Strony

środa, 27 lipca 2016

Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - tort makaronikowy

Dawno nie było tego tematu, Dżizaas nie rozpieszczała nas żarciowo ostatnimi czasy. Teraz postanowiła się zrehabilitować i dopuściła nas do degustacji torciku makaronikowego,  który w zamierzeniu nie dla nas  był przeznaczony. Przekonałam wraz z Ciotką Elką  naszego Dżizaasa że lepiej torcikiem nikogo nie traktować przed degustacją dopuszczającą torcik do  publicznego użytku.  Jeszcze użytkownik  padnie zasłodzony,  ewentualnie nos zmarszczy na niedobór słodkości ( ta zawartość cukru w cukrze ). W komisji dopuszczającej zasiadło nas  coś z siedem osób i problem tzw. ogólnego dostępu do torciku rozwiązał się sam. Naprawdę był dobry, skoro mimo upału, zupełnie do ciężkich  torcików nie pasującego, został w dużej części pożarty. W dużej części bo jednak nie wypadało żeby po procesie degustacyjnym zostały jakieś nędzne okruchy. Komisja dopuszczająca zadbała o alibi, w końcu rozjuszenie Dżizaasa mogłoby  ukrócić nasze torcikowanie w sposób definitywny (  nie "czasowy", "przejściowy"  brak torcików w najbliższej  przyszłości ale  null, zero i w ogóle nigdy więcej ). Znaczy nie było  żebraniny, zachowaliśmy się z godnością. Podczas degustacji w komisji rozgorzała dyskusja na temat wprowadzenia tzw. kwasowej nuty w konkretny zasób torcikowy. Konkretnie to sama Dżizaas zaczęła majaczyć na temat konkretnego  torciku w sprawie konkretnej porzeczkowo - wiśniowej ( "A jakby to przełożyć dżemem z czarnej porzeczki albo wiśni?" ).

Komisja dopuszczająca orzekła że w temacie torciku dżemik  może nie istnieć ( głos odrębny należał do Krystyny N. , znanej z dżemofilii i wyczynowego pochłaniania galaretek owocowych, a nawet - fuj! - landrynek ), natomiast nie należy żałować likieru Amaretto ( Krystyna  N. oświadczyła że dla niej może być Amaretto wymieszane z dżemem ). Za najlepszą część torciku uznany został środkowy "blat" bezowo  - makowy ( maku do niego się nie mieli, można używać zarówno  maku białego jak i niebieskiego, z tym że biały jest bardziej "makaronikowy", tzn. tradycyjnie do makaroników używano maku białego ). Rozważano opcjonalną modyfikację przełożeń ( są wśród członków komisji wielbiciele kremu maślanego z dodatkiem kawy, komisja doszła do zgodnego wniosku że krem kawowy  będzie równie dobry jak krem czekoladowy, do obu należy oczywiście wlać sporo dobrego alkoholu ). Torciku makaronikowego nie trzeba przybierać, beza migdałowa sama w sobie jest urodna, boki można posmarować kremem i obsypać migdałami i jest cool. Teraz przepis, ale nie  na torcik - to jest przepis na szaleństwo w stylu Dżizaasa. Taaa, wykonajcie a rodzina nigdy już nie będzie patrzeć na Was jak dawniej, macie  to jak... no może nie jak w banku, he, he.

Przepis na szaleństwo Dżizaasa, do samodzielnego wykonania z nieliczną ( uciekającą z zasięgu rażenia ) grupką rodzinną

1. Wyłudź, wystękaj, wymęcz od  starszej siostry zmielone słodkie migdały i  trochę  gorzkich migdałów do utłuczenia "na smaczek". Na pytania siostrzycy dlaczego w upalne dni robisz tzw. ciężki wypiek patrz przed się wzrokiem zadziwionym, tak żeby wydawało się że patrzysz wewnątrz swojej osoby i widzisz tam dostojewszczyznę, flaki, lekkie z grdylem i bijącą pompkę.
2. Włącz piekarnik, tylko on nagrzewający powietrze do 35 stopni Celsjusza zapewni Ci szczęście i mnóstwo piany! Pamiętaj, torcik makaronikowy najlepiej wykonywa się w południe!
3. Jeżeli w mieszkaniu masz właśnie przestawianie mebli kuchennych, to tak - to jest właściwy moment na wykonanie torciku makaronikowego, którego trzy części piecze się osobno i trzeba bić do niego krem na parze.
4. Bijąc jajka na krem pamiętaj o upieprzeniu ścian, a jak da radę i sufitu. Najlepiej nie wykonywać tej czynności tam gdzie są kafelki.
5. Przy mieszaniu masy jajecznej z masłem uprzytomnij sobie że nie wiesz czy Ci starczy likieru Amaretto, postaraj się też zapomnieć o tym że Twoja  rodzina nie wylewa za kołnierz i nie ma co u niej szukać wymyślnych trunków bo rodzina albo zawiewiórczyła nie wiadomo gdzie ( to te ekskluzywne ) albo wychlała z sąsiadką staruszką "na ciśnienie" ( te mniej ekskluzywne ).
6. Torcik przekładaj " w powietrzu", poćwiczysz koordynację ruchową!
7. Jak już wykonasz torcik to postaraj się mieć dylematy ( no nie próbowałaś, no nie wiesz czy wypada go  kawałkować, a w ogóle masz ochotę go spróbować z tym że lepiej tego nie robić - i tym podobne pitulenie ).
8. Powołaj komisję dopuszczającą  torcik do obiegu, która pochłonie znaczną część torciku


Dzisiejsze ozdobniki wpisu wcale nie są tak zabawne jakby się wydawało. No może nie było to solidne znęcanie się nad zwierzakami ale jakoś nie wydaje mi się żeby zwierzęta były zachwycone z powodu  ubierania  ich w szmatki skrojone na ludzką modłę i ustawiania do zdjęć ( czas naświetlania  kliszy w starych aparatach to nie było chybcikowanie ). Lubię stare  ilustracje książkowe ze zwierzątkami w ubrankach ale fotki insza inszość. Sweety ale nie sweety.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Sauna lipcowa

No i zapowiadają upały ale takie mokre, coś à la Amazonia, Małgoś - Sąsiadka udała się profilaktycznie do  apteki w celu nabycia nasercowców,  Ciotka Elka zaopatrzyła się w olejki mentolowe do  kąpieli,  Dżizaas kręci nosem bo jako stwór surykatko - jaszczurczy woli  upały suche. Mamelon i ja mamy tajny  gryplan którego głównym celem  jest schowanie się w czterech ścianach.  No w końcu mamy lipiec, najcieplejszy i najbardziej  burzowy miesiąc w roku, nie ma co narzekać.
Ogród szczęśliwie nie wysycha, mimo gorąca, rośliny czują się w tych tropikach nawet znośnie ( choć część liści na irysach bródkowych zagrzybiona ), przede mną  słodkie oczekiwanie na paczkę od Roberta. Jeszcze mi się plany wizytowo - podróżowe, przyjmowalno  - gościowe fajnie rysują, więc tak  bardziej optymistycznie ten ostatni lipcowy tydzień i początki sierpniowe się zapowiadają. Niestety nie wszystko jest cool, Mamelonowe lilie jednak  dopadł wirus! Cholera, szlag trafił akurat ulubione jasne różyki - no nie ma sprawiedliwości na tym świecie! Co prawda pomyłkowe malinowce  też zaczynają wyglądać podejrzanie, ale to żadne pocieszenie. Z rzeczy miłych na pocieszkę to powolutku zaczynają się rozwijać  moje anemonopsisy i rozrastają się bergenie orzęsione, a u Mamelona odbił połamany przez wichurę judaszowiec  'Forest Pansy'.

Całkiem fajnie ( tfu, tfu, tfu! ) wygląda w Alcatrazie poletko doświadczalne z odmianowymi języcznikami ( prawdziwie doświadczalne a nie pituliten jakiś, jak to w niektórych szkółkach, które po sezonie w glebie  wywalają odmiany roślin jako sprawdzone ). Może nie jest to jeszcze powalające na plecki, zjawiskowe nasadzenie ale coś tam  się zaczyna paprotnie porządnie robić. Myślę że taki gorąc  wilgotny rozrostowi paprociumów będzie sprzyjał. Bardzo cieszę  się z tego że języczniki tak dobrze ruszają , bo otwiera się przede mną możliwość  ich  bezstresowej  uprawy, a jest parę ciekawych odmian tej paproci, które chętnie zaprosiłabym do Alcatrazu. Kto wie, może sama się udam do Berlina na paprociowe zakupy, a może po prostu bezczelnie poproszę zapaproconych o  przysługę. W każdym razie  Asplenium scolopendrium 'Laceratum Kay', widziane kiedyś w dorosłej postaci w Garden  House dobrze wyglądałoby na mojej języcznikowej rabacie, he, he. Skoro języczniki dobrze rosną to i taki bardziej rarytetny, czyli rzadziej spotykany, mógłby sobie porastać w morzu pospolitości ( ostatnio tzw. pospolitość roślinna bardziej mnie kręci, rarytety to tak raczej  w charakterze wisienki na torcie i jako pretekst do podróży  lub miłych kontaktów towarzyskich ). Dziś na fotkach rośliny  z sauny, należycie nawilżone, lśniące od wilgoci ( sorrky za tę mgiełkę, parowało ). Co prawda miałam  sfocić zmokłe koty, ale one wyczuły że dziś prezentują się niewyjściowo i myknęły jak tylko zobaczyły obiektyw skierowany w ich stronę.





sobota, 23 lipca 2016

Rodzinna wizytka i sprawki pań starszych

 Końcówka miesiąca taka niespodziankowa. Pojawił się u nas Sz. Sz. ( Szymon szwagier ) z młodszym siostrzeńcem w charakterze przystawki a właściwie deserku. Młody szczery do bólu zapodał że  ciocia coś gruba i że spędzanie czasu z ciocią szczuplejszą też go nie do końca satysfakcjonuje. Ach, ta młodzież, dogodzić nie można. Dżizaas się przymilała do naszego sześciolatka a my stare doświadczone  ciotki ( bo Ciotka Elka jako przedstawicielka starszego  pokolenia ciotek też uczestniczyła w ciotkowaniu ) załatwiłyśmy sprawę tradycyjnie -  "Masz tu na lody".  Korupcja na całego! Sięgając pamięcią w odległe czasy swojego dzieciństwa wspominam najmilej ciotki i wujków sponsorujących zakupy lodowe, macania , całuski i ciumciania nad moim dziecięcym urokiem nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Małe, interesowne stworzonko ze mnie było, zdegustowane szczególnie tymi ciotczynymi szczebiotami. Ha, mój siostrzeniec radośnie planujący sponsorowaną przez ciotki imprezkę  z o parę lat starszym bratem w charakterze wodzireja, jako żywo przypomina mi własne dzieciństwo i boskie imprezowanie z Pitusiem w wesołym miasteczku. Moja krew ( choć  nie bezpośrednio ), że się tak wypiszę!
Po wizycie naszego  młodego przeżyłam zaskoczkę - koty mnie obsiadły i przymilały się jak nigdy. Czyżby  były zazdrosne?! Mały wychowywany w zazwierzęconym domu ćwierkał radośnie w ich kierunku ( co tam ciotki, co tam kasa na lody - ciotczyne koty to jest prawdziwa wisienka na torcie, niemal główny powód wizyty ), a one bezczelnie go ignorowały! Jak tylko zamknęła się brama za samochodem odbyły się napady na mnie i słodkie ocierania, wyczuły bestie konkurencję. Felicjan posunął się nawet do tego że usiłował mi szukać we włosach insektów ( a może to było wygryzanie naskórka, sama nie wiem ).

 Po tej porcji słodyczy życie towarzyskie  mi się rozwinęło w całkiem nieprzewidzianym kierunku - otóż wdepnęła w moje niezbyt czyste progi Małgoś - Sąsiadka, która wczorajszy dzień może zaliczyć do tych z serii  "Żegnaj świecie!" ( ciśnionko miała niskie, choć wcale niezejściowe i po prostu źle się jak na te swoje 87 lat czuła ) i stwierdziła że jednak ma się jej na życie i zamierza to uczcić czymś "perlistym". Zawrzałam i zabulgotałam na temat "Co ja myślę o cukrzycy popijanej coca - colą" ( grzych wielki uprawiany przez Małgoś Sąsiadkę w tajemnicy  przed diabetologiem ) ale Małgoś - Sąsiadka przerwała mi  perorowanie prozdrowotne i wypaliła "Szampana kup!" .  Zaraz potem dodała "Tylko żadnych małych buteleczek, nie jestem dzieckiem". Wizja uchlania się Małgoś  - Sąsiadki zawartością normalnej  butelki szampana  sprawiła że stanowczo odmówiłam zakupu wina, choćby nawet w sklepie na rogu sprzedawali za marne rupie Dom Perignon czy Pernod Ricard-Perrier-Jouet. Krakowskim targiem stanęło na tym że nie będzie uczczenia powrotu do życia  wodą mineralną, tylko zrobimy to dwie jedną butelką piweńka na łeb. No cóż, piweńko wystarczyło, z Małgosinego domu dobiega mnie "Spójrz prosto w oczy me" w wykonaniu Violetty Villas i Małgoś - Sąsiadki. Co za suka ze mnie, upiłam staruszkę!
Panie starsze bywają osłodą życia - teściowa Cio Mary ( wiek lat 96 ) wykorzystując "starcze zdziecinnienie" przymusiła  Wujka  Jo do zainstalowania ekspresowego nowego telewizorka na którym będzie śledzić Światowe Dni Młodzieży - zdziecinnienie to zdziecinnienie, a dzieci  to młodzież, jasne nie! Może i tłumaczenie nieco  szokujące ale  dość logiczne, he, he. Wujek Jo  pokornie walczył z elektroniką znosząc babskie rechoty. Mój boszsz... daj mi dożyć takich lat w takiej formie jak Małgoś Sąsiadka czy mama Wujka  Jo. I ćwierkać że się nie jest dzieckiem kiedy ma się ochotę na alkohol lub bezczelnie wykorzystywać "zdziecinnienie" kiedy przyjdzie na to ochota! Panią mocno starszą być marzę ciągle będąc panią w wieku średnim.




Dzisiejszy wpis ozdabiają prace gruzińskiego ( tak, tak, Gruzini nie tylko ikony piszą ) twórcy Niko Kherkeladze.

czwartek, 21 lipca 2016

A co tam w cieniu?




 No i na  dzień dobry wiadomo  co w cieniu, ogrodnik  szczęśliwy w rutewek otoczeniu! Zaczynają kwitnąć na całego, alleluja i do przodu. Powoli odliczają się wszystkie moje większe rutewki ( piciumy i średniaki już się odliczyły ) - będę miała rutewkowy full wypas. Przyznam że trochę drżałam, bo  po zeszłorocznej suszy różne takie brzydkie słuchy na temat rutewek chodziły po necie. Jakby mało było upałów to przeprowadziłam jesienią wykopki i dzielenia, pierwszy raz więc z duszą na ramieniu. Rutewki zniosły te operacje nadspodziewanie dzielnie,  zrobiło  się ich całkiem -  całkiem. Dobrze bo to roślina która w łanach świetnie wygląda ( jak większość roślin o delikatnych kwiatostanach ). Mam nadzieję że z pomocą szpadelka za parę lat doczekam się w Alcatrazie prawdziwych rutewkowych łączek. Przy okazji dzielenia rutewek szpadelek popracował też nad tojadem lisim. Tojad przeżył, pięć kęp już zakwitło i choć nie są to jeszcze kwiatostany tak  imponujące jakie produkował przed  podziałem to i tak jestem zbudowana  faktem że podziałowe egzemplarze kwitną. Szpadelek prezentowy do  Mamelona i Sławka czyni  roślinkom dobrze! Ha, dobrze mieć taki Zaczarowany Szpadelek którym traktuje się rośliny a one się mnożą jak te króliki! Teraz  popatruję  coby tu jeszcze magicznym szpadelkiem potraktować, trochę kandydatów  widzę i dobrze bo Landryn czeka na  nowe nasadzenia.

Niestety sporo  roślin które chętnie bym podzieliła musi jeszcze podrosnąć. Wgapiam się w tarczownice,  rodgersje i wielkie funkie ale  jakoś nie chcą szybciej od tego mojego wgapiania  się w nie przyrastać. Bez szału  przyrasta też  bergenia orzęsiona. Mam dwie jej formy i owszem rosną  nawet nieźle ale do tego żeby je dzielić i tworzyć bergeniowe łany "po całości" to jeszcze daleko. No a ja tu już nogami z niecierpliwości  przebieram i drapię się po dłoniach ( nie mam świerzba, to  takie zachowanie nerwowe ) bo pojawiło  mi się na podwórku nowe miejsce do nasadzeń  cieniolubów. Tadam, tadam! Pan Andrzejek nie bacząc na żar z nieba się lejący ( czyli na 29 stopni Celsjusza w cieniu ) zabrał się dziś za wykopki starych berberysów. Jestem happy, koniec z wiecznym przycinaniem i formowaniem ( nieformowany żywypłotek osiągał wysokość pierwszego piętra w tzw. starym budownictwie - sufit na poziomie  360 cm ). Ten to przyrastał, im  częściej cięłam tym skurczybyk szybciej rósł! Spełnił swoją zaporową rolę  w czasie kiedy sąsiedzkie  dzieci były bardzo małe i bardzo najrzydziurne - chwała i wielkie dzięki berberysowemu żywemupłotkowi za to, ale teraz przyszedł już na niego czas! Pierwsze kamieniczne dzieci mają około 190 cm wzrostu, mówią basem i zapuszczają jakieś podejrzane bródki. Papatki żywypłocie.



 Co będzie rosło ( oprócz  bergenii  rzecz jasna ) na miejscu po żywympłocie? Hym... muszę się jeszcze zastanowić. Nie dlatego żebym koncepcji  nie miała, ja mam zbyt dużo pomysłów jak na te parę metrów kwadratowych.  Są co prawda rośliny, które powtarzają się w każdej z nich ( funkia jest taką szczęściarą ) ale diabeł  tkwi w zbyt wielu szczegółach, że się tak wypiszę o moim problemie. Nic to, zastanawianie jeszcze przede mną, podobnie jak uczestnictwo w charakterze cheerleaderki przy wykopywaniu berberysowych korzonków ( Pan Andrzejek  opowiadał coś o szpadlu kanalizacyjnym, czuję że te wykopki to będzie tzw. przejście ). Mentalnie się przygotowuję na ten wykopkowy horror, zaczęłam od zjedzenia lodów kawowych, rzemieślniczych jak to mawiają. Panu Andrzejkowi zadałam lepsze piwko bo mentalne przygotowanie zawodnika  jest ważniejsze niż przygotowanie cheerleaderki. Ja zamierzam się urżnąć piwkiem ze szczęścia  jak tylko berberysowe korzenie znikną ze szczętem, będę świętowała koniec kłucia, bąbli na łapach od nożyc ( mimo używania rękawic ), wiecznego wydłubywania  ułamanych kolców z różnych dziwnych miejsc ( mój biust był na froncie, anatomicznie wystawiony na działania zaczepne wroga - nie zawsze dało się przycinać żywypłocik w płaszczu zwanym Gestapo ). Pan Andrzejek ma teraz krótką przerwę w pracy,  Wielki Ogrodowy jak dobrze że postanowił że jego wypoczynek będzie czynny!
Jak widzicie strefa cienia nam się rozrasta, he, he!


wtorek, 19 lipca 2016

Kac liliowy i inspirujący trawnik miejski

Mam nerwy! Moje nerwy są pochodną nerwów Mamelona, która podminowana tzw.  okolicznościami życiowymi ( nieustający plac  budowy na działce obok ) nie zdzierżyła niezgodności odmianowej lilii OT. Kowal zawinił a ja niemal zadyndałam. Na moje szczęście wdrożone śledztwo ( przesłuch  Magdzioła, szukanie na forach ) wykazało że jestem bez winy, nie udało mi się podmienić ( he, he ) niemal połowy ( tak, tak połowy ) z dwudziestu zamówionych  przez Mamiego cebulek na cebulki  swoje lub Magdziołowe . Przyznam że mam lekkiego stracha co wylezie z moich cebul, Mamelonowi wyszła bowiem na rabacie okropność, coś  zupełnie niemamelonowatego, krwawe plamsko wśród bieli  i pastelowych różyków. Nie dziwię  się że Mamelon szalała jak ten ranny zwierz, brudna ciemna malinka z  żółtawą bielą - no płachta na byka, znaczy na Mamelona!. Zamadlam żeby u mnie pod oknem lilie nie okazały się  wściekle  żółte albo strasznie ciemne. Pocieszam Mamelona jak mogę, ale Mamelon ma przed  oczami ( widoczne przez okna pokoju ) krwawe lilije i dopóki mu one sprzed oczu nie znikną będzie niepocieszona ( ja też  bym była ). Coś  z tym fantem będziemy  musiały zrobić, ja rozumiem że może trafić się pomyłka ale to jest pomyłka gigant!  Jak do tej  pory u Mamelona  trzy odmiany na  sześć  nie są tym czym miały być. Na szczęście Mamelona nie trafiła kolejna plaga liliowa - moje 'On Stage' których jednak postanowiłam nie wywalać wiosną tego roku odwdzięczyły mi się podłapaniem wirusa. Nie ma zmiłuj - kwiaty ścięte, cebule do wywalenia. Nie wiem co gorsze - niezgodność odmianowa czy wirus? Niby wirus groźniejszy ale  niezgodność odmianowa solidnie wkurzająca. Postanowiłyśmy z Mamim   wprowadzić czasową abstynencję liliową, tym bardziej że zewsząd  docierają do mnie info jak nie  o wirusach  to o pomyłkach zakupowych, których w tym roku naprawdę dużo. Ciotka Elka w związku ze związkiem niepocieszona!
Szczęśliwie nie samymi liliami ogród w lipcu stoi, u Mamelona i u mnie  całkiem nieźle idą w tym roku jeżówki. U Mamiego dobrze rosły zawsze, u mnie ich powtórne ( drugi rok  się utrzymały na stanowisku ) kwitnienie  jest  wielkim wydarzeniem. Czadu dają lawendy i perowskie, zaczynają nam też ładnie kwitnąć wyższe ostnice. Nie jest tak źle, mamy liczne  motyle odwiedziny, ogrody pachną i bez lilii. Jakoś się dostosujemy.





Dziś miałam kolejne olśnienie  "łączkowe", na krańcówce tramwajowej  oczekiwałam  wgapiając się w tzw. zieleń miejską czyli skoszone pseudotrawniki. Nagle ślepia mi się zatrzymały na takim malutkim niewykoszonym dokładnie placyku  ( piochy, trawka lichutka, prawie nie było co kosić ) z   brzęczeniem  unoszącym  wraz  z chmarą bzykaczy. Ruszyłam zadek i ślimakiem podpełzłam w kierunku niewykoszonego. Ha, miałam nosa! Na niewykoszonym naprawdę urodnie prezentowały się jasieńce. Cud , miód i malina. Kiedyś zaprosiłam  do Alcatrazu, niestety mimo posadzenia na piochach  Alcatraz i jasieniec jakoś się nie polubili. A szkoda bo bylina z niego fajna choć  ponoć niezbyt  długowieczna. Nie  wiem czy ten "dziki" jasieniec  to była  roślina pod  tytułem Jasione  laevis czyli jasieniec trwały, czy może jakiś jednoroczny czy dwuletni  ( są takie  ) jasieniec. Jaki  by nie był prezentował się pięknie w parze z lnicą pospolitą Linaria  vulgaris, którą kiedyś nazywałam  polną lwią paszczą, ze względu na podobieństwo jej  kwiatów do  kwiatów tej ogrodowej byliny ( wyżlin czyli  lwia paszcza i  lnica pospolita należą do tej samej rodziny babkowatych Plantaginaceae, stąd pewnie to podobieństwo ). Zestaw był tak świetny że postanowiłam odgapić i spróbować zapuścić w Alcatrazie. Z nabyciem jasieńca nie będzie problemu, lnica chyba tylko z natury, na szczęście jest bardzo pospolita  i natura w tym wypadku to trawnik. Jasieńcowi  trochę dokwaszę glebę, żeby dobrze mu  szło z zadomowieniem się na piochach i zobaczymy jak tym razem sobie poradzi. Lnica zostanie zaimportowana z jakiegoś jeszcze nieskoszonego trawnika miejskiego ( są takowe w mojej  okolicy ). Na ogół jest jej na tych trawnikach tak  dużo że ubytek paru roślin zostanie nadrobiony ( jedna roślina wytwarza około 30 000 nasion ).





Posadzę w okolicach brzóz, tam gdzie właściwie nic nie daje rady, może chwastowate roślinki zagospodarują przestrzeń z którą większość traw ma problem. To takie miejsce które właściwie nie jest rabatą  ale wolałabym żeby  porastało je coś zielonego ( innym  sposobem zagospodarowania są  betonowe płyty, sam czar i ogrodowy wdzięk ). Może jeszcze jakieś macierzanki na  trudniejsze partie ( bardziej zakamienione pod cieniutką  warstwą gleby ) i pozbędę  się cholernego, łysawo porastającego trawska z podwórka. No cóż jedyne trawska, które  będę tolerować  na podwórku to te ozdobne, kępiasto rosnące. Na podwórku robi się w ogóle misz - masz ogrodowo - "polny". Jakoś straciłam serce do pielenia krwawników, chyba ograniczę  się do ograniczania ekspansji. Paszą mi takie kwiatostany na przyszłej Suchej - Żwirowej, lawendy, przetaczniki, hyzopy, perowskie, amorfa - wszystko kłosowate kwiatostany, aż się  prosi  o krwawniki. Sieją się te białe, zwyczajność nad zwyczajnościami nieoczekiwanie porażająca urodą. Perwersyjnie twierdzę że  dość rarytetna amorfa szara z takimi krwawnikami wygląda całkiem całkiem. No cóż, ogród mój robi się taki przepisowy - weź mnóstwo pospolitych roślin, troszkę niezwykłych roślinnych rarytasów i wymieszaj je tak żeby uroda jednych podkreślała urodę drugich. Znaczy klasyczne, przepisowe  ogrodowanie w brytyjskim stylu.



Są na polach  i inne rośliny które mi się podobają ale mam przed nimi lekkiego stracha. Tu ekspansja może być nie do opanowania. Podziwiam z daleka, napełniam wazony ale do ogrodu jakoś mnie nie kusi  żeby je  zaprosić.  Co prawda ta z pierwszego zdjęcia jednoroczna ale się sieje jak marzenie, no a wrotycz z ostatniego zdjęcia  to twardy zawodnik,  w typie nawłoci. Znaczy będę się zachwycać z daleka, he, he.
 Przy takich roślinach jak jasieniec czy lnica nie będę miała nerwów jak przy uprawie lilii OT, pewnie wirusy rzadko je trafiają. Niezgodność odmianowa - hym...tego, z tego co pamiętam to u  nas  jest do dostania chyba tylko jedna odmiana jasieńca trwałego , 'Blaulicht' się nazywa. Straszliwych problemów z niezgodnością odmianową zatem nie przewiduję, nie będzie potrzeby zamodlania. I tym optymistycznym akcentem kończę ten wpis.


sobota, 16 lipca 2016

Bzyk, bzyk, bzyk! - chwila uważności

Wśród lawendowych kwiatów, w okolicach jeżówek, mikołajków, przetacznikowców czy zwyczajnych ostów słychać bzyk, bzyk, bzyk. W tym roku pszczoły i trzmiele nawiedzają Alcatraz  jak turyści  wybrzeże, towarzystwo masowo brzęczy. Koty szczęśliwie jak do tej pory ignorują pszczelo - trzmielowe obloty, co tam bzykania jak tu motyle interesująco trzepoczą skrzydłami. Motyli zresztą  w tym roku też sporawo, choć ich ilość porównywalna z zeszłoroczną. Natomiast pszczół i  trzmieli jest w tym roku  zdecydowanie więcej. Może łagodna zima, może zero ostrej chemii w ogrodzie, może więcej kwitnień zwabiających słodyczą pyłków czy nektaru - nie wiem do końca jaka jest przyczyna tego radosnego używania Alcatrazu przez te miłe błonkoskrzydłe ( szerszenie, osy i muchy to są te niemiłe ). Dociekać nie będę, co mi tam - grunt że są i czynią ogród żyjącym. Na rabatach jest  miło ale prawdziwe owadzie życie toczy się gdzieś indziej.










Po przygotowaniach  kulinarnych, które musiałam uskutecznić ( niechętnie ) z powodów rodzinnych, zostało mi jeszcze tyle czasu że  mogłam  wyskoczyć do  ogrodu. W planach miałam  pozbywanie się chynszorów z części Alcatrazu, szykowałam się na osty i inne samosiejstwa zanim zaczną produkować nasiona w dużej  ilości. Wlazłam w gąszcz i poczułam się jak ten komornik mający wykonać  egzekucję na rodzinie wielodzietnej ciężko przez los doświadczonej. Cholera, wokół mnie bzyczy i furczy, odgłosy przeróżne unoszą się nad trawami.  Sex, drugs and rock and roll, życie na całego na dzikawym fragmencie, jakieś  podejrzane larewki, dorosłe osobniki, sterane życiem, wyschłe owadzie mumie - wszystko na  góra dwudziestu metrach kwadratowych. Stałam jak ten głupek wioskowy dzierżąc  w łapie sekator, wielce zadziwiona odkryciem tego światka, który zamiast żyć kulturalnie  i zgodnie z  ogrodowymi wytycznymi wśród eleganckich roślin rabatowych,  żyje  sobie jeszcze bardziej barwnie i tak na full wśród ostów ( czyli ostrożni  ),  cykorii,  lebiodki pospolitej czy tam innych łopianów. Wyraz twarzy musiałam  mieć jak ten,   który  często mają  twarze postaci rysowanych przez Stasysa Eidrigevičiusa, bo  Ciotka Elka obserwująca mnie z tej bardziej uładzonej  części  Alcatrazu zaryczała do mnie "Nie śpij z otwartymi oczami!". Jednak nie sen taki wyraz stasysowy mi na gębę sprowadził, tylko nagle rozbudzona uważność.








Zawsze wiedziałam że Alcatraz jest pełen  zwierząt, ale jest jednak mój, w tej  jednej chwilce  stojąc w  chwastowisku przyszło mi na myśl że to tylko moje głupie myślenie  bo Alcatraz jest tak naprawdę wyłącznie swój, i wszystkie moje usiłowania kształtowania  ogrodu to zwyczajne pitu - pitu. Jak  go ukształtuje po swojemu to wcale nie oznacza  że będzie taki żywy jak ten teraz. No tak, nie będę miała łąki, Alcatraz jest za mały żeby dobrze wyglądał jako łąka, ale będą kompromisy. Nie będę mu już więcej wciskała na siłę roślin za którymi nie przepada ( czyli takich, którym trzeba zmieniać  podłoże i w ogóle wokół nich skakać ), nie będę pieliła kiedy są już kwiaty na chwaściorach, nie będę się stresowała atakami "szkodników" . Koniec z uprawą bylin które się nie udają lub udają tylko w niektórych latach, jak rarytetowi nie pasuje no to nie! Są  rośliny rarytetne które  Alcatraz lubi a są takie którym  złośliwie nie pozwala się rozwinąć  i już. To nie tylko kwestia gleby, to kwestia wielu czynników - mikroklimatu ogrodu. Co do  usuwania chwastów - jak  chwasty zakwitają to się robią roślinami pożytecznymi, a jak to tak  pożyteczne usuwać! Co do  "szkodników" - "szkodniki" to też stworzenia, tylko ich masowe pojawienie się  jest groźne, najlepiej  poczekać aż zjawią się tacy którzy się szkodnikami żywią. Te masowe wylęgi "szkodników" powodują  zwiększenie populacji szkodnikożerców. 
 Stałam i  wśród  tego bzyczenia, trzepotania skrzydeł i cykania usłyszałam cichy ale stanowczy głos Alcatrazu "No i co  idiotko, spróbujesz pozbawić sekatorem i szpadelkiem żarła całe to towarzystwo, nie poczekasz aż się kwiaty skończą, potworze  antyekologiczny, hieno ogrodowa, pomiocie ludzki?!"  Człowiekowi robi się łyso, jak do niego dociera że nawet najlepszymi nasadzeniami nie podrobi naturalnej owadziej życiodajni, może  najwyżej wypichcić  owadzią stołówkę. Odpuściłam! Zamiast sekatorka wzięłam do graby  aparat i porobiłam  zdjęcia bzykaczom. Jeśli chodzi o pielęgnacje Alcatrazu to teraz zostaje mi obserwacja ogrodu,  muszę wyczekać  i nie przegapić momentu w którym przekwitną osty -  wtedy dopiero zrobię kęsim, kiedy te rośliny na powrót staną się  cholernymi chwastami, he, he.