arystokracji w zmieniającym się społeczeństwie, nie utrzymywała  kontaktów z okolicznymi, mniej, lub bardziej zamożnymi sąsiadami. Władczyni Olimpu, Junona niepospolitująca się z szaraczkami. Do Junony była zresztą podobna,   wysoka (  panie na Łańcucie były raczej z tych niższych ), miała królewską postawę, kruczoczarne włosy, piękne oczy i brwi cudnołukowe. Józefina słynęła na salonach z niezwykłej urody i prezencji oraz z tzw. wyrafinowanego smaku. Kochała wręcz  wytworne ciuchy, wnętrza i życie w stylu glamour, z najmodniejszymi dodatkami. Łańcucki zamek za jej czasów, uważano za dom niezwykle elegancki, urządzony z  wielkim smakiem. Ten obraz zamku w  oczach jej współczesnych wynikał  z poczucia estetyki Józefiny  i z jej otwartości na obce wzorce. Była taką sprężyną która nakręcała wiele zmian, jakie ordynaci  wprowadzili w zamku. Za pierwszego ordynata wyremontowano wiele wnętrz pierwszego i drugiego piętra, sprowadzając z Wiednia i Londynu nowe wyposażenie. Wtedy też powstały, o czym wspominkowałam w poprzednim wpisie,  słynne mozaikowe podłogi, które znajdują się w większości wnętrz na pierwszym piętrze. konkretnie to powstały w latach 1832-35, wykonano je z różnorodnych gatunków drewna, układanych we wzory geometryczno-roślinne. Ich wykonawcą i autorem był niejaki Ciążyński, do części z nich projekty wykonał Karol Chodziński. Józefina urządziła także apartament dla swego młodszego syna Alfreda Józefa i jego żony Marii, z którego zachował się do dziś w niezmienionym stanie salonik ze sprowadzoną  z Wiednia niezwykle piękną, neorokokową boazerią.  Niestety salonik ten znajduje się w jednym z apartamentów na drugim piętrze a covidowe wycieczkowanie obejmowało tylko piętro pierwsze. Choć Józefina Potocka swoim wyglądem grande dame skupiała na sobie uwagę wszystkich, to dziś znany jest tylko jeden jej wizerunek, do tego tylko w formie fotografii ze starych, łańcuckich zbiorów bowiem portret zaginął. Może uważała pozowanie do portretów  za zbyt męczące? Któż to wie.



Zamek w Łańcucie  za czasów pierwszego ordynata uchodził za dom prowadzony "po angielsku", choć ta fascynacja tym co brytyjskie kończyła się na progu chłopskiej chałupy, ale o tym później.  W zamku jadano przy stołach,  nie była to jednak staropolskie biesiady wielogodzinne z domownikami i gośćmi, nic z tych rzeczy.  Wprowadzono nowy, niespotykany w Polsce zwyczaj korzystania, o określonych porach dnia, ze stołów bufetowych zaopatrzonych w zimne mięsa i owoce nazywane fruktami. Tak po brytyjsku. Dopiero po godzinie dwudziestej gromadzono się na dłużej przy stole, by zjeść wieczorny posiłek nazywany obiadem. Nie było to cóś podobającego się w kręgach ziemiańskich, gdzie tradycyjnie  obiad  podawano koło południa. Uważano ten brytyjski rozkład kulinarny za dziwaczny i nieprzystający do polskich warunków.  Nie tylko dom, także stajnie prowadzono na sposób angielski. Łańcut był pierwszym, polskim majątkiem, w którym wprowadzono angielskie polowania par force, tak jak i  jak wyścigi konne. Stąd w stajniach oprócz koni zaprzęgowych było mnóstwo  hunterów. W czasach pierwszego ordynata było to sensacją, nie tak wyobrażano sobie polowania. Zresztą w Polsce tradycyjnie polowanie wielkopańskie to takie podczas którego  polowało się na grubego zwierza, gonitwa na koniach za zwierzyną płową uchodziła za przerost formy nad treścią.  Fascynacja brytyjskością dotknęła gospodarowania majątkiem ziemskim ale nie na tyle żeby oczynszować chłopów. Nadal było odrabiane na pańskim. W tym punkcie to bardzo angielski Łańcut nie różnił się znów  tak bardzo od całego bardzo  polskiego  otoczenia. Zresztą stosunki z warstwą chłopską Potockim z Łańcuta  cóś źle wychodziły. Mimo tego że magnaci, status majątkowy przeca był o niebo wyższy od statusu ziemiaństwa,  wykształcenie lepsza, to jakoś nie potrafili przeskoczyć problemu uwłaszczenia i było im w tej kwestii o wiele bliżej do sąsiadów niż do brytyjskich lordów.

Chłop w Galicji w XIX wieku, szczególnie w jego pierwszej połowie  to nie był tzw. wdzięczny temat do zajęć innych niż "ulżenie doli" z okazji pańskiej wizyty we wsi czy coś. Niby wszyscy chcieli "chłopa podnieść" ale jak przychodziło do konkretów to się rozmywało. I tak dochodziło do zdziwności wielkich - chłopi, najliczniejszy polski stan nie miał świadomości narodowej głównie z tego powodu że jego interesy cóś się mijały z interesami innych stanów. Nie że mła sobie coś ubzdurała tylko tak było. Powszechne na wszystkich ziemiach dawnej Rzeczypospolitej było występowanie "taplarskich" jak u Redlińskiego w "Konopielce". Jan Słomka pisał: "Dawniej chłopi nazywali się tylko Mazurami, a mowę swoją - mazurską, żyli tylko sami dla siebie, stanowiąc zupełnie odrębną masę, obojętną na sprawy narodowe...". Częstokroć chłopi mieszkający po prawej stronie Wisły "...uważali swoich sąsiadów z drugiej strony za Moskali i dziwili się, dlaczego oni mówią po polsku, a większe mieli do nich uprzedzenie niż do Niemców lub Żydów ..."  Taa... dalej  jest jeszcze ciekawiej  "W wielu okolicach można było ulec poturbowaniu za przekonywanie chłopa, że jest Polakiem...".   Galicja uchodziła za prowincję świadomego chłopstwa, takiego  które posłowało w Wiedniu. No tak, świadomość narodowa wyglądała jednak cóś nieco inaczej. Z wieku XX - "Wyjeżdżający w 1909 roku do Ameryki Tomasz Lach dopiero w trakcie drogi, na okręcie, dowiedział się, że Franciszek Józef nie jest królem polskim, że ten ostatni i jego syn nie są Polakami". O dziwo, na emigracji polscy ex chłopi natychmiast nabywali polską świadomość narodową. Zanim zostali Amerykanami, Kanadyjczykami, Brazylijczykami, najpierw stawali się Polakami na tej obczyźnie. Mła o tym pisze bo w latach 30 XX wieku zaniechania z wieku poprzedniego doprowadziły do jednego z najkrwawszych sporów wewnętrznych  II Rzeczypospolitej i był to spór w którym Potoccy byli jedną ze stron. Zatem kiedy mła będzie pisać o anglofilii Potockich to miejcie świadomość że dotyczyła ona głównie form życia arystokracji, wszelkie reformy gospodarcze i społeczne były raczej wymuszane, Potoccy byli konserwatystami ale w Galicji konserwatyzm oznaczał coś innego niż w Wielkiej  Brytanii.


Dobra, po tej przydługiej dygresji wracamy do zamku, a właściwie to do jego ogrodów.  Za czasów I ordynata zamkowa fosa nadal była częściowo wypełniona wodą, znaczy stawy i kanały były. Pływano po nich nadal romantycznie gondolami. Ogrody zachowały rozmiary z czasów księżnej  marszałkowej.  Wciąż  istniał historyczny ogród włoski,  jak to uważano  - jedno z najdawniejszych założeń tego typu w kraju i położony obok duży zwierzyniec z danielami, dworkami dla dozorców, altanami i domkami ozdobnymi z wieku XVIII.  Jak wspominałam I ordynatowi zawdzięcza Łańcut stworzenie krajobrazowego ogrodu angielskiego na przyzamkowych terenach. Kontynuował zamysły babki. Domki powstałe w czasach księżnej marszałkowej zostawiono, nie kłóciły się z sielskimi widokami grup drzew na ukwieconych łąkach. Pod koniec  pierwszej połowy XIX wieku na tzw. Dolnem, folwarku zamkowym,  założono  "ogród pomologiczny" czyli sady. Już wcześniej  bo w latach 30 sprowadzano drzewka owocowe z Niemiec, z czasem utworzono własną szkółkę i z zamkowych ogrodów co szlachetniejsze a odporne na nasze warunki klimatyczne odmiany trafiały do okolicznych, i nie tylko, ogrodów i sadów.  Opłacała się też uprawa owoców, gruszki i winogrona dostarczano  nawet  do Wiednia. Około roku 1830 zakupiono Julin, przyszły "domek letni" Potockich. W samym zamku za czasów I ordynata założony został nowoczesny meisnerowski system ogrzewania centralnego ciepłym powietrzem, zastosowany wcześniej między innymi wiedeńskim Hofburgu. Alfred i Józefina Maria mieli czworo dzieci - ukochanego syna Artura urodzonego w 1816 roku, zmarłego w roku 1834, Ewę Józefinę Julię Eudoksję urodzoną w roku 1818 w Paryżu, późniejszą małżonkę Franza von Paula von und zu Liechtenstein, Marię żyjącą w latach 1819 - 1822,  Zofię Ewę urodzoną w 1820, hrabinę von Dietrichstein - Proskau - Leslie - fundatorkę zakładu dla osieroconych dziewcząt z ordynacji łańcuckiej,  Alfreda Józefa Mariana Potockiego urodzonego w 1822 roku.  Alfred Wojciech Potocki zmarł w Łańcucie w roku 1862. 

Alfred II ordynat  to była osobowość, może cinżka, mało przyjemna ale któś był z niego konkretny. Polacy uważali go za zbyt germańskiego, Austriacy za zbyt polskiego, on się uważał za obywatela Austro - Wegier, takiego zdziwnego tworu będącego sercem Europy. Charakter przedziwny, kostyczno - elastyczny, był chodzącymi sprzecznościami. Ożenił się z księżniczką Marią Klementyną Sanguszko ( jej matka była z domu Potocka, babka była z domu Czartoryska, taa... ) i był to mariaż słynny w całym kraju. II ordynat był człowiekiem wykształconym i być może przez to duszącym się w Galicji. Za  Wikipedią "Odbywszy służbę dyplomatyczną poświęcił się gospodarstwu i działalności publicznej w Galicji, został posłem do sejmu i członkiem Izby Panów, 1867 mianowany ministrem rolnictwa, 1870 objął prezesurę gabinetu, ustąpił nie zdoławszy skłonić Czechów do obesłania parlamentu, następnie piastował godność marszałka krajowego, od 1875 do 1883 namiestnika Galicji." Zanim II ordynat został II ordynatem gospodarzył w majątkach należących do  żony, z sukcesem gospodarzył. Nie znaczy to że o przyszłej ordynacji nie myślał, ale wydaje się że był to dla niego to dla niego  niemiły obowiązek. Jak wspomniałam w latach 70 doszły kolejne nabytki i ordynacja to już było latyfundium że hej. No i git   z tym że Alfred Józef  zamku w Łańcucie nie lubił.  Objął ordynację w roku 1862, miał wówczas 40 lat i tzw. zobowiązania polityczne,  więc w zamku przebywał mało, co wydawało mu się bardzo odpowiadać. Kazał wybudować pałac Potockich we Lwowie, stolicy Galicji i to tam lub w Wiedniu prędzej można było pana hrabiego spotkać niż w rodzinnych dobrach. Alfred niewątpliwie umiał robić pieniądze ale  wydawać na zamek ich nie lubił. To nie był człowiek lubiący blichtr, która to zaleta na kondycji zamku  się odbijała. Za czasów II ordynata zamku  nie modernizowano i nie remontowano. Maria Potocka, pani ordynatowa,  zalecała w  listach, aby służba ogrzewała wnętrza tylko do temperatury 13 stopni. W zamku nie było łazienek  - goście przywozili sobie do kąpieli gumowe wanny. Księżna marszałkowa, namiętnie pluskająca się czy w zdrojowych wodach czy wytłoczynach winiorośli pewnie się w trumnie przewracała ( za jej czasów na zamku były dwie łazienki - w Apartamencie Tureckim i Pokojach Brenny, na drugim piętrze i dwie poza zamkiem - na wschodnim bastionie i na wysepce w Zwierzyńcu stały budynki z salkami kąpielowymi ).  I ordynatowa pluskała się w mleku i ziołach  "dla zdrowotności" , I ordynat w tym celu używał  "kąpieli suchych" czyli parowych a wnuk i jego żona uznali  że skoro dziadom tyle dla utrzymania higieny starczało  to i im wystarczy. Jakby co to zawsze jaką balię z klepek można było do komnat wnieść. W powszechnym użyciu były nocniki, elegancko chowane w szafkach przy łóżkach. Doszło do zgrozy - nad Wielką Jadalnią zawalił się sufit niszcząc znaczną część cennego serwisu chińskiego po Janie III Sobieskim, którym szczycono się  podczas wizyty cesarza Franciszka Józefa ( odwiedzał Łańcut dwukrotnie! ). W ruinę tragiczną popadł też teatr księżnej marszałkowej.

Zamek nie miał nawet rynien, rupieciał wyraźnie . Hrabia wolał  tereny przyzamkowe wykorzystać jako przynoszące dochód niż urocze otocznie siedziby rodowej. Cóś zdziwnego jest w tym że majątki żonine na Wołyniu prowadził nieźle, był ministrem rolnictwa, premierem rządu austriackiego. a rezydencję rodową w Łańcucie doprowadził do postępującego upadku. Majątek Ordynacji traktował głównie jako zaplecze produktów żywnościowych na stoły domów w Wiedniu i Lwowie. Bardziej troszczył się o Julin, to tamtejszy  kompleks pałacowy zaspokajał wielkopańskie ambicje. Tak po prawdzie to niby w Łańcucie goszczono cesarza Franciszka Józefa i arcyksięcia Rudolfa ale obaj Habsburgowie to po kniejach łańcuckich, w których  urządzano polowania, hasali.  Dbając głównie o tzw. podniesienie rolnictwa, chów raso­wych koni i uprzemysłowienie swoich włości zniósł hrabia Alfred ów histo­ryczny "ogród włoski" i zwierzyniec i domki  księżnej marszałkowej.   Na miejscu ogrodu zbudowano fabrykę "rossolisów" czyli likierów  a częściowo dworzec ko­lejowy. Pojawiły spichlerze, budynki w kompleksie  hippicznym .  Nowo uporządkowany park zamkowy odgrodzono od strony miasta wysokim, otynkowanym murem ceglanym. Niestety do sadownictwa jakoś II ordynat ręki nie miał, za jego czasów i owszem cós tam sadzono ale ogólnie to ogrody użytkowe, jak i te nieużytkowe  podzieliły los zamku. Taką jakby trochę ogrodową nowinka przy zamku było zbudowanie przy południowym skrzydle zamku  dużego, otwartego tarasu z wejściem do pokoju werandowego na pierwszym  piętrze.  Dlatego trochę ogrodową bo można było z niego podziwiać ogród, będąc jednocześnie nadal w zamku. Osuszono pozostałości po fosie, choć zdawa się że osuszanie zaczęło się jeszcze za czasów  I ordynata. Budowano głównie obiekty  gospodarcze, przyłożono się do majątku w Julinie, gdzie wzniesiono mały drewniany pałacyk  myśliwski w modnym wówczas stylu tyrolskim.  Nieco więcej prac wykonano przed rokiem rokiem 1880, przed przyjazdem do  Galicji arcyksięcia Ru­dolfa, który był gościem w Łańcucie i  pałacyku myśliwskim  w Julinie. Była to wizyta oficjalna ale stosunki Alfreda z Habsburgami wykraczały poza  oficjałki. Alfred był jedną z niewielu osób  które do Franza Josefa mogły zwracać się po imieniu. II ordynat  zmarł w 1889 roku, w Paryżu. Jego zwłoki przywieziono koleją do Łańcuta, gdzie szykowano wielką, pożegnalną uroczystość - specjalnym pociągiem przyjechało pół utytułowanego Wiednia i przedstawiciel cesarza, a także księżna wdowa. 


Maria  Klementyna Sanguszkówna, żona Alfreda  Józefa, w  niczym nie przypominała   księżnej marszałkowej Lubomirskiej i pierwszej ordynatowej, Józefiny Alfredowej Potockiej. Urodzona   w roku wybuchu Powstania Listopadowego, w kilka tygodni po urodzeniu została osierocona przez matkę. Jej ojciec, książę Roman Sanguszko przystąpił do Powstania w wyniku czego trafił na zesłanie. Dopiero po  kilkunastu latach wrócił do majątku Sławuty, gdzie Maria była wychowywana była przez jego rodziców - Klementynę z Czartoryskich ( siostrę Józefiny Potockiej ) i Eustachego Sanguszków - w kulcie ojca zesłańca. Zdawa się że bycie córką zesłańca miało i swoje jaśniejsze strony - na  cześć Marii  pisano wiersze, przyrównywano ją w nich  do białych konwalii, nazywano sierotą po hetmanie. Ponieważ babka Klementyna, jako wotum za uwolnienie syna zrezygnowała z mieszkania w pałacu, który zamieniła na mieszkanie w oficynę, Maria od dzieciństwa przywykła więc do skromnych, wręcz siermiężnych warunków życia.  Była dziedziczką olbrzymiego majątku z którego w nikłym stopniu korzystała. Charakter w niej wyrobiono silny, współcześni uznawali  ją za osobę o niezłomnej woli, zgodnie z XIX wiecznymi normami  była krnąbrna i uparta. Porównywano ją do stepowego rumaka.  Z Alfredem łączył  ją niechętny stosunek do, nazwijmy to, pobłażania sobie.  Bez przepychu, bez nadmiernych wydatków na siebie, jak na XIX wieczną arystokrację w miarę skromnie.  Maria Potocka bardzo interesowała się historią, znała wartość zabytków, rodowych archiwów. Sprowadzała do zamku kopie dokumentów rodzinnych z archiwów Potockich spoza Łańcuta ( także w swoim  majątku  po Sanguszkach założyła archiwum i bibliotekę ). Kupowała też stare cenne meble - dwie szafy gdańskie i angielską szafę kredensowa – słynną "gruszkę" z   sali Pod Stropem na pierwszym piętrze ( jest wielką rzadkością  - stanowi dzisiaj jedyny, znany na całym świecie tego typu mebel ). Jednocześnie znając wartość  zabytków pozwalała na ich niszczenie albo wyprzedawanie.  To za jej czasów usunięto i sprzedano  małe,  zgrabne foteliki, krzesła, ka­napki, stoliki z czasów Ludwika XVI , jakby celowo przystosowane do niskiego wzrostu księżnej  marszałkowej.  Sprzedane XVIII wieczne meble zastąpiono meblami modniejszymi, przeważnie w stylu Ludwika Filipa ( lub w stylu Biedermeier ), przywiezionymi z Wiednia.

 Uzupełniano nimi zwłaszcza odnowione pokoje gościnne na parterze i na II.  piętrze, oraz tzw. "paradne" czyli przeznaczone dla arcyksiążąt i monarchów na I piętrze. Cinnżko było za hrabiną Marią trafić.O tym jaka  była najlepiej świadczy historia z czasu cesarskich odwiedzin  -  podczas wizyty pary cesarskiej  odrynatowa  zamieszkiwała w apartamencie po księżnej marszałkowej, jednak na co dzień był on zamknięty na klucz, gdyż zgromadziła  tam najcenniejsze dzieła sztuki po Elżbiecie Lubomirskiej. Zwyczajnie  Maria pomieszkiwała w Apartamencie Paradnym. Dawniej, w XVIII wieku  pokoje te zamieszkiwał  książę Adam Kazimierz Czartoryski, brat księżnej marszałkowej, nieco później I ordynat z małżonką a w końcu i ten z numerem drugim.  Po przebudowie przeznaczono te pokoje  dla najdostojniejszych gości zamku.  Po  hrabinie  Marii Klementynie  jest w nim dzisiaj ślad - stojące na kominku marmurowe popiersie dłuta słynnego w XIX wieku włoskiego rzeźbiarza  Pietra Teneraniego. Popiersie Alfreda Józefa  gdzieś się zawieruszyło. Na szczęście  podobizny wszystkich łańcuckich  Potockich  żyjących w XIX wieku wiszą na ścianach salonu Wejściowego.  Tak jak i jej teściowa, Maria urządziła apartament młodszych państwa na drugim piętrze. Dwa razy go urządzała bowiem  jej syn Roman był dwukrotnie żonaty.  Urządziła też kaplicę na parterze oraz na tarasie wschodnim altanę ( 1863 ).  W całym zamku odnawiano  i przestawiano mar­ murowe kominki, oraz wstawiani piece kaf­lowe. Znając wartość zabytków, jednocześnie pozwalała na ich zniszczenie.  Jednakże mimo braku   komfortu Łańcut był obiektem podziwu, do którego, mimo niewygód, ściągali goście, uważając zaproszenie do zamku w czasach Marii i Alfreda za towarzyskie wyróżnienie. Niewygody traktowano z wyrozumiałością bowiem pozycją goszczących je wynagradzała. I tak na zamku chętnie goszczono na polowaniach,  balach, wieczorkach a z czasem i rautach, pomieszkując i wpadając na troszki. 

No dobra, to by było na razie  na tyle. O prawdziwej rewolucji architektonicznej w zamku  i godnej  następczyni księżnej marszałkowej oraz o jej dominacji nad panami ordynatami  mła napisze inną razą.