Strony
▼
wtorek, 27 lutego 2018
Ogrodowe podsumowanie miesiąca
Za oknem pogoda taka że myśli zamarzają na samą myśl o wyściubieniu nosa a w domu szaleństwo wysiewowe. Szklarenka, słoje, doniczuszki - wszystko obsiane, Panie tego, jak mało którego roku. Pierwsze kiełki już widać, wylazły groszki nieznanej odmiany, co to mają mieć kwiaty w kolorze lawendy. Na wszelki wypadek zachowałam opakowanie nasionkowe coby pyszczyć jakby mi na rabacie się pojawiła jaka czerwień wściekła w groszkowym wydaniu. Posiałam łubin trwały i lwie paszcze, i wszelkie inne odmiany groszków pachnących które chciałam mieć i które były u nas dostępne. Oprócz tego co wysiałam w domu na swoją kolej ( czytaj na nowe doniczki rozkładalne ) czekają nasturcje, malwy i naparstnice. Postanowiłam je wysiać podpędzićje domowo, choć dwuletnie czyli malwy i naparstnice mi nie zakwitną to zrobią się zażyte. Wiadomo zażyta roślina kwitnie lepiej. Do gruntu będę w tym roku siać nagietki, maciejkę i rezedę wonną. No i koper 'Szmaragd', przywabiacz dla motyla zwanego Paziem Królowej. Dużo tego a ja jeszcze cóś nienasycona. A to aminek egipski kusi, a to arcydzięgiel wabi - no tak jakoś mnie w tym roku przynasienniło. Na wysiewie się nie kończy - w dużym słoju podpędzam wietlicę japońską 'Burgundy Lace' i nerecznicę czerwonozawijkową 'Brilliance'. To do Alcatrazu.W kotłowni powoli rozpoczynają wegetację schowane przed mrozami rośliny które stały na przyszopiu. Szczerze pisząc wolałabym żeby te schowane w kotłowni wstrzymały się z tym budzeniem do życia, zaraz po największych mrozach wylatują z powrotem do ogrodu - nie ma domowego zalegania!
O ile wysiewy i podpędzania idą aż miło to insza ogrodowa robota odłogiem leży. Zero przycinań i docinań, aura nie sprzyja a zdrowie szwankuje. Może uda mi się zagnać do cięższej pracy Włodzimierza i kuzyna Tomka, na Pana Andrzejka nie ma co liczyć - wyrabia przedemerytalne "okresy składkowe" coby móc przeżyć w przyszłości za świadczenie. Za dużo forsy na cięższe roboty ogrodowe w tym roku ni ma, w końcu i mnie się też cóś od życia należy ( czytaj Ołszyn, fale i mgliste lasy Sintry ) a to cóś kosztuje. Zrobi się to co się uda zrobić, bez napinania i stresu.
Przeglądam nadal zielone oferty , teraz głównie pod kątem drzew do Alcatrazu ( ciągle nie jest ich tyle co być powinno ). Przyuroczyła mnie brzoza chińska Betula albosinensis w odmianach różnych. Brzózków o białej korze mam sporo, bardziej mną teraz rzuca w korowe różowości i czerwienie. Odmiana brzozy chińskiej 'Pink Champagne' zdaje się będzie u nas do dostania, 'Red Panda', 'China Ruby' jeszcze nie jest "robiona" przez naszych szkółkarzy. Pierwsza z tych odmian nie jest zbyt duża, jak na brzozę osiąga średni rozmiar ( w dobrych warunkach dorasta do 9 m wysokości ). Marzy mi się zespół złożony z trzech brzózek, ciekawe ile kosztowałyby drzewka? W ogóle przyuważyłam u siebie fascynację drzewkami o czerwonej korze, ten klon cynamonowy Acer griseum zakupiony w zeszłym roku zwiastował po prostu solidniejsze zainteresowanie azjatyckimi "kolorowymi" gatunkami. Na razie luty i gdybanie ale powoli narasta we mnie chciejstwo, tym bardziej że miejsce pod brzózki już jest. Mój boszsz... tu konieczne przycinania, tu planowane nasadzenia z drzew, niezły kołowrotek. A na dworze mróz i coś jakby widmo padającego śniegu ( drobne płateczki w ślimaczym tempie spadające z nieba ) a przede mną niemiła rozmowa z Okularią i Szpagetką. No nie wiem czy powinnam pozwolić na robienie z mła baranka osobom polującym na sikorki?!
poniedziałek, 26 lutego 2018
Codziennik - doopiasta końcówka lutego
No i oszczędzam się, zaleguję dorywczo, wielkich czyszczeń nie urządzam, staram się regenerować siły przed wiosennym ogrodowaniem. Bo wiosna kiedyś w końcu przyjść musi, nie wypada żeby w marcu człowiekowi tyłek przymarzał do parkowej ławki bo luty mróz wziął i ściął. Obecnie jest jeszcze do doopy ale pierwsze symptomy ocieplenia widać. Co prawda na razie w blogosferze. Kurnik się reaktywował z Kurreirą Naczelną, zwierzyńcem, nowym gumnem i wszystkim. U Psicy w swetrze tyż ciepło za sprawą małej Magdy i jej rosnącego kociego stadka, więc jakby pierwsze wiosenne podmuchy rozgrzały nieco atmosferę. No i dobrze bo dość mam już tej zdziwnej tegorocznej zimy, która udoopia człowieka w tym momencie kiedy powinien śpiewać "Hej ho, hej ho , do pracy by się szło" i dziarsko chwytać za grabie. I jeszcze ta cholerna grypa panosząca się wokół, uziemiająca człowieka który akurat nie chce być uziemiony. U progu wiosny zaleganie w wyrze to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Ech! Może te arktyczne mrozy wyjdą nam jednak na dobre i przemrożą grypowe siejstwo, tak się pocieszam patrząc na termometr za oknem.
W mieście Odzi tyż już wiosna oczekiwana, jak na razie to magistrat dyszy oczekiwaniem na zielone expo czyli Expo Horticultural. Nie wiem czy się powinnam martwić czy cieszyć, na razie zastanawiam się jak ten planowany cud wystawienniczy ma się do zmniejszania zanieczyszczeń. Takiego na przykład przekroczenia w moim mieście normy pyłów PM10 przez 50 do 80 dni w ciągu roku - cóś to zielone wystawiennicze pomoże w sezonie grzewczym ? O pyle PM2,5 często gęsto wiszącym w atmosferze nad moim osiedlem ledwie napomknę. A o podłączaniu osiedli do magistrali elektrociepłowni cicho za to głośno o tym że nam zrobią Central Park. Może i malkontencę ale doświadczenie mnie nauczyło że żadnej władzy nie można wierzyć, rzucajo hasło zieleń w mieście a potem się okaże że to dużo betonu na pawilony wystawowe, nowych urzędniczych stanowisk do spraw rozprowadzania kasy i fotek władzy na pierwszych stronach gazet a zielone to jest w ilościach śladowych, żeby alibi było. Zastanawiam się czy nie lepiej postarać się o dofinansowanie z tej przebrzydłej Unii na jakiś mniej spektakularny ale bardziej przydatny dla środowiska projekt i dalej po staremu sadzić drzewa jak Wielki Drzewny przykazał ( od pewnego czasu miejskie ludzie zrobiły się cóś wrażliwe w temacie drzewostanu i toczą boje z tzw. planami wycinki i domagajo się od urzędników nie tylko przycinań i wycinań ale i nasadzeń ). Cóż, zobaczymy jak nam się ta sprawa z zielonym expo rozwinie, w praniu wylezie o co naprawdę kaman. Na razie mamy w Odzi Nieka Roozena, faceta od projektów dużych zielonych przestrzeni wystawowych ( obecnie uzielenia Chiny ). Mam nadzieję że Niek i Judith podczas wizyty w zimowej porze nie będą oddychali zbyt głęboko, choć po Pekinie to może oni zaprawieni w oddychaniu zapylonym powietrzem.
Dzisiejsze fotki to przechowywańce ogrodowe i domówki i szaro - beżowa okoliczność przyrody ( ten płotek malowniczo zatopiony w rzeczce, ta nie mniej malownicza cudna dętka rzucona ozdobnie pod dżefo - sam urok miejskiej dziczyzny ).
W mieście Odzi tyż już wiosna oczekiwana, jak na razie to magistrat dyszy oczekiwaniem na zielone expo czyli Expo Horticultural. Nie wiem czy się powinnam martwić czy cieszyć, na razie zastanawiam się jak ten planowany cud wystawienniczy ma się do zmniejszania zanieczyszczeń. Takiego na przykład przekroczenia w moim mieście normy pyłów PM10 przez 50 do 80 dni w ciągu roku - cóś to zielone wystawiennicze pomoże w sezonie grzewczym ? O pyle PM2,5 często gęsto wiszącym w atmosferze nad moim osiedlem ledwie napomknę. A o podłączaniu osiedli do magistrali elektrociepłowni cicho za to głośno o tym że nam zrobią Central Park. Może i malkontencę ale doświadczenie mnie nauczyło że żadnej władzy nie można wierzyć, rzucajo hasło zieleń w mieście a potem się okaże że to dużo betonu na pawilony wystawowe, nowych urzędniczych stanowisk do spraw rozprowadzania kasy i fotek władzy na pierwszych stronach gazet a zielone to jest w ilościach śladowych, żeby alibi było. Zastanawiam się czy nie lepiej postarać się o dofinansowanie z tej przebrzydłej Unii na jakiś mniej spektakularny ale bardziej przydatny dla środowiska projekt i dalej po staremu sadzić drzewa jak Wielki Drzewny przykazał ( od pewnego czasu miejskie ludzie zrobiły się cóś wrażliwe w temacie drzewostanu i toczą boje z tzw. planami wycinki i domagajo się od urzędników nie tylko przycinań i wycinań ale i nasadzeń ). Cóż, zobaczymy jak nam się ta sprawa z zielonym expo rozwinie, w praniu wylezie o co naprawdę kaman. Na razie mamy w Odzi Nieka Roozena, faceta od projektów dużych zielonych przestrzeni wystawowych ( obecnie uzielenia Chiny ). Mam nadzieję że Niek i Judith podczas wizyty w zimowej porze nie będą oddychali zbyt głęboko, choć po Pekinie to może oni zaprawieni w oddychaniu zapylonym powietrzem.
Dzisiejsze fotki to przechowywańce ogrodowe i domówki i szaro - beżowa okoliczność przyrody ( ten płotek malowniczo zatopiony w rzeczce, ta nie mniej malownicza cudna dętka rzucona ozdobnie pod dżefo - sam urok miejskiej dziczyzny ).
sobota, 24 lutego 2018
Karygódki
Karygodne zachowania cóś majo ostatnio u nas miejsce - a to premier nasz złoty i cacany w ramach ofensywy zwanej z nieznanych przyczyn dyplomatyczną się wziął i zaprodukował a towarzyszący chórek rewelersów twardo chórkował, a to Okularia zachowała się skandalicznie i groziło wezwanie straży pożarnej do ściągania koty ( wlazła za wysoko na drzewo żeby zaimponować Epuzerowi i był problem z zejściem ), a to Małgoś - Sąsiadka potajemnie udała się na ploty pod pozorem zrobienia pilnych zakupów ( latałam po sklepach w poszukiwaniu, karetka pogotowia stojąca przed jednym z nich przyprawiła mnie o palpitacje serca ), a to Ciotce Elce poszedł prund i okazało się w trakcie naprawy że panowie z elektrowni podpięli przewody elektryczne do licznika niezgodnie ze sztuką ( była operowa awantura u tzw. dystrybutora ). A na koniec tej listy karygódek trafia potłuczony szklany blat stołu! No same wpadunki okraszone stratą mniejszą czyli stłuczeniem jednej z moich ulubionych szklanych figurek ( ten słodziak Lalek zamienił się w bandytę ). Na dodatek winter is coming! Łee! Nadal zalegam, choć szczęśliwie mam tzw. ozdrowieńcze symptomy. Jedno co dobre z zalegania że trochę luziku i czasu na lekturę ( co prawda mało bo cóś szybko nad drukiem zasypiam ). A tymczasem tam pod lasem wiesna powinna się zalęgać ale z powodu wściekłej aury się nie zalęga a ja jestem skazana na domowe żonkile ( via Ryneczek Lidla ). A domowe żonkile to jednak lekki wyrzut sumienia ( ślad węglowy ). Co prawda na tle premiera i chóru rewelersów, Okularii i zbandyciałego Lalka, monterów elektrowni i mykającej podstępnie Małgoś - Sąsiadki, nawracającej zimy grożącej wymrożeniami, potłuczonych szkieł to te moje żonkilowe przestępstwo to prycho. Ekscesik ledwie w morzu karygódek. No to postanowiłam sobie zrobić dobrze za pomocą słodyczy i kawuni. Słodycze kupne bo cóś lenistwo wypiekowe mnie ostatnio dopadło ale zacne - prawdziwe anyżki, dobre bezy i nawet niezły nugat ( nie do końca kupne bo Ciotka Elka karygodnie rogalików drożdżowych napiekła ). Kawunia solidnie naparzona, w stylu szatanek dający kopa żeby rozruch był.
Uziemienie domowe nie oznacza że nie rozglądam się ja po sklepach z zielonym i nie planuję zakupów karygodnych z punktu widzenia "rozsądnego ekonomisty" ( no bo jakże to tak , wydatki wcale niemałe a konieczne w tym roku mnie czekają a ja tu ten... tego... zielone plany sobie snuję ). Gdyby jednak życie składało się z ciągu samych konieczności to sznurki dla wisielców trza by szykować, mało kto by taki hardcore wytrzymał. Na szczęście dla portfela czyli porpony byliniarze w większości jeszcze śpią, pogoda nie sprzyja szkółkom bylinowym, ale szkółki z różami i pnączami już się budzą. Właśnie po raz kolejny rozmyślam nad popełnieniem karygodności pod tytułem zakup powojnika wonnego Clematis x aromatica. Jedyne co mnie powstrzymuje to wspomnienie odmiany 'Sweet Summer Love', która miała siać słodkie wonie a cóś mało siała ( w zeszłym roku ta właśnie okoliczność mnie od powojnikowych zakupów odstręczała ). Pewnie skończy się jak co roku na niczym ( szczęśliwie ) bo zakupy powojników uskuteczniam jednak żywcem, ale co pooglądam i poczytam to moje. Poza tym gryplany powojnikowe, w większości przypadków nierealizowane, to taka coroczna lutowa tradyszyn. Z ofertą liliową jest bardziej niebezpiecznie. Postanowiwszy spróbować ponownie uprawy martagonów w Alcatrazie. Już w zeszłym roku zakusy były, jakoś się to jednak rozmyło. Sprawa z martagonami nie jest prosta bo będę musiała solidnie przygotować stanowisko, gdzieś tam pomiędzy paprociami a Ciemiernikowszczyzną. No i cebulki martagonów do najtańszych nie należą. Niespecjalnie kuszą mnie mieszańce martagon, zdecydowanie bardziej podoba mi się gatunek w obu formach ( przy czym ta biało kwitnąca jest stawiana o oczko wyżej ). A cebulki gatunku drogawe, oj drogawe! Cóś kole dwudziestu złociszy za cebulkę. A jak franca nie wylezie? A jak zgodności odmianowej nie bandzie? A może jednak zacząć od mieszańca, taka 'Pink Morning' o połowę tańsza i zdaje się prostsza w uprawie. Takie tam gdybania uprawiam. Pewnie zrealizuję niewiele z tych chciejstw, na ogól z lutowych gryplanów guzik wychodzi, ale mam wrażenie że ogroduję pełną parą ( a niektóre z krzewów proszę się o cięcie a ja tu Panie tego uziemiona domowe ogrodniczenie uprawiam! ). Na razie jednak popełniłam inną karygódkę, cóś mnie kusiło na cięte tulipany i frezje ( kolejny ślad węglowy ). Na przekór tej cholernej zimie która postanowiła się objawić prawie w marcu ciągnie mnie do zieleniny.
Z rzeczy mniej karygodnych - nadal wysiewam, już prawie wszystkie nasionka com je u nas mogła dostać mam doma. Groszki są jakie są, zobaczymy co wylezie ( chodzą straszne słuchy po ogrodniczych sklepach że z niektórych nasionkowych paczuszek to wylezie niewiele ). Problem jest teraz z doniczkami rozkładalnymi, zdaje się że nasza firma produkująca ten asortyment wyleciała z rynku bo zagramaniczne doniczuszki rozkładalne widzę tylko w cenach nieodpowiednich. Nic to, trza się szykować na pikowanie Co prawda nie cierpię tej czynności ale wydawania sporej kasy na jednorazówki nie cierpię jeszcze bardziej. Może spróbuję ponarzucać się pani Ewie która cóś tam jeszcze ma doniczkowo - rozkładalnego ze starych zapasów. A tymczasem moje łupy doniczkowe napełniam siejną ziemią i odwalam zasiew w stylu Boryny ( mogę paść nad siejną glebą bo ilość nasionków spora a ja jeszcze męczliwa ).
Odnotowawszy że cóś się rusza w sprawie Puszczy Białowieszczańskiej, jakby jakiś obywatelski ruch oddolny kiełkuje dążący do egzekwowania odpowiedzialności za wycinkę i sposób jej prowadzenia. No i bardzo dobrze bo wreszcie trzeba wprowadzić jakąś formę rozliczeń za podjęte działania. I nie ma że nie ma! Dzisiejsze fotki to domowe pielesze - słodyczuchny czyli zemsta diabetyka ( że też Ciotkę Elkę podkusiło na te rogaliki ), zasiewy, ekscesowe tulipki i Szpagetka w pozie spoczynkowej ( tzw. kąpiel słoneczna nielegalnie brana na mojej pościeli ). A na dworze mróz! Może jutro go sfocę.
Uziemienie domowe nie oznacza że nie rozglądam się ja po sklepach z zielonym i nie planuję zakupów karygodnych z punktu widzenia "rozsądnego ekonomisty" ( no bo jakże to tak , wydatki wcale niemałe a konieczne w tym roku mnie czekają a ja tu ten... tego... zielone plany sobie snuję ). Gdyby jednak życie składało się z ciągu samych konieczności to sznurki dla wisielców trza by szykować, mało kto by taki hardcore wytrzymał. Na szczęście dla portfela czyli porpony byliniarze w większości jeszcze śpią, pogoda nie sprzyja szkółkom bylinowym, ale szkółki z różami i pnączami już się budzą. Właśnie po raz kolejny rozmyślam nad popełnieniem karygodności pod tytułem zakup powojnika wonnego Clematis x aromatica. Jedyne co mnie powstrzymuje to wspomnienie odmiany 'Sweet Summer Love', która miała siać słodkie wonie a cóś mało siała ( w zeszłym roku ta właśnie okoliczność mnie od powojnikowych zakupów odstręczała ). Pewnie skończy się jak co roku na niczym ( szczęśliwie ) bo zakupy powojników uskuteczniam jednak żywcem, ale co pooglądam i poczytam to moje. Poza tym gryplany powojnikowe, w większości przypadków nierealizowane, to taka coroczna lutowa tradyszyn. Z ofertą liliową jest bardziej niebezpiecznie. Postanowiwszy spróbować ponownie uprawy martagonów w Alcatrazie. Już w zeszłym roku zakusy były, jakoś się to jednak rozmyło. Sprawa z martagonami nie jest prosta bo będę musiała solidnie przygotować stanowisko, gdzieś tam pomiędzy paprociami a Ciemiernikowszczyzną. No i cebulki martagonów do najtańszych nie należą. Niespecjalnie kuszą mnie mieszańce martagon, zdecydowanie bardziej podoba mi się gatunek w obu formach ( przy czym ta biało kwitnąca jest stawiana o oczko wyżej ). A cebulki gatunku drogawe, oj drogawe! Cóś kole dwudziestu złociszy za cebulkę. A jak franca nie wylezie? A jak zgodności odmianowej nie bandzie? A może jednak zacząć od mieszańca, taka 'Pink Morning' o połowę tańsza i zdaje się prostsza w uprawie. Takie tam gdybania uprawiam. Pewnie zrealizuję niewiele z tych chciejstw, na ogól z lutowych gryplanów guzik wychodzi, ale mam wrażenie że ogroduję pełną parą ( a niektóre z krzewów proszę się o cięcie a ja tu Panie tego uziemiona domowe ogrodniczenie uprawiam! ). Na razie jednak popełniłam inną karygódkę, cóś mnie kusiło na cięte tulipany i frezje ( kolejny ślad węglowy ). Na przekór tej cholernej zimie która postanowiła się objawić prawie w marcu ciągnie mnie do zieleniny.
Z rzeczy mniej karygodnych - nadal wysiewam, już prawie wszystkie nasionka com je u nas mogła dostać mam doma. Groszki są jakie są, zobaczymy co wylezie ( chodzą straszne słuchy po ogrodniczych sklepach że z niektórych nasionkowych paczuszek to wylezie niewiele ). Problem jest teraz z doniczkami rozkładalnymi, zdaje się że nasza firma produkująca ten asortyment wyleciała z rynku bo zagramaniczne doniczuszki rozkładalne widzę tylko w cenach nieodpowiednich. Nic to, trza się szykować na pikowanie Co prawda nie cierpię tej czynności ale wydawania sporej kasy na jednorazówki nie cierpię jeszcze bardziej. Może spróbuję ponarzucać się pani Ewie która cóś tam jeszcze ma doniczkowo - rozkładalnego ze starych zapasów. A tymczasem moje łupy doniczkowe napełniam siejną ziemią i odwalam zasiew w stylu Boryny ( mogę paść nad siejną glebą bo ilość nasionków spora a ja jeszcze męczliwa ).
Odnotowawszy że cóś się rusza w sprawie Puszczy Białowieszczańskiej, jakby jakiś obywatelski ruch oddolny kiełkuje dążący do egzekwowania odpowiedzialności za wycinkę i sposób jej prowadzenia. No i bardzo dobrze bo wreszcie trzeba wprowadzić jakąś formę rozliczeń za podjęte działania. I nie ma że nie ma! Dzisiejsze fotki to domowe pielesze - słodyczuchny czyli zemsta diabetyka ( że też Ciotkę Elkę podkusiło na te rogaliki ), zasiewy, ekscesowe tulipki i Szpagetka w pozie spoczynkowej ( tzw. kąpiel słoneczna nielegalnie brana na mojej pościeli ). A na dworze mróz! Może jutro go sfocę.
sobota, 17 lutego 2018
Święto Najwyższej Rangi
Dzień Kota, Dzień Kota a ja Święto Najwyższej rangi spędziłam zalegając w wyrze. No, może mnie nie wzięło na bardzo poważnie ale jednak nieco wzięło i trzeba było w dniu tak uroczystym trochę sobie odpuścić. Nie wiem czy kotom z tym moim zaleganiem nie było na łapę, Cio Mary i Małgoś - Sąsiadka usługiwały gadom w zakresie podawanie żyru, więc pewnie było też podane pod sznupy to czego koty nie powinny jeść a co bardzo lubią pochłaniać. Na szczęście jednak głównie były pasione świąteczną wołowiną ( sprawdziłam stan lodówki ), więc te parę plasterków ekscesów nie powinno mieć znów tak wielkiego znaczenia dla ich zdrowia. Porykiwania ponaglające Cio i Małgoś do żywszej obsługi słyszałam z łoża boleści, oznak większego niezadowolnienia kotostwo przylazłe po posiłkach do mła nie wykazywało. Znaczy święto przebiegło godnie, niemal jak święto państwowe. Kotostwo po posiłkach zalegawszy masowo na mnie w wyrze i chyba było szczęśliwe że robię dziś za kaloryferek bo mruczało a niektóre osobniki posunęły się nawet do chrumkań, ćwierkań i popluwań oraz spania z tylnymi łapkami zarzuconymi na uszy. To zaleganie na wyrku chyba posłużyło nam wszystkim, koty wyraźnie ukontentowanea i ja się jakoś lepiej czuję.
Tak, tak, jeszcze jedna starsza pańcia zwariowana na punkcie kotów a tu dzieci głodne całego świata patrzą olbrzymimi oczami i brzuchy głodowe przed ślepia wysuwają. Dlaczego rozbestwiać zwierzęta, schroniska budować i w ogóle się o nie troszczyć jak tyle ludzkiego nieszczęścia na świecie? Ano dlatego że oswajając i wykorzystując ku swojemu pożytkowi zwierzęta człowiek stał się za nie odpowiedzialny. Za większość ludzkich nieszczęście na tym świecie człowiek odpowiada sam i dopóki się nie nauczy żyć ze sobą w zgodzie i w zgodzie z inszym stworzeniem ( szeroko rozumiana przyroda, w tym ta nieożywiona ) to sporej części naszego gatunku będzie się źle działo. Dzisiejsze klęski głodu nie powstają przez sam brak pożywienia czy brak empatii bardziej sytego świata, powstają raczej z powodu odwiecznego problemu ze rozumieniem swojej sytuacji, z władzą i redystrybucją dóbr. Jedynym co może pomóc "workowi bez dna" jest oświata, edukacja i jeszcze raz oświata ( a z oświatą to jest tak że człowiek musi chcieć się nauczyć, a jak nie chce to paradoksalnie niechcącemu nie dzieje się krzywda ). Oraz ze wzrostem poziomu edukacji idące zrozumienie potrzeby zmniejszenia liczebności populacji! Kontrowersyjnie w Dzień Kota pojechałam? No to na kocim przykładzie - strategia przetrwania gatunku Felis catus polega na szybkiej reprodukcji i zastępowalności pokoleń. Kiedy widzimy tę strategię w działaniu to serce boli i robimy wszystko by nie mnożyć nieszczęścia. W stosunku do człowieka tylko uciszamy ból serca, nieszczęście mnoży się samo i to w postępie geometrycznym. Cóś mi się wydaje że ze względu moralno - prawnych jest trudne do opanowania.
Zajmuję się zatem ograniczaniem nieszczęść nieco łatwiejszym do wykonania. Wszystkie moje koty to znajdy, gdyby nie trafiły do mnie tylko żyły na "dziczyźnie" większości z nich już by nie było na tym świecie. Człowiek stworzył nowe gatunki zwierząt ale jak to człowiek, niechętnie bierze odpowiedzialność za to co napieprzył! Ograniczenie liczebności kociej populacji przez sterylizację szczęśliwie robi się coraz popularniejsze, choć niestety trucie kotów nadal "nie wychodzi z repertuaru". No cóż, szacunku dla żywiny u nas mało a dla kotów to szczególnie mikro z powodu wylęgłego się w chrześcijańskim średniowieczu mitu o kocie pomocniku diabła. Zawsze mieliśmy słabość do klechd i tzw. otoczki a nie do roztrząsań teologicznych i ten diabelski kot się jakoś u nas ostał. No i jak większość ludków tej planety nie dopuszczamy do siebie strasznej prawdy o tym że zwierzęta mają osobowość. Gatunek zachowuje się jak gatunek, a osobowość to wyłącznie cecha ludzka - nie antropomorfizujmy zwierząt! No bo jak je potem jeść! Hym... my też zachowujemy się jak gatunek, nawet nasze poczucie indywidualności jest stadne. Przyznajmy przed sobą że ten człowiek nie brzmi znów tak dumnie jak to się nam do tej pory wydawało. Nie wiem czy już kiedyś nie pisałam podobnego w treści postu, pewnie tak. Ludzie w swoim stosunku do zwierząt jak dla mnie zmieniają się na lepsze zbyt wolno, więc ciągle trąbię na ten temat gdzie się tylko da. No i rozbestwiam moje koty do nieprzytomności za to że wszystkich uratować przed nieszczęściem nie mogę.
Dzisiejszy wpis ozdabiają królewskie koty Tokuhiro Kawai.
piątek, 16 lutego 2018
Czuję przedwiośnie - lutowe zasiewy roślin jednorocznych i dwuletnich
Na dworze zima, zapowiadajo że dopiero po dwudziestym będo solidne mrozy a ja tu, Panie tego, wyraźnie czuję że czas na przedwiośnie. Tak jak obiecawszy przedstawiam wstrząsający reportaż z zasiewania jednorocznych i dwuletnich ( oraz tradycyjne pieprzenie o historii roślin ). Bywszy z Mamelonem na rynku w Pabianicach, naszym ulubionym miejscu polowań na wysorten und odzyskien i przy okazji wszedłwszy do sklepu z nasionkami i zakupiwszy co nieco. Udało się nabyć część z tego co sobie uplanowałam, a nawet zaekscesować. Znaczy kupiłam czego nie planowałam ale co mi w ślepia wlazło a mianowicie malwę Alcea rosea o pełnych , białych kwiatach. Tak ją sobie uwidziałam na tle mojego czerwonego muru. Kfioty pełne nie są szczególnie przyjazne owadom ale u mnie dużo innych roślin z pylnikami na wierzchu a poza tym coś mnie w tym roku kuszą wiktoriańskie klimaty ( rośliny o kwiatach wypełnionych płatkami do niemożliwości to było to co w wiktoriańskiej Anglii uchodziło za najwyższą urodziwość i w ogóle must have w każdym porządnym ogrodzie - tak ku przypomnieniu, bo pisałam już o tym nie raz i nie dwa ). Ogród a właściwie to Podwórko jeszcze jedną roślinę o pełnych kwiatach zniesie. Dokupiwszy groszku pachnącego, ciekawe co wylezie z tych nasionków bo nazw odmianowych, poza jedną, nie posiadają. Nabywszy też wyżlin większy Antirrhinum majus o kremowych kwiatach, pod którą to zdziwnie brzmiącą nazwą ukrywa się lwia paszcza pospolicie porastająca ogrody naszych prababek i babek.
Nasienne zakupy zakończyłam rzuceniem się na naparstnicę o białych kwiatach Digitalis purpurea 'Albiflora', żaden tam wielki rarytet ale spotkać w sklepach ogrodniczych najbliższych domku cóś niełatwo. Malwa i naparstnica zakwitną dopiero w przyszłym sezonie ale wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach i już widzę te łany na Podwórku i w Alcatrazie. Po zakupie nasionek popełniłyśmy grzech ciężki bo skusiło nas na paprocie podpędzane w doniczkach. Taa, wylazłyśmy z japońskimi wietlicami i czerwonozawijką ( bo ja dużo tego potrzebuję a Mamelon się zapatrzyła ). Jak do tego dodać grzeszenie samodzielne Mamelona, z którego dostało mi się kapersem z piwonią 'Top Brass' i ciemiernikami, które kupujemy od początku roku to wygląda na to że właściwie ogrodowy sezon u nas już trwa. U Mamelona w pieleszach domowych sytuacja przedstawia się następująco: Sławencjusz jest podłamany, doniczki będą pałętać się po domu, na kompie i lustrze poprzyklejane przypominajki( "Nie daj zginąć sadzonce, podlewaj!" ), psy szczęśliwe bo do domu przyszło nowe ( dziewczynki uwielbiają nowości ), Mamelon rozważa zażywanie ekstraktu z Ginko biloba, wiadomo na co dobrze działającego. U mnie doma entuzjazm totalny, Ciotka Elka ćwierka bo malwy, Małgoś - Sąsiadka ćwierka bo peonia i lwia paszcza ( ta ostatnia jest określana przez nią "kwiatem dzieciństwa" ), koty ćwierkają bo peonia ma solidne kły i już można bawić się w psa ogrodnika ze mną pilnującą by nikt kłów kłami nie potraktował. Ja ćwierkam bo za oknem śnieg a ja tutaj , Panie tego, w doniczkach i szklarenkach działam. No wiesna, wiesna!
A tak w ogóle to poszperwaszy jak to zaprawdę było z tymi jednorocznymi cudnie kwitnącymi w naszych ogrodach, swojskimi tak że bardziej szczerzepolsko się nie da. Hym... importy jak się okazuje opanowały podstępnie rodzimą glebę w ogrodach. Taka na ten przykład maciejka Matthiola bicornis, czyż może być coś bardziej "naszego" niż ogrodowa woń wieczorna letnich miesięcy? Nieważne że Anglicy i Niemce tyż sieją, maciejka polska jest a juści! A tak faktycznie to maciejka jest przybłędą i to takim nowszej daty. Pochodząca z terenów Afryki Północnej, Azji Zachodniej, Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu i Grecji roślina przywędrowała do nas stosunkowo późno, bo ponoć w XVI wieku nie była u nas jeszcze znana. Nazwę zawdzięcza niejakiemu Pierandrea Matthioli ( Karol Linneusz w XVIII stuleciu nazwał Matthiola na cześć tego XVI wiecznego botanika rodzaj Lewkonia ), temu samemu który na dwór cesarski w Pradze sprowadził nieznane wcześniej w naszej części Europy tulipany, hiacynty i narcyze. Sporo ciekawych egzotów z terenów Imperium Osmańskiego, które dziś są swojakami Matthioli otrzymał od lekarza ambasadora sułtana tureckiego. Z Pragi do Polski to już blisko, więc przynajmniej niektóre z egzotycznych roślin się tą drogą do nas dostały ( być może za sprawą kolekcjonerskiej pasji Anny Wazówny ).
A inna królowa zapachu, dziś prawie zapomniana rezeda wonna Reseda odorata, tyż , Panie tego, łobce to bo pochodzi z Libii i Grecji. A przeca u nas w poezji uwieczniona:
"Nie wiem, jak rosną: lecz że mszyste,
Gąbczaste, wilgotne i porzyste,
Jakby szczeliny w nich otwarto,
By chłód chłonęły i ciemń nocną -
I że są rdzawe, więc w pobliżu
Musi być woda zielonkawa,
Staw zarzęsiony, zgniła trawa
I jar bedoński na Zakrzyżu
- I stąd ten przyrodzony wyrzut,
I leśność kwiatu stąd wynika
(Za pozwoleniem botanika,
Który mi tutaj racji nie da,
Bo - ogrodowa jest rezeda).
A pachnie - - Właśnie? Jak opiszę
Woń, którą kwiat swobodnie dysze?
Ile słów trzeba i łamańców?
Jaki zawiły sprzęgnąć muszę
Metafor i porównań łańcuch!
Jak mózg utrudzę i wysuszę,
Zanim wykrętnie i wymyślnie
Pióro tę woń w wyrazy wciśnie,
W słowa bezradne i bezsilne,
W fałszywe słowa i omylne,
Co już, tuż-tuż, są niby blisko,
Już wlazły w kwietny pył jak osa -
- I nic. A przytknąć kwiat do nosa,
Powąchać raz - i wie się wszystko."
Ech, strofy mistrza Juliana, człowiek się łapie że ma ochotę sadzić wg. poema "Kwiaty Polskie"
"Na róż z rezedą dwugłos miękki
(Rzekłbyś: jak lody malinowe
Z pistacjowymi)."
Dziś niestety woń rezedy, podobnie jak zapach roztaczany przez wieczornik damski czy lak to właściwie pieśń przeszłości, maciejka nam się tylko jeszcze ostała ( ciekawe jak długo wytrzyma napór tyrawniko - tujaczyzmu? ). Chyba poszukam rezedowych nasion, zanim rezeda wonna wyleci z naszego przemysłu nasionkowego jako roślina niepokupna i absolutnie nikomu do szczęścia niepotrzebna. Dobra, dosyć tych zapachowych treści, przystąpmy do obmawiania takich jednorocznych co to nie pachną zbyt mocno i pięknie ale mimo tego cieszą się sławą "chwały rabaty". Lwie paszcze pochodzą z basenu Morza Śródziemnego, naturalnie występują od Maroka i Portugalii poprzez południową Francję, na wschodzie zakres występowania sięga do Turcji i Syrii. W cieplejsze lata udaje się lwie paszcze zimować w gruncie, robią wtedy za to czym w zasadzie są - za bylinę. No ale nie zawsze ma się szczęście do pogody. Potworne lwio paszczowe czaszeczki czyli nasienniki kuszą do suszenia ( żeby tak czymś w okolicach Halloween wazony poubierać, he, he ) ale rzadko się zdarza ogrodnik który powstrzymałby się przed cięciem przekwitłych pędów w nadziei na ponowne kwitnienie rośliny. Ja, podobnie jak pewna anielska stara panna, lubię lwie paszcze kwitnące w pastelowych odcieniach. Mam wrażenie że część mojej rodziny nie podziela mojego gustu i uznaje za prawdziwe i godne nazwy tylko te ciemne, najlepiej o wiśniowo - bordowych kwiatach ( he, he, he, Jane Marple narzekała że ogrodnicy uwielbiają ten murderczy coolorek ), Małgoś - sąsiadka kocha wszystkie - bez względu na kolor i rozmiar. W końcu kwiat jej dzieciństwa, kwiaty dzieciństwa na starość podobają się człowiekowi najbardziej. Przykładem nagietki, kwiaty ogródkowe dzieciństwa Doro i mojego. Niby w ogrodach od zawsze ale naprawdę nie od zawsze. Calendula officinalis to przybysz z krajów śródziemnomorskich. Roślina zawitała do nas dawno, dawno temu, w czasach średniowiecza wraz z przybywającymi na teren Polski zakonnikami ( mniszki i mnisi próbowali uprawiać u nas wiele roślin rodem z regionu śródziemnomorskiego - niektóre udawało się zimować, inne pozostały w naszych warunkach roślinami jednego roku ). Tak pasująca mi do nagietków nasturcja Tropaeolum majus ( dzieciństwo Mamiego, no i moje też ) to z kolei w porównaniu z nagietkiem świeżynka na naszych rabatach. Pochodzi z zachodniej części Ameryki Południowej, znaczy egzot totalny w w Europie znany od pięciu stuleci z niewielkim hakiem. Do naszej części Europy przywiózł ją w roku 1684 Bewering, facet z Holandii rodem. Przedtem, w XVI wieku i owszem sadzono nasturcję ale tą zwaną mniejszą Tropaeolum peltophorum albo tą którą dziś nazywamy nasturcją kanaryjską Tropaeolum peregrinum . Nasturcje o większych kwiatach i liściach, popularne ogrodowe ozdóbstwo w cieplejszym klimacie dziczejące ( nasturcja to też po prawdzie bylina, tylko w naszym zimnisku udaje roślinę jednoroczną ) to często efekt krzyżowania gatunków. A kosmosy amerykańskie, a astry chińskie i goździki pseudobrodate ( bo powstałe ze skrzyżowania Dianthus barbatus z goździkiem chińskim albo kartuzkiem ) i chabaud zwane szabotami ( Dianthus caryophyllus skrzyżowany z Dianthus fruticosus ) ? A cynie wytworne, z lekka śmierdzące aksamitki, lobelie, nikotiany, suchołuski, słoneczniki? Wszystko przybysze zza gór, zza mórz, zza horyzontu. I to wszystko rosło sobie bezproblemowo na kwartałowych rabatach ogrodów dzieciństwa Mamelona, Doro i mojego. Cztery dychy ledwie minęły i co? Latam jak kot z pęcherzem za ciekawymi odmianmi groszku, planuję ściepę z Agniechą na zakup zagramaniczny bo u nas z uprawą jednorocznych coraz bardziej krucho. Chyba dlatego sieję w tym roku jednoroczne coby dać odpór łatwiźnie tyrawnikowo - tujaczej , bo roboty w ogrodzie dużo i po prawdzie to ja z bylinami mam mnóstwo "uciechy kręgosłupa". No ale dać zejść tradycji bez walki się nie godzi - dopisuję maciejkę do listy zakupów! W końcu ją prosto w grunt się sieje ( najlepiej co parę tygodni, pachnie wtedy jeszcze w listopadzie - jak ciepły ).
wtorek, 13 lutego 2018
Codziennik - zwyczajnik czyli kocio - geriatryczne zapiski
Już za niedługo święto komercyjne czyli Walniętynki a zaraz potem najważniejszy dzień w roku - Dzień Kota. Towarzystwo przygotowuje się do świętowania zarówno Walniętynek ( całuj moje łapki a ja będę sapać i ćwierkać jak kanarek i się popluwać, a wszystko to jednocześnie ) jak i Dnia Kota ( no więc ma być surowe mięsko, później jeszcze raz mięsko i na zakończenia dnia dla odmiany też mięsko ). Ćwiczą źwierzęta bardzo pilnie spożywanie surowych posiłków, nadstawianie łap i łebków do pocałunków ( nie wystarczy mlaskać z odległości, za nic mają higienę i możliwość zarażenia ich jakąś ludzką zarazą ) a także rozkoszne mruki, ćwierki, sapki i popluwania. Od prawie dwóch tygodni przyjmujemy wizyty towarzyskie, złażą się kocie chłopaki z całej okolicy. Felicjan spokojnie przyjął Epuzera, natomiast odwiedziny Ocelota i Jaguara Drugiego uznał za kamień obrazy. Lalek ma odwiedziny młodszych chłopaków głęboko pod ogonem, gniewem zawrzał tylko raz, jak mu mignął Rudy ( Dżizzuu, ta obróżka Rudego to się ledwo na tym grubym karczychu dopina, chodzą plotki że jest psia - nie wierzymy przez grzeczność ). Poza tym norma, jak Felicjan ryczy na Podwórku, Lalek mu wtóruje, nawet gdy zalega na kaloryferach i nie chce mu się tyłka podnieść.
Od czasu do czasu te ryki sprawiają że zamieram w dziwnych pozach - na ten przykład stoję na środku łazienki jak wryta a szczoteczka do kłów wypada mi z ust albo książką obrywam com ją wyciągała z biblioteczkowej półki powyżej mojej głowy się znajdującej ( no z rąk wszystko leci jak te gulgoty człowieka dobiegają ). Powinnam się przeca przyzwyczaić do tych odgłosów wiosny ale wzmożona dźwięczność kotów zawsze mnie zaskakuje ( one wiosną ryczą donośniej niż w innych porach roku ). Tym bardziej jest dźwięcznie że do chłopaków dołącza chórek z sąsiedztwa ( Epuzer ma piękny miauk, mógłby być solistą w kociej operze ). Dziewczyny nie śpiewają, mruczanki dyskretne są tylko uprawiane i tzw. wejścia modelek. Czasem te wejścia przeradzają się w popisy ekwilibrystyczne, szczególnie Sztaflik lubi takie numery. Tu wychodzę na parapety zewnętrzny krokiem seksownym, ogonem miotam intrygująco na wszystkie dwie strony, a tu bach - zobacz jak potrafię stać na głowie! Nie wiem skąd u Sztaflika takie zamiłowanie do usiłowania stawania na czółku, ale namiętnie kocizna trenuje ten element przedstawienia. Zaczęło się od zwyczajnego barankowania, główka coraz niżej w baranku wędrowała a teraz to już takie popisy prawie cyrkowe. Oczywiście na głowie nie stanęła, choć raz prawie się udało ( tylne łapki już były wysoko na szybie, łepek dotykał parapetu, Ciotka Elka podziwiała z otwartymi ustami, może i dobrze że otwartymi to się kawą poranną nie zakrztusiła ). Nie ma co, moje koty zachowują się nieco osobliwie. A może tylko mnie się tak zdaje, a wszystkie koty jak je lepiej poobserwować robią dziwne dla nas rzeczy. Hym... tajemnica mundialu.
Prasy zeszłotygodniowej postanowiłam nie czytać nabożnie, przeleciawszy ledwie okiem. Awitaminoza brzydkość mi zrobiła w kącikach ust i rżeć bezkarnie nie mogę więc ryzykować nie chcę. Co do naszej nowej bitwy o prawdę historyczną to ona prawda leży pośrodku i jak zwykle nie zadowoli nikogo ( przedsiębiorstwo Holocaust będzie twardo obstawało że miliard ofiar był a nawet dwa miliardy były a jedynie słuszni Polacy że nikt nigdy w kraju nad Wisłą żadnego Izraelity z zamiarem ukrzywdzenia nie tknął tylko wszyscy szafy budowali do przechowywania - głupota niewarta czasu na dociekania czyja racja jest najmojejsza ), co do zdobywców Himalajów to ciszej się zrobiło nad trumną bo sępy poleciały żerować gdzie indziej. Dowiedziałam się z tego chybcikowego przeglądu rzeczy najistotniejszej - zamknęli w Odzi najbliższy nam oddział ortopedyczny. No , zrobiło się groźnie - wydałam mojej kamienicznej geriatrii stanowczy zakaz łamania się. Nie z prasy a z tzw. poczty pantoflowej doszło do mnie info że nasz domowy doctore miał zawał serducha ( przy tylu etatach które obskakiwał wcale mnie to nie dziwi a raczej dziwi że dopiero teraz go wzięło i przytkało ) więc geriatria dostała kolejny zakaz, tym razem chorowania na cokolwiek. I tak w morzu szalejącej grypy trzymamy się twardo, siłą woli i popitką z tranu.
Nie damy się, co najwyżej kaszelek potępieńczy nam płucka przewentyluje, siąpniemy nosem i posmarujemy wrednego zajadka - ot i całe chorowanie na jakie możemy sobie teraz pozwolić. Starsze dziewczyny, zarówno te bliżej dziewięćdziesiątki jak i te w okolicach późnej siedemdziesiątki jak zawsze o tej porze roku bawią się w coś co Małgoś - Sąsiadka nazywa zusowską ruletką. Obstawiają ile dostaną waloryzacji. Małgoś wyjaśniła mi kiedyś tam że nazwa wzięła się ze skojarzenia z grą zwaną rosyjską ruletką, w wypadku zusowskiej ruletki przegranym jest ten kogo trafi szlag kiedy zobaczy sumę o którą mu zrewaloryzowano emeryturę . He, he, he, chyba będzie dobrze, dziewczątkom czarny humorek dopisuje. Jedyne co mnie niepokoi to Małgosiny brak chęci do oglądania transmisji sportowych. Małgoś - Sąsiadka zawsze była zagorzałym kibicem, a od transmisji skoków narciarskich nie można jej było oderwać. Od pewnego czasu ogląda jednak tylko jakieś durne szpitalne seriale a sportu nic a nic. Rozpytana na okoliczność stwierdziła że nie może absolutnie oglądać skoków albowiem ma protezę biodrową. Hym... przyznam że argumentacja cóś słabo do mnie trafiła. Margarita wyłuszczyła mnie ogłupiałej z lekka że seriale szpitalne średnio ją interesują ale w tym wieku, jak stwierdziła, lepiej znać na wszelki wypadek procedury medyczne niż klasyfikację skoczków. Taa, w tym szaleństwie jest metoda.
No i tak się toczy nasz codziennik domowy, koty, geriatria z w kółko powtarzanymi numerami, wyrwane chwile na wyczytki, cholerna konieczność zakupu nowego paliwka do ogrzewania tyłków kocich i tyłka własnego. Wieczorkami usypianie przy filmach ( oblookałam tzw. oskarowce - zachwyt mowy mi nie odebrał, no może "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to jest film do którego chętnie kiedyś tam wrócę ), czasem zasypianie nad książką. Rano, po przebudzeniu nasłuchiwanie czy już śpiewają kosy i wyczekiwanie na przedwiośnie. Bardzo intensywne wyczekiwanie, znaczy wyczekuję całą sobą. Może gdyby zima była prawdziwie zimowa tęsknota za wiosną nie była by tak dojmująca ale zimę mamy taką ćwierćzimiastą a nic tak mnie nie męczy jak ni to ni sio. Dzisiejsze fotki to kwitnące domówki ( zdaniem Ciotki Elki kwiaty jaśminu lekarskiego śmierdzą ) i przymrożone po nocy Podwórko.
Od czasu do czasu te ryki sprawiają że zamieram w dziwnych pozach - na ten przykład stoję na środku łazienki jak wryta a szczoteczka do kłów wypada mi z ust albo książką obrywam com ją wyciągała z biblioteczkowej półki powyżej mojej głowy się znajdującej ( no z rąk wszystko leci jak te gulgoty człowieka dobiegają ). Powinnam się przeca przyzwyczaić do tych odgłosów wiosny ale wzmożona dźwięczność kotów zawsze mnie zaskakuje ( one wiosną ryczą donośniej niż w innych porach roku ). Tym bardziej jest dźwięcznie że do chłopaków dołącza chórek z sąsiedztwa ( Epuzer ma piękny miauk, mógłby być solistą w kociej operze ). Dziewczyny nie śpiewają, mruczanki dyskretne są tylko uprawiane i tzw. wejścia modelek. Czasem te wejścia przeradzają się w popisy ekwilibrystyczne, szczególnie Sztaflik lubi takie numery. Tu wychodzę na parapety zewnętrzny krokiem seksownym, ogonem miotam intrygująco na wszystkie dwie strony, a tu bach - zobacz jak potrafię stać na głowie! Nie wiem skąd u Sztaflika takie zamiłowanie do usiłowania stawania na czółku, ale namiętnie kocizna trenuje ten element przedstawienia. Zaczęło się od zwyczajnego barankowania, główka coraz niżej w baranku wędrowała a teraz to już takie popisy prawie cyrkowe. Oczywiście na głowie nie stanęła, choć raz prawie się udało ( tylne łapki już były wysoko na szybie, łepek dotykał parapetu, Ciotka Elka podziwiała z otwartymi ustami, może i dobrze że otwartymi to się kawą poranną nie zakrztusiła ). Nie ma co, moje koty zachowują się nieco osobliwie. A może tylko mnie się tak zdaje, a wszystkie koty jak je lepiej poobserwować robią dziwne dla nas rzeczy. Hym... tajemnica mundialu.
Prasy zeszłotygodniowej postanowiłam nie czytać nabożnie, przeleciawszy ledwie okiem. Awitaminoza brzydkość mi zrobiła w kącikach ust i rżeć bezkarnie nie mogę więc ryzykować nie chcę. Co do naszej nowej bitwy o prawdę historyczną to ona prawda leży pośrodku i jak zwykle nie zadowoli nikogo ( przedsiębiorstwo Holocaust będzie twardo obstawało że miliard ofiar był a nawet dwa miliardy były a jedynie słuszni Polacy że nikt nigdy w kraju nad Wisłą żadnego Izraelity z zamiarem ukrzywdzenia nie tknął tylko wszyscy szafy budowali do przechowywania - głupota niewarta czasu na dociekania czyja racja jest najmojejsza ), co do zdobywców Himalajów to ciszej się zrobiło nad trumną bo sępy poleciały żerować gdzie indziej. Dowiedziałam się z tego chybcikowego przeglądu rzeczy najistotniejszej - zamknęli w Odzi najbliższy nam oddział ortopedyczny. No , zrobiło się groźnie - wydałam mojej kamienicznej geriatrii stanowczy zakaz łamania się. Nie z prasy a z tzw. poczty pantoflowej doszło do mnie info że nasz domowy doctore miał zawał serducha ( przy tylu etatach które obskakiwał wcale mnie to nie dziwi a raczej dziwi że dopiero teraz go wzięło i przytkało ) więc geriatria dostała kolejny zakaz, tym razem chorowania na cokolwiek. I tak w morzu szalejącej grypy trzymamy się twardo, siłą woli i popitką z tranu.
Nie damy się, co najwyżej kaszelek potępieńczy nam płucka przewentyluje, siąpniemy nosem i posmarujemy wrednego zajadka - ot i całe chorowanie na jakie możemy sobie teraz pozwolić. Starsze dziewczyny, zarówno te bliżej dziewięćdziesiątki jak i te w okolicach późnej siedemdziesiątki jak zawsze o tej porze roku bawią się w coś co Małgoś - Sąsiadka nazywa zusowską ruletką. Obstawiają ile dostaną waloryzacji. Małgoś wyjaśniła mi kiedyś tam że nazwa wzięła się ze skojarzenia z grą zwaną rosyjską ruletką, w wypadku zusowskiej ruletki przegranym jest ten kogo trafi szlag kiedy zobaczy sumę o którą mu zrewaloryzowano emeryturę . He, he, he, chyba będzie dobrze, dziewczątkom czarny humorek dopisuje. Jedyne co mnie niepokoi to Małgosiny brak chęci do oglądania transmisji sportowych. Małgoś - Sąsiadka zawsze była zagorzałym kibicem, a od transmisji skoków narciarskich nie można jej było oderwać. Od pewnego czasu ogląda jednak tylko jakieś durne szpitalne seriale a sportu nic a nic. Rozpytana na okoliczność stwierdziła że nie może absolutnie oglądać skoków albowiem ma protezę biodrową. Hym... przyznam że argumentacja cóś słabo do mnie trafiła. Margarita wyłuszczyła mnie ogłupiałej z lekka że seriale szpitalne średnio ją interesują ale w tym wieku, jak stwierdziła, lepiej znać na wszelki wypadek procedury medyczne niż klasyfikację skoczków. Taa, w tym szaleństwie jest metoda.
No i tak się toczy nasz codziennik domowy, koty, geriatria z w kółko powtarzanymi numerami, wyrwane chwile na wyczytki, cholerna konieczność zakupu nowego paliwka do ogrzewania tyłków kocich i tyłka własnego. Wieczorkami usypianie przy filmach ( oblookałam tzw. oskarowce - zachwyt mowy mi nie odebrał, no może "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to jest film do którego chętnie kiedyś tam wrócę ), czasem zasypianie nad książką. Rano, po przebudzeniu nasłuchiwanie czy już śpiewają kosy i wyczekiwanie na przedwiośnie. Bardzo intensywne wyczekiwanie, znaczy wyczekuję całą sobą. Może gdyby zima była prawdziwie zimowa tęsknota za wiosną nie była by tak dojmująca ale zimę mamy taką ćwierćzimiastą a nic tak mnie nie męczy jak ni to ni sio. Dzisiejsze fotki to kwitnące domówki ( zdaniem Ciotki Elki kwiaty jaśminu lekarskiego śmierdzą ) i przymrożone po nocy Podwórko.
sobota, 10 lutego 2018
Bajka o królewnie i ziarnku groszku pachnącego
Po Tłustym Czwartku ( Ciotka Elka stanęła na wysokości zadania ), karnawał zbliża się ku końcowi, zapowiadają ocieplenie - czas siejstwa nadchodzi. Szklarenka jest, doniczki jednorazowe są, ziemia do siewu naszykowana. Jedyne co jeszcze zostało do sprowadzenia to nasiona. Przeglądam, dooglądam, wybrzydzam. Chciałabym jednorocznej zieleni kwitnącej w pastelowych barwach a tymczasem te pastelowo kwitnące odmiany przyjdzie mi chyba kupić przez net albo wyprawę na drugi koniec Odzi po nasiona będę musiała zarządzić bo w sklepach pobliskich cóś z takowymi odmianami roślin jednorocznych krucho. Z dwuletnimi zresztą też nie lepiej, bratki pomarańczowe a naparstnice mocno różowiaste to jest to co koło mnie najłatwiejsze do dostania w dziale "dwuletnie" . A mnie się tutaj marzą karłowate nasturcje 'Salmon Baby' czy też takie o kremowych kwiatach, nagietki zwane 'Pink Surprise' czy 'Apricot Beauty', łubin o śmietankowych kwiatach i lwie paszcze o kwiatach w odcieniach kremu i moreli, naparstnice białe jak te śniegi. No i przede wszystkim groszki pachnące w różowościach i wrzosach, które skontrastować bym mogła z ciemną odmianą 'Matucana' . A tu posucha! Jak nie miksy to coolorki jarzeniowe, czerwienie zajzajerowate, żółcie odblaskowe, błękity nie do przeoczenia! No fajnie, radość lata i tak dalej ale co dla tych preferujących spokojniejsze tony na rabatach? Przeglądamy z Mamelonem co lepsze odmiany groszków pachnących , znaczy lepsze po naszemu. Przymierzałyśmy się do zakupu 'Countess Cadogan' ( u nas znanej szeroko jako 'Hrabina Cadogan' ) ale co innego na okładce torebeczki z nasionami a co innego w opisie odmiany. Coolorek z okładki jednolicie wrzosowy, czyli taki paszący do reszty nasadzeń ale w opisie jak byk stoi że odmiana kfioty ma w typie bi color ( Mamelon nie znosi kfiotów bi ). No i bądź tu mądry. Odmianę zaliczono do "Oldspiców" i to jest chyba jedyna rzecz która się tu zgadza.
'Old Spice' to nazwa handlowa serii zawierającej stare odmiany o kwiatach nieco mniejszych niż u współczesnych odmian ale za to o zapachu wyczuwalnym z daleka. Przywrócono je światu po tym jak okazało się że nowoczesne groszki pachnące mają wady i niekoniecznie są tym czego pragną ogrodnicy. Odmiany takie jak 'Lord Nelson' ( wprowadzona w 1907 roku ), 'King Edward VII' ( wprowadzona w 1903 ), 'Prima Donna' ( wprowadzona w 1897 roku ), 'Dorothy Eckford' ( wprowadzona w 1901 roku, nazwana na cześć córki hodowcy , nagrodzona Award of Garden Merit ), 'America' ( wprowadzona w 1896 roku, nagrodzona Award of Garden Merit at Wisley Trials w 1995 ), 'Senator' ( wprowadzona w 1891 roku ) to odporne na letnie upały hardcory dorastające do około 250 cm wysokości. Ta odporność na upały to niezatracona jeszcze w wyniku prac hodowlanych spuścizna po dzikim przodku. Groszek pachnący pochodzi najprawdopodobniej ze wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, porastał wyspy od Sycylii, poprzez Maltę aż po Kretę. W roku 1695 niejaki Franciszek Cupani, mnich z jednego z sycylijskich klasztorów znalazł nieopodal swojego konwentu zielsko o przenikliwym, a słodkim zapachu. Ten dziki groszek pachnący, który zawojował ogrodniczy świat jak sycylijska mafia zawojowała Hamerykę, został nazwany na cześć owego mnicha Lathyrus odoratus 'Cupani'. Uchodzi za najsilniej pachnący ze wszystkich groszków. Na gorąco jest bardziej odporny niż wszelkie ogrodowe odmiany ( Sycylijczyk czyli gorący południowiec ) ale w ogrodach nie cieszył i nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem. No cóż, prymityw z niego czyli dziczyzna, nie do każdego ogrodu pasi. Kwiaty ma dwubarwne, fioletowo - amarantowe, malutkie ( kudy mu tam do groszków wielkokwiatowych ) i w dodatku tylko dwa na pędzie ( podobna do niego, tyż prawie trzystuletnia i genialnie pachnąca odmiana 'Matucana' - Award of Garden Merit 2014 - produkuje przynajmniej cztery kwiaty na pędzie ). W 1699 roku Cupani wysłał nasiona do dr Uvedale'a w Enfield ( ku chwale nauki ), a materiał siewny pochodzący od odmiany 'Cupani' wprowadzony został do komercyjnego obrotu już w 1730 roku. Już pod koniec XVIII wieku dostępnych było pięć różnych kolorów kwiatów, prawdopodobnie powstałych ze spontanicznych mutacji.
Ludziskom marzyły się jednak groszki nie tyle bardziej kolorowe co przede wszystkim rośliny o olbrzymich kwiatach, które jak te egzotyczne motyle ledwie unoszone są przez cieniutkie pędy. No i sobie ludziska wymarzyły - w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku pachnący słodko groszek stał się popularną rośliną ogrodową, głównie za sprawą Szkota, Henry'ego Eckforda, mieszkającego w Wem w Shropshire, który dla rozwoju upraw groszków pachnących był tym kim Vibert był dla rozwoju uprawy róż. Dzięki umiejętnemu krzyżowaniu wyhodował wiele nowych odmian, w niespotykanych wcześniej wśród groszków kolorach, z ulepszonym rozmiarem kwiatów i długością pędów. Te odmiany produkowane przez Eckforda są często określane jako "grandiflora" lub "staromodny" pachnący groszek. W porównaniu do dzikich i bardzo starych odmian groszku, Grandifloras zazwyczaj mają jaśniejsze kolory płatków, więcej kwiatów na pędzie i mają zróżnicowane natężenie zapachu. Groszki pachnące popularne były nie tylko w ogrodach, zrobiły też swego czasu karierę jako kwiaty cięte, odnotowano nawet szał upraw "wystawowych". Apogeum popularności tej rośliny przypada na przełom wieków XIX i XX. Na przełomie XIX i XX wieku działał też kolejny "ojciec groszkownictwa" - główny ogrodnik hrabiego Spencera w majątku Althorp ( taa, the family of Diana, Princess of Wales, bardziej po angielsku w dziedzinie groszkownictwa być nie może ), pan Silas Cole. Znalazł on nową formę groszku pachnącego, powstałą w wyniku naturalnej mutacji ( to była mutacja odmiany Eckforda 'Prima Donna' ). Od niej wywodzi się cała linia "Spencerów", groszków o olbrzymich kwiatach z falującymi płatkami. Pierwszą z linii była 'Countess Spencer', wystawiana na pierwszym pokazie National Sweet Pea Society, w Royal Aquarium w 1901 roku. Tzw. Spencer Sweet Peas uwarunkowały na długie dziesięciolecia groszkownictwo ozdobne. Rozwój odmian z większymi kwiatami, o mocniejszej substancji i z ładniejszym rozłożeniem kwiatów na pędzie , z dłuższymi pędami kwiatowymi ustawionymi prawie pod kątem 90 stopni w stosunku do pędu głównego był kierunkiem rozwoju wyznaczanym przez zapotrzebowanie na kwiat cięty ( tzw. trynd wystawowy - rośliny o takich cechach lepiej prezentowały się na wystawach ). No ale cóś za cóś, nowoczesne odmiany groszków o wielkich kwiatach nie zawsze czarują zapachem, a co to za groszek pachnący, którego kwiat nie pachnie? Podobno stare "Spencery" pachniały mocniej, późniejsze pachniały wybiórczo tzn. odmiany o jasnych kwiatach pachniały mocno te o ciemnych kwiatach już tak intensywnego zapachu nie miały. W dodatku niektóre z nowocześniejszych odmian okazały się nieodporne na warunki atmosferyczne i straszliwie chorowite. Im dalej w XX wiek tym było z groszkami mniej wesoło aż w końcu nastąpił bunt ogrodników. Zaczęto poszukiwać odmian "prawdziwych, starych pachnących groszków", takich co to dużo zniosą i zapach siać będą po ogrodzie. No i starsze odmiany groszków pachnących powróciły w glorii na rabaty!
W naszej strefie klimatycznej groszki dobrze jest wysiewać przedwiosenną porą w domowych pieleszach, to prawda potwierdzona nie tylko przez Monty Dona, he, he. Jeżeli chce się przyspieszyć kiełkowanie nasiona groszku moczy się w wodzie przez około dobę. Posadzone powinny wykiełkować w ciągu 7 do 15 dni. Optymalną temperaturą dla równych wschodów jest 18 - 20 stopni Celsjusza. Żeby groszek ładnie się rozkrzewił należy go gdy osiągnie 15 cm wysokości ( 3 - 4 pary liści ) troszkę przyciąć. Podkreślam że to uszczknięcie na tej konkretnej wysokości jest sprawą ważną, niższy groszek nie zareaguje dobrze na majstrowanie przy pędzie a uszczknięta wyżej roślina nie będzie miała cud pokroju. Dalej jest w zasadzie prosto - hartujesz, wsadzasz do gruntu i czekasz. Groszek lubi gleby chłodne ale przepuszczalne, do szczęścia jednak latem potrzebuje sporo wody, szczególnie w czasie upałów trza mu chłodzić korzonki. W cieplejszych okolicach zaleca się nawet ściółkowanie gleby coby wilgoć utrzymać ( szczerze pisząc to nie widziałam żeby kto w Polszcze groszek ściółkował ale może po prostu mało widziałam ). Można zasilać rozcieńczoną mocno gnojóweczką czy tam innym kompostem ale najlepiej sadzić groszki na miejscu które jesienią potraktowaliśmy dobrym obornikiem. Groszek jest świetną rośliną bo obcinające jego pędy na bukiety powoduje się wytwarzanie całej masy nowych pędów kwiatowych. Co groszkom pachnącym zagraża - szara pleśń, mączniak prawdziwy, rdza, zgnilizna korzenia, ślimaki i Felicjan. Ślimaki nic sobie nie robią z tego że groszek pachnący jest rośliną trującą, Felicjan niestety tyż nie i dlatego szklarenka w domu jest musowa! Właściwie to szklarenek przydałoby się więcej ale cholerstwo jest drogie jak piorun i będą musiały zastąpić je znacznie tańsze słoje lub klosze ( o ile te ostatnie uda się dostać ). Kwiaty groszków pachnących mimo ze urodne co cud należą do tych nietrwałych, oto więc parę rad pozyskanych z wyczytków dotyczących przedłużenia ich żywotności. Pędy należy ciąć przed pełnym otwarciem kwiatów ( optymalnie ponoć jest wtedy kiedy niższe kwiaty na łodydze właśnie zaczynają się otwierać ). Teraz będzie bolało - końcówki pędów opalić płomieniem ewentualnie umieścić je we wrzątku na parę chwil. Potem kolejny szok termiczny czyli natychmiast do zimnej wody, która powinna objąć maksymalnie dużą część pędów. Naczynko z groszkami ustawić w chłodku. I tyle o groszku pachnącym. Mamelon i ja nadal w lesie jeśli chodzi o groszkowe nasionka. Co prawda zakupiłam cóś nazwanego groszkiem pachnącym różowym ale co to jest naprawdę tego nie wie nikt. Ogólnie to bryndza z tymi nasionami jak do tej pory, słabiutko producenty nasze się starajo! A i te holenderskie obecne na polskim rynku to tak jakby po macoszemu traktują ten rynek. Jak widzicie problem groszku pachnącego mnie uwiera, znaczy jestem prafdziwą książniczką!
'Old Spice' to nazwa handlowa serii zawierającej stare odmiany o kwiatach nieco mniejszych niż u współczesnych odmian ale za to o zapachu wyczuwalnym z daleka. Przywrócono je światu po tym jak okazało się że nowoczesne groszki pachnące mają wady i niekoniecznie są tym czego pragną ogrodnicy. Odmiany takie jak 'Lord Nelson' ( wprowadzona w 1907 roku ), 'King Edward VII' ( wprowadzona w 1903 ), 'Prima Donna' ( wprowadzona w 1897 roku ), 'Dorothy Eckford' ( wprowadzona w 1901 roku, nazwana na cześć córki hodowcy , nagrodzona Award of Garden Merit ), 'America' ( wprowadzona w 1896 roku, nagrodzona Award of Garden Merit at Wisley Trials w 1995 ), 'Senator' ( wprowadzona w 1891 roku ) to odporne na letnie upały hardcory dorastające do około 250 cm wysokości. Ta odporność na upały to niezatracona jeszcze w wyniku prac hodowlanych spuścizna po dzikim przodku. Groszek pachnący pochodzi najprawdopodobniej ze wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, porastał wyspy od Sycylii, poprzez Maltę aż po Kretę. W roku 1695 niejaki Franciszek Cupani, mnich z jednego z sycylijskich klasztorów znalazł nieopodal swojego konwentu zielsko o przenikliwym, a słodkim zapachu. Ten dziki groszek pachnący, który zawojował ogrodniczy świat jak sycylijska mafia zawojowała Hamerykę, został nazwany na cześć owego mnicha Lathyrus odoratus 'Cupani'. Uchodzi za najsilniej pachnący ze wszystkich groszków. Na gorąco jest bardziej odporny niż wszelkie ogrodowe odmiany ( Sycylijczyk czyli gorący południowiec ) ale w ogrodach nie cieszył i nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem. No cóż, prymityw z niego czyli dziczyzna, nie do każdego ogrodu pasi. Kwiaty ma dwubarwne, fioletowo - amarantowe, malutkie ( kudy mu tam do groszków wielkokwiatowych ) i w dodatku tylko dwa na pędzie ( podobna do niego, tyż prawie trzystuletnia i genialnie pachnąca odmiana 'Matucana' - Award of Garden Merit 2014 - produkuje przynajmniej cztery kwiaty na pędzie ). W 1699 roku Cupani wysłał nasiona do dr Uvedale'a w Enfield ( ku chwale nauki ), a materiał siewny pochodzący od odmiany 'Cupani' wprowadzony został do komercyjnego obrotu już w 1730 roku. Już pod koniec XVIII wieku dostępnych było pięć różnych kolorów kwiatów, prawdopodobnie powstałych ze spontanicznych mutacji.
Ludziskom marzyły się jednak groszki nie tyle bardziej kolorowe co przede wszystkim rośliny o olbrzymich kwiatach, które jak te egzotyczne motyle ledwie unoszone są przez cieniutkie pędy. No i sobie ludziska wymarzyły - w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku pachnący słodko groszek stał się popularną rośliną ogrodową, głównie za sprawą Szkota, Henry'ego Eckforda, mieszkającego w Wem w Shropshire, który dla rozwoju upraw groszków pachnących był tym kim Vibert był dla rozwoju uprawy róż. Dzięki umiejętnemu krzyżowaniu wyhodował wiele nowych odmian, w niespotykanych wcześniej wśród groszków kolorach, z ulepszonym rozmiarem kwiatów i długością pędów. Te odmiany produkowane przez Eckforda są często określane jako "grandiflora" lub "staromodny" pachnący groszek. W porównaniu do dzikich i bardzo starych odmian groszku, Grandifloras zazwyczaj mają jaśniejsze kolory płatków, więcej kwiatów na pędzie i mają zróżnicowane natężenie zapachu. Groszki pachnące popularne były nie tylko w ogrodach, zrobiły też swego czasu karierę jako kwiaty cięte, odnotowano nawet szał upraw "wystawowych". Apogeum popularności tej rośliny przypada na przełom wieków XIX i XX. Na przełomie XIX i XX wieku działał też kolejny "ojciec groszkownictwa" - główny ogrodnik hrabiego Spencera w majątku Althorp ( taa, the family of Diana, Princess of Wales, bardziej po angielsku w dziedzinie groszkownictwa być nie może ), pan Silas Cole. Znalazł on nową formę groszku pachnącego, powstałą w wyniku naturalnej mutacji ( to była mutacja odmiany Eckforda 'Prima Donna' ). Od niej wywodzi się cała linia "Spencerów", groszków o olbrzymich kwiatach z falującymi płatkami. Pierwszą z linii była 'Countess Spencer', wystawiana na pierwszym pokazie National Sweet Pea Society, w Royal Aquarium w 1901 roku. Tzw. Spencer Sweet Peas uwarunkowały na długie dziesięciolecia groszkownictwo ozdobne. Rozwój odmian z większymi kwiatami, o mocniejszej substancji i z ładniejszym rozłożeniem kwiatów na pędzie , z dłuższymi pędami kwiatowymi ustawionymi prawie pod kątem 90 stopni w stosunku do pędu głównego był kierunkiem rozwoju wyznaczanym przez zapotrzebowanie na kwiat cięty ( tzw. trynd wystawowy - rośliny o takich cechach lepiej prezentowały się na wystawach ). No ale cóś za cóś, nowoczesne odmiany groszków o wielkich kwiatach nie zawsze czarują zapachem, a co to za groszek pachnący, którego kwiat nie pachnie? Podobno stare "Spencery" pachniały mocniej, późniejsze pachniały wybiórczo tzn. odmiany o jasnych kwiatach pachniały mocno te o ciemnych kwiatach już tak intensywnego zapachu nie miały. W dodatku niektóre z nowocześniejszych odmian okazały się nieodporne na warunki atmosferyczne i straszliwie chorowite. Im dalej w XX wiek tym było z groszkami mniej wesoło aż w końcu nastąpił bunt ogrodników. Zaczęto poszukiwać odmian "prawdziwych, starych pachnących groszków", takich co to dużo zniosą i zapach siać będą po ogrodzie. No i starsze odmiany groszków pachnących powróciły w glorii na rabaty!
W naszej strefie klimatycznej groszki dobrze jest wysiewać przedwiosenną porą w domowych pieleszach, to prawda potwierdzona nie tylko przez Monty Dona, he, he. Jeżeli chce się przyspieszyć kiełkowanie nasiona groszku moczy się w wodzie przez około dobę. Posadzone powinny wykiełkować w ciągu 7 do 15 dni. Optymalną temperaturą dla równych wschodów jest 18 - 20 stopni Celsjusza. Żeby groszek ładnie się rozkrzewił należy go gdy osiągnie 15 cm wysokości ( 3 - 4 pary liści ) troszkę przyciąć. Podkreślam że to uszczknięcie na tej konkretnej wysokości jest sprawą ważną, niższy groszek nie zareaguje dobrze na majstrowanie przy pędzie a uszczknięta wyżej roślina nie będzie miała cud pokroju. Dalej jest w zasadzie prosto - hartujesz, wsadzasz do gruntu i czekasz. Groszek lubi gleby chłodne ale przepuszczalne, do szczęścia jednak latem potrzebuje sporo wody, szczególnie w czasie upałów trza mu chłodzić korzonki. W cieplejszych okolicach zaleca się nawet ściółkowanie gleby coby wilgoć utrzymać ( szczerze pisząc to nie widziałam żeby kto w Polszcze groszek ściółkował ale może po prostu mało widziałam ). Można zasilać rozcieńczoną mocno gnojóweczką czy tam innym kompostem ale najlepiej sadzić groszki na miejscu które jesienią potraktowaliśmy dobrym obornikiem. Groszek jest świetną rośliną bo obcinające jego pędy na bukiety powoduje się wytwarzanie całej masy nowych pędów kwiatowych. Co groszkom pachnącym zagraża - szara pleśń, mączniak prawdziwy, rdza, zgnilizna korzenia, ślimaki i Felicjan. Ślimaki nic sobie nie robią z tego że groszek pachnący jest rośliną trującą, Felicjan niestety tyż nie i dlatego szklarenka w domu jest musowa! Właściwie to szklarenek przydałoby się więcej ale cholerstwo jest drogie jak piorun i będą musiały zastąpić je znacznie tańsze słoje lub klosze ( o ile te ostatnie uda się dostać ). Kwiaty groszków pachnących mimo ze urodne co cud należą do tych nietrwałych, oto więc parę rad pozyskanych z wyczytków dotyczących przedłużenia ich żywotności. Pędy należy ciąć przed pełnym otwarciem kwiatów ( optymalnie ponoć jest wtedy kiedy niższe kwiaty na łodydze właśnie zaczynają się otwierać ). Teraz będzie bolało - końcówki pędów opalić płomieniem ewentualnie umieścić je we wrzątku na parę chwil. Potem kolejny szok termiczny czyli natychmiast do zimnej wody, która powinna objąć maksymalnie dużą część pędów. Naczynko z groszkami ustawić w chłodku. I tyle o groszku pachnącym. Mamelon i ja nadal w lesie jeśli chodzi o groszkowe nasionka. Co prawda zakupiłam cóś nazwanego groszkiem pachnącym różowym ale co to jest naprawdę tego nie wie nikt. Ogólnie to bryndza z tymi nasionami jak do tej pory, słabiutko producenty nasze się starajo! A i te holenderskie obecne na polskim rynku to tak jakby po macoszemu traktują ten rynek. Jak widzicie problem groszku pachnącego mnie uwiera, znaczy jestem prafdziwą książniczką!
sobota, 3 lutego 2018
Codziennik - złości, rechoty, snuje, zakupy
No tak, od czego by tu zacząć? Może od tego że zamówiwszy u Roberta maluchy, irysy SDB znaczy. Niestety w tym roku ściepy do Mid - America nie będzie. Kochane polskie urzędy i opłaty. Robert zamawia przez holenderskiego kolegę, może tą drogą na cóś i ja się kiedyś załapię. Może powinnam zostawić bez komenta tę chciwość urzędów umiłowanej Cebulandii, która skończy się tym że cło za hamerykańską przesyłkę zapłaci się w innym państwie ale nie zostawiam. Stare polskie porzekadełko "Chytry dwa razy traci" pasi jak ulał. Najsampierw opłatę celną, potem opłatę za fitosanitarkę, na sam koniec opłatę kurierską, o tym że utrudnia się dostęp do najnowszych krzyżówek roślin i tym samym utrudnia pracę rodzimym hodowcom ledwie napomknę. Napisałabym że brawo, osiągnęliśmy kolejny szczyt głupoty i pastwiłabym się niemiłosiernie przez kolejne akapity ale nie napiszę i pastwić się nad tematem urzędowej chciwości nie będę bo po cotygodniowym przeglądzie prasy i portali info już wiem że numer z opłatami to picoletto, jakaś skromniutka Babia Góra przy K2 absurdu, który udało się naszym rzundzącym zdobyć ( zdaje się że w stylu alpejskim, bez tlenu co tłumaczy zaniki świadomości, znaczy brak poprawnej oceny rzeczywistości - przy niedotlenieniu odjazdy są częste ).
Dobra, przyznam się - płakałam i to ze śmiechu a nie z żalu nad oplwaną Ojczyzną. Numer jak z Monty Pythona, facio z fundacji co to miała walczyć z "polskim obozami śmierci" pochylił się nad problemem i teraz to mało która nazwa dotycząca obozów śmierci będzie tak popularna jak "polish death camps". Po prostu hit, bije na łeb nawet San Escobar poprzedniego ministra spraw zagramanicznych. A potem wisienki na torcie, nocne obrady Senatu i przede wszystkim tłumaczenie przemówienia premiera, wygłoszonego na okoliczność awantury jaka wybuchła kiedy ten cud legislacyjny wypłynął na szerokie wody polityki międzynarodowej. Ryłyśmy z Mamelonem do rozpuku, normalnie profeska całą gębą tylko dziewczynkom i chłopakom zawody się pomyliły. Owszem, polityk musi być niezłym aktorem ale żeby od razu komikiem?! A te smętne dupki od przygotowań aktora do występu, co do cholery robił inspicjent, he, he? Gdyby to nie było groźne jak cholera to może bym nawet na obecnych rzundzących zagłosowała, na ogół wkarwiam się na politycznych ale tym razem udało im się rozbawić mnie do łez, no a w końcu śmiech to zdrowie.
Oplwana Ojczyzna jakoś przeżyje, nie takich idiotów u steru przeżywała. Gorzej jest z ludźmi którzy w obozach zagłady i obozach koncentracyjnych siedzieli albo stracili bliskich. Szczególnie polskim więźniom i ich rodzinom musi być przykro że z powodu działań ludzi, którzy co najwyżej na stanowisko pomocnika referenta się nadają, ta nieprawda o polskości lagrów się utrwali w świadomości innych nacji. Moim zdaniem szkoda niemal nie do odrobienia. No ale tak to jest jak matoł jeden z drugim bierze się do uprawiania polityki historycznej. Politykę historyczną na ogół uprawia się wtedy kiedy nie potrafi uprawiać się tej zwykłej, każdy rząd na świecie miewa takie zakusy. Rolą dyplomacji jest tonowanie przekazu co przy tzw. zaszłościach wymaga mistrzostwa świetnego tancerza baletu klasycznego. U nas jednak pojechano siermiężnie, jak na remizową dyskotekę przystało i nawet nieprofesjonalne rozemocjonowanie ambasador Izraela nie przykryło tej naszej dyplomatycznej mizerii. Rączki opadajo do poziomu przednich łapek orangutana. Na szczęście na politycznych świat się nie kończy. Co wcale nie znaczy że lektura inszych wiadomości ze świata była błoga.
Przeczytawszy ja trochę o wyprawach wysokogórskich, tak łącznie z komentami pod tekstem redakcji i dowiedziawszy się z komentów że himalaiści nie powinni mieć dzieci. Nie mogą bo mogą kipnąć w górach. Oni himalaiści a nie dzieci. Hym... a policjanci dzielni i strażacy nieustraszeni , że o wojskowych tylko napomknę to mogą te dzieci mieć? A zabronić im wszystkim ustawowo! Co będą tacy miłośnicy adrenaliny ( przeca nie ma przymusu żeby taki zawód akurat wybrać ) maleństwa na sieroctwo narażać. Wiadomo, człowiek żyje dla dzieciów a nie dla realizowania siebie, jak się poświęca to jest cichym bohaterem. Macierzyństwu i ojcostwu wielbicieli adrenaliny nasze stanowcze nie! Z tych komentarzy cichych bohaterów w moim odczuciu to zaczęła jak dupa z pokrzywy wyzierać smutna gęba niezadowolonych ze swojego życia ludzi. Nikt nie jest w stanie nikomu zagwarantować że mu cegła w drewnianym kościele na głowę nie spadnie, są profesje w których ryzyko jest większe , są takie gdzie jest minimalne ale absolutnie bezpieczny to człowiek na tym świecie nie jest nigdzie. Odniosłam jakieś takie wrażenie że opowiastki o dzieciach sierotkach mają zrobić dobrze ich autorom, potwierdzić że są cool, są odpowiedzialni i że się realizują.
Tylko że jak się człowiek realizuje to w dupie ma cudze pasje, ma własną i na niej się koncentruje, nie marnując czasu na komentowanie na forach informacyjnych portali. No i przede wszystkim rozumie innych którzy mają pasję. Pasjonatki macierzyństwa czy pasjonaci tacierzyństwa to raczej czas pociechom poświęcają a nie snuciu w necie opowieści o swojej odpowiedzialności ( po sobie samej wiem że jak czegóś mało to się w nety idzie ). Takie podejrzanie wyglądające na hejterzenie wpisy przydarzają się prędzej bezpasyjnym, którzy muszą się utwierdzić sami bo Dzidek opuścił przewód albo cóś. W hejcie jest coś strasznie smutnego, w zwalaniu bezpasyjności na te biedne dzieci tyż. Może tak to odczuwam bo moi rodzice i owszem kochali mnie ( niekiedy ocierało się to o bałwochwalstwo ) ale dość szybko pokumałam że nie jestem treścią wypełniającą całkowicie ich życie. Mieli swoje sprawy i spraweczki, gdy miałam 10 lat zrozumiałam że zawód mamy to coś znacznie więcej niż zarabianie na chlebek. Nie znaczy że nie kombinowałam jakby tu pozostać numerem 1 na liście maminych priorytetów ( cały czas nim byłam ale uważałam że zagrożenie detronizacji istnieje ). Przeszło mi dość szybko, dzieci błyskawicznie dojrzewają o ile im się na to pozwoli, z tuptusia słodkiego do rozwydrzonej nastolatki w trzy chwile. Potem sama szukałam swojej pasji, swoich spraw i spraweczek. Szczęśliwie nigdy nie udało mi się usłyszeć "A tyle dla ciebie poświęciłam/ poświęciłem". Niczego na mnie nie zwalono i może dlatego mój stosunek do rodziców jest jaki jest ( taa, kochanie, kochanie - ja ich zwyczajnie lubię ). Publiczne, mimo że niby anonimowe wpisy na temat czegóż to ja dla dzieci nie poświęcam, rany, okropnie to odbieram! Może jak to takie poświęcenie to ci ludzie nie powinni byli zostać rodzicami. Taki bagaż z poświęceń to dla dziecka musi być uwierający, wszak ono na świat się nie prosiło.
Tak sobie rozmyślałam o tej odpowiedzialności i możliwości wydawania koncesji na posiadanie ( bardzo głupio używane słowo, powinno być na wychowanie ) dzieci. Nawet myślałam żeby do Magdzioła, tej ostoi macierzyństwa w naszej rodzinie zadzwonić i przedyskutować ( ja z pozycji luzaka ona z pozycji mateczki ) ale sobie w porę przypomniałam że Magdzioł jest w tej chwili w fazie buntu bo nasze bachores mają już swoje latka a Magdzioł swoje własne zabawki i usłyszę jak ostatnio że dzieci są kochane, słodkie i w ogóle przemiłe ale muszą znać wyporność mamusi ( Magdzioł nie z tych co się dadzą zatopić ). Magdzioł kiedyś samokrytycznie określiła się jako fabryka potworów, potem stwierdziła że dzieci są przereklamowane więc jej mateczkowatość jest jakby lżejszej próby. Owszem, bachores są ciamkane i przytulane, w swoisty sposób rozpieszczane, padają twierdzenia że złe czai się głównie w innych dzieciach ( choć szczęśliwie poprzedzane przypuszczeniem że być może ) ale nie jest przekonana że urodziła geniuszy, w dodatku absolutnie bezgrzesznych i ma w stosunku do synków tzw. wymagania. Po mojemu to w miarę zdrowe ale kudy mnie się tam o macierzyństwie wypowiadać. Może to nie jest matkizm zaangażowany i w związku z tym zdanie Magdzioła o odpowiedzialności macierzyńskiej będzie tylko zdaniem Magdzioła , mateczki zdystansowanej, która twierdzi że jeszcze trochę a chłopaki pofruną w świat i ona dopiero sobie odpocznie? Przy czym snuje jakieś rojenia na temat przyspieszenia procesu dojrzewania bachores, he, he. Mój boszsz... a w naszej rodzinie to moja "średnia siostra" robi za wzór Matki Polki! Na tym etapie życia rodzicielki to chyba nie ma co pytać o stosunek do macierzyństwa i do pasji.
Moje cooleżanki i cooledzy? Popytać? Hym... większość jest solidnie zakręcona, nie da się ukryć że lubię się z ludźmi którzy "cóś" lubią. Mają sobie swoje zwyczajne życia ale zawsze w nich mają miejsce na swoje własne "cóś" ( mój boszsz... znam nawet takich dwóch którzy po Himalajach łazili, może to już wstyd się przyznać, he, he ). Wielu z nich ma dzieci i wiem że z masy rzeczy dla tych dzieci rezygnowali, ale zdarzało się że stawiali "cóś" jako bezdyskusyjną sprawę do realizacji, nawet kosztem uszczuplenia czasu poświęcanego dzieciom bądź czasu potrzebnego na zdobywanie kasy dla tychże dzieci ( wicie rozumicie, ten dodatkowy angielski na ten przykład ). Czasem podejmowali ryzyko na które niewielu ludzi sobie pozwala. Jak tak sobie o znajomkach rozmyślam to granica między odpowiedzialnością rodziców a pajdokracją robi się jeszcze bardziej niewyraźna. Może nie ma się co zastanawiać, to po prostu wybór indywidualny, postępujesz jak ci sumienie dyktuje i szlus. Nie piszę tu oczywiście o przypadkach degeneratów których pasja do życia kończy się zejściem dzieci, mam na myśli ludzi w miarę normalnych. Nie ma recepty i gotowego przepisu na odpowiedzialność rodzica, są w końcu ludzie którzy dla dobra dziecka robią rzeczy naprawdę dziwne, na ten przykład oddają je innym na wychowanie i to wcale nie zawsze dlatego że tak jest najłatwiej ( czasem przeca bywa najtrudniej ). No i dlatego dochodziwszy do wniosku że moje początkowe wrażenia że te utyskiwania na nieodpowiedzialność rodzicielską himalaistów to cóś innego miały przykryć są chyba zgodne z prawdą. Podejrzewawszy takie pieprzenie w bambosz ludziów co to swój sposób na świat chcą uczynić jedynie słusznym. Znaczy te dzieci to alibi dla hejterzenia. Jak tak sobie wysnułam snuja i się utwierdziłam w mniemaniu to temat spospoliciał do tego stopnia że przestałam się nim zajmować.
Doszedłwszy do wniosku że dalsze przeglądanie info albo skończy się zejściem ze śmiechu albo będę jakieś niedotyczące mnie ( no dobra, jestem odpowiedzialna wobec kotostwa ) snuje wymyślne uprawiała i zakończyłam szybko ten przegląd. Znaczy tylko się upewniłam że jeszcze nikogo nie zaatakujemy, he, he, he, a potem odpuściłam. Przegląd prasy dwutematyczny i w zasadzie stwierdziwszy że dalej nic nie wiem ale tyż nic nie wskazuje na to żeby świat się kończył. Uspokojona zabrałam się do przeglądu szklarenek oferowanych na Alledrogo. Większość w ogóle nie kwalifikowała się na szklarenkę parapetową, jakieś wymyślne tunele foliowe ( taa, folia i Felicjan ) paropiętrowe foliowce i niespecjalnie urodziwe mnożarko - inspekty. Znaczy nic przydatnego. Potem poszukawszy szklarenek po sklepach netowych z dekorami , gadżetami itd i tam powaliły mnie ceny. Na sam koniec potupawszy do kwiaciarni w której dostawałam już nieraz poszukiwane przeze mnie akcesoria ogrodowo - domowe i tam wreszcie wypatrzyłam moją szklarenkę. No cena też nie była z tych najniższych ale jeszcze do przeżycia. Westchnąwszy i wysupławszy.
Na tym nie koniec zakupów, Mamelon działając w szale wyprzedażowym nabyła dla mnie dwa swetry. Szczęśliwie wyprzedaże się kończą i Mamelon niedługo się uspokoi, znaczy różowy kombinezonik mi nie grozi ( Mamelon jak widzi kombinezonik ma ten swój błysk w oku i jak kombinezonik nie pasuje na nią to może zakombinezonikować kogoś innego - nie wiem skąd w niej taka miłość do kombinezonu, stroju który jest dość kłopotliwy "w noszeniu" ). Cio Mary tyż mnie usiłowała zasweterkować ale sweterek okazał się być cóś przyciasny w płucach, tzn. jakbym nabrawszy powietrza to na pierwsiach mógłby mi pęc i w związku ze związkiem zasweterkowanie się nie odbyło ( ku wielkiemu żalowi Cio, która dzieli z Mamelonem pasję łowiecką ). Kupowanie ciuchów traktuję jako ciężki dopust, bezczelnie przyznaję się do abnegacji w dziedzinie mody. Znaczy lubię pooglądać kreacje prezentowane na dużych pokazach mody, zawsze miałam słabość do happeningów, ale mi się to w żaden sposób nie przekłada na przymierzalnie w sklepie. Mamelon i Cio Mary bywają załamane tym w czym potrafię dumnie paradować i od jakiegoś czasu przejęły zadanie strojenia Tabazelli. Jej Leniwość łaskawie zezwoliła na takie działania ( nie muszę się wysilać, Mamelon i Cio cóś dla mnie wypatrzą, ja z bolesną miną przymierzę i w trzech na cztery przypadkach zaakceptuję ich wybór ).
Jak to określiła Gajka ostatni wpis był ambitny, więc ten jak widzicie nie jest. Totalne domowe pitu - pitu i opowieści o dupencji Maryni. Zero ambicji ogrodowego ( w zasadzie ) blogera w dziedzinie uogrodawiania ludności miast i wsi. Znaczy leżę w temacie Marioli ale obiecuję że się poprawię i będzie więcej ogrodowszczyzny ( na ten przykład szalenie interesująca i wciągająca czytelników sprawozdawczość z parapetowego wysiewu roślin, he, he, he ). I nie ma że zima, że karnawał i że znów zapowiadają śniegi - ogrodowo będzie i już! Teraz o obabrazkach ozdabiających ten wpis. Ich autorką jest Lucy Grossmith, chwała Suffolk. Lucy, podobnie jak Marcelle jest piewcą życia w country. Macie obabrazki przedstawiające ten life w każdej porze roku. Mam nadzieję że wam się spodobają jako i mnie się spodobały. Cóś mi ostatnio paszą prace Brytyjek, nie są pretensjonalne, są niezwykle zwykłe i takie jakoś optymistycznie nastrajające.
Dobra, przyznam się - płakałam i to ze śmiechu a nie z żalu nad oplwaną Ojczyzną. Numer jak z Monty Pythona, facio z fundacji co to miała walczyć z "polskim obozami śmierci" pochylił się nad problemem i teraz to mało która nazwa dotycząca obozów śmierci będzie tak popularna jak "polish death camps". Po prostu hit, bije na łeb nawet San Escobar poprzedniego ministra spraw zagramanicznych. A potem wisienki na torcie, nocne obrady Senatu i przede wszystkim tłumaczenie przemówienia premiera, wygłoszonego na okoliczność awantury jaka wybuchła kiedy ten cud legislacyjny wypłynął na szerokie wody polityki międzynarodowej. Ryłyśmy z Mamelonem do rozpuku, normalnie profeska całą gębą tylko dziewczynkom i chłopakom zawody się pomyliły. Owszem, polityk musi być niezłym aktorem ale żeby od razu komikiem?! A te smętne dupki od przygotowań aktora do występu, co do cholery robił inspicjent, he, he? Gdyby to nie było groźne jak cholera to może bym nawet na obecnych rzundzących zagłosowała, na ogół wkarwiam się na politycznych ale tym razem udało im się rozbawić mnie do łez, no a w końcu śmiech to zdrowie.
Oplwana Ojczyzna jakoś przeżyje, nie takich idiotów u steru przeżywała. Gorzej jest z ludźmi którzy w obozach zagłady i obozach koncentracyjnych siedzieli albo stracili bliskich. Szczególnie polskim więźniom i ich rodzinom musi być przykro że z powodu działań ludzi, którzy co najwyżej na stanowisko pomocnika referenta się nadają, ta nieprawda o polskości lagrów się utrwali w świadomości innych nacji. Moim zdaniem szkoda niemal nie do odrobienia. No ale tak to jest jak matoł jeden z drugim bierze się do uprawiania polityki historycznej. Politykę historyczną na ogół uprawia się wtedy kiedy nie potrafi uprawiać się tej zwykłej, każdy rząd na świecie miewa takie zakusy. Rolą dyplomacji jest tonowanie przekazu co przy tzw. zaszłościach wymaga mistrzostwa świetnego tancerza baletu klasycznego. U nas jednak pojechano siermiężnie, jak na remizową dyskotekę przystało i nawet nieprofesjonalne rozemocjonowanie ambasador Izraela nie przykryło tej naszej dyplomatycznej mizerii. Rączki opadajo do poziomu przednich łapek orangutana. Na szczęście na politycznych świat się nie kończy. Co wcale nie znaczy że lektura inszych wiadomości ze świata była błoga.
Przeczytawszy ja trochę o wyprawach wysokogórskich, tak łącznie z komentami pod tekstem redakcji i dowiedziawszy się z komentów że himalaiści nie powinni mieć dzieci. Nie mogą bo mogą kipnąć w górach. Oni himalaiści a nie dzieci. Hym... a policjanci dzielni i strażacy nieustraszeni , że o wojskowych tylko napomknę to mogą te dzieci mieć? A zabronić im wszystkim ustawowo! Co będą tacy miłośnicy adrenaliny ( przeca nie ma przymusu żeby taki zawód akurat wybrać ) maleństwa na sieroctwo narażać. Wiadomo, człowiek żyje dla dzieciów a nie dla realizowania siebie, jak się poświęca to jest cichym bohaterem. Macierzyństwu i ojcostwu wielbicieli adrenaliny nasze stanowcze nie! Z tych komentarzy cichych bohaterów w moim odczuciu to zaczęła jak dupa z pokrzywy wyzierać smutna gęba niezadowolonych ze swojego życia ludzi. Nikt nie jest w stanie nikomu zagwarantować że mu cegła w drewnianym kościele na głowę nie spadnie, są profesje w których ryzyko jest większe , są takie gdzie jest minimalne ale absolutnie bezpieczny to człowiek na tym świecie nie jest nigdzie. Odniosłam jakieś takie wrażenie że opowiastki o dzieciach sierotkach mają zrobić dobrze ich autorom, potwierdzić że są cool, są odpowiedzialni i że się realizują.
Tylko że jak się człowiek realizuje to w dupie ma cudze pasje, ma własną i na niej się koncentruje, nie marnując czasu na komentowanie na forach informacyjnych portali. No i przede wszystkim rozumie innych którzy mają pasję. Pasjonatki macierzyństwa czy pasjonaci tacierzyństwa to raczej czas pociechom poświęcają a nie snuciu w necie opowieści o swojej odpowiedzialności ( po sobie samej wiem że jak czegóś mało to się w nety idzie ). Takie podejrzanie wyglądające na hejterzenie wpisy przydarzają się prędzej bezpasyjnym, którzy muszą się utwierdzić sami bo Dzidek opuścił przewód albo cóś. W hejcie jest coś strasznie smutnego, w zwalaniu bezpasyjności na te biedne dzieci tyż. Może tak to odczuwam bo moi rodzice i owszem kochali mnie ( niekiedy ocierało się to o bałwochwalstwo ) ale dość szybko pokumałam że nie jestem treścią wypełniającą całkowicie ich życie. Mieli swoje sprawy i spraweczki, gdy miałam 10 lat zrozumiałam że zawód mamy to coś znacznie więcej niż zarabianie na chlebek. Nie znaczy że nie kombinowałam jakby tu pozostać numerem 1 na liście maminych priorytetów ( cały czas nim byłam ale uważałam że zagrożenie detronizacji istnieje ). Przeszło mi dość szybko, dzieci błyskawicznie dojrzewają o ile im się na to pozwoli, z tuptusia słodkiego do rozwydrzonej nastolatki w trzy chwile. Potem sama szukałam swojej pasji, swoich spraw i spraweczek. Szczęśliwie nigdy nie udało mi się usłyszeć "A tyle dla ciebie poświęciłam/ poświęciłem". Niczego na mnie nie zwalono i może dlatego mój stosunek do rodziców jest jaki jest ( taa, kochanie, kochanie - ja ich zwyczajnie lubię ). Publiczne, mimo że niby anonimowe wpisy na temat czegóż to ja dla dzieci nie poświęcam, rany, okropnie to odbieram! Może jak to takie poświęcenie to ci ludzie nie powinni byli zostać rodzicami. Taki bagaż z poświęceń to dla dziecka musi być uwierający, wszak ono na świat się nie prosiło.
Tak sobie rozmyślałam o tej odpowiedzialności i możliwości wydawania koncesji na posiadanie ( bardzo głupio używane słowo, powinno być na wychowanie ) dzieci. Nawet myślałam żeby do Magdzioła, tej ostoi macierzyństwa w naszej rodzinie zadzwonić i przedyskutować ( ja z pozycji luzaka ona z pozycji mateczki ) ale sobie w porę przypomniałam że Magdzioł jest w tej chwili w fazie buntu bo nasze bachores mają już swoje latka a Magdzioł swoje własne zabawki i usłyszę jak ostatnio że dzieci są kochane, słodkie i w ogóle przemiłe ale muszą znać wyporność mamusi ( Magdzioł nie z tych co się dadzą zatopić ). Magdzioł kiedyś samokrytycznie określiła się jako fabryka potworów, potem stwierdziła że dzieci są przereklamowane więc jej mateczkowatość jest jakby lżejszej próby. Owszem, bachores są ciamkane i przytulane, w swoisty sposób rozpieszczane, padają twierdzenia że złe czai się głównie w innych dzieciach ( choć szczęśliwie poprzedzane przypuszczeniem że być może ) ale nie jest przekonana że urodziła geniuszy, w dodatku absolutnie bezgrzesznych i ma w stosunku do synków tzw. wymagania. Po mojemu to w miarę zdrowe ale kudy mnie się tam o macierzyństwie wypowiadać. Może to nie jest matkizm zaangażowany i w związku z tym zdanie Magdzioła o odpowiedzialności macierzyńskiej będzie tylko zdaniem Magdzioła , mateczki zdystansowanej, która twierdzi że jeszcze trochę a chłopaki pofruną w świat i ona dopiero sobie odpocznie? Przy czym snuje jakieś rojenia na temat przyspieszenia procesu dojrzewania bachores, he, he. Mój boszsz... a w naszej rodzinie to moja "średnia siostra" robi za wzór Matki Polki! Na tym etapie życia rodzicielki to chyba nie ma co pytać o stosunek do macierzyństwa i do pasji.
Moje cooleżanki i cooledzy? Popytać? Hym... większość jest solidnie zakręcona, nie da się ukryć że lubię się z ludźmi którzy "cóś" lubią. Mają sobie swoje zwyczajne życia ale zawsze w nich mają miejsce na swoje własne "cóś" ( mój boszsz... znam nawet takich dwóch którzy po Himalajach łazili, może to już wstyd się przyznać, he, he ). Wielu z nich ma dzieci i wiem że z masy rzeczy dla tych dzieci rezygnowali, ale zdarzało się że stawiali "cóś" jako bezdyskusyjną sprawę do realizacji, nawet kosztem uszczuplenia czasu poświęcanego dzieciom bądź czasu potrzebnego na zdobywanie kasy dla tychże dzieci ( wicie rozumicie, ten dodatkowy angielski na ten przykład ). Czasem podejmowali ryzyko na które niewielu ludzi sobie pozwala. Jak tak sobie o znajomkach rozmyślam to granica między odpowiedzialnością rodziców a pajdokracją robi się jeszcze bardziej niewyraźna. Może nie ma się co zastanawiać, to po prostu wybór indywidualny, postępujesz jak ci sumienie dyktuje i szlus. Nie piszę tu oczywiście o przypadkach degeneratów których pasja do życia kończy się zejściem dzieci, mam na myśli ludzi w miarę normalnych. Nie ma recepty i gotowego przepisu na odpowiedzialność rodzica, są w końcu ludzie którzy dla dobra dziecka robią rzeczy naprawdę dziwne, na ten przykład oddają je innym na wychowanie i to wcale nie zawsze dlatego że tak jest najłatwiej ( czasem przeca bywa najtrudniej ). No i dlatego dochodziwszy do wniosku że moje początkowe wrażenia że te utyskiwania na nieodpowiedzialność rodzicielską himalaistów to cóś innego miały przykryć są chyba zgodne z prawdą. Podejrzewawszy takie pieprzenie w bambosz ludziów co to swój sposób na świat chcą uczynić jedynie słusznym. Znaczy te dzieci to alibi dla hejterzenia. Jak tak sobie wysnułam snuja i się utwierdziłam w mniemaniu to temat spospoliciał do tego stopnia że przestałam się nim zajmować.
Doszedłwszy do wniosku że dalsze przeglądanie info albo skończy się zejściem ze śmiechu albo będę jakieś niedotyczące mnie ( no dobra, jestem odpowiedzialna wobec kotostwa ) snuje wymyślne uprawiała i zakończyłam szybko ten przegląd. Znaczy tylko się upewniłam że jeszcze nikogo nie zaatakujemy, he, he, he, a potem odpuściłam. Przegląd prasy dwutematyczny i w zasadzie stwierdziwszy że dalej nic nie wiem ale tyż nic nie wskazuje na to żeby świat się kończył. Uspokojona zabrałam się do przeglądu szklarenek oferowanych na Alledrogo. Większość w ogóle nie kwalifikowała się na szklarenkę parapetową, jakieś wymyślne tunele foliowe ( taa, folia i Felicjan ) paropiętrowe foliowce i niespecjalnie urodziwe mnożarko - inspekty. Znaczy nic przydatnego. Potem poszukawszy szklarenek po sklepach netowych z dekorami , gadżetami itd i tam powaliły mnie ceny. Na sam koniec potupawszy do kwiaciarni w której dostawałam już nieraz poszukiwane przeze mnie akcesoria ogrodowo - domowe i tam wreszcie wypatrzyłam moją szklarenkę. No cena też nie była z tych najniższych ale jeszcze do przeżycia. Westchnąwszy i wysupławszy.
Na tym nie koniec zakupów, Mamelon działając w szale wyprzedażowym nabyła dla mnie dwa swetry. Szczęśliwie wyprzedaże się kończą i Mamelon niedługo się uspokoi, znaczy różowy kombinezonik mi nie grozi ( Mamelon jak widzi kombinezonik ma ten swój błysk w oku i jak kombinezonik nie pasuje na nią to może zakombinezonikować kogoś innego - nie wiem skąd w niej taka miłość do kombinezonu, stroju który jest dość kłopotliwy "w noszeniu" ). Cio Mary tyż mnie usiłowała zasweterkować ale sweterek okazał się być cóś przyciasny w płucach, tzn. jakbym nabrawszy powietrza to na pierwsiach mógłby mi pęc i w związku ze związkiem zasweterkowanie się nie odbyło ( ku wielkiemu żalowi Cio, która dzieli z Mamelonem pasję łowiecką ). Kupowanie ciuchów traktuję jako ciężki dopust, bezczelnie przyznaję się do abnegacji w dziedzinie mody. Znaczy lubię pooglądać kreacje prezentowane na dużych pokazach mody, zawsze miałam słabość do happeningów, ale mi się to w żaden sposób nie przekłada na przymierzalnie w sklepie. Mamelon i Cio Mary bywają załamane tym w czym potrafię dumnie paradować i od jakiegoś czasu przejęły zadanie strojenia Tabazelli. Jej Leniwość łaskawie zezwoliła na takie działania ( nie muszę się wysilać, Mamelon i Cio cóś dla mnie wypatrzą, ja z bolesną miną przymierzę i w trzech na cztery przypadkach zaakceptuję ich wybór ).
Jak to określiła Gajka ostatni wpis był ambitny, więc ten jak widzicie nie jest. Totalne domowe pitu - pitu i opowieści o dupencji Maryni. Zero ambicji ogrodowego ( w zasadzie ) blogera w dziedzinie uogrodawiania ludności miast i wsi. Znaczy leżę w temacie Marioli ale obiecuję że się poprawię i będzie więcej ogrodowszczyzny ( na ten przykład szalenie interesująca i wciągająca czytelników sprawozdawczość z parapetowego wysiewu roślin, he, he, he ). I nie ma że zima, że karnawał i że znów zapowiadają śniegi - ogrodowo będzie i już! Teraz o obabrazkach ozdabiających ten wpis. Ich autorką jest Lucy Grossmith, chwała Suffolk. Lucy, podobnie jak Marcelle jest piewcą życia w country. Macie obabrazki przedstawiające ten life w każdej porze roku. Mam nadzieję że wam się spodobają jako i mnie się spodobały. Cóś mi ostatnio paszą prace Brytyjek, nie są pretensjonalne, są niezwykle zwykłe i takie jakoś optymistycznie nastrajające.