Strony
▼
wtorek, 29 grudnia 2015
Alcatraz w roku 2015
Święta, święta i po świętach. Czas na podsumowanie tegorocznego ogrodowania. Zaczęło się całkiem, całkiem. Zima była ciepła, żadnych ciężkich przejść z mrozem, zalegającego do kwietnia śniegu, opóźnionej wegetacji i strat pozimowych nie zanotowano. Sezon rozpoczął się nieco wcześniej niż zwykle i przedwiośnie było w tym roku dość długie. Cebulowe szalały, całkiem fajnie dawały radę cyklamenki, ale przede wszystkim radość dla oczu stanowiła Ciemiernikowszczyzna. Tegoroczne kwitnienie na Ciemiernikowszczyźnie, wzbogaconej o nowe egzemplarze kwiatów o zwiększonej liczbie płatków to było naprawdę coś. Początek wiosny należał zdecydowanie do nich i nawet kwitnące magnolki tak mnie w tym roku nie ucieszyły jak te ciemiernikowe kępy obsypane kwiatami. A magnolki też się przecież w tym roku popisały. Szczęśliwie w kwietniu obyło się bez nocnych przymrozków i magnolkowe kwiaty wabiły ślepia bielą i różem, bez żadnych buro herbacianych uszkodzeń.
Niestety im dalej w wiosnę tym bardziej sucho. Już w maju dało się dostrzec że bezśnieżna i słoneczna zima nie zawsze jest tym czego ogrodnicy powinni sobie życzyć. Jakby mało było tych wodnych niedoborów, dla Alcatrazu nie udało mi się wykroić większej ilości czasu. Straszliwie zaniedbany, dorywczo pielęgnowany fragmentami, mój ogród jest cieniem dawnego Alcatrazu. No niestety, już wcześniej doszło do mnie że Alcatraz jest ogrodem wymagającym ode mnie takiego nakładu pracy, jakiego absolutnie nie jestem w stanie mu zapewnić i jedyne co mogę zrobić żeby mój ogród nie straszył, to maksymalnie go "znaturalnić". W tym roku powolutku zmieniałam alcatrazowy image, sadziłam nowe drzewka jako "szkieletowce", rozsadzałam i mnożyłam byliny okrywowe i takie mniej uznawane za okrywowe ale świetnie dające sobie radę z niedopuszczaniem do rozwoju chwaścideł. Właściwie całą wiosnę poświęciłam na zwożenie do Alcatrazu nowych drzewek i krzoczków, dzielenie tego co się dało podzielić i doczytywaniu co by tu jeszcze zrobić żeby ogród dobrze wyglądał przy niewielkim nakładzie pracy. Generalnie sezon wiosenny uznaję za udany, mimo tego że Alcatraz nadal zapuszczony coś się w końcu zaczęło dziać.
Późna wiosna i wczesne lato mimo pogłębiającej się suszy dawały jeszcze nadzieję na normalne ogrodowanie. Całkiem niezły był sezon irysowy i różany, co twardsze bodziszki, lawendy i inne rośliny z przyszłej żwirowej naprawdę nieźle sobie radziły. Niestety nadeszły upały i szlag zaczął wszystko trafiać. Podlewanie standardowe nie wystarczało, ziemia była ciągle spragniona a rośliny z podsuszonych zmieniały się w ugotowane. No pełna groza! Sezon liliowcowy właściwie nie istniał. kwiaty liliowców kwitły w Alcatrazie tak mniej więcej od rana do południa, później błyskawicznie się zwijały. Co delikatniejsze odmiany nie rozwijały w ogóle pąków.
Idealnie czuły się w tym ukropie lawendy, perowskie, szałwie lekarskie i amorfa. Ku mojemu zdumieniu i nieopisanej radości zakwitła mi ostnica wielka Stipa gigantea, co prawda wykłosił się tylko jeden kłos ale zawsze to coś. Ponoć po wykłoszeniu ta ostnica nie poddaje się już tak łatwo mrozom, więc naprawdę jest alleluja i do przodu. Co dziwne mikołajki agawolistne, które mają podobne do ostnicy wielkiej wymagania ( zimą ma być suchutko przy korzonkach, wiosną i latem też bez przesady z tym podlewaniem ) totalnie się nie popisały. Szczerze pisząc to w ogóle był kiepski sezon mikołajkowy.
Podobnie rzecz się miała z marcinkami, w tym roku sezon marcinkowy był najgorszy od początku moich zabaw ogrodowych w Alcatrazie. Na szczęście udały się całkiem nieźle lilie i rozchodniki. Końcówka lipca była do przeżycia głównie dzięki cudownemu zapachowi orienpetów i lilii orientalnych. W przyszłym roku zamierzam posadzić jeszcze trochę liliowych cebul, zastanawiam się nad dokupieniem mojej ulubionej odmiany lilii orientalnych 'Casa Blanca'. Przyznam się że kusi mnie też orienpet 'Big Brother', mam szczwany gryplan zastąpienia tą odmianą lilii 'On Stage', która ma trochę zbyt mocny kolor i średnio pasuje do różanki.
Jeśli chodzi o rozchodniki, szczególnie te duże kwitnące jesienią, to zamierzam testować kolejne odmiany. Rozchodniki tego roku miały swoje pięć minut sławy i było to pięć minut brzemienne w skutki. Świetne rośliny do towarzystwa dla irysów bródkowych, w sumie mało kłopotliwe za to szalenie efektowne. No i ukochane przez "robactwo", ich kwiaty zwabiają pszczoły, motyle i nie tylko. Tegoroczna bezmarcinkowa jesień była dobrze osłodzona przez rozchodniczki. Późną jesienią tego roku zakończyłam tzw. inwestycję, która do tej pory determinowała obsadzanie przeze mnie podwórka.
Otworzyły się zatem nowe możliwości. W przyszłym roku zamierzam się solidnie zabrać za dosadzanie "przyszłej żwirowej". W listopadzie zdążyłam jeszcze posadzić na "nowych terenach" trochę roślin szkieletowych. Zima jak do tej pory bezekscesowa, tzn są ekscesy ale takie w "drugą stronę". Mrozik był z tych nie spędzających snu z powiek ogrodnika, człowiek raczej martwił się zbyt wysokim temperaturami i możliwym rozpoczęciem wegetacji. Dobra stroną takiej aury była możliwość sadzenia cebul roślin kwitnących wiosną. teraz ponoć ma przyjść ochłodzenie, z tym że też nie z tych syberyjskich. No i dobrze. Jedyne czego bym sobie życzyła to trochę śnieżku ( bez zasp, umiarkowanie tak ), w końcu zima to zima! I to by było na tyle o Alcatrazie w roku 2015.
czwartek, 24 grudnia 2015
Święta z Poliną
Ha, miało być pięknie i cudnie a tu przez rodzinę i przyjacielstwo przewala się rozjuszona grypa jelitówka. Grzybowa won, barszczyk z uszkami takoż, na pierogi nikt patrzeć nie może - wszyscy porzygują ( i nie tylko ), podżerają rozgotowany niemożebnie ryżyk i czekają kiedy choróbsko ich opuści. Jak dobrze pójdzie to może szczęśliwie uda się im wepchnąć opłatek bezzwrotnie, i wigilię będzie można uznać za zaliczoną. Święta spędzane w dużej mierze w łazience jakoś tak mało świąteczne się wydają. Gdyby człowiek przewidział takie komplikacje to choć kibelek lampkami choinkowymi by ustroił, a może nawet choinkę niewielkich rozmiarów w sraczyku ustawił. Niestety nikt z nas nie pomyślał o takiej atrakcji świątecznej. A powinniśmy! Tak, tak, pogoda jest taka że wszystkiego chorobowego można się spodziewać, miazmaty krążą w tym ciepłym powietrzu. Grudzień jest równie zwariowany jak reszta mijającego roku, nawet " Barbara po wodzie" nie zagwarantowała śnieżnych czy choćby zimnych świąt ( a do tej pory jakoś się u nas ten przekładaniec pogodowy barbórkowo-świąteczny sprawdzał ). No więc nie dość że choróbsko wirusowe się rozprzestrzeniło to i śniegu brak! Jak w takich warunkach wyczarować świąteczny, magiczny nastrój? Oglądać ilustracje Poliny, te ze śnieżnych bajek albo z takich typowo świątecznych historyjek jak ta o dziadku do orzechów czyli krewnym sędziego Droselmajera.
Pracami Poliny Yakovlevej ozdobiłam dwa wpisy - Półsen nocy letniej - lipcowy Alcatraz jako nocny ogród zapachowy i Niespodziewane zawirowania grypowe czyli Laluś słabuje , wygląda na to że ten rok można uznać w moim blogu za "yakovlevowski". Jednak przyznajcie sami że akwarele Poliny są naprawdę urocze i mają w sobie to coś, co wiąże z nimi uczucia widza. No, tak przynajmniej jest w moim wypadku. O samej Polinie wiem niewiele, ot tyle że mieszka w Moskwie i zawodowo zajmuje się grafiką, głównie ilustrując różne opowiastki ( ale nie tylko ). Jeżeli kogoś zauroczyło równie silnie jak mnie może zerknąć pod ten adresik smokepaint.deviantart.com . Zimowo - świąteczny nastrój mam zatem na ekranie kompa, za oknem przerażająco wiosennie i co niemal tak przerażające jak ta ciepła aura to fakt że w lodówce pełno żarła, którego na pewno nie tknie zakleikowana ryżem rodzina. Znaczy najpierw spacer, potem zmagania z jedzonkiem przed kompem. Spacer będzie musiał być naprawdę dłuuuugi i taki w szybszym tempie, inaczej kółka pod brzuch grożą mi już w styczniu.
Może po kontemplacji kompa wrócę do odkrytych przy solidnym sprzątaniu zakamarków książeczek mojego dzieciństwa. Święta to czas w sam raz na odkurzenie miłych wspomnień. A nuż powróci magia jaką czułam kiedy pierwszy raz zerkałam na książeczkowe strony, czułam się wtedy niemal jak, he, he ........ książniczka. Książki mojego dzieciństwa pojawiały się z różnych okazji, ale w czasie Bożego Narodzenia był prawdziwy książkowy wysyp. Jestem z tego pokolenia które otrzymywało pod choinkę książki. Choć może to nie tylko kwestia pokolenia ale uprzywilejowanego ( moim zdaniem ) i niczym niezasłużonego ( jaka tam karma, karma to jest pasza, he, he ) urodzenia się w rodzinie "namiętnie czytającej". Różności człowiek dostawał w bożonarodzeniowym pakieciku ale książka to była taka pozycja obowiązkowa. Właściwie to prezent byłby niepełny gdyby książeczki nie było. Pozycje były dostosowane rzecz jasna do mojej tzw. możliwości percepcji, czyli zaczynałam od książeczek "obrazkowych" o kartach twardych jak serce Heroda i sztywnych jak ksiądz proboszcz z parafii mojej babci "na wizycie" vel wizytacji kolendowej. Na tych sztywniastych kartach były wizerunki zwierząt z wypisanymi bardzo grubą i dużą czcionka ich nazwami. Tak, tak, świnię i chomika poznałam dzięki tym książeczkom.
Potem były książeczki "poruszajki", namiastka teatrzyku z ruchomymi postaciami wyciętymi z kartonu ( ciągnął człowiek za wskazany bynajmniej nie dyskretna strzałką fragment obrazka a tu deus ex machina pojawiała się taka wróżka, która ułatwiała Kopciuszkowi balowanie ). "Byczek Fernando", "Przygody koziołka Matołka", pięknie ilustrowana przez Jana Marcina Szancera "Królewna Śnieżka" to były prawdziwe książkowe hiciory na mojej liście bestselerów na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie dość że słowo niezłej jakości, to towarzyszące mu ilustracje na tyle dobre że zapadły paroletniemu dziecięciu jakim wówczas byłam tak mocno w serducho że do dziś docenia urok bajkowych obrazków.
Kochani takich magicznych jak na obrazkach Poliny Yakovlevej świąt Bożego Narodzenia, zwanych za czasów komuny dla niepoznaki Gwiazdką ( wszak towarzysz Wiesław tylko gwiazdkę gorejącą jak serce komsomolca mógł przełknąć ) Wam życzę. Bajkowych, tajemniczych i pięknych.
Pracami Poliny Yakovlevej ozdobiłam dwa wpisy - Półsen nocy letniej - lipcowy Alcatraz jako nocny ogród zapachowy i Niespodziewane zawirowania grypowe czyli Laluś słabuje , wygląda na to że ten rok można uznać w moim blogu za "yakovlevowski". Jednak przyznajcie sami że akwarele Poliny są naprawdę urocze i mają w sobie to coś, co wiąże z nimi uczucia widza. No, tak przynajmniej jest w moim wypadku. O samej Polinie wiem niewiele, ot tyle że mieszka w Moskwie i zawodowo zajmuje się grafiką, głównie ilustrując różne opowiastki ( ale nie tylko ). Jeżeli kogoś zauroczyło równie silnie jak mnie może zerknąć pod ten adresik smokepaint.deviantart.com . Zimowo - świąteczny nastrój mam zatem na ekranie kompa, za oknem przerażająco wiosennie i co niemal tak przerażające jak ta ciepła aura to fakt że w lodówce pełno żarła, którego na pewno nie tknie zakleikowana ryżem rodzina. Znaczy najpierw spacer, potem zmagania z jedzonkiem przed kompem. Spacer będzie musiał być naprawdę dłuuuugi i taki w szybszym tempie, inaczej kółka pod brzuch grożą mi już w styczniu.
Może po kontemplacji kompa wrócę do odkrytych przy solidnym sprzątaniu zakamarków książeczek mojego dzieciństwa. Święta to czas w sam raz na odkurzenie miłych wspomnień. A nuż powróci magia jaką czułam kiedy pierwszy raz zerkałam na książeczkowe strony, czułam się wtedy niemal jak, he, he ........ książniczka. Książki mojego dzieciństwa pojawiały się z różnych okazji, ale w czasie Bożego Narodzenia był prawdziwy książkowy wysyp. Jestem z tego pokolenia które otrzymywało pod choinkę książki. Choć może to nie tylko kwestia pokolenia ale uprzywilejowanego ( moim zdaniem ) i niczym niezasłużonego ( jaka tam karma, karma to jest pasza, he, he ) urodzenia się w rodzinie "namiętnie czytającej". Różności człowiek dostawał w bożonarodzeniowym pakieciku ale książka to była taka pozycja obowiązkowa. Właściwie to prezent byłby niepełny gdyby książeczki nie było. Pozycje były dostosowane rzecz jasna do mojej tzw. możliwości percepcji, czyli zaczynałam od książeczek "obrazkowych" o kartach twardych jak serce Heroda i sztywnych jak ksiądz proboszcz z parafii mojej babci "na wizycie" vel wizytacji kolendowej. Na tych sztywniastych kartach były wizerunki zwierząt z wypisanymi bardzo grubą i dużą czcionka ich nazwami. Tak, tak, świnię i chomika poznałam dzięki tym książeczkom.
Potem były książeczki "poruszajki", namiastka teatrzyku z ruchomymi postaciami wyciętymi z kartonu ( ciągnął człowiek za wskazany bynajmniej nie dyskretna strzałką fragment obrazka a tu deus ex machina pojawiała się taka wróżka, która ułatwiała Kopciuszkowi balowanie ). "Byczek Fernando", "Przygody koziołka Matołka", pięknie ilustrowana przez Jana Marcina Szancera "Królewna Śnieżka" to były prawdziwe książkowe hiciory na mojej liście bestselerów na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie dość że słowo niezłej jakości, to towarzyszące mu ilustracje na tyle dobre że zapadły paroletniemu dziecięciu jakim wówczas byłam tak mocno w serducho że do dziś docenia urok bajkowych obrazków.
Kochani takich magicznych jak na obrazkach Poliny Yakovlevej świąt Bożego Narodzenia, zwanych za czasów komuny dla niepoznaki Gwiazdką ( wszak towarzysz Wiesław tylko gwiazdkę gorejącą jak serce komsomolca mógł przełknąć ) Wam życzę. Bajkowych, tajemniczych i pięknych.
wtorek, 22 grudnia 2015
Moje wielkie świąteczne porządki
MWŚP są znacznie bardziej dołujące niż przygotowanie największego greckiego wesela. Nienawidzę, nienawidzę i jeszcze raz nienawidzę. No, niestety wyjścia nie ma, trzeba ogarnąć stajnię Augiasza i to nie tylko dlatego że święta nadciągają. Oczywiście najbardziej znośne są dla mnie czynności najmniej posuwające robotę do przodu - wszelkie mycia puszeczek, podczytywanie książek przy okazji odkurzania biblioteczek, pielęgnacja moich nielicznych roślin domowych. A takie mycie okien i podłóg, trywialne szorowanie kafli czy prace firankowe na wysokościach zupełnie do mnie nie przemawiają. W tym roku jednak sama wymagam od siebie pełnego zaangażowania na etacie sprzątaczki, bo ruszać się trzeba. Jak zaniecham tzw. wysiłku fizycznego to wiosenną porą trzeba będzie mi zamontować kółka pod brzuchem żebym się jakoś mogła poruszać.
Koty w jako takiej formie, robią wszystko żeby choć trochę poprzeszkadzać - jest ciepło i mają ochotę na zabawy a nie piecuchowanie na kaloryferach. W tym roku czeka je niespodziewanka - nie będzie szklanych bombek. Qrcze, świąteczne pilnowanie czy kocie towarzystwo nie załatwia szklanych cudeniek jest ponad moje siły! Styropiany wykonałam , he, he. Wystarczy mi stres porządkowy! Szczęśliwie nie muszę niczego przygotowywać do żarełka, Dżizaas wyjechana bardzo daleko a Ciotka Elka cierpiąca z powodu rozstania ze swoją ulubienicą wyżywa się w kuchni. Straszliwe ilości jedzenia są przygotowywane, normalnie strach się bać. Zwolniona z kucharzenia ruszyłam po prezenty, sobie też jeden zrobiłam i to taki że teraz mnie sumienie gryzie. Cholera, to grzebanie perfumowane w necie źle się skończyło, po co mi kolejne pachnidło to sfinksowa zagadka. Teraz pragnąc uciszyć te wyrzuty sumienia z powodu niepotrzebnego wydatku, zaciekle szoruję półeczki i kubeczki, że niby w takiej świątecznej, rozgrzeszającej atmosferze nie będę myśleć o tym że kretyńsko szastałam kasą. Oczywiście co spojrzę na cudnie wymytą łazienkową półkę i te ustawione pięć ( tak, tak, tak! ) wcale nie pustych buteleczek to budzę cholerne sumienie i ono zaczyna mnie żreć od nowa z jakby większą siłą.
Na szczęście nie jestem osamotniona w dogadzaniu sobie, Mamelon nagrzeszyła kupując tace ( miała być planowana od baaaardzo dawna jedna platerowana "norblinka", wyszły dwie i Mamelon ma teraz bardzo podobne do moich przeżycia ). Znaczy święta się jeszcze nie zaczęły a my już cierpimy z powodu łakomstwa i słabości własnych charakterów. Dodatkowo w ten miniony weekend świt zastawał mnie około południa bo z jakichś tajemniczych powodów coś mi się poprzestawiało z rytmem dobowym - największą aktywność przejawiałam ( i nadal przejawiam wbrew oczywistym oczywistościom czyli obowiązkowym zajęciom ) od szóstej po południu do północy. Moje weekendowe bytowanie to klasyczne wąpierze życie by było, gdyby nie to trzygodzinne łapanie słoneczka ( słoneczkowałam i nie myślałam wtedy o żadnych świątecznych porządkach, no bezczelnie się leniłam ). I tak minął mi ten ostatni przedświąteczny weekend, na uprawianiu nielubianego sportu przy akompaniamencie ciepłego jak futerko głosu Barrego Withe'a , z przeszkadzającymi kotami w charakterze rozrywkowego przerywnika i ciężkimi, uperfumowanymi wyrzutami sumienia.
Koty w jako takiej formie, robią wszystko żeby choć trochę poprzeszkadzać - jest ciepło i mają ochotę na zabawy a nie piecuchowanie na kaloryferach. W tym roku czeka je niespodziewanka - nie będzie szklanych bombek. Qrcze, świąteczne pilnowanie czy kocie towarzystwo nie załatwia szklanych cudeniek jest ponad moje siły! Styropiany wykonałam , he, he. Wystarczy mi stres porządkowy! Szczęśliwie nie muszę niczego przygotowywać do żarełka, Dżizaas wyjechana bardzo daleko a Ciotka Elka cierpiąca z powodu rozstania ze swoją ulubienicą wyżywa się w kuchni. Straszliwe ilości jedzenia są przygotowywane, normalnie strach się bać. Zwolniona z kucharzenia ruszyłam po prezenty, sobie też jeden zrobiłam i to taki że teraz mnie sumienie gryzie. Cholera, to grzebanie perfumowane w necie źle się skończyło, po co mi kolejne pachnidło to sfinksowa zagadka. Teraz pragnąc uciszyć te wyrzuty sumienia z powodu niepotrzebnego wydatku, zaciekle szoruję półeczki i kubeczki, że niby w takiej świątecznej, rozgrzeszającej atmosferze nie będę myśleć o tym że kretyńsko szastałam kasą. Oczywiście co spojrzę na cudnie wymytą łazienkową półkę i te ustawione pięć ( tak, tak, tak! ) wcale nie pustych buteleczek to budzę cholerne sumienie i ono zaczyna mnie żreć od nowa z jakby większą siłą.
Na szczęście nie jestem osamotniona w dogadzaniu sobie, Mamelon nagrzeszyła kupując tace ( miała być planowana od baaaardzo dawna jedna platerowana "norblinka", wyszły dwie i Mamelon ma teraz bardzo podobne do moich przeżycia ). Znaczy święta się jeszcze nie zaczęły a my już cierpimy z powodu łakomstwa i słabości własnych charakterów. Dodatkowo w ten miniony weekend świt zastawał mnie około południa bo z jakichś tajemniczych powodów coś mi się poprzestawiało z rytmem dobowym - największą aktywność przejawiałam ( i nadal przejawiam wbrew oczywistym oczywistościom czyli obowiązkowym zajęciom ) od szóstej po południu do północy. Moje weekendowe bytowanie to klasyczne wąpierze życie by było, gdyby nie to trzygodzinne łapanie słoneczka ( słoneczkowałam i nie myślałam wtedy o żadnych świątecznych porządkach, no bezczelnie się leniłam ). I tak minął mi ten ostatni przedświąteczny weekend, na uprawianiu nielubianego sportu przy akompaniamencie ciepłego jak futerko głosu Barrego Withe'a , z przeszkadzającymi kotami w charakterze rozrywkowego przerywnika i ciężkimi, uperfumowanymi wyrzutami sumienia.
niedziela, 13 grudnia 2015
Kilka uncji zapachu czyli perfumy z czasów pani Gabrieli Z. - tajemnicze pachnidła
Eau de lys, eau de perle, eau de fěe, "welutina Raya, nieśmiertelna welutina!". Cholernie się namęczyłam szukając tych wszystkich, wymienionych przez Zapolską pachnideł. Trzy pierwsze "eau" to po prostu może być wszystko, znaczy nie chodzi o żadną konkretną markę perfum czy wód kolońskich, tylko raczej o typ zapachu. Woda liliowa, woda perlista, woda wróżek - rany, jakoś żadne konkrety mi pod to nie podeszły. Z welutiną Raya jest jeszcze ciekawiej, wygląda na to że to nie były żadne perfumy tylko pachnący puder. Jednak na 100% nie jestem tego pewna. Badania historyczne zdechły, bo nie znalazłam źródełek. Znaczy "nieśmiertelna" welutina ( nawet pisana przez v ) okazała się totalnym trupiszonem i to bardzo solidnie pogrzebanym.
Najłatwiej wyobrazić sobie wodę o zapachu lilii. Ciężkawe to do bólu głowy ale pasujące do czasów Fin de siècle, epoki z pozoru jeszcze solidnie przesiąkniętej mieszczańską dziewiętnastowieczną "porządnością", tak drogą sercu królowej Wiktorii, ale już z czającym się dekadenckim urokiem Oskara Wilda, swobodnym rozpasaniem muz Toulouse Lautreca, wolną miłością à la Przybyszewski.To był ten czas kiedy namiętnie skrapiano się perfumami czy wodami o mocnej woni heliotropu peruwiańskiego czy tuberozy ( niezamężne panienki nie powinny się tuberozowym zapachem "zaciągać" bo wg. ówczesnych znawców "psyche kobiecej", rzecz jasna samych facetów, mogą dostać histerii czyli przeżyć nieuprawnioną, bo nie z małżeńskiego pożycia wynikającą rozkosz ). Takie ciągnące się za kobietami kwietne smugi zapachowe musiały być remedium na braki higieniczne, kąpieli zażywano w środowisku używających perfum wcale nie tak często. Europejczycy z przełomu wieków XIX i XX uważali cotygodniowe ablucje całego ciała za zupełnie wystarczające. Znaczy Belle Époque nie śmierdziała jak wiek XVII, ale nie pachniała też tak pięknie jak to się powszechnie sądzi. Myślę że dlatego ciężkie kwietne perfumy i wody w XIX wieku były tak popularne, przy takich liliach , tuberozie czy heliotropie żaden średniej klasy i siły smrodek nie ma szans. Skrapiano się tymi pachnidłami obficiej niż dziś, damę czy eleganckiego mężczyznę dawało się wyczuć z daleka ( ha, i tak nie było zbyt wonnie, na początku XIX wieku cesarzowa Józefina używała ulubionych piżmowych czyli "odzwierzęcych" perfum w ten sposób że sześćdziesiąt lat po jej śmierci, ich zapach nadal unosił się w jej buduarze ).
Eau de perle i eau de eau de fěe są znacznie trudniejsze do wyobrażenia - jaki zapach kojarzy Wam się perłowo, a jaki wróżkowo? Czy to były wonie oparte na jednym, dominującym zapachu czy też bardziej skomplikowane kompozycje zapachowe? Naturalne czy już z odrobiną sztucznideł? Uff, strefa mroku, nie jestem perfumologiem i ciężko mi się rozeznać w labiryncie z zasadzkami jakim jest historia XIX - wiecznych perfum i wód używanych przez polskie elegantki. Perfumy i wody kolońskie i perfumowane sprowadzały tzw. magazyny czyli odpowiednik późniejszych domów towarowych lub początkujące dopiero na ziemiach polskich drogerie ( "droguerie" to francuska ogólna nazwa surowców farmaceutycznych, substancji chemicznych, farb, jak też określenie zajęcia osoby, która prowadzi handel tymi artykułami - drogiści gdzieś tak pod koniec XIX wieku rozeszli się z aptekarzami, co prawda nie do końca bo do dzisiaj farmaceuci handlują kosmetykami, niby leczniczymi, he,he ). Głównie były to perfumy i wody francuskie, najbardziej cenione przez klientów. Mimo tego że podobno mamy tradycje perfumiarskie że hej ( pierwsze prawdziwe perfumy a właściwie to co dziś nazywamy wodą kwiatową, czyli "larendogra" - "L'eau de la Reine de Hongrie" - powstały w XIV wieku dla córki Władysława Łokietka, Elżbiety królowej Węgier ) w "rozebranej" Polsce działały tylko jakieś małe manufaktury kosmetyczne, nic poważnego. Zatem Piver, Guerlain, Brocard ( Francuz który zdobył Moskwę, poszło mu znacznie łatwiej niż Napoleonowi, stworzył w Rosji pierwszą z prawdziwego zdarzenia firmę kosmetyczną ), Roger & Gallet to były uznane domy perfumiarskie, których wyrobami skrapiały się eleganckie panie i eleganccy panowie w Polsce na przełomie wieku XIX i XX.
Wody kwiatowe zwane później toaletowymi bądź perfumowanymi to roztwór olejków eterycznych i innych chemicznych substancji w alkoholu. O klasyfikacji zapachu stanowi zawartość "substancji wonnej" w rozpuszczalniku, wiadomo perfumy bardziej nasycone "zapachniaczem", woda toaletowa i perfumowana zawierają mniej "zapachniacza". Jednak na wody pachnące istniały sobie odrębne przepisy, nie koniecznie ich zapach wiązał się z zapachem konkretnej marki perfum ( dziś też niektóre firmy wypuszczają tylko wody perfumowane, prawdziwych perfum po prostu nie robią bo klientela używa mniej silnych pachnideł ). Taka na przykład woda heliotropowa składała się z: dwu kropli heliotropiny, 15 minim ( mililitrów? ) olejku różanego, pół kropli olejku z bergamotki, pięciu minim olejku neroli, dziesięciu uncji alkoholu, sześciu uncji wody. Do stworzenia eau de perle i eau de eau de fěe na pewno nie używano wyciągu z pereł czy wyciągu z wróżek, to musiały być bardziej skomplikowane wonie stworzone przez zmieszanie większej niż w przypadku prostej wody heliotropowej ilości substancji zapachowych. Mogę puścić wodze wyobraźni, bo pewnie wyroby różnych perfumiarni sprzedawane pod tymi nazwami mogły różnie pachnieć, musiały się tylko utrzymywać w konkretnym typie zapachu ( kwiatowym, korzennym, cytrusowym czy drzewnym ). Eh, co mi tam, jak szaleć to szaleć - wyobraźnia pracuje, mój nos chciałby żeby eau de perle pachniała jak kwiat jaśminu z delikatnym wspomnieniem neroli, a eau de fěe woniała zwyczajnym groszkiem pachnącym. Teraz przelać do tylko do odpowiednich buteleczek ( firmowe butelki do perfum powstały dopiero w drugiej połowie XIX wieku i wtedy nie było w dobrym tonie ustawiać takie firmówki na toaletce światowej damy, więc zamawiano takie pojemniczki na wonności jak widać na rycinach ilustrujących dzisiejszy wpis ) i obficie się polewać.
Na koniec wonnych przygód z panią Gabrielą Z. cytacik z czytadła "Sezonowa miłość":
"- Idźcie sobie! - rzuciła się Tuśka - robicie tu piekło... mnie głowa boli, a potem wasz serdak cuchnie jak powietrze!...
Gaździna uczuła się dotknięta.
- Serdak je nowy i nicem nie trąci! - wyrzekła wychodząc z izby - to nie serdak, to ja... ze starości!"
czwartek, 10 grudnia 2015
Kilka uncji zapachu czyli perfumy z czasów pani Gabrieli Z. - fiołkowe omdlenia
Kiedy Zapolska pisała czytadło "Sezonowa Miłość" perfumy o zapachu fiołków były już klasyką. Zapach uroczych Violettes od dawna był bardzo ceniony przez damy ( i nie tylko ), więc nie ma się co dziwić że od dawien dawna starano się ujarzmić i zatrzymać efemeryczną i delikatną woń fiołków na dłużej. Teraz będzie klasycznie - już starożytni Grecy kochali fiołki, ponoć miały rosnąć w ogrodzie nimfy Calypso, opiewała ich urok Safona, były kwiatami którymi Kora vel Persefona witała się ponownie z ziemskim światem po długim pobycie u Hadesa ( ponoć fiołki odegrały pewną rolę w jej porwaniu ). Ateńska agora pachniała sprzedawanymi fiołkami, pachnące kwiatki towarzyszyły ucztom i wszelkim innym przyjemnościom antycznego greckiego życia. W wiekach średnich zaczęto fiołki kojarzyć z Maryją, w czasach renesansu symbolika fiołków jako kwiatów Świętej Dziewicy była już solidnie rozpowszechniona ( lilia i róża w roli symboli kojarzonych z matkią Jezusa oczywiście dystansowały inne kwiaty, ale fiołek całkiem nieźle dawał sobie radę ). Skromne fiołki wpasowały się też w "naturalizacyjny" trend jaki pojawił się w filozofii i literaturze pod koniec XVIII wieku. Stąd już tylko mały kroczek do epoki romantyzmu, która była epoką fiołkową. Fiołki były wówczas chyba najpopularniejszymi kwiatami, ich wizerunki zdobiły niemal wszystkie części damskiej garderoby. Obecne na dodatkach typu wachlarz czy emaliowana brosza, wpięte w dziwaczne fryzury kobiet "bladozielonej epoki dyliżansów", wraz z niezapominajkami i konwaliami tworzyły ulubiony kwietny tercecik w królestwie Biedermeieru.
Największą karierę zrobiły fiołki z Parmy, słynne Violetta di Parma. W czasach renesansu, gdzieś na początku XVI wieku, mieszkańcy Italii uznawali za najbardziej pachnące fiołki pochodzące z okolic........ Konstantynopola. Być może było to spowodowane rozczytywaniem się w ponownie odkrywanej literaturze starożytnej Grecji, ale możliwe jest że odmiany pochodzące z Lewantu rzeczywiście pachniały intensywniej. W okolicach Neapolu tradycyjnie wiązano najmocniej pachnące fiołki z przybyciem rodziny Burbonów, panujących tu w XVIII stuleciu. Lokalna nazwa oszałamiająco pachnących fiołków to Violetta Portoghese. Z Neapolu do Parmy blisko, stąd podejrzenie że fiołkom parmeńskim tak samo blisko do wschodnich rejonów basenu Morza Śródziemnego jak i do nadatlantyckich rejonów Półwyspu Iberyjskiego. A jak to jest naprawdę w świetle dzisiejszej wiedzy? Najbardziej podejrzanym o bycie protoplastą fiołka parmeńskiego jest fiołek biały ( Viola alba Besser ). Roślina ta wytworzyła cztery podgatunki: Viola alba Besser subsp. alba – to podgatunek występujący na północny zachód od Alp, od południowej Francji do Polski, Viola alba Besser subsp. dehnhardtii - podgatunek występujący w regionie śródziemnomorskim, Viola alba Besser subsp. scotophylla - podgatunek występujący we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, w basenie Morza Czarnego, do Włoch, Austrii i Szwajcarii, Viola alba Besser subsp. thessala - podgatunek występujący w Grecji. Fiołek biały występował niegdyś w Polsce, na dwóch stanowiskach, niedaleko Nowego Sącza i Dukli. Niestety w chwili obecnej jest uważany w Polsce za roślinę wymarłą. Fiołki parmeńskie są mieszańcami fiołka białego ( podgatunków z najcieplejszych rejonów ) z innymi gatunkami fiołków. Tak by wynikało z przeczytanej krótkiej notki RHS, odmiany tych fiołków oznacza się tylko krótkim łacińskim Viola, bez oznaczeń gatunkowych. Wygląda na to że to nieźle zakręcone hybrydy, efekt wielokrotnych krzyżowań. Czy można je uprawiać w Polsce? Śmiem wątpić, gdyby można je było w naszym klimaciku hodować, to prababki ogrodniczki nie przepuściłyby takiej okazji. Roślina prosta w uprawie, dość długo kwitnąca ( ponoć dłużej niż nasze fiołki ), nadająca się na wykwintne szaleństwa cukiernicze i bardzo w guście XIX stulecia. Nie ma zmiłuj, w XIX wieku żadna szanująca się ogrodniczka i żaden szanujący się ogrodnik nie zrezygnowałby z tej uprawy, gdyby tylko była możliwa. Myślę że z fiołkami parmeńskimi jest podobnie jak z delikatniejszymi przylaszczkami japońskimi, roślina może przeżyć w naszym klimacie bezproblemowo serię łagodnych zim, przy pierwszej ostrzejszej odfrunie z królikami. Znaczy jak chcemy uprawiać fiołki parmeńskie to tylko "nocniczkowo" ( określenie Basi na uprawę mini skalniaczków w maluchnych doniczuszkach ), w tzw. zimnej szklarence.
Pod koniec XVIII i na początku XIX wieku piękne fiołki z Parmy przestały być roślinami spotykanymi tylko w Italii. Fiołki parmeńskie uprawiano w ogrodach Châteaux de Malmaisone, należących do miłościwie panującej na Napoleonie cesarzowej Józefiny. Jednak to nie jej imię najczęściej łączone jest z fiołkami, lecz imię jej następczyni na Napoleonie, Marie Louise. Po klęsce Napoleona pani Bonaparte z domu Habsburg otrzymała w ramach rekompensaty za utracone cesarstwo księstwo Parmy. Została Duchesse de Parme i to całkiem niezłą diuszesą. Co prawda życie osobiste księżnej dalekie było od mieszczańskich ideałów ( pierwszy mąż to uzurpator, dwoje jej dzieci z drugiego związku przyszło na świat zanim Napoleon kipnął na Świętej Helenie, ów drugi związek uświęcono dopiero po owym kipnięciu, trzeci zaś był utrzymywany w głębokiej tajemnicy ) ale poddani ją uwielbiali. Marie Louise pochowano w Wiedniu, jako cesarską córkę, ale mieszkańcy Parmy nie do końca się z tym pogodzili. Były żądania przeniesienia jej ciała do Parmy, rzecz jasna starannie ignorowane. Parmeńczycy jednak nie odpuścili i grób w Wiedniu potomkowie jej dawnych poddanych dekorują parmeńskimi fiołkami. Księżna kochała fiołki, więc to najlepsze co mieszkańcy Parmy mogli zrobić aby uczcić jej pamięć. Fiołkową księżnę rozsławiła nie tylko akcja z jej grobem ale przede wszystkim perfumy, których stworzenie zleciła pewnemu męskiemu zakonowi. Mnisi spisali się świetnie, receptura perfum była strzeżona a na wytworzony zapaszek wyłączność miała Marie Louise zwana teraz swojsko z włoska Maria Luigii. Po śmierci księżnej w 1847 roku ponoć już żadna dama nie roztaczała z takim wdziękiem fiołkowych woni, widać te lekkie perfumy wyjątkowo pasowały do tej kobiety. W roku 1870 prawo do produkcji perfum wg. receptury przeznaczonej dla księżnej Marii Luigii otrzymał pan Lodovico Borsari. Firma produkuje do dziś perfumy "Viotetta di Parma" ( niestety już o zmienionej czyli "unowocześnionej" formule ). To chyba najsłynniejsze fiołkowe perfumy świata.
Zapolska wspomina jednak o perfumach z fiołków nicejskich "Violettes de Nice", skąd taki rozrzut geograficzny? Ano stąd że uprawa fiołków parmeńskich świetnie udaje się w południowej Francji, w Prowansji w XIX wieku wyrosło sporo plantacji tej rośliny doskonale rosnącej w cieniu drzew migdałowych czy oliwek. No i francuskie destylarnie zapachów pracowały na pełnych obrotach ( w produkcji fiołkowego zapachu miały udział też moje ukochane bródki, a konkretnie to podsuszone kłącza Iris x germanica var. florentina ). Jednak centrum fiołkowej Francji to nie Nicea, Mentona czy nawet osławione Grasse, pępek francuskiego fiołkowiska znajdował się w XIX wieku w Tuluzie ( i zdaje się że jest tam do dzisiaj ). Ponoć pierwsze fiołki parmeńskie pojawiły się w Tuluzie dość wcześnie. W rejonie tego miasta wyhodowano nowe odmiany, bardzo w guście epoki czyli baaardzo pełnokwietne . W 1854 słynna Viola 'Parme de Toulouse' podbiła serca odpoczywającego na Cote'd'Azur eleganckiego towarzystwa. Nie tylko wąchano ten cud ale i podjadano, kandyzowane fiołki ozdabiały wymyślne desery serwowane arystokracji uciekającej przed zimą i nieciekawym przedwiośniem zimniejszych stron kontynentu na Riwierę. Na Lazurowym Wybrzeżu brytyjska arystokracja robiła za korpus inwazyjny, więc nie trzeba było długo czekać na pojawienie się pierwszego masowego wysypu fiołków parmeńskich w Albionie. Uprawiano je głównie w Kent, Sussex i Devonshire ( co prawda pierwsze parmeńczyki zostały sprowadzone do Anglii już w 1816 roku - oryginalny "parmeńczyk" jako Viola 'Neapolitan', bardzo pełnokwiatowe odmiany jako Viola 'Pallida Plena' vel Viola 'Suavis Pallida Plena Italica', ale to raczej w charakterze egzotu, ciekawostki a nie rośliny zdatnej do uprawy w angielskich ogrodach ). Większość odmian fiołka parmeńskiego wyhodowano w XIX wieku, w latach trzydziestych wieku XX te śliczniochy zaczęły popadać w zapomnienie, inny już był świat i woń fiołków nie bardzo do niego pasowała. Razem z woniami rezedy, lawendy, fiołkowe aromaty stały się zapachem prababek. Świat ogarnęła wojna a po niej mało kto już nad fiołkami się pochylał. Dzisiaj wiedza o tym że istnieje coś takiego jak fiołek parmeński jest przekazywana za pomocą etykietki na buteleczce perfum. Większość ogrodowych myśli pewnie że te parmeńskie fiołeczki to nic innego jak zwyczajne odoratki, na szczęście Gabriela Z. tą "nicejską" wonną zagwozdką nie pozwoliła i mnie tkwić w błogiej nieświadomości.
Teraz będzie o odmianach, jakby znaleźli się chętni do uprawy "nocniczkowej" lub kaskaderskich wyczynów w gruncie. Roślinki można nabyć w niektórych szkółkach brytyjskich i francuskich.
'Parme de Toulouse' z 1854 roku - jasnofioletowe płatki bielejące ku środkowi, pełny kwiat.
'Marie Louise' z 1865 roku - odmiana uchodząca za najlepszego fiołka parmeńskiego. Dość odporna na chłody i rzadko wypadająca ( hym, w odpowiednim klimacie ). Bardzo duże kwiaty w kolorze fioletu, podwójne, o białawym centrum płatków.
'Duchesse de Parme' z 1870 roku - bardzo jasno lawendowe płatki, białe centrum pełnego kwiatu.
'Lady Hume Campbell' znana też pod nazwą 'Gloire d’Angoulême' odmiana z roku 1875 - jasno lawendowe płatki, pełny kwiat.
'Conte di Brazza' vel 'Swanley White' lub 'White Parma' z 1880 roku - biały, pełny kwiat z żółtawym środkiem
'Madame Millet' z 1884 roku - kwiaty różowe, jedna z najpopularniejszych XIX - wiecznych odmian.
'Mrs. John J. Astor' z 1895 roku - kwiaty lawendowo - różowe
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Agatkowy Award czyli niespodziewanka
Kolejny wpis miał być też uperfumowany a tu siurprajs, Agatek postanowiła mnie uhonorować Liebsting Award. Przyznam bezczelnie że ja nawet nie wiedziałam co to jest, choć wydaje mi się że kiedyś coś tam czytałam na blogu Talibry. Agatku bardzo dziękuję za wyróżnienie, moim zdaniem bardzo na wyrost mi przyznane ( robię błędy stylistyczne, ortograficzne, że o literówkach i kulejącej interpunkcji ledwie napomknę ).
Zasadą jest że wyróżniony ( a ) blogger ( ka ) odpowiada na parę pytań zadanych przez osobę, która wyróżniła blog. Agatek postanowiła "przepytać mnie na okoliczność":
1) Dlaczego postanowiłaś pisać bloga?
Dlaczego powstał blog czyli o anielskim charakterze blogującej
2) Co najbardziej podoba Ci się w blogowym świecie?
Zakręcone pomysły blogujących. Ludzie nie o wszystkim chcą pisać na forach , zresztą nawet nie powinni bo modkowie mogli by oszaleć. Fora vel forumy są tematyczne i jakoś trzeba porządkować dyskusję żeby nie brnęła na manowce. Blogi to prawie pełna swoboda i blogujący bez krępacji się prezentują. Oczywiście że się przy tym kreują, ale każde pozytywnie ruszenie głową jest dobre. Ludzie mają niesamowite pomysły, które nie mieszczą się w innych formach wirytualnego życia, blogi umożliwiają ich pokazanie - choćby to było coś tak "dziwnego" jak życie w podróży, bez stałego adresu, czy grzebanie w błocie w poszukiwaniu resztek starych narzędzi rolniczych! Tweety czy tam inne "fejsy" to króciutkie pitu - pitu, coś bez znaczenia, typu "Wstałem, zrobiłem kupę, była zielona, no to poszedłem do pracy". Info a nie story.
3) Jaka jest twoja największa pasja i czy ją realizujesz?
Bardzo kocham ogrodowanie, ale uważam żeby "plusy nie przesłoniły mi minusów", że zacytuję prezesa Ochódzkiego. Moja pasja ewoluuje, zmienia się wraz ze mną. Szczęśliwie ogrodowanie, mimo że jest stylem życia ( blisko mi do tych wariatek ogrodowych z angielskiego country ), nie przesłania mi całego świata. Monotematyczność bywa nużąca i dlatego mój blog jest tylko w zasadzie ogrodowy.
4) Wybierając się na bezludną wyspę i mogąc zabrać tylko coś jednego, co by to było?
Telefon satelitarny z zakodowanym numerem straży wybrzeża ( natychmiastowa ewakuacja, ratunek najszybszy jak to tylko możliwe ).
5) Jakie są twoje najbliższe plany, które chciałabyś zrealizować?
A co tam bliskie plany! Jak szaleć to szaleć. Chcę zjeść beignets w Café du Monde w Nowym Orleanie, zobaczyć Lofoty podczas długiego północnego lata, odwiedzić Ewandkę i Krzysia w pełni irysowego sezonu ( może się uda ), Japonię jesienną porą, wrócić do Pragi w porze kwitnienia sadów ( to się chyba akurat uda ), kupić kotom obróżki wysadzane pięknymi kamorkami, zdobyć języczniki które zachwyciły mnie w Garden House, wyhodować esdebiaka który zwali Roberta z nóg, choć dotknąć kimona które stworzył Itchiku Kubota, zapiąć na grubym przegubie łapy prześliczną bransoletkę Lydii Courteille ( tę z różami i małpkami ), przeczytać książkę "Bohater o tysiącu twarzy", powąchać prawdziwe perfumy "Bal a Versailles", znaczy takie sprzed "przeformułowania" ( zgroza co się dzieje z perfumiarstwem ), wychowawczo wtłuc w przebraniu jednemu mojemu znajomemu i udawać że to nie ja tylko tzw. strona pokrzywdzona przejrzała na ślepia i mu manto sprawiła ( muszę zebrać grupę, sama wychować nie dam rady ), zrobić ciasto pod tytułem "Jeż" albo "Kopiec mrówek" na święta ( zdaje się że to jest gryplan najbliższy ). To tak króciutko, he, he. W gruncie rzeczy to takie zwykłe marzonka, które może ( kiedyś ) uda się zrealizować.
6) Twoje trzy życzenia gdybyś złowiła złotą rybkę?
Daj Kochana Rybko bezcenne zdrowie, jak ono jest to właściwie wszystko jest OK. No i żeby moi bliscy, zwierzęta, przyjaciele cieszyli się zdrowiem ( szczególnie ta dwójka, która się zdrówkiem nie cieszy, tylko pielęgnuje ulubione urojone choroby ). No i dorzuć trochę kasy na tę Luizjanę i Japonię z Norwegią.
7) Twoje ulubione miejsce na świecie i dlaczego?
Kiedyś myślałam że takowe mam, dziś wiem że ulubione miejsca to nie tylko przestrzeń ale i czas. Kraina mojego dzieciństwa nie istnieje, miasto mojej młodości ( wiecznej rzecz jasna ) odfrunęło z królikami, miejsca chętnie nawiedzane przeze mnie też zdążyły się zmienić. Do niektórych nie mam ochoty wracać, za dużo wspomnień. Obecnie dobrze się czuję tu gdzie mieszkam - jestem dumnym łódzkim menelem całkiem znośnie prosperującym w zdychjącym mieście ( Ódź zawsze zdychała, paradoksalnie chyba najbardziej w czasach największej prosperity ). Mam tu rodzinę, przyjaciół i własne ścieżki, jest w porzo. Z godną tytką na flaszki jeżdżę tramwajami bez migawki ( mijając MOPS, na który nawet nie rzucę okiem, bo moja kasa z innych jest źrodełek ), czasem to nawet od krańcowki do krańcówki ( bo przyjaciół mam po mieście "rozrzuconych" ). Jem szlachetne łódzkie potrawy, takie jak: zalewajka, dziad, kapłonek czyli bida. Z chleba nie robię kanapek tylko sznytki, nie kupuję bułki paryskiej tylko angielkę, chata to dla mnie hawira. W rachunkach mylę się zawsze na swoją korzyść ( cóż bardziej łódzkiego ), instynktownie wyczuwam plajtę firm czy państw ( powinni w "sprawie greckiej" zatrudnić mnie w charakterze Kasandry przynajmniej dziesięć lat temu, ale wtedy nie mogliby się na tej plajcie co poniektórzy obłowić, he, he ). Jestem obyczajowym lewakiem i gospodarczą konserwą. więc dobrze mi w moim "złym mieście" ( prawdziwe miasto zawsze jest złe, choćby z powodu socjalnych kontrastów - tak jest na całym świecie ). Szczęśliwie w Odzi prawie nie występują celebryci tylko normalni pijacy, ćpacze i przedstawicielki i przedstawiciele najstarszego zawodu dumni z jego tradycji, zatem żadnego zadęcia i nieszczerości, pozowania na "kogoś". Całej tej fabryki robiącej z cudzej głupoty albo nieszczęścia widowisko dla podobnie głupich i nieszczęśliwych. Menele łódzcy odarci z blichtru, samoświadomi, okrutnie rzucający się w oczy są dokładnie tacy sami i występują w podobnej ilości jak trzydzieści lat temu ( jednemu starszemu panu, który jest zresztą dobrym aktorem, wspomnienia się zatarły albo żal za minioną młodością nałożył różowy filtr na hipokamp ). Oprócz nich w łódzkim bagienku taplają się tzw. przeciętne osobniki, które tylko od czasu do czasu ciągnie do menelstwa ( niby mieszczańskie normy, ale nie do końca, he, he ), osobniki głuche i ślepe na wszystko co nie jest czymś co przekłada się na pieniądze ( zazwyczaj ciążą ku i dążą do władzy, więc "upadlają" się skrycie ), artyści życia i i nie tylko życia, którym jest nieraz bardzo blisko do bycia prawdziwym menelem, oraz ci , którzy z naszego bagienka wyjechali ale na tyle im miasta brakuje że sobie choć na nie ponarzekają ( ulubionym łódzkim sportem jest narzekanie na paskudność Odzi ). To jest w tej chwili "moje miejsce". Czy będzie nim na zawsze? Nie wiem, świat się zmienia - może za jakiś czas wyniosę się w dzikie ostępy, za rodziną czy przyjaciółmi. Może jakiś inny kawałek świata zostanie "moim miejscem", inne będą moje ścieżki, inny ugorek zostanie moim ogrodem. Inny stawek czy bagienko będzie moim bagienkiem. Jestem na tyle stara że już wiem że wszystko się zmienia a ulubione miejsca zostają tylko wspomnieniami spędzonego w nich czasu.
Dobra teraz czas na moje nominacje:
Ogród Danieli
W Jędrzejówce u Poll
Kwiatowa 22
i pytanka:
1.) Dlaczego piszesz blog a nie wyżywasz się tyko na portalach społecznościowych?
2.) Blog tematyczny czy tematy ( różne ) na blogu - w jakim kierunku będzie się rozwijał Twój blog?
3.) Czy Twoje blogowanie przełoży się na inną formę działalności ( biznesy, pisanina pieniężna, znaczy za pieniądze, zaproszenie reklamodawców i tym podobne ekscesy )?
niedziela, 6 grudnia 2015
Kilka uncji zapachu czyli perfumy z czasów pani Gabrieli Z. - koniczynowo i "całkiem naturalnie"
Mijający tydzień był dla mnie naprawdę dziki, z jednej strony musiałam "odhaczyć" mnóstwo spraw, z drugiej to podczas tego "odhaczania" solidnie się przeziębiłam i wieczorną porą leżałam prawie martwym bykiem i straszyłam znajomych, którzy zamiast mojego zwykłego głosu w słuchawce telefonicznej, słyszeli faceta po tzw. trzydniówce. Pełna zgroza! Na szczęście dzięki okładom z kotów i połykaniu tranowych kapsułek i straszliwych ilości witaminy C w kroplach, w miarę szybko dochodziłam do stanu normalnej używalności. Trzeci wieczorek zalegania nie został przespany tylko poświęcony lekturze. Sięgnęłam po pierwszą z brzegu świeżo przyniesioną do domu i zapółkowaną książczynę, mając nadzieję że będzie to pozycja, która nie przegrzeje mi zwojów. Kuźwa, "Sezonowa miłość" Zapolskiej, ramota napisana miejscami młodopolską, czasem niemal katorżniczą polszczyzną! Obyczajowo i psychologicznie to jest pre Nałkowska. Zapolska miała świetne wyczucie sceny, niestety za to kompletnie nie miała moim zdaniem wyczucia gatunku literackiego, jakim jest powieść. O ile postacie są pełnokrwiste ( o dziwo najmniej "krwisty" Żebrowski jest chyba jedną z najciekawszych postaci, którą udało się stworzyć Gabrieli ), dialogi są w miarę, o tyle rozmyślania nad jestestwem, rolą kobiety, konwencjami społecznymi i tym podobne pitu - pitu są ciężkostrawne, sprawiły że czułam że wcale nie wyłażę z tego cholernego przeziębienia. Jakby nawet pogarszać mi się zaczęło! Jedyny ratunek to było natychmiast znaleźć sposób na strawienie tej opowieści o romansie w dzikim i bliskim naturze Zakopanem z początku wieku XX. Postanowiłam sprawę potraktować pod kątem opisów ówczesnej mody, żarełka, znanych mi miejscówek z Zakopca i nie włazić zbyt mocno w buty literackich postaci, bo pomiędzy nimi a mną jest przepaść pokoleniowa wielka jak Wielki Kanion.
No i w tym szaleństwie znalazłam metodę. Zainteresowały mnie perfumy, których nazwami operowała Zapolska. Zaczęłam zastanawiać się jak mogły wonieć i wyglądać owe słynne "Trèfle Incarnant". Coś mi się tak z nazewnictwem karcianym kojarzyło, te trefle itd. . Woń pewno z tych drażniących i bynajmniej nie słodkich, żadna tam pikietka tylko faraon i poker - zimno i wyrachowanie. Ha, i oczywiście byłam durna jak rzadko, wyszedł mój brak znajomości lingua latina przełomu wieku XIX i XX czyli języka francuskiego! No żenua, że pozwolę sobie spolszczyć, he, he. Trèfle incarnat vel trèfle du Roussillon to Trifolium incarnatum , po prostu paszowa koniczyna. Braki w wykształceniu czym prędzej zwaliłam na chorobę ( że niby przez osłabienie nie zajarzyłam ) i prześledziłam sobie w necie historię naszej koniczynki. Odetchnęłam z ulgą że jednak nie byłam totalnie słabo kojarzącym tumanem, bo dotarło do mnie że koniczyna o takim kształcie kwiatów wcale u nas nie jest taka popularna i tzw. inkarnatka mogła być mi zwyczajnie nieznana. Na naszych łąkach króluje koniczyna łąkowa zwana inaczej koniczyną czerwoną Trifolium pratense. Owszem pachnie, ale nie oszałamiająco. W rejonach nadmorskich jej podgatunek też nie wydziela wspaniałych woni. Gatunek jest wprawdzie wielce dla ludzkości zasłużony, uprawia się go od XI wieku ( od XVII tak bardziej intensywnie ), ale te uprawy to albo zielarstwo ( koniczyna czerwona to taka miniapteka - różnie podawana ma łagodzić spory zbiór chorób ) albo robienie dobrze bydełku ( pasza ) i glebie ( koniczyna jest rośliną wzbogacającą glebę w azot ). O perfumiarstwie głucho! Koniczyna czerwona często krzyżuje się z koniczyną pogiętą Trifolium medium. Ten gatunek z kolei krzyżuje się z koniczyną pagórkową Trifolium montanum i koniczyną dwukłosową Trifolium alpestre oraz dość rzadko u nas występującą koniczyną długokłosową Trifolium rubens. Prawdziwe zamieszanie na tych łąkach, chyba nigdy nie zaryzykuję przypisania różowo kwitnącej koniczyny w naturze do jakiegoś określonego gatunku, he, he.
Od lewej Trifolium medium, Trifolium montanum, Trifolium pratense, Trifolium rubens. Pominęłam przy tej koniczynowej wyliczance koniczyny "mniej popularne", czyli wcale z łąkami nie kojarzone - koniczynę polną Trifolium arvense , kwacholuba nie nadającego się na paszę ( ale radośnie tworzącego mieszańce z koniczyną łąkową, he, he ) i rzadko w Polsce występującą w naturze ( ale chętnie uprawianą w ogrodach, bo urodna ) koniczynę pannońską Trifolium pannonicum. Żadna z tych koniczyn nie pachnie na tyle mocno żebym podejrzewała ją o posiadanie niezbędnej dla perfumiarstwa ilości olejków eterycznych. Jedynie nasza białawo kwitnąca koniczyna biała zwana też rozesłaną, Trifolium repens, pachnie na tyle silnie że można ją podejrzewać o użyczanie woni ( ponoć zapach wyczuwalny jest w miodzie, bo w przeciwieństwie do koniczyny czerwonej zapylanej głównie przez trzmiele, nektar koniczyny białej jest dostępny również dla posiadających krótsze języczki niż trzmiele pszczół miodnych ).
Koniczyna krwistoczerwona czyli Trifolium incarnatum w Polsce jest rośliną uprawną. Żadna z niej bylina, zazwyczaj jest jednoroczna, rzadko dwuletnia. Pochodzi z basenu Morza Środziemnego, w Europie zachodniej i środkowej naturalizowana, uprawiana głównie na paszę ( odmiana sativum ). Te urocze wonie będące w czasach Belle Époque perfumiarskim hitem, zastosowała firma L.T.Piver. To jedna ze najstarszych do dziś działających francuskich perfumiarni. Powstała w 1774 roku, i niemal od razu zasłynęła jako źródełko dobrych perfum, po nazwaniu sklepu "La Reine des A Fleurs". Grunt to odpowiednia nazwa, he, he! Jednak nazwa nazwą, a perfumy musiały być naprawdę dobre, bo Piver był głównym dostawcą dla dworu Ludwika XVI. "Trèfle Incarnant" powstały pod koniec XIX wieku, konkretnie to wprowadzono je do handlu w roku 1896. Teraz będzie wielkie ha, ha, ha, bo świeżo pachnąca koniczyna którą zachwycały się ówczesne elegantki nie miała nic wspólnego z olejkami eterycznymi pozyskiwanymi naturalnie. "Trèfle Incarnant" to jedne z pierwszych fougère, perfum zawierających sztuczne substancje zapachowe. Tralala, tę woń natury stworzono na bazie tego co dziś widzimy w składzie kosmetyków jako amyl salicilate. Te wszystkie siankowate, kumarynowe zapachy, teraz głównie przeznaczone dla mężczyzn to właśnie to - a zaczęło się od zatrudnienia w L.T. Piver profesora Faculté de Sciences de Sorbonne, pana George Darzens. Oczywiście damom z przełomu XIX i XX wieku do głowy nie przyszło że taplają się w chemii, toż one wybierały zapach natury i wolności, he, he, he. Natychmiast myślę o słowach jednego z bohaterów XIX - wiecznej powieści dla młodzieży "Róża bez kolców", który twierdził że kobiety za życia kochają smołę ( wiele substancji zapachowych jest uzyskiwanych z takich ropopochodnych smół ) w której przyjdzie im przebywać po śmierci. I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy wpis.
sobota, 5 grudnia 2015
Ogrodowa "tęsknica" - grudniowe wieczorne rozmyślania "siewne"
W ogrodzie to zasadniczo roślinne puchy, choć zwierzątka przy takiej pogodzie hulają sobie w najlepsze. Jeże powinny słodko chrapać ale urządzają sobie grudniowe garden party, nawet nie chcę wiedzieć z czym w charakterze przekąski ( no bo ślimory raczej nie mają już co podżerać i te nieliczne osobniki, którym udało się przeżyć letnie polowanka jeży, na zdrowy rozum powinny paść z głodu ). Sroki i gawrony są jak zawsze bezczelne i wcale nie żałuję że koty je ganiają. Zresztą mam wrażenie że to niby odfruwania tuż sprzed kocich łap to takie markowane ucieczki. W końcu ptaszydła odlatują tylko ze dwa, trzy metry, bynajmniej nie wzbijając się wysoko i zaczynają przeraźliwie skrzeczeć. Czysta prowokacja! No ale takie obserwacje to ja sobie urządzam za dnia albo o zmierzchu ( jeże jak zwykle imprezują nocą, o szarej godzinie towarzystwo dopiero się rozkręca ). Wieczory długie, ciemne jak wczesne średniowiecze i gdyby nie "rozrywki inne" przyszłoby mi zakopać się w gawrze i zamiast jeży uderzyć w kimono. W ramach rozrywek prawie zimowych przeglądam moje stare książki, odziedziczone po Babci Wiktorii. W łapy wpadła mi super pozycja - przedwojenny albumik botaniczny wydany przez producenta kawy zbożowej "Enrilo" ( slogan reklamowy "Chcesz być piękny i miły? W kawie Enrilo znajdziesz zdrowie i siły" ). Oprócz bardzo dokładnego omówienia cyklu uprawy cykorii w albumie jest mnóstwo rycin roślin, uszeregowanych hym....tego..... tak jakoś mało botanicznie. Są drzewa iglaste, są liściaste, nagle są drzewa owocowe i uwaga - drzewa i owoce egzotyczne ( przez moment mnie od tego układu zamroczyło i wydawało mi się że ananasowce nie zawsze były epifitami, he, he ). Potem to idzie dział warzywny i owocowy, chwasty, zboża i kwiaty. To chyba był taki album do "pierwszego kontaktu" z zielonym.
W ogóle drzewiej rośliny były jakieś inne, tak przynajmniej wygląda to po oblookaniu XIX - wiecznych opakowań nasion. Niby znane ale pełne niespodzianek, he, he. No dobra, ludziska były inne i za zabawne uważały antropoformizm innych form życia. Zwierzątka domowe namiętnie ubierano i focono ( pańcie tak się wyżywały na kotach i mniejszych rasach psów ) a warzywom wyrastały nagle ludzkie głowy. Określenie kogoś burakiem, ziemniakiem czy kapuścianym łbem może nie miało aż tak pejoratywnego znaczenia jak dziś? W końcu te rysuneczki miały zachęcać do zakupu, to gdzie tu to niegodne zabarwienie nazw warzyw użytych wobec ludzkich przedstawień? Temat do przemyśleń dla jakiegoś poszukiwacza głupot ( ups.... znaczy historyka zajmującego się szeroko pojętą kulturą ). Dla współczesnych te rysuneczki nasionkowych opakowań mają raczej coś z ilustracji książek dla dzieci ( magiczne są i pewnie dlatego tak mi się podobają ) albo z horroru ( znaleźć na grządce ludzki łeb w kapuścianych liściach, no podoba mi się, he, he - "Vraždy v Midsomeru", jak to pięknie nazwali Czesi ). Kolorowe zdjęcia roślin zdobiące teraźniejsze opakowania nasionek wydają się przy tych dziecinno - magicznych strasznościach jakieś takie jednak bladawe ( mimo okrutnie nieraz "przejechanych" kolorków ) i bez wyrazu ( no bo jaka współczesna cebula może konkurować z czymś takim jak to na rysuneczku obok - żadna nie może, nie ma zmiłuj ). Co prawda przy spożywaniu takich warzywek można było odczuwać pewien dyskomfort moralny - jarzynowa, kapustka zasmażana czy buraczki po myśliwsku zawsze mogły w sobie nieść niepokojący posmak kanibalizmu, he, he.
O dziwo nie spotkałam wielu przedstawień uczłowieczonych kwiatów na nasionkowych opakowaniach, a przecież epoka wiktoriańska lubiła te wszystkie elfy ustrojone w kwiatuszkowe suknie ( nieco później, we wczesnych latach XX wieku, ba, w epoce "wyzwolonej i szalejącej", niby zupełnie innej niż czasy królowej Wiktorii, nastąpił prawdziwy "złoty wiek" antropomorficznych kwietnych przedstawień - Margaret Tarrant, Ciceley Mary Baker to królowe tego nurtu ). Może kwiatów nie trzeba było przyprawiać jakąś pocieszną gębą, kwiaty w końcu sadzi się dla ich urody, nie trzeba zachęcać do kupna kojarząc wielkość ludzkiej głowy z wyczekiwanym rozmiarem ziemniaczków. Ech, zagadka z przeszłości. całe to przeglądanie nasionek sprzed stu lat z potężnych hakiem, skłoniło mnie do zastanowienia się nad wprowadzeniem paru roślin jednorocznych w przyszłym sezonie ogrodowym. Coś mocno za mną chodzą w ostatnim czasie pachnące groszki. Niestety na rynku ledwie parę odmian na krzyż, i w większości są to odmiany w nasyconych kolorach, a mnie się podobają te wszystkie rozmyte wrzosy, pastelowe różyki, zblakłe niebieskości. Niestety takowych odmian niet i chyba przyjdzie mi sadzić ciemne fiolety ( ten kolor pasi mi na upartego do innych nasadzeń ). Podobnie jest z nasturcjami, te o kwiatach barwy śmietanki są ciężkie do dostania ( tylko raz udało mi się upolować nasturcję o kwiatach w kolorze brzoskwiniowym, niestety rośliny z nasion zebranych nie powtórzyły prawie w ogóle cech roślin matecznych, co skutecznie zniechęciło mnie na parę lat do uprawy roślin jednorocznych ). No cóż, jak mi nic nie podejdzie, to pewnie skończy się na wysianiu tradycyjnym maciejek. Zdobycie jednoroczniaków z zamówień zagranicznych to lekki przesadyzm, chyba że trafię ludzką głowę w kapuście albo faceta z korpusem z zielonego groszku lub ogórka, he, he. Upiorna warzywna grządka mogłaby być warta zakupowego zachodu. Takie to głupoty przychodzą człowiekowi do głowy z tęsknoty za ogrodowaniem!
W ogóle drzewiej rośliny były jakieś inne, tak przynajmniej wygląda to po oblookaniu XIX - wiecznych opakowań nasion. Niby znane ale pełne niespodzianek, he, he. No dobra, ludziska były inne i za zabawne uważały antropoformizm innych form życia. Zwierzątka domowe namiętnie ubierano i focono ( pańcie tak się wyżywały na kotach i mniejszych rasach psów ) a warzywom wyrastały nagle ludzkie głowy. Określenie kogoś burakiem, ziemniakiem czy kapuścianym łbem może nie miało aż tak pejoratywnego znaczenia jak dziś? W końcu te rysuneczki miały zachęcać do zakupu, to gdzie tu to niegodne zabarwienie nazw warzyw użytych wobec ludzkich przedstawień? Temat do przemyśleń dla jakiegoś poszukiwacza głupot ( ups.... znaczy historyka zajmującego się szeroko pojętą kulturą ). Dla współczesnych te rysuneczki nasionkowych opakowań mają raczej coś z ilustracji książek dla dzieci ( magiczne są i pewnie dlatego tak mi się podobają ) albo z horroru ( znaleźć na grządce ludzki łeb w kapuścianych liściach, no podoba mi się, he, he - "Vraždy v Midsomeru", jak to pięknie nazwali Czesi ). Kolorowe zdjęcia roślin zdobiące teraźniejsze opakowania nasionek wydają się przy tych dziecinno - magicznych strasznościach jakieś takie jednak bladawe ( mimo okrutnie nieraz "przejechanych" kolorków ) i bez wyrazu ( no bo jaka współczesna cebula może konkurować z czymś takim jak to na rysuneczku obok - żadna nie może, nie ma zmiłuj ). Co prawda przy spożywaniu takich warzywek można było odczuwać pewien dyskomfort moralny - jarzynowa, kapustka zasmażana czy buraczki po myśliwsku zawsze mogły w sobie nieść niepokojący posmak kanibalizmu, he, he.
O dziwo nie spotkałam wielu przedstawień uczłowieczonych kwiatów na nasionkowych opakowaniach, a przecież epoka wiktoriańska lubiła te wszystkie elfy ustrojone w kwiatuszkowe suknie ( nieco później, we wczesnych latach XX wieku, ba, w epoce "wyzwolonej i szalejącej", niby zupełnie innej niż czasy królowej Wiktorii, nastąpił prawdziwy "złoty wiek" antropomorficznych kwietnych przedstawień - Margaret Tarrant, Ciceley Mary Baker to królowe tego nurtu ). Może kwiatów nie trzeba było przyprawiać jakąś pocieszną gębą, kwiaty w końcu sadzi się dla ich urody, nie trzeba zachęcać do kupna kojarząc wielkość ludzkiej głowy z wyczekiwanym rozmiarem ziemniaczków. Ech, zagadka z przeszłości. całe to przeglądanie nasionek sprzed stu lat z potężnych hakiem, skłoniło mnie do zastanowienia się nad wprowadzeniem paru roślin jednorocznych w przyszłym sezonie ogrodowym. Coś mocno za mną chodzą w ostatnim czasie pachnące groszki. Niestety na rynku ledwie parę odmian na krzyż, i w większości są to odmiany w nasyconych kolorach, a mnie się podobają te wszystkie rozmyte wrzosy, pastelowe różyki, zblakłe niebieskości. Niestety takowych odmian niet i chyba przyjdzie mi sadzić ciemne fiolety ( ten kolor pasi mi na upartego do innych nasadzeń ). Podobnie jest z nasturcjami, te o kwiatach barwy śmietanki są ciężkie do dostania ( tylko raz udało mi się upolować nasturcję o kwiatach w kolorze brzoskwiniowym, niestety rośliny z nasion zebranych nie powtórzyły prawie w ogóle cech roślin matecznych, co skutecznie zniechęciło mnie na parę lat do uprawy roślin jednorocznych ). No cóż, jak mi nic nie podejdzie, to pewnie skończy się na wysianiu tradycyjnym maciejek. Zdobycie jednoroczniaków z zamówień zagranicznych to lekki przesadyzm, chyba że trafię ludzką głowę w kapuście albo faceta z korpusem z zielonego groszku lub ogórka, he, he. Upiorna warzywna grządka mogłaby być warta zakupowego zachodu. Takie to głupoty przychodzą człowiekowi do głowy z tęsknoty za ogrodowaniem!