Strony

wtorek, 27 lutego 2018

Ogrodowe podsumowanie miesiąca


Za oknem pogoda taka  że myśli zamarzają na samą myśl o wyściubieniu  nosa a w domu szaleństwo wysiewowe. Szklarenka, słoje, doniczuszki - wszystko obsiane, Panie tego, jak mało którego roku. Pierwsze kiełki  już widać, wylazły groszki nieznanej odmiany, co to mają mieć kwiaty w kolorze lawendy.  Na wszelki wypadek zachowałam opakowanie nasionkowe coby  pyszczyć jakby  mi na rabacie się pojawiła jaka czerwień wściekła w groszkowym wydaniu. Posiałam łubin trwały i lwie paszcze, i wszelkie inne odmiany groszków pachnących które  chciałam  mieć  i które były u nas dostępne.  Oprócz tego co wysiałam w domu na swoją kolej ( czytaj na nowe doniczki rozkładalne ) czekają nasturcje, malwy i naparstnice. Postanowiłam je wysiać podpędzićje  domowo, choć dwuletnie czyli malwy i naparstnice  mi   nie zakwitną to zrobią się  zażyte. Wiadomo zażyta  roślina kwitnie lepiej. Do gruntu będę w tym roku siać nagietki, maciejkę i rezedę wonną. No i koper  'Szmaragd', przywabiacz dla motyla zwanego Paziem Królowej. Dużo tego a ja jeszcze cóś nienasycona. A to aminek  egipski kusi, a to arcydzięgiel wabi - no tak jakoś mnie w tym roku przynasienniło. Na wysiewie się nie kończy - w dużym słoju podpędzam wietlicę japońską 'Burgundy Lace' i nerecznicę czerwonozawijkową 'Brilliance'. To do Alcatrazu.W kotłowni powoli rozpoczynają wegetację  schowane przed mrozami rośliny które stały na przyszopiu. Szczerze  pisząc wolałabym  żeby  te schowane w kotłowni  wstrzymały się z tym budzeniem do życia, zaraz po największych mrozach wylatują z powrotem do  ogrodu - nie ma domowego zalegania!
 O ile wysiewy i podpędzania idą aż miło  to insza ogrodowa robota odłogiem leży. Zero przycinań i docinań, aura nie sprzyja a zdrowie szwankuje. Może uda mi się zagnać do cięższej pracy Włodzimierza i kuzyna  Tomka, na Pana Andrzejka nie ma co liczyć - wyrabia przedemerytalne "okresy składkowe" coby móc przeżyć w przyszłości za świadczenie. Za dużo forsy na cięższe roboty ogrodowe w tym roku ni ma, w końcu i mnie się  też cóś od  życia należy ( czytaj Ołszyn, fale i mgliste lasy Sintry ) a to cóś  kosztuje. Zrobi się to co się uda  zrobić, bez napinania i stresu.
 Przeglądam nadal zielone oferty , teraz głównie pod kątem drzew do Alcatrazu ( ciągle nie jest ich tyle co być powinno ). Przyuroczyła mnie  brzoza chińska Betula albosinensis w odmianach różnych. Brzózków o białej  korze mam sporo, bardziej mną teraz rzuca w korowe różowości i czerwienie. Odmiana  brzozy chińskiej 'Pink  Champagne' zdaje się będzie u nas do dostania, 'Red Panda', 'China Ruby' jeszcze nie jest  "robiona" przez naszych szkółkarzy. Pierwsza z tych odmian  nie jest zbyt duża, jak na brzozę osiąga średni rozmiar ( w  dobrych warunkach dorasta do 9 m wysokości ). Marzy mi się zespół złożony z trzech brzózek, ciekawe ile kosztowałyby  drzewka? W ogóle przyuważyłam  u siebie fascynację drzewkami o czerwonej korze, ten klon cynamonowy Acer griseum zakupiony w zeszłym roku zwiastował po prostu solidniejsze zainteresowanie azjatyckimi "kolorowymi" gatunkami. Na razie luty i gdybanie ale powoli narasta we mnie chciejstwo, tym bardziej  że miejsce pod  brzózki już jest. Mój boszsz... tu  konieczne przycinania, tu planowane nasadzenia z drzew, niezły kołowrotek. A na dworze mróz i coś jakby widmo padającego śniegu ( drobne płateczki w ślimaczym tempie spadające z nieba ) a przede mną niemiła  rozmowa z Okularią i Szpagetką.  No nie wiem czy powinnam pozwolić na robienie z mła baranka osobom polującym  na sikorki?!

poniedziałek, 26 lutego 2018

Codziennik - doopiasta końcówka lutego

 No i oszczędzam się, zaleguję dorywczo, wielkich czyszczeń  nie urządzam, staram się regenerować siły przed wiosennym ogrodowaniem.  Bo wiosna kiedyś w końcu przyjść musi, nie wypada żeby w marcu  człowiekowi tyłek  przymarzał do parkowej ławki bo luty mróz wziął i ściął. Obecnie jest jeszcze do doopy ale pierwsze symptomy ocieplenia widać. Co prawda na razie  w blogosferze. Kurnik się   reaktywował  z Kurreirą Naczelną, zwierzyńcem, nowym  gumnem i wszystkim. U Psicy w swetrze tyż ciepło za sprawą małej Magdy i jej rosnącego kociego stadka, więc  jakby pierwsze wiosenne podmuchy rozgrzały nieco atmosferę. No i dobrze bo dość mam już tej zdziwnej tegorocznej zimy, która udoopia człowieka w tym momencie kiedy powinien  śpiewać "Hej ho,  hej  ho , do pracy by się szło" i dziarsko chwytać za grabie.  I jeszcze ta cholerna  grypa panosząca się wokół, uziemiająca człowieka który akurat nie chce być uziemiony. U progu wiosny zaleganie w wyrze to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Ech! Może te arktyczne mrozy wyjdą nam jednak na dobre i przemrożą grypowe siejstwo, tak się pocieszam  patrząc na termometr za oknem.



W mieście Odzi tyż już wiosna oczekiwana, jak na razie  to  magistrat dyszy oczekiwaniem na zielone expo czyli Expo Horticultural. Nie wiem czy się powinnam  martwić czy cieszyć, na razie zastanawiam się jak ten planowany cud wystawienniczy ma się do zmniejszania zanieczyszczeń. Takiego na przykład przekroczenia w moim mieście normy pyłów PM10 przez 50 do 80 dni w ciągu roku - cóś to  zielone wystawiennicze pomoże w sezonie grzewczym ? O pyle PM2,5 często gęsto wiszącym w atmosferze nad moim osiedlem ledwie napomknę. A o podłączaniu osiedli do magistrali elektrociepłowni cicho za to głośno o tym że nam  zrobią Central Park. Może i malkontencę ale doświadczenie mnie nauczyło  że  żadnej władzy nie można wierzyć, rzucajo hasło zieleń w mieście a potem się okaże że to dużo betonu na pawilony wystawowe, nowych urzędniczych stanowisk do spraw rozprowadzania kasy i fotek władzy na  pierwszych stronach  gazet a zielone to jest w ilościach śladowych, żeby alibi  było. Zastanawiam się czy nie lepiej postarać się o dofinansowanie  z tej przebrzydłej Unii na jakiś mniej spektakularny ale bardziej przydatny dla środowiska projekt i dalej po staremu sadzić drzewa jak Wielki Drzewny przykazał ( od pewnego czasu miejskie ludzie zrobiły się cóś wrażliwe w temacie drzewostanu i toczą boje z tzw. planami wycinki i domagajo się od  urzędników  nie tylko przycinań i wycinań ale i nasadzeń ). Cóż, zobaczymy jak nam się ta sprawa z zielonym expo rozwinie, w praniu  wylezie o co naprawdę kaman. Na razie mamy w Odzi Nieka Roozena, faceta od  projektów dużych zielonych przestrzeni wystawowych ( obecnie uzielenia  Chiny ). Mam nadzieję że Niek i Judith podczas  wizyty w zimowej porze nie będą oddychali zbyt  głęboko, choć po Pekinie to może oni zaprawieni w oddychaniu zapylonym  powietrzem.



Dzisiejsze fotki to  przechowywańce ogrodowe  i domówki  i szaro - beżowa okoliczność przyrody ( ten płotek malowniczo zatopiony w rzeczce, ta nie mniej malownicza cudna dętka rzucona ozdobnie pod dżefo - sam urok miejskiej dziczyzny ).

sobota, 24 lutego 2018

Karygódki

Karygodne zachowania cóś majo  ostatnio u nas miejsce - a to  premier nasz złoty i cacany w ramach ofensywy zwanej z nieznanych przyczyn dyplomatyczną się wziął i zaprodukował a towarzyszący chórek rewelersów twardo chórkował, a to  Okularia zachowała się skandalicznie i groziło wezwanie straży pożarnej do ściągania koty ( wlazła za wysoko  na drzewo żeby zaimponować  Epuzerowi i był problem z zejściem ), a to Małgoś  - Sąsiadka potajemnie udała się na ploty pod pozorem zrobienia  pilnych zakupów ( latałam po sklepach w poszukiwaniu, karetka pogotowia stojąca przed jednym z nich  przyprawiła  mnie o palpitacje serca ), a to Ciotce  Elce poszedł prund i okazało się w trakcie naprawy że panowie  z elektrowni podpięli przewody elektryczne do  licznika niezgodnie ze sztuką (  była operowa awantura u tzw. dystrybutora ). A na  koniec tej listy karygódek trafia potłuczony szklany blat stołu! No same wpadunki okraszone stratą mniejszą czyli stłuczeniem jednej z moich ulubionych szklanych figurek ( ten słodziak  Lalek zamienił się w bandytę ). Na dodatek  winter is coming! Łee! Nadal zalegam, choć szczęśliwie mam tzw. ozdrowieńcze symptomy.  Jedno co dobre z zalegania że trochę luziku i czasu na lekturę ( co prawda mało bo cóś szybko nad drukiem zasypiam ).  A tymczasem  tam pod lasem  wiesna powinna się zalęgać ale z powodu wściekłej aury się nie zalęga a ja jestem skazana  na domowe  żonkile ( via Ryneczek Lidla ). A domowe  żonkile to jednak lekki wyrzut sumienia ( ślad węglowy ). Co prawda  na tle premiera i chóru rewelersów, Okularii  i zbandyciałego Lalka, monterów  elektrowni i mykającej podstępnie Małgoś - Sąsiadki, nawracającej zimy grożącej wymrożeniami, potłuczonych szkieł  to te moje  żonkilowe przestępstwo to prycho. Ekscesik ledwie w morzu karygódek. No to postanowiłam sobie zrobić dobrze za pomocą słodyczy  i kawuni. Słodycze kupne bo cóś lenistwo wypiekowe mnie ostatnio dopadło ale zacne - prawdziwe  anyżki, dobre bezy i nawet niezły  nugat ( nie do końca kupne bo  Ciotka Elka karygodnie  rogalików drożdżowych  napiekła ). Kawunia solidnie naparzona, w stylu szatanek dający kopa żeby rozruch był.




 Uziemienie domowe nie oznacza że nie rozglądam się ja po sklepach z zielonym i  nie planuję zakupów karygodnych z punktu widzenia "rozsądnego ekonomisty" ( no bo jakże to tak , wydatki  wcale niemałe a konieczne w tym roku mnie czekają a ja tu ten... tego... zielone plany sobie snuję ). Gdyby jednak  życie składało się z ciągu samych  konieczności to sznurki dla wisielców trza by szykować, mało kto by taki hardcore wytrzymał. Na szczęście dla portfela czyli porpony byliniarze w większości  jeszcze śpią, pogoda nie sprzyja szkółkom bylinowym, ale szkółki z różami  i pnączami  już się budzą. Właśnie po raz kolejny rozmyślam  nad popełnieniem karygodności pod  tytułem zakup powojnika  wonnego Clematis x aromatica.  Jedyne co mnie powstrzymuje  to wspomnienie odmiany 'Sweet Summer Love', która miała siać słodkie wonie a cóś mało siała ( w zeszłym roku ta właśnie okoliczność mnie od powojnikowych zakupów odstręczała ). Pewnie skończy się jak co roku na niczym ( szczęśliwie ) bo zakupy powojników uskuteczniam jednak żywcem, ale  co  pooglądam i poczytam to moje. Poza tym  gryplany powojnikowe, w większości przypadków nierealizowane,  to taka  coroczna lutowa tradyszyn. Z ofertą liliową jest bardziej niebezpiecznie. Postanowiwszy spróbować  ponownie uprawy martagonów w Alcatrazie. Już w zeszłym roku  zakusy były,  jakoś  się to jednak rozmyło. Sprawa z martagonami nie jest prosta bo będę musiała solidnie przygotować stanowisko, gdzieś tam pomiędzy paprociami a Ciemiernikowszczyzną. No i cebulki martagonów do najtańszych nie  należą.  Niespecjalnie kuszą mnie mieszańce martagon, zdecydowanie bardziej podoba mi się gatunek w obu  formach ( przy czym ta biało kwitnąca jest stawiana o oczko wyżej ). A cebulki gatunku drogawe, oj drogawe! Cóś kole dwudziestu złociszy za cebulkę. A jak franca  nie wylezie? A jak zgodności odmianowej nie bandzie? A może jednak zacząć  od mieszańca, taka  'Pink  Morning' o połowę tańsza i zdaje się prostsza w uprawie. Takie tam gdybania uprawiam. Pewnie zrealizuję niewiele z tych chciejstw, na ogól z lutowych gryplanów guzik wychodzi,  ale mam wrażenie że ogroduję  pełną parą ( a  niektóre z krzewów  proszę  się o cięcie a  ja tu Panie tego uziemiona domowe  ogrodniczenie uprawiam! ). Na razie  jednak popełniłam inną karygódkę, cóś mnie kusiło na cięte tulipany i frezje ( kolejny ślad węglowy ). Na przekór  tej cholernej zimie która postanowiła  się objawić prawie w marcu ciągnie mnie do zieleniny.



Z rzeczy mniej karygodnych - nadal wysiewam, już prawie wszystkie nasionka com je u nas mogła dostać mam doma. Groszki są jakie są, zobaczymy co wylezie ( chodzą straszne słuchy  po ogrodniczych sklepach że z niektórych nasionkowych paczuszek to wylezie niewiele ).  Problem jest teraz z doniczkami rozkładalnymi, zdaje się że nasza firma produkująca ten asortyment wyleciała z rynku  bo zagramaniczne doniczuszki rozkładalne widzę tylko w cenach nieodpowiednich.  Nic to, trza  się szykować na pikowanie Co prawda nie  cierpię tej czynności ale wydawania sporej kasy na jednorazówki nie cierpię jeszcze bardziej. Może spróbuję ponarzucać się pani Ewie która cóś tam jeszcze ma doniczkowo - rozkładalnego ze starych zapasów. A tymczasem moje  łupy doniczkowe napełniam siejną  ziemią i odwalam zasiew w stylu Boryny ( mogę  paść nad siejną glebą bo ilość  nasionków spora a ja jeszcze męczliwa ).

Odnotowawszy że cóś się rusza w sprawie Puszczy Białowieszczańskiej, jakby jakiś obywatelski ruch oddolny kiełkuje dążący do egzekwowania odpowiedzialności za wycinkę i sposób jej prowadzenia.  No i bardzo dobrze bo wreszcie trzeba wprowadzić jakąś formę rozliczeń za podjęte działania.  I nie ma  że nie ma!  Dzisiejsze fotki to domowe pielesze - słodyczuchny czyli zemsta diabetyka ( że też  Ciotkę Elkę podkusiło na te rogaliki ), zasiewy, ekscesowe tulipki i Szpagetka w pozie spoczynkowej ( tzw. kąpiel słoneczna nielegalnie brana na mojej  pościeli ). A na dworze mróz! Może jutro go sfocę.

sobota, 17 lutego 2018

Święto Najwyższej Rangi


Dzień  Kota, Dzień Kota a ja  Święto Najwyższej rangi  spędziłam zalegając w wyrze. No, może mnie  nie wzięło na bardzo  poważnie ale jednak nieco wzięło i trzeba  było w dniu tak uroczystym trochę sobie  odpuścić. Nie wiem czy kotom z tym moim zaleganiem  nie było na łapę,  Cio Mary  i Małgoś - Sąsiadka usługiwały gadom w zakresie podawanie żyru, więc pewnie było  też podane  pod  sznupy to czego koty nie powinny jeść a co bardzo lubią pochłaniać. Na szczęście  jednak głównie były pasione świąteczną wołowiną ( sprawdziłam stan lodówki ),  więc  te parę plasterków  ekscesów nie powinno mieć znów  tak wielkiego znaczenia dla ich zdrowia. Porykiwania ponaglające  Cio i Małgoś do żywszej obsługi słyszałam z  łoża  boleści, oznak większego niezadowolnienia kotostwo przylazłe  po posiłkach do  mła nie wykazywało. Znaczy święto przebiegło  godnie, niemal  jak święto państwowe. Kotostwo po posiłkach zalegawszy masowo  na mnie  w wyrze i chyba  było szczęśliwe  że robię dziś za kaloryferek bo mruczało a niektóre osobniki posunęły się nawet do chrumkań, ćwierkań i popluwań oraz spania z tylnymi łapkami zarzuconymi na  uszy. To zaleganie na wyrku chyba posłużyło nam  wszystkim, koty wyraźnie ukontentowanea i ja się jakoś lepiej czuję.

Tak, tak, jeszcze jedna starsza pańcia zwariowana na punkcie kotów a tu dzieci głodne całego świata patrzą olbrzymimi oczami i brzuchy  głodowe przed ślepia wysuwają. Dlaczego rozbestwiać zwierzęta, schroniska budować i w ogóle się o nie troszczyć jak tyle  ludzkiego nieszczęścia na świecie? Ano dlatego że oswajając  i wykorzystując ku swojemu  pożytkowi  zwierzęta człowiek stał się za nie odpowiedzialny. Za większość ludzkich nieszczęście na tym świecie człowiek odpowiada sam i dopóki się nie nauczy żyć  ze sobą w zgodzie  i w zgodzie  z inszym stworzeniem ( szeroko rozumiana przyroda, w tym ta nieożywiona ) to sporej części naszego gatunku będzie się źle działo. Dzisiejsze klęski głodu nie powstają przez sam brak pożywienia czy brak empatii bardziej sytego świata,  powstają raczej z powodu odwiecznego  problemu ze rozumieniem swojej sytuacji, z  władzą i redystrybucją dóbr.  Jedynym co  może pomóc "workowi bez dna"  jest oświata, edukacja  i jeszcze raz oświata (  a z oświatą to jest tak że człowiek  musi chcieć się nauczyć, a jak nie chce to paradoksalnie niechcącemu nie dzieje się krzywda ). Oraz ze wzrostem poziomu edukacji idące zrozumienie potrzeby zmniejszenia liczebności populacji! Kontrowersyjnie w Dzień Kota pojechałam? No to na kocim przykładzie - strategia przetrwania gatunku Felis  catus polega na szybkiej reprodukcji i zastępowalności pokoleń.  Kiedy widzimy tę strategię w działaniu to serce boli i robimy  wszystko by nie mnożyć nieszczęścia. W stosunku do człowieka tylko  uciszamy ból serca, nieszczęście mnoży się  samo i to w postępie  geometrycznym.  Cóś mi się wydaje  że ze względu moralno  - prawnych jest trudne do opanowania.

Zajmuję się zatem ograniczaniem  nieszczęść nieco łatwiejszym do  wykonania. Wszystkie moje koty  to znajdy, gdyby nie trafiły do mnie tylko  żyły na  "dziczyźnie" większości z nich już by nie było na tym świecie. Człowiek stworzył  nowe gatunki zwierząt ale jak to człowiek, niechętnie bierze odpowiedzialność za to  co napieprzył! Ograniczenie  liczebności kociej populacji przez sterylizację szczęśliwie robi się coraz popularniejsze, choć niestety trucie kotów nadal  "nie wychodzi z repertuaru".  No cóż, szacunku dla żywiny u nas mało a dla kotów to szczególnie mikro z powodu wylęgłego się w chrześcijańskim średniowieczu mitu  o kocie pomocniku diabła. Zawsze mieliśmy słabość  do klechd i tzw. otoczki a nie do roztrząsań teologicznych i ten diabelski kot się jakoś u nas ostał. No i jak większość  ludków tej planety  nie dopuszczamy do siebie strasznej prawdy  o tym że zwierzęta mają  osobowość.  Gatunek zachowuje się jak  gatunek, a osobowość to  wyłącznie cecha ludzka - nie antropomorfizujmy zwierząt! No bo jak je potem jeść! Hym... my też zachowujemy się jak  gatunek, nawet nasze poczucie  indywidualności jest stadne. Przyznajmy  przed sobą że ten człowiek nie brzmi znów tak dumnie jak to się nam  do tej pory wydawało. Nie wiem czy już kiedyś nie pisałam podobnego w treści postu, pewnie tak. Ludzie w swoim stosunku do zwierząt jak dla mnie zmieniają   się na lepsze zbyt wolno, więc ciągle trąbię na ten temat gdzie się tylko da. No i rozbestwiam moje koty  do nieprzytomności  za to że wszystkich uratować przed nieszczęściem nie mogę.
Dzisiejszy wpis ozdabiają królewskie koty Tokuhiro Kawai.

piątek, 16 lutego 2018

Czuję przedwiośnie - lutowe zasiewy roślin jednorocznych i dwuletnich



Na dworze zima, zapowiadajo że dopiero po dwudziestym będo solidne mrozy a ja tu, Panie tego, wyraźnie czuję że czas na przedwiośnie. Tak jak obiecawszy przedstawiam wstrząsający reportaż z zasiewania jednorocznych i dwuletnich ( oraz tradycyjne pieprzenie o historii roślin ).  Bywszy z Mamelonem na rynku w Pabianicach, naszym ulubionym  miejscu polowań na wysorten und odzyskien i przy okazji wszedłwszy do sklepu z nasionkami  i zakupiwszy co nieco. Udało się nabyć część z tego co sobie uplanowałam,  a nawet zaekscesować. Znaczy kupiłam  czego nie planowałam ale co mi w ślepia wlazło a mianowicie  malwę Alcea rosea o pełnych , białych kwiatach. Tak ją sobie uwidziałam na tle mojego czerwonego muru. Kfioty pełne  nie są szczególnie przyjazne owadom ale u mnie dużo innych roślin z pylnikami na wierzchu a poza tym coś mnie w tym roku  kuszą wiktoriańskie klimaty ( rośliny  o kwiatach  wypełnionych płatkami do niemożliwości to było to co w wiktoriańskiej Anglii uchodziło za najwyższą  urodziwość i  w ogóle must have w każdym  porządnym ogrodzie - tak  ku przypomnieniu, bo pisałam  już o tym nie raz i nie dwa ). Ogród a właściwie  to Podwórko jeszcze jedną  roślinę o pełnych kwiatach zniesie. Dokupiwszy groszku pachnącego, ciekawe co wylezie z tych nasionków bo nazw odmianowych, poza jedną, nie posiadają.  Nabywszy też wyżlin większy Antirrhinum majus o kremowych kwiatach, pod którą to zdziwnie brzmiącą nazwą ukrywa się  lwia paszcza pospolicie porastająca ogrody naszych prababek i babek.

 Nasienne zakupy zakończyłam rzuceniem się na naparstnicę  o białych kwiatach Digitalis purpurea 'Albiflora', żaden tam wielki rarytet ale spotkać w sklepach ogrodniczych  najbliższych domku cóś niełatwo. Malwa i naparstnica zakwitną dopiero w przyszłym sezonie ale wyobraźnia  pracuje  na pełnych obrotach i już widzę te łany na Podwórku i w Alcatrazie. Po zakupie nasionek popełniłyśmy  grzech ciężki bo skusiło nas na paprocie podpędzane w doniczkach. Taa, wylazłyśmy z japońskimi wietlicami i czerwonozawijką ( bo ja dużo tego potrzebuję a Mamelon się zapatrzyła ). Jak do tego  dodać grzeszenie samodzielne Mamelona, z którego dostało mi się kapersem z piwonią 'Top  Brass' i ciemiernikami, które kupujemy od początku roku to wygląda na to że właściwie ogrodowy sezon u nas  już trwa. U Mamelona  w pieleszach domowych sytuacja przedstawia się następująco: Sławencjusz jest podłamany, doniczki będą pałętać się po domu, na kompie i lustrze poprzyklejane przypominajki( "Nie daj zginąć sadzonce, podlewaj!" ), psy szczęśliwe bo do domu przyszło nowe ( dziewczynki  uwielbiają nowości ), Mamelon rozważa zażywanie ekstraktu z Ginko biloba, wiadomo na co dobrze  działającego.  U mnie doma entuzjazm totalny, Ciotka Elka ćwierka bo malwy,  Małgoś - Sąsiadka  ćwierka  bo peonia i lwia paszcza ( ta ostatnia jest określana przez nią "kwiatem dzieciństwa" ), koty ćwierkają bo peonia  ma solidne  kły i już można bawić się w psa ogrodnika ze mną pilnującą by nikt kłów kłami nie potraktował. Ja ćwierkam bo za oknem śnieg a ja tutaj , Panie tego, w doniczkach i  szklarenkach działam. No wiesna, wiesna!


A tak w ogóle to poszperwaszy jak to zaprawdę było z tymi jednorocznymi cudnie kwitnącymi w naszych ogrodach, swojskimi tak że  bardziej szczerzepolsko się nie da. Hym... importy jak się okazuje opanowały podstępnie rodzimą glebę w ogrodach. Taka na ten przykład maciejka Matthiola bicornis, czyż może być  coś bardziej "naszego" niż ogrodowa woń wieczorna  letnich miesięcy?  Nieważne  że  Anglicy i  Niemce tyż sieją, maciejka polska jest a juści! A tak faktycznie to maciejka jest przybłędą i to takim nowszej daty. Pochodząca  z terenów Afryki Północnej, Azji Zachodniej, Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu i Grecji roślina przywędrowała do nas stosunkowo  późno, bo ponoć w XVI wieku nie była  u nas jeszcze znana. Nazwę zawdzięcza niejakiemu Pierandrea Matthioli ( Karol Linneusz w XVIII stuleciu nazwał Matthiola na cześć tego  XVI wiecznego botanika rodzaj Lewkonia ), temu samemu który na dwór cesarski w Pradze sprowadził nieznane  wcześniej w naszej części  Europy tulipany, hiacynty i narcyze. Sporo ciekawych egzotów z terenów Imperium Osmańskiego, które dziś są swojakami Matthioli otrzymał od lekarza  ambasadora sułtana tureckiego. Z Pragi do Polski to już blisko, więc przynajmniej niektóre z egzotycznych roślin się tą drogą do nas dostały ( być może za sprawą kolekcjonerskiej pasji Anny Wazówny ).

A inna królowa zapachu,  dziś prawie zapomniana rezeda wonna Reseda odorata, tyż , Panie tego,  łobce to bo pochodzi z Libii i Grecji. A przeca u nas w poezji uwieczniona:

 "Nie wiem, jak rosną: lecz że mszyste,
Gąbczaste, wilgotne i porzyste,
Jakby szczeliny w nich otwarto,
By chłód chłonęły i ciemń nocną -
I że są rdzawe, więc w pobliżu
Musi być woda zielonkawa,
Staw zarzęsiony, zgniła trawa
I jar bedoński na Zakrzyżu
- I stąd ten przyrodzony wyrzut,
I leśność kwiatu stąd wynika
(Za pozwoleniem botanika,
Który mi tutaj racji nie da,
Bo - ogrodowa jest rezeda).
A pachnie - - Właśnie? Jak opiszę
Woń, którą kwiat swobodnie dysze?
Ile słów trzeba i łamańców?
Jaki zawiły sprzęgnąć muszę
Metafor i porównań łańcuch!
Jak mózg utrudzę i wysuszę,
Zanim wykrętnie i wymyślnie
Pióro tę woń w wyrazy wciśnie,
W słowa bezradne i bezsilne,
W fałszywe słowa i omylne,
Co już, tuż-tuż, są niby blisko,
Już wlazły w kwietny pył jak osa -
- I nic. A przytknąć kwiat do nosa,
Powąchać raz - i wie się wszystko."

Ech, strofy mistrza Juliana, człowiek się łapie  że ma  ochotę sadzić wg.  poema "Kwiaty Polskie"
 "Na róż z rezedą dwugłos miękki
(Rzekłbyś: jak lody malinowe
Z pistacjowymi)."


Dziś niestety woń rezedy, podobnie jak zapach roztaczany przez wieczornik damski czy lak to właściwie  pieśń przeszłości, maciejka nam się tylko  jeszcze ostała ( ciekawe jak długo wytrzyma napór tyrawniko - tujaczyzmu?  ). Chyba poszukam rezedowych nasion, zanim rezeda wonna wyleci z naszego  przemysłu nasionkowego jako  roślina niepokupna i  absolutnie nikomu do szczęścia niepotrzebna. Dobra, dosyć tych zapachowych treści, przystąpmy do obmawiania  takich jednorocznych co to nie pachną zbyt mocno i pięknie ale mimo tego cieszą się sławą "chwały rabaty". Lwie paszcze pochodzą z basenu  Morza Śródziemnego,  naturalnie występują od Maroka i Portugalii poprzez południową Francję, na wschodzie zakres występowania sięga do Turcji i Syrii. W cieplejsze lata udaje się lwie paszcze zimować w gruncie, robią wtedy za to czym w zasadzie są  - za bylinę. No ale nie zawsze ma się szczęście do pogody. Potworne lwio paszczowe czaszeczki czyli nasienniki kuszą do suszenia  ( żeby tak czymś w  okolicach  Halloween  wazony poubierać, he, he ) ale rzadko się zdarza ogrodnik  który powstrzymałby się przed cięciem przekwitłych pędów  w nadziei na ponowne kwitnienie rośliny. Ja, podobnie jak pewna anielska stara panna, lubię lwie paszcze kwitnące w pastelowych odcieniach.  Mam wrażenie  że część mojej  rodziny nie podziela  mojego gustu i uznaje za prawdziwe i  godne  nazwy tylko te ciemne, najlepiej o wiśniowo - bordowych kwiatach ( he, he, he,  Jane Marple  narzekała  że  ogrodnicy uwielbiają ten murderczy coolorek ), Małgoś - sąsiadka kocha wszystkie - bez względu  na kolor i rozmiar. W końcu kwiat jej dzieciństwa, kwiaty dzieciństwa  na starość podobają się człowiekowi najbardziej. Przykładem  nagietki, kwiaty ogródkowe dzieciństwa Doro  i mojego. Niby w ogrodach od zawsze  ale naprawdę nie od zawsze. Calendula officinalis to przybysz z krajów śródziemnomorskich. Roślina zawitała do nas dawno, dawno temu, w czasach średniowiecza wraz z przybywającymi na teren  Polski zakonnikami ( mniszki i mnisi próbowali  uprawiać u nas wiele  roślin rodem z regionu śródziemnomorskiego  - niektóre udawało się zimować, inne pozostały w naszych warunkach roślinami jednego roku ). Tak pasująca mi  do nagietków nasturcja Tropaeolum majus  ( dzieciństwo Mamiego, no i moje też ) to z kolei w porównaniu z nagietkiem  świeżynka na  naszych  rabatach. Pochodzi z zachodniej części Ameryki Południowej, znaczy egzot totalny w w Europie znany od pięciu stuleci z niewielkim hakiem. Do naszej części Europy przywiózł ją   w roku 1684 Bewering, facet  z Holandii  rodem. Przedtem, w XVI wieku   i owszem sadzono nasturcję ale tą zwaną mniejszą Tropaeolum peltophorum albo tą którą dziś nazywamy nasturcją kanaryjską Tropaeolum peregrinum . Nasturcje o większych kwiatach i liściach, popularne ogrodowe ozdóbstwo w cieplejszym klimacie dziczejące ( nasturcja to też po prawdzie bylina, tylko w naszym zimnisku udaje roślinę jednoroczną ) to często efekt krzyżowania gatunków. A kosmosy amerykańskie, a astry chińskie i goździki pseudobrodate ( bo powstałe ze skrzyżowania Dianthus barbatus z goździkiem chińskim albo kartuzkiem ) i  chabaud zwane szabotami ( Dianthus caryophyllus  skrzyżowany z Dianthus  fruticosus ) ? A cynie wytworne, z lekka śmierdzące  aksamitki, lobelie, nikotiany, suchołuski, słoneczniki? Wszystko przybysze zza gór, zza mórz, zza horyzontu. I to wszystko rosło  sobie  bezproblemowo na kwartałowych rabatach ogrodów  dzieciństwa Mamelona, Doro i mojego. Cztery dychy ledwie minęły i co? Latam jak kot z pęcherzem za ciekawymi odmianmi groszku, planuję ściepę z Agniechą  na zakup zagramaniczny bo u nas z uprawą jednorocznych  coraz bardziej krucho. Chyba dlatego sieję  w tym roku  jednoroczne coby  dać odpór łatwiźnie tyrawnikowo - tujaczej , bo roboty w ogrodzie dużo i po prawdzie to ja z bylinami mam mnóstwo "uciechy kręgosłupa". No ale  dać zejść tradycji bez walki się nie godzi - dopisuję maciejkę do listy zakupów! W końcu ją prosto  w grunt się sieje ( najlepiej co parę tygodni, pachnie wtedy jeszcze w listopadzie - jak ciepły ).

wtorek, 13 lutego 2018

Codziennik - zwyczajnik czyli kocio - geriatryczne zapiski

Już za niedługo  święto komercyjne czyli Walniętynki a zaraz potem najważniejszy  dzień w roku - Dzień Kota.  Towarzystwo przygotowuje się do świętowania zarówno Walniętynek ( całuj moje łapki  a ja będę sapać i ćwierkać jak kanarek i się popluwać, a wszystko to jednocześnie ) jak i Dnia  Kota ( no więc ma być surowe mięsko, później jeszcze raz mięsko i na zakończenia dnia dla odmiany też mięsko ). Ćwiczą źwierzęta bardzo pilnie spożywanie surowych posiłków, nadstawianie łap i łebków do pocałunków ( nie wystarczy mlaskać z odległości, za nic mają  higienę i możliwość zarażenia ich  jakąś ludzką zarazą ) a także rozkoszne mruki, ćwierki, sapki  i popluwania. Od prawie dwóch tygodni przyjmujemy  wizyty towarzyskie, złażą się kocie  chłopaki z całej okolicy. Felicjan  spokojnie przyjął  Epuzera, natomiast odwiedziny Ocelota i Jaguara Drugiego uznał za kamień obrazy. Lalek ma odwiedziny młodszych chłopaków głęboko pod ogonem, gniewem zawrzał tylko raz,  jak mu mignął Rudy ( Dżizzuu, ta obróżka  Rudego to się ledwo na tym grubym karczychu dopina, chodzą plotki że jest psia - nie wierzymy  przez grzeczność ).  Poza tym norma, jak  Felicjan ryczy na Podwórku, Lalek mu wtóruje, nawet gdy zalega na kaloryferach i nie chce mu się tyłka podnieść.

Od czasu do czasu te ryki sprawiają że zamieram w dziwnych pozach -  na ten przykład stoję na środku łazienki  jak wryta a szczoteczka  do kłów wypada mi z ust albo książką obrywam  com ją wyciągała z biblioteczkowej półki powyżej mojej  głowy się znajdującej ( no z rąk wszystko leci jak te gulgoty człowieka dobiegają ).  Powinnam się przeca przyzwyczaić do tych odgłosów  wiosny ale wzmożona dźwięczność  kotów zawsze mnie zaskakuje ( one  wiosną ryczą donośniej  niż w innych porach roku ).  Tym bardziej jest dźwięcznie  że do chłopaków dołącza chórek z sąsiedztwa ( Epuzer ma piękny miauk, mógłby być solistą w kociej operze ). Dziewczyny nie śpiewają, mruczanki dyskretne są tylko uprawiane i tzw. wejścia modelek. Czasem te wejścia przeradzają się w popisy ekwilibrystyczne, szczególnie Sztaflik lubi takie numery. Tu wychodzę na parapety zewnętrzny  krokiem seksownym, ogonem miotam intrygująco na wszystkie dwie strony, a tu bach - zobacz jak potrafię stać na głowie! Nie wiem skąd  u Sztaflika takie zamiłowanie do usiłowania stawania  na czółku, ale namiętnie kocizna trenuje ten element  przedstawienia. Zaczęło się od zwyczajnego barankowania, główka coraz niżej w baranku wędrowała  a teraz to już takie popisy prawie cyrkowe. Oczywiście na głowie  nie stanęła, choć raz prawie się udało ( tylne łapki już były wysoko na szybie, łepek dotykał parapetu, Ciotka Elka podziwiała z otwartymi ustami, może i dobrze  że otwartymi to się kawą poranną nie zakrztusiła ).  Nie ma co, moje koty zachowują się  nieco osobliwie. A może tylko mnie się tak zdaje, a wszystkie  koty jak je lepiej  poobserwować robią dziwne dla nas rzeczy. Hym... tajemnica mundialu.


 Prasy zeszłotygodniowej postanowiłam nie czytać nabożnie, przeleciawszy ledwie okiem. Awitaminoza brzydkość mi zrobiła w kącikach ust i rżeć bezkarnie  nie mogę więc ryzykować nie chcę. Co do  naszej nowej  bitwy o prawdę historyczną to ona prawda leży pośrodku i  jak zwykle nie zadowoli  nikogo ( przedsiębiorstwo Holocaust będzie  twardo obstawało że miliard ofiar był a nawet dwa miliardy były a jedynie słuszni  Polacy  że nikt nigdy w kraju  nad  Wisłą żadnego  Izraelity  z zamiarem ukrzywdzenia nie tknął tylko  wszyscy szafy budowali do przechowywania - głupota niewarta  czasu na dociekania czyja racja  jest najmojejsza ), co  do  zdobywców Himalajów to ciszej się zrobiło nad  trumną bo sępy  poleciały żerować gdzie indziej. Dowiedziałam się z tego chybcikowego przeglądu  rzeczy najistotniejszej - zamknęli w Odzi  najbliższy nam  oddział ortopedyczny. No , zrobiło się groźnie -  wydałam mojej kamienicznej  geriatrii stanowczy zakaz łamania się. Nie  z prasy a z tzw. poczty pantoflowej doszło  do mnie info że nasz domowy doctore miał zawał serducha ( przy tylu etatach które obskakiwał wcale mnie to nie dziwi a raczej dziwi  że dopiero teraz go  wzięło i przytkało ) więc geriatria dostała kolejny zakaz, tym razem chorowania na cokolwiek.  I tak w morzu szalejącej  grypy trzymamy się twardo, siłą woli i popitką z tranu.

 Nie damy się, co najwyżej kaszelek potępieńczy nam  płucka  przewentyluje, siąpniemy nosem i posmarujemy wrednego zajadka - ot i całe  chorowanie na jakie  możemy sobie teraz pozwolić. Starsze dziewczyny, zarówno te  bliżej dziewięćdziesiątki jak i te w okolicach późnej siedemdziesiątki jak zawsze o tej porze roku bawią się  w coś co Małgoś - Sąsiadka nazywa zusowską ruletką. Obstawiają ile dostaną waloryzacji. Małgoś wyjaśniła mi  kiedyś tam że nazwa wzięła się ze skojarzenia z grą zwaną rosyjską ruletką, w wypadku zusowskiej  ruletki przegranym jest ten kogo trafi szlag kiedy zobaczy sumę o którą mu zrewaloryzowano emeryturę . He, he, he, chyba  będzie dobrze, dziewczątkom czarny humorek dopisuje. Jedyne co mnie niepokoi to Małgosiny brak chęci do  oglądania transmisji  sportowych.  Małgoś - Sąsiadka zawsze była zagorzałym kibicem, a od transmisji skoków narciarskich nie można jej było oderwać. Od pewnego czasu ogląda jednak tylko jakieś durne szpitalne seriale a sportu nic  a nic. Rozpytana  na okoliczność stwierdziła że nie może  absolutnie oglądać skoków albowiem ma protezę biodrową. Hym... przyznam  że argumentacja cóś słabo do mnie trafiła. Margarita wyłuszczyła mnie ogłupiałej z lekka że  seriale szpitalne średnio  ją interesują ale w tym wieku, jak stwierdziła, lepiej znać  na wszelki wypadek procedury medyczne niż klasyfikację skoczków. Taa, w tym szaleństwie  jest  metoda.




 No i tak się toczy nasz codziennik domowy, koty, geriatria z w kółko powtarzanymi numerami, wyrwane chwile na wyczytki, cholerna konieczność zakupu nowego paliwka do ogrzewania  tyłków kocich i tyłka własnego. Wieczorkami usypianie przy filmach (  oblookałam tzw. oskarowce - zachwyt mowy  mi nie odebrał, no może "Trzy  billboardy za Ebbing, Missouri" to jest  film do którego chętnie kiedyś tam wrócę ), czasem zasypianie nad książką. Rano, po przebudzeniu nasłuchiwanie czy już śpiewają kosy i wyczekiwanie  na przedwiośnie.  Bardzo intensywne wyczekiwanie, znaczy wyczekuję całą sobą.  Może gdyby  zima była prawdziwie zimowa tęsknota za wiosną nie była by  tak dojmująca ale  zimę mamy taką ćwierćzimiastą a nic tak mnie nie męczy jak ni to  ni sio. Dzisiejsze  fotki to kwitnące domówki ( zdaniem Ciotki Elki kwiaty jaśminu lekarskiego śmierdzą ) i przymrożone po  nocy  Podwórko.

sobota, 10 lutego 2018

Bajka o królewnie i ziarnku groszku pachnącego

Po Tłustym Czwartku ( Ciotka Elka stanęła na wysokości zadania ), karnawał zbliża się ku końcowi, zapowiadają ocieplenie - czas  siejstwa nadchodzi. Szklarenka jest, doniczki jednorazowe są, ziemia do  siewu naszykowana.  Jedyne co jeszcze zostało do sprowadzenia  to nasiona. Przeglądam, dooglądam, wybrzydzam. Chciałabym jednorocznej zieleni kwitnącej w pastelowych  barwach a tymczasem te pastelowo kwitnące  odmiany przyjdzie mi chyba kupić przez net albo wyprawę na drugi koniec  Odzi  po nasiona będę  musiała zarządzić bo w sklepach pobliskich cóś z takowymi odmianami roślin jednorocznych krucho.  Z dwuletnimi zresztą też nie lepiej, bratki pomarańczowe  a naparstnice mocno  różowiaste to jest to co koło mnie najłatwiejsze do  dostania w dziale "dwuletnie" . A mnie się tutaj marzą karłowate  nasturcje 'Salmon Baby' czy też  takie o kremowych kwiatach, nagietki zwane 'Pink  Surprise' czy  'Apricot  Beauty', łubin o śmietankowych  kwiatach i  lwie paszcze o kwiatach w odcieniach kremu i moreli, naparstnice białe jak te śniegi. No i przede wszystkim groszki pachnące w różowościach i wrzosach, które skontrastować bym  mogła z ciemną odmianą 'Matucana' . A tu posucha! Jak nie miksy to  coolorki jarzeniowe, czerwienie zajzajerowate, żółcie odblaskowe, błękity nie do przeoczenia! No fajnie, radość lata i tak dalej ale co dla tych preferujących spokojniejsze tony na rabatach?  Przeglądamy z Mamelonem co lepsze odmiany  groszków pachnących , znaczy lepsze  po naszemu.  Przymierzałyśmy się do zakupu 'Countess   Cadogan' ( u nas  znanej szeroko jako 'Hrabina Cadogan' ) ale co innego na okładce torebeczki z nasionami a co innego w opisie odmiany. Coolorek z okładki jednolicie wrzosowy, czyli taki  paszący do reszty  nasadzeń ale w opisie jak byk stoi  że odmiana  kfioty ma w typie bi  color ( Mamelon nie znosi kfiotów bi ).  No i bądź tu mądry. Odmianę zaliczono do "Oldspiców" i to jest chyba jedyna rzecz która się tu zgadza.

'Old  Spice' to nazwa handlowa serii zawierającej  stare odmiany o  kwiatach nieco mniejszych  niż u współczesnych odmian ale za to o zapachu wyczuwalnym  z daleka. Przywrócono je  światu po tym jak okazało się że nowoczesne groszki pachnące mają wady i niekoniecznie są  tym czego pragną ogrodnicy. Odmiany takie jak 'Lord Nelson' ( wprowadzona  w 1907 roku ), 'King Edward VII' ( wprowadzona w 1903 ),  'Prima Donna' ( wprowadzona w 1897  roku ), 'Dorothy Eckford' ( wprowadzona w 1901 roku, nazwana  na cześć córki  hodowcy , nagrodzona Award of Garden Merit ), 'America' ( wprowadzona w 1896 roku, nagrodzona Award of Garden Merit at Wisley Trials w 1995 ), 'Senator' ( wprowadzona w 1891 roku ) to  odporne na letnie upały  hardcory dorastające do około 250 cm wysokości. Ta odporność na upały to niezatracona jeszcze w wyniku prac hodowlanych spuścizna po dzikim przodku. Groszek pachnący pochodzi  najprawdopodobniej ze wschodniej części  basenu  Morza Śródziemnego, porastał wyspy od Sycylii, poprzez Maltę aż po Kretę. W roku 1695 niejaki Franciszek Cupani, mnich z  jednego z sycylijskich klasztorów znalazł nieopodal swojego konwentu zielsko o przenikliwym, a słodkim zapachu. Ten dziki  groszek pachnący, który zawojował ogrodniczy  świat jak sycylijska mafia zawojowała Hamerykę,  został nazwany na cześć owego mnicha Lathyrus odoratus 'Cupani'. Uchodzi za najsilniej pachnący ze wszystkich groszków. Na gorąco jest bardziej odporny  niż wszelkie  ogrodowe  odmiany ( Sycylijczyk czyli  gorący południowiec ) ale w ogrodach nie cieszył i nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem. No cóż, prymityw  z niego  czyli  dziczyzna, nie do każdego ogrodu pasi. Kwiaty ma dwubarwne, fioletowo - amarantowe, malutkie ( kudy mu tam do groszków wielkokwiatowych ) i w dodatku tylko dwa na pędzie ( podobna do niego, tyż prawie trzystuletnia i genialnie pachnąca  odmiana 'Matucana'  - Award of Garden Merit 2014 -  produkuje przynajmniej cztery kwiaty na pędzie ). W 1699 roku Cupani wysłał nasiona do dr Uvedale'a w Enfield ( ku chwale nauki ), a materiał siewny pochodzący od odmiany 'Cupani'  wprowadzony został do komercyjnego  obrotu już w  1730 roku. Już   pod koniec XVIII wieku dostępnych było pięć różnych kolorów kwiatów, prawdopodobnie powstałych ze spontanicznych mutacji.

Ludziskom marzyły się jednak groszki nie tyle bardziej  kolorowe co  przede wszystkim rośliny  o olbrzymich kwiatach, które jak te  egzotyczne  motyle  ledwie unoszone są przez cieniutkie pędy.  No i sobie ludziska wymarzyły - w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku pachnący słodko  groszek stał się popularną rośliną ogrodową,  głównie za sprawą Szkota, Henry'ego Eckforda, mieszkającego w Wem w Shropshire, który dla rozwoju upraw groszków pachnących był tym kim Vibert był  dla rozwoju uprawy  róż. Dzięki umiejętnemu krzyżowaniu wyhodował wiele nowych odmian, w niespotykanych wcześniej wśród  groszków kolorach, z ulepszonym rozmiarem kwiatów i długością pędów. Te odmiany produkowane przez Eckforda są często określane  jako "grandiflora" lub "staromodny" pachnący groszek.  W porównaniu do dzikich i bardzo starych  odmian groszku, Grandifloras zazwyczaj mają jaśniejsze kolory  płatków,  więcej kwiatów na pędzie i mają zróżnicowane natężenie  zapachu. Groszki pachnące popularne były nie tylko w ogrodach,  zrobiły też swego czasu karierę jako kwiaty cięte, odnotowano nawet szał upraw "wystawowych". Apogeum popularności tej rośliny przypada na przełom wieków XIX i XX.  Na przełomie XIX i XX wieku działał też kolejny "ojciec groszkownictwa" -  główny ogrodnik  hrabiego Spencera w majątku Althorp ( taa, the family of Diana, Princess of Wales, bardziej po angielsku w dziedzinie groszkownictwa być nie może ), pan Silas Cole.  Znalazł on nową formę groszku pachnącego, powstałą w wyniku naturalnej mutacji ( to była mutacja odmiany Eckforda 'Prima Donna' ).   Od niej wywodzi się cała linia "Spencerów", groszków o  olbrzymich kwiatach z falującymi płatkami. Pierwszą z linii była 'Countess Spencer', wystawiana  na pierwszym pokazie National Sweet Pea Society, w Royal Aquarium w 1901 roku.  Tzw. Spencer Sweet Peas uwarunkowały na długie  dziesięciolecia groszkownictwo ozdobne. Rozwój odmian z większymi kwiatami, o mocniejszej substancji  i z ładniejszym rozłożeniem kwiatów na pędzie , z dłuższymi pędami kwiatowymi ustawionymi prawie pod kątem 90 stopni w stosunku do pędu głównego był kierunkiem rozwoju wyznaczanym przez zapotrzebowanie na kwiat cięty ( tzw. trynd wystawowy - rośliny o takich cechach lepiej prezentowały się na wystawach ). No ale cóś za cóś, nowoczesne odmiany  groszków o wielkich kwiatach nie zawsze czarują zapachem, a co to za groszek pachnący, którego  kwiat nie pachnie?  Podobno stare  "Spencery" pachniały mocniej, późniejsze pachniały  wybiórczo tzn. odmiany o jasnych kwiatach pachniały  mocno te o ciemnych kwiatach już tak intensywnego zapachu nie miały. W dodatku niektóre z nowocześniejszych odmian okazały się nieodporne na warunki atmosferyczne i straszliwie  chorowite.  Im dalej w XX wiek tym było z groszkami mniej wesoło aż w końcu nastąpił bunt ogrodników. Zaczęto poszukiwać odmian "prawdziwych, starych pachnących groszków", takich co  to dużo zniosą i zapach siać będą po ogrodzie. No i starsze odmiany groszków pachnących powróciły w glorii  na rabaty!


W naszej strefie klimatycznej  groszki dobrze jest wysiewać przedwiosenną porą w domowych pieleszach, to prawda potwierdzona nie tylko  przez Monty  Dona, he, he. Jeżeli chce się przyspieszyć  kiełkowanie nasiona groszku moczy się w wodzie przez około dobę. Posadzone powinny wykiełkować w ciągu 7 do 15 dni. Optymalną temperaturą dla równych wschodów jest 18 - 20 stopni  Celsjusza. Żeby  groszek ładnie się rozkrzewił należy go gdy  osiągnie 15 cm  wysokości ( 3 - 4  pary liści ) troszkę przyciąć.  Podkreślam   że to uszczknięcie na tej konkretnej wysokości  jest sprawą ważną, niższy groszek nie zareaguje  dobrze na majstrowanie przy pędzie a uszczknięta wyżej roślina nie  będzie miała cud pokroju. Dalej  jest w zasadzie prosto - hartujesz, wsadzasz do gruntu i czekasz. Groszek lubi gleby chłodne ale przepuszczalne, do szczęścia jednak latem potrzebuje sporo wody, szczególnie w czasie upałów trza mu chłodzić korzonki.  W cieplejszych okolicach zaleca się nawet ściółkowanie gleby coby wilgoć utrzymać ( szczerze pisząc to nie widziałam  żeby kto w Polszcze groszek  ściółkował ale może po prostu mało widziałam ). Można zasilać rozcieńczoną mocno gnojóweczką czy tam innym kompostem ale najlepiej sadzić groszki na miejscu  które jesienią potraktowaliśmy dobrym obornikiem. Groszek jest  świetną rośliną  bo obcinające jego pędy na  bukiety powoduje się wytwarzanie całej masy nowych pędów kwiatowych.  Co groszkom  pachnącym zagraża - szara pleśń, mączniak prawdziwy, rdza, zgnilizna korzenia, ślimaki i Felicjan.  Ślimaki nic sobie nie robią z tego że groszek pachnący jest rośliną trującą,  Felicjan niestety tyż nie i dlatego szklarenka w domu jest musowa! Właściwie to szklarenek przydałoby się więcej ale cholerstwo jest drogie jak piorun i będą musiały zastąpić je znacznie tańsze słoje lub klosze ( o ile te ostatnie uda się dostać ). Kwiaty  groszków pachnących mimo ze urodne co cud należą do tych nietrwałych, oto więc parę rad pozyskanych z wyczytków dotyczących przedłużenia  ich  żywotności. Pędy  należy ciąć przed pełnym otwarciem kwiatów ( optymalnie ponoć jest wtedy kiedy  niższe kwiaty na łodydze właśnie zaczynają się otwierać ). Teraz będzie bolało - końcówki pędów opalić płomieniem ewentualnie umieścić je we wrzątku na parę  chwil. Potem kolejny szok termiczny czyli natychmiast do zimnej wody, która powinna objąć maksymalnie dużą część pędów. Naczynko z groszkami  ustawić w chłodku. I tyle o groszku pachnącym. Mamelon i ja nadal w lesie jeśli chodzi o groszkowe nasionka.  Co prawda zakupiłam cóś nazwanego groszkiem pachnącym różowym ale co  to  jest naprawdę tego nie wie nikt. Ogólnie to bryndza z tymi nasionami jak do tej pory, słabiutko producenty nasze się starajo! A i te holenderskie obecne  na polskim rynku to tak jakby po macoszemu traktują ten rynek. Jak widzicie problem groszku pachnącego mnie uwiera, znaczy jestem prafdziwą książniczką!

sobota, 3 lutego 2018

Codziennik - złości, rechoty, snuje, zakupy

No tak, od czego by tu zacząć?  Może od  tego że  zamówiwszy u Roberta maluchy, irysy SDB znaczy. Niestety w tym roku  ściepy do Mid - America nie będzie.  Kochane  polskie urzędy i opłaty. Robert zamawia przez  holenderskiego kolegę, może tą drogą na cóś  i ja się kiedyś załapię.   Może powinnam zostawić bez komenta tę chciwość urzędów umiłowanej Cebulandii, która skończy się tym że  cło  za  hamerykańską przesyłkę zapłaci się w innym państwie ale  nie zostawiam. Stare polskie porzekadełko "Chytry dwa razy traci" pasi  jak ulał. Najsampierw opłatę celną, potem opłatę za fitosanitarkę, na sam koniec opłatę kurierską,  o tym że utrudnia się dostęp  do najnowszych krzyżówek roślin  i tym samym utrudnia pracę  rodzimym  hodowcom ledwie napomknę. Napisałabym że brawo, osiągnęliśmy kolejny szczyt  głupoty i pastwiłabym  się niemiłosiernie  przez kolejne akapity  ale nie napiszę i pastwić się nad tematem  urzędowej chciwości   nie będę  bo po cotygodniowym przeglądzie prasy i portali  info już wiem  że numer z opłatami to picoletto, jakaś  skromniutka Babia Góra przy K2 absurdu, który udało się naszym rzundzącym zdobyć ( zdaje się że w stylu alpejskim, bez tlenu co tłumaczy zaniki świadomości, znaczy brak  poprawnej oceny  rzeczywistości - przy niedotlenieniu  odjazdy są  częste ).

Dobra, przyznam się - płakałam i to ze śmiechu a  nie z  żalu nad oplwaną Ojczyzną. Numer jak z Monty  Pythona, facio z fundacji co to miała  walczyć z "polskim obozami śmierci" pochylił się nad problemem i teraz to mało która nazwa dotycząca obozów śmierci  będzie tak popularna jak  "polish death camps". Po prostu hit, bije na łeb  nawet San Escobar poprzedniego ministra spraw zagramanicznych. A potem wisienki na torcie, nocne obrady  Senatu i przede wszystkim tłumaczenie przemówienia premiera, wygłoszonego na okoliczność awantury jaka wybuchła  kiedy ten cud legislacyjny wypłynął na szerokie wody  polityki międzynarodowej. Ryłyśmy  z Mamelonem do rozpuku, normalnie profeska całą gębą tylko  dziewczynkom i chłopakom zawody się pomyliły. Owszem, polityk musi być niezłym aktorem ale  żeby od razu komikiem?! A te smętne dupki od przygotowań aktora  do występu, co do cholery  robił inspicjent, he, he? Gdyby to nie było groźne jak  cholera to może bym nawet  na obecnych rzundzących  zagłosowała, na ogół wkarwiam się na politycznych ale tym razem udało im się rozbawić mnie do łez, no a w końcu  śmiech to zdrowie.

Oplwana  Ojczyzna jakoś przeżyje, nie takich idiotów u steru przeżywała.  Gorzej  jest z ludźmi którzy w obozach zagłady i obozach koncentracyjnych  siedzieli albo stracili  bliskich.  Szczególnie polskim więźniom i  ich rodzinom musi być przykro  że z powodu działań ludzi, którzy co najwyżej na stanowisko  pomocnika referenta się nadają, ta nieprawda o polskości lagrów się utrwali w świadomości innych nacji.  Moim zdaniem szkoda niemal nie do odrobienia.  No ale tak  to jest jak matoł jeden z drugim  bierze się do uprawiania polityki  historycznej. Politykę historyczną na ogół  uprawia się wtedy kiedy nie potrafi uprawiać się tej zwykłej, każdy rząd na świecie miewa takie zakusy. Rolą dyplomacji jest tonowanie przekazu co przy tzw. zaszłościach wymaga mistrzostwa świetnego  tancerza baletu  klasycznego. U nas jednak pojechano  siermiężnie, jak na remizową dyskotekę  przystało i nawet nieprofesjonalne rozemocjonowanie ambasador  Izraela nie przykryło tej naszej dyplomatycznej  mizerii.  Rączki opadajo do poziomu przednich łapek orangutana. Na szczęście na politycznych  świat się nie kończy. Co wcale nie znaczy  że lektura inszych wiadomości ze  świata była błoga.

Przeczytawszy ja  trochę o wyprawach wysokogórskich, tak łącznie z komentami pod  tekstem redakcji i dowiedziawszy się  z komentów że himalaiści nie powinni mieć  dzieci.  Nie mogą  bo mogą  kipnąć w górach. Oni  himalaiści a nie  dzieci.  Hym... a policjanci dzielni i strażacy nieustraszeni , że o wojskowych  tylko napomknę to mogą te dzieci mieć? A zabronić im wszystkim ustawowo! Co będą tacy miłośnicy adrenaliny ( przeca nie ma przymusu żeby taki  zawód akurat wybrać ) maleństwa na sieroctwo narażać. Wiadomo, człowiek  żyje dla dzieciów a nie dla  realizowania siebie, jak się poświęca to jest cichym  bohaterem. Macierzyństwu i  ojcostwu wielbicieli adrenaliny  nasze stanowcze nie! Z tych komentarzy cichych  bohaterów w moim odczuciu  to zaczęła jak dupa z pokrzywy wyzierać smutna gęba niezadowolonych ze swojego życia  ludzi. Nikt nie  jest w stanie  nikomu zagwarantować  że mu cegła w drewnianym kościele na  głowę nie spadnie, są profesje w których ryzyko jest większe , są takie gdzie jest minimalne ale absolutnie bezpieczny to człowiek  na tym świecie nie jest nigdzie. Odniosłam jakieś  takie  wrażenie że opowiastki o dzieciach sierotkach mają zrobić dobrze  ich autorom, potwierdzić  że są cool, są odpowiedzialni i że się realizują.

Tylko że jak się człowiek  realizuje to w dupie ma cudze pasje, ma własną  i na niej  się koncentruje, nie marnując czasu  na komentowanie na forach informacyjnych portali. No i przede wszystkim  rozumie innych którzy mają pasję.  Pasjonatki macierzyństwa czy pasjonaci tacierzyństwa to raczej czas pociechom poświęcają a nie snuciu w necie opowieści o swojej odpowiedzialności ( po sobie samej wiem że jak czegóś mało  to się w nety idzie ). Takie podejrzanie wyglądające na   hejterzenie wpisy przydarzają się prędzej   bezpasyjnym, którzy muszą  się utwierdzić sami bo Dzidek opuścił przewód  albo cóś. W hejcie jest coś strasznie smutnego, w zwalaniu  bezpasyjności  na  te biedne dzieci tyż.  Może tak  to odczuwam bo moi  rodzice i owszem kochali mnie ( niekiedy ocierało się  to o bałwochwalstwo ) ale dość szybko pokumałam że nie jestem  treścią wypełniającą całkowicie ich  życie. Mieli swoje sprawy i spraweczki, gdy miałam 10 lat zrozumiałam  że zawód mamy to coś znacznie więcej niż zarabianie na chlebek. Nie znaczy  że nie kombinowałam jakby tu pozostać numerem  1 na liście maminych  priorytetów ( cały czas  nim byłam ale uważałam że  zagrożenie detronizacji istnieje ).  Przeszło mi dość szybko, dzieci błyskawicznie dojrzewają o ile  im się na to pozwoli, z tuptusia słodkiego do  rozwydrzonej  nastolatki  w trzy chwile. Potem sama  szukałam swojej pasji, swoich spraw i spraweczek. Szczęśliwie nigdy nie udało mi się usłyszeć "A tyle  dla ciebie poświęciłam/ poświęciłem". Niczego na mnie nie zwalono i może dlatego mój stosunek do rodziców jest  jaki jest ( taa, kochanie, kochanie -   ja ich zwyczajnie lubię ). Publiczne, mimo  że niby anonimowe wpisy na temat czegóż to ja dla dzieci nie poświęcam, rany, okropnie to odbieram! Może jak to takie poświęcenie to  ci ludzie nie powinni byli   zostać rodzicami. Taki bagaż z poświęceń to dla dziecka musi być uwierający, wszak ono  na świat się nie prosiło.


Tak sobie rozmyślałam o tej  odpowiedzialności i możliwości wydawania koncesji na posiadanie ( bardzo głupio używane  słowo, powinno być na wychowanie ) dzieci. Nawet myślałam  żeby do Magdzioła, tej ostoi macierzyństwa w naszej rodzinie zadzwonić i przedyskutować ( ja z pozycji luzaka ona z pozycji  mateczki ) ale sobie w porę przypomniałam  że Magdzioł jest w tej chwili w fazie buntu  bo  nasze bachores mają  już swoje latka a Magdzioł swoje własne zabawki i usłyszę jak ostatnio że dzieci są kochane, słodkie i w ogóle przemiłe ale muszą znać wyporność mamusi ( Magdzioł nie z tych co się dadzą zatopić ). Magdzioł kiedyś samokrytycznie określiła się  jako fabryka potworów, potem stwierdziła że  dzieci są przereklamowane  więc jej mateczkowatość jest jakby  lżejszej próby. Owszem, bachores są ciamkane i przytulane, w swoisty sposób rozpieszczane, padają twierdzenia że złe  czai się głównie w innych dzieciach ( choć szczęśliwie poprzedzane przypuszczeniem że  być może  ) ale nie jest przekonana że  urodziła  geniuszy, w dodatku  absolutnie bezgrzesznych i ma w stosunku do synków tzw. wymagania.  Po mojemu to w miarę zdrowe ale kudy mnie się tam o macierzyństwie  wypowiadać. Może  to nie jest matkizm  zaangażowany i w związku  z tym zdanie Magdzioła o odpowiedzialności macierzyńskiej będzie tylko  zdaniem  Magdzioła , mateczki zdystansowanej, która twierdzi  że jeszcze trochę a chłopaki pofruną w świat i ona dopiero sobie odpocznie?  Przy czym snuje  jakieś rojenia na temat  przyspieszenia procesu dojrzewania bachores, he, he. Mój boszsz... a w naszej rodzinie to moja "średnia siostra" robi za wzór Matki Polki! Na tym etapie życia rodzicielki to chyba nie ma co pytać o  stosunek do macierzyństwa i do pasji.





Moje cooleżanki i cooledzy?  Popytać? Hym... większość  jest solidnie zakręcona, nie da się ukryć że lubię się z ludźmi którzy "cóś" lubią.  Mają sobie swoje zwyczajne życia ale zawsze w nich mają miejsce na swoje  własne  "cóś" ( mój boszsz... znam  nawet takich dwóch którzy  po  Himalajach łazili, może to już wstyd  się przyznać, he, he ).  Wielu z nich ma dzieci i wiem że  z masy rzeczy dla tych dzieci  rezygnowali, ale zdarzało się że  stawiali  "cóś" jako bezdyskusyjną sprawę do realizacji, nawet kosztem uszczuplenia czasu poświęcanego dzieciom bądź czasu potrzebnego na zdobywanie  kasy dla tychże dzieci ( wicie rozumicie, ten dodatkowy angielski na ten przykład ). Czasem podejmowali ryzyko na które niewielu ludzi sobie pozwala. Jak tak sobie o znajomkach rozmyślam to granica  między  odpowiedzialnością rodziców a  pajdokracją robi się jeszcze bardziej niewyraźna. Może  nie ma się co zastanawiać, to po prostu wybór indywidualny, postępujesz  jak  ci sumienie dyktuje i szlus. Nie  piszę tu oczywiście o przypadkach degeneratów których pasja do życia kończy się zejściem dzieci, mam na myśli ludzi w  miarę normalnych. Nie ma recepty  i gotowego przepisu na odpowiedzialność rodzica, są w końcu ludzie którzy dla dobra dziecka robią rzeczy naprawdę dziwne,  na ten przykład oddają je innym na wychowanie i to wcale nie zawsze dlatego że tak jest najłatwiej ( czasem przeca bywa najtrudniej ).  No i dlatego dochodziwszy  do wniosku  że moje  początkowe wrażenia że te utyskiwania na nieodpowiedzialność rodzicielską himalaistów to  cóś innego miały przykryć są chyba  zgodne z prawdą. Podejrzewawszy takie pieprzenie w bambosz ludziów co to swój sposób na świat chcą uczynić jedynie słusznym.  Znaczy te dzieci to  alibi dla hejterzenia. Jak tak sobie wysnułam snuja i się utwierdziłam w mniemaniu to temat spospoliciał do tego stopnia że przestałam się nim zajmować.




Doszedłwszy do wniosku  że dalsze przeglądanie info albo skończy się zejściem ze śmiechu albo będę jakieś niedotyczące mnie ( no dobra, jestem odpowiedzialna wobec kotostwa ) snuje wymyślne uprawiała i zakończyłam szybko ten przegląd. Znaczy tylko się upewniłam  że jeszcze nikogo nie zaatakujemy, he, he, he,  a potem odpuściłam.  Przegląd  prasy dwutematyczny i  w zasadzie stwierdziwszy że dalej nic  nie wiem ale tyż nic nie wskazuje na to żeby świat się kończył. Uspokojona zabrałam się do przeglądu szklarenek oferowanych na Alledrogo. Większość w ogóle nie kwalifikowała się na szklarenkę parapetową, jakieś  wymyślne  tunele  foliowe ( taa, folia i  Felicjan  ) paropiętrowe foliowce i niespecjalnie urodziwe   mnożarko - inspekty.  Znaczy nic  przydatnego. Potem poszukawszy szklarenek  po sklepach netowych z  dekorami , gadżetami  itd i tam  powaliły mnie ceny.  Na sam koniec potupawszy do kwiaciarni w której dostawałam już nieraz  poszukiwane przeze mnie akcesoria ogrodowo - domowe i tam wreszcie wypatrzyłam moją szklarenkę. No cena też nie była z tych najniższych ale jeszcze do przeżycia. Westchnąwszy i wysupławszy.

Na tym nie koniec zakupów,  Mamelon działając w szale wyprzedażowym  nabyła dla mnie dwa swetry. Szczęśliwie  wyprzedaże się kończą i Mamelon niedługo się  uspokoi, znaczy różowy kombinezonik mi nie grozi ( Mamelon jak widzi kombinezonik ma ten swój błysk w oku i jak kombinezonik nie pasuje na nią to może zakombinezonikować kogoś innego - nie wiem  skąd w niej taka miłość do kombinezonu, stroju który jest dość  kłopotliwy "w noszeniu" ). Cio Mary tyż mnie usiłowała zasweterkować ale sweterek okazał się być  cóś przyciasny w płucach, tzn. jakbym nabrawszy  powietrza to na pierwsiach mógłby mi pęc i w związku  ze związkiem zasweterkowanie się nie odbyło ( ku wielkiemu żalowi Cio, która dzieli z Mamelonem pasję łowiecką ). Kupowanie  ciuchów traktuję  jako ciężki dopust, bezczelnie przyznaję się do abnegacji w dziedzinie mody. Znaczy lubię pooglądać kreacje prezentowane na dużych pokazach mody, zawsze miałam słabość  do happeningów, ale mi się to w żaden sposób nie przekłada na przymierzalnie w sklepie.  Mamelon i  Cio Mary bywają załamane tym w czym potrafię dumnie paradować i od jakiegoś czasu przejęły zadanie strojenia  Tabazelli. Jej  Leniwość łaskawie zezwoliła na takie działania ( nie muszę się wysilać, Mamelon i Cio cóś  dla mnie  wypatrzą, ja z bolesną miną przymierzę i w trzech na cztery przypadkach zaakceptuję ich wybór ).

Jak to określiła  Gajka ostatni wpis był ambitny, więc ten  jak widzicie  nie jest. Totalne domowe pitu - pitu i opowieści o dupencji Maryni. Zero ambicji ogrodowego ( w zasadzie ) blogera w dziedzinie  uogrodawiania ludności miast i wsi. Znaczy leżę w temacie Marioli ale obiecuję  że się poprawię i będzie więcej ogrodowszczyzny ( na ten przykład szalenie interesująca i wciągająca czytelników sprawozdawczość z parapetowego wysiewu roślin, he, he, he ). I nie ma że zima, że karnawał i  że znów zapowiadają śniegi - ogrodowo  będzie  i już! Teraz o obabrazkach ozdabiających ten wpis. Ich autorką jest Lucy Grossmith, chwała Suffolk. Lucy, podobnie jak  Marcelle jest piewcą życia w country. Macie  obabrazki przedstawiające ten life w każdej porze roku.  Mam nadzieję że  wam się spodobają jako i mnie się  spodobały. Cóś mi ostatnio paszą prace Brytyjek,  nie są pretensjonalne, są  niezwykle  zwykłe i takie jakoś optymistycznie nastrajające.