Strony
▼
wtorek, 31 grudnia 2013
Upojny Sylwester !
Mało czego tak nie znoszę jak Upojnego Sylwestra! Przymus szaleńczych zabaw to pikuś przy pirotechnicznych zamiłowaniach narodu. Jakby małpie dać brzytwę i jeszcze zaproponować koktajl amfetaminowy. Czekam aż ktoś pójdzie po rozum do głowy i jak to mawiała moja Mama "ukróci te zabawy świńskie". Ładnych parę lat temu w Łodzi zapalił się samochód wypełniony petardami i spłonął w nim żywcem trzylatek zostawiony "na momencik" przez ojca. Znam ludzi którym od petard zajęło się ogniem mieszkanie, nie dość że poparzyło psa to jeszcze stracili kupę rzeczy zbieranych po świecie, czego żadne odszkodowanie im nie zrekompensuje. O tym co dzieje się ze zwierzętami w tę sylwestrową noc to w ogóle mi się pisać nie chce bo nóż w kieszeni mam zaraz gotowy do działania. Absolutnie mi nie żal pijanych idiotów bawiących się petardami - niech urywa te łapy a nawet coś więcej, zasługują na zbiorową nagrodę Darwina. Raczej żal mi tych którzy zanęceni medialnie chcą się po prostu pobawić w grupie przy muzyczce a obrywają petardami odpalonymi w tłum przez jakiegoś przymuła z IQ w dolnych granicach normy. Moim skromnym, jędzowatym zdaniem od zabaw z pirotechniką są specjaliści. Sztuczne ognie, fajnie - tylko niech ktoś to robi z głową, odpowiada za to, pobiera sobie za to stosowne wynagrodzenie itp. A po cholerę pozwalać małorozumkowym bawić się czymś co wybucha. Większość z nich zresztą sprawia wrażenie że jest na etapie rozwoju mentalnego na jakim Zosia, mama mojej przyjacióły Doro była w wieku lat dziesięciu - zorganizowała wówczas rodzinne zabawy z miną przeciwpiechotną. Przy środkach pirotechnicznych zawsze należy zachować pełną ostrożność bo dzieło to rąk ludzkich i gwarancji 100% na to że na coś wybrakowanego nie trafimy Wielki Pirotechnik nam nie da ( piszę to ja, córka sapera). Ostrożność i promile się wykluczają, żadnej gwarancji poprawnego obchodzenia się nawet z najbardziej bezpiecznym bum bum, a co dopiero z petardami "staraganowymi"! Po prostu temu krajowi potrzebne są do szczęścia stada nawalonych ćwierćmózgów z badziewną chińszczyzną wybuchającą nie wtedy kiedy trzeba. No bez tego to nie ma sylwestrowego szczęścia. Ćwierćmózg będzie niepocieszony jak sobie petardą nie pierdyknie i ona nie zrobi fffyyyyy, bszzzzz paachhhhhh! Mam ciche marzonko żeby jakieś stadko ćwiartek zawędrowało pod tzw. strategiczny punkt i urządziło hucznego Sylwestra, najlepiej takiego z dużą ilością strat i brakiem winnych ( toż prawo mamy jakie mamy ). Może "gdzijeś tak w okolicje pana Śjenkiewicza by ich zanijosło i ów łoś litjewski rozjuszon kroki stosowne by podjął" ( np. noc Bartłomieja czyli selekcja ćwiartek, dwie pieczenie przy jednym ogniu bo i kibolstwo mogłoby się załapać ). No cóż, może wreszcie w Nowym Roku 2014 doczekam się że coś się ruszy z tymi cholernymi fajerwerkami.
I pełna nadziei życzę Wam Kochani aby i u Was w tym Nowym Roku coś dobrego się zadziało! Do Siego Kochani, do Siego!
poniedziałek, 30 grudnia 2013
'Swingtown' - irys TB czarująco sfalbaniony
Do tej odmiany podchodziłam dwa razy, pierwsze kłącze padło po pamiętnym lutym 2012. Nówek sprowadzony postanowił za to błyskawicznie odbudować markę i 'Swingtown' jest jednym z najszybciej przyrastających irysów w Alcatrazie. Odmianę zarejestrował Schreiner w 1996 roku i w tym samym roku trafiła do handlu. 'Swingtown' jest wynikiem następującego krzyżowania: 'Sultry Mood' X V 489-2: (1981 #26, nieznany, x K400-1: ('Cranberry Ice' x H 301-B: (( rodzeństwo 'Dream Time' x 'Mulberry Wine') x ('Skywatch' x 'Amethyst Flame' x 'Silvertone'))))). Uff, rodowód w stylu Almanachu Gotajskiego! Odmiana wyróżniona Honorable Mention 1998, Award of Merit 2000. Kwitnie późno, pod koniec sezonu. Piękne, mocno sfalbanione kwiaty typu self, kolor w ciepłym odcieniu fioletu - nie tak jednak głęboki jak w przypadku 'Gypsy Romance'. W sumie bardzo miła dla oka odmiana, może nie jest powalająca ale taka dla której warto wygospodarować miejsce na rabacie.
'Gypsy Romance' - irys TB w stylu "Graj mi piękny Cyganie"
'Gypsy Romance' został zarejestrowany w roku 1994 przez Schreinera i jeszcze w tym samym roku trafił do handlu. odmiana jest wynikiem krzyżowanaia: R 720-D: ('Louisiana Lace' x 'Entourage') X T 879-B: (L556-1: (G 510-A x 'Fabulous Frills') x 'Starcrest'). Kariera była medalowa - Honorable Mention 1996, Aaward of Merit 1998, Wister Medal 2002. Dla mnie to irys w pięknym odcieniu fioletu, kiedyś taki kolor nazywano biskupim. Rośnie niestety tak sobie, co jest dość dziwne bo "schreinerzaki" na ogół bardzo dobrze radzą sobie w Alcatrazie. Drugi raz zmieniam tej odmianie stanowisko, zobaczę jak daje sobie radę na nowym miejscu. Mimo tego że kłącza nie przyrastają tak jak bym tego oczekiwała odmiana całkiem dobrze kwitnie. Moje zdjęcia nie oddają niestety tego specyficznego kolorku płatków i pięknego kontrastu ciepłej barwy z bródką w odcieniu chłodnego fioletu - mój aparat i hosting zmówiły się czyli zaspiskowały. W realu odmiana jest znacznie ładniejsza, ciepła barwa płatków i "smutny" kolor bródki - prawdziwy cygański romans, gorący z nostalgiczną nutą . Gdyby nie tarcia między 'Gypsy Romance' a Alcatrazem uznałabym tę odmianę za jeden z lepszych irysów o kwiatach typu self jakie przyszło mi hodować, no ale jak już pisałam Alcatraz nie podziela mych zachwytów i "Graj mi piękny Cyganie" coś słabo przyrasta. Odmiana zaczyna kwitnienie w środku sezonu ( zestawiona z 'Trillion' wygląda świetnie - obydwie odmiany pozyskałam od Waldemara, taki zestawik mi się marzył ).
'Trillion'- irys TB zwany Samograjem
Elaine Bessette zarejestrowała tę odmianę w 1996 roku ale dopiero w roku 2000 odmiana została wprowadzona do handlu przez Aitkena. 'Trillion' jest wynikiem krzyżowania 'Edith Wolford' X siewka M. Byers'a typu space-age. Odmiana zdobyła Honorable Mention 2004. Jeden z najlepszych irysów jakie przyszło gościć Alcatrazowi, kłącze przyrastające jak marzenie, kwitnienie bezproblemowe, zero nieprzyjemnych niespodziewanek - po prostu Samograj! Ta żywotność to chyba po siewce Byers'a bo 'Edith Wolford' karierę w Alcatrazie zakończyła błyskawicznie, w bardzo złym stylu ( mokra zgnilizna ). 'Trillion' jest dla mnie pewną zagadką bo szczerze pisząc jego kolorki to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej a ta odmiana, o dziwo, należy do moich ulubionych ( dożywocie w Alcatrazie, he, he ). Może rzecz polega na tym że żaden z kolorów na płatkach tej odmiany nie jest zbyt jaskrawy - żółć kopuły w takim odcieniu starego złota, fuksjowe płatki gdzieś tam przy brzegach mają leciutkie wspomnienie brązu, fioletowa smuga biegnąca od bródki w dół płatka jest naprawdę dyskretna. Na rabacie odmiana wygląda świetnie, wcale nie jest papugowata - jedyne czego wymaga w sąsiedztwie to towarzystwa irysów o kwiatach typu self albo jednorodnej plamy koloru jakiejś innej byliny. Bródka odmiany 'Trllion' zasługuje na osobne potraktowanie - kosmiczna i dwukolorowa, dodaje temu irysowi czegoś szczególnego. To taki pieprzyk na twarzy Marylin Monroe w irysowym wydaniu, coś co czyni obraz twarzy czy kwiatu zapadającym w pamięć. Kwiat starzeje się ładnie, żadnych okrutnych wypłowień. Odmiana kwitnie w środku sezonu. Ludzie sadźcie Samograja, naprawdę warto!
niedziela, 29 grudnia 2013
'Boysenberry Buttercup' - irys TB z tych odpowiednich
Cio Mary używa określenia "poprawne" na rzeczy które ją zadowalają ale nie są zachwycające. Stopień wyżej od poprawnych sytuują się rzeczy i zjawiska nazwane odpowiednimi - są cool w konkretnym miejscu, w innym są tylko poprawne. Tak się ma u mnie rzecz z irysem odmiany 'Boysenberry Buttercup'. W miejscu gdzie jest posadzony wygląda świetnie ale w innych zestawieniach byłby tylko dobrym, bez ochów i achów, irysem TB. Teraz metryczka - odmianę zarejestrował Larry Laurel w 1997 roku i w tym samym roku wprowadził ją do handlu. 'Boysenberry Buttercup' jest wynikiem krzyżowania: 'Best Bet' X 87-29: ('Edith Wolford' x Denney 81-5-1: (('Regents' Row' sib x 'Winterscape') x 'Midnight Love Affair')). Rodowód jak widać dość skomplikowany. Odmiana została wyróżniona Honorable Mention 1999 i Award of Merit 2001. W Alcatrazie ten irys rośnie dobrze choć miał ciężki epizod po zimie w roku 2012. Powolutku odbudowało się kłącze i obecnie ładnie przyrasta. Odmiana jest dość wczesna, lecz bez przesady. Najładniejszą dla mnie sprawą w tej odmianie jest prześliczna faktura dolnych płatków, aksamitny fiolet zawsze do mnie przemawiał. Do Alcatrazu 'Boysenberry Buttercup' trafił via Waldemar.
'Oratorio' - irys TB dokładnie taki jaki miał być
'Oratorio' został zarejestrowany przez Barrego Blyth'a w 2004 roku a w sezonie 2005/2006 został wprowadzony do handlu. Odmiana jest efektem następującego krzyżowania: H165-4 ( rodzeństwo 'Babylon Queen' ) X H166-2 ( rodzeństwo 'Stop Flirting' ). Przyjechał do mnie z Australii, ze szkółki Barrego Tempo Two. Nie powinnam absolutnie dopuścić do kwitnienia odmiany posadzonej w kwietniu, tylko pozwolić irysowi budować kłącze, ale się nie powstrzymałam i w lipcu cieszyłam się kwiatami. Nie pozwoliłam by rozwinął się więcej niż jeden kwiat, chodziło w końcu tylko o zaspokojenie ciekawości a nie o cud kwitnienie na rabacie. 'Oratorio' okazał się być właśnie takim irysem jakiego sobie umyśliłam. Często bywa że irysy znane tylko z katalogów okazują się być czymś zupełnie innym niż się spodziewaliśmy, 'Oratorio' nie rozczarował - bardzo piękny kwiat typu bicolor z infuzją na płatkach kopuły. Odcień i walor fioletu płatków dolnych wprawił mnie w tzw. zachwyt mlaskający. Czegoś takiego potrzebowałam w tym miejscu rabaty ( w czerwcu nieopodal rozwijają się dzwonki brzoskwiniolistne i morze szałwii omszonej ). Mam nadzieję że kłączko będzie dobrze "przybierało" i spokojnie przeżyje zimę.
'Burnt Toffee' - irys TB z "dymnym posmakiem"
To jeden z moich starszych irysów. Zarejestrowany przez Schreinerów w 1977 roku. Pochodzenie otacza tajemnica, rodzice nie są znani - normalnie książe podrzutek! Odmiana otrzymała Honorable Mention 1997. Irys już uznany za historycznego nadal gości w wielu ogrodach i to nie tylko w tych preferujących nasadzenia z historycznych odmian czyli z tzw. "prostych" irysów. Myślę że to głównie za sprawą koloru i tego "dymnego" charakteru, pięknie z angielska zwanego "smoky". Niezwykle subtelne jest to połączenie barw, choć bynajmniej niepastelowe. U mnie odmiana siedzi na rabacie dopiero drugi sezon, wstępna opinia o niej jest jak najbardziej pozytywna. Silne pędy jak na "schreinerzaka" przystało, kwitnienie obfite ( zaczyna w połowie sezonu ), kłącze bardzo zdrowe i dobrze przyrastające. Kwiaty mają tradycyjny kształt ale przy takim zestawie barw to może i dobrze ( przefalbanione odmiany o kwiatach typu blend nie zawsze są miłe dla oka ). Barwy kwiatów nie płowieją w brzydki sposób, raczej subtelnieją przybierając beżowo - lawendowe tony - to wielka zaleta odmiany! Takie w miarę dobre "siadanie" koloru nie jest znowu zbyt częste, nawet najnowszym odmianom zdarza się okrutnie kończyć kwitnienie. Jak tak dalej irys się będzie prowadził to Dziadzio ma stały etat w Alcatrazie zapewniony.
sobota, 28 grudnia 2013
'Jaźwin' - irys TB z leśniczówki
Mogę zostać odstrzelona za ten opis zdarzeń przez Pana Leśniczego ale prawda to najprawdziwsza. Po zdobyciu przeze mnie odmiany 'Jaźwin' Robert został z pokaźną dziurą w brzuchu. Wiercenie wgłębienia brzusznego rozpoczęłam podczas polowania w 2011, bezwstydnie zachwalając swoje "zdolności opiekuńcze" i uroki Alcatrazu w których pławią się zamieszkałe u mnie irysy. Co prawda celowałam wówczas głównie tradycyjnie w maluchy SDB ale jak zobaczyłam przydymionego irysa TB typu blend to pasja łowiecka się we mnie wzmocniła a od myślistwa do górnictwa i odwiertów próbnych to u mnie tylko krok ( nie wiem dlaczego tak jest że polowanie i górnictwo są tak ściśle ze sobą dla mnie powiązane, no zgroza ). Znaczy zaczęłam nagonkę na nówkę i przygotowałam świderek. Robert trafion i odwiercon kłączko przysłał, zapewne wtedy odetchnął głęboko bo odwiert brzuszny był tak bardziej w stylu kopalni odkrywkowej, he, he. Upolowane kłączko odmiany 'Jaźwin' przeżyło pamiętny luty 2012 roku bez okrycia i w czerwcu wydało kwiaty! Taka to jest odmiana - odporne to i twarde jak na roślinę z leśnych ostępów przystało. Przede wszystkim jest to irys wysoki i solidnie zbudowany. Na zdjęciu jest kwiat starszy, okrutnie potraktowany dżdżem. Tak, tak - nie jest rozwalony na miazgę jak to bywa najczęściej przy delikatnej substancji płatków. O dziwo, odmiana sprawia wrażenie delikatnej, patrząc na płatki nie podejrzewałabym że to taki hardcore i że takie mocne są te płateczki. Rozrasta się ładnie, w tym roku przejdzie na nowe stanowisko. Teraz metryczka. Odmiana wprowadzona w 2011 przez Roberta Piątka, jest wynikiem krzyżowania Desert Echo X Last Hurrah. Zdjęcie nie jest niestety najlepsze, żywcem ten irys jest znacznie bardziej atrakcyjny. Nie wiem dlaczego Robert określił kolor tła mianem przydymionego musztardowego. To toffi z nawiasu w opisie "hodowlanym" pasuje znaczenie lepiej, a w ogóle to kolor tła jak dla mnie to lekko wyblakłe stare złoto, he, he. Jak tak można musztardą takiemu "irysu" przygrozić, on nie ma nic z trywialnej "parówkowszczyzny z doprawą". To są raczej przydymienia z jesiennych ognisk, takie nostalgiczno - magiczne klimaty. Stały etat w Alcatrazie już po pierwszym kwitnieniu, nawet kolegów do towarzystwa na stałe stanowisko błyskawicznie dobrałam.
'Thornbird' - irysTB z tych podstępnie wkradających się w łaski
'Thornbird' został zarejestrowany przez Monty Byers'a w 1988 roku a rok później wprowadzono go do handlu. Odmiana jest wynikiem następującego krzyżowania: 'Art Of Raphael' X B-8-2: ('Cease-Fire' x 'Sky Hooks'). Utytułowana tak że już bardziej nie można - Honorable Mention 1991, Award of Merit 1993, Wister Medal 1996, American Dykes Medal 1997. Nic w tym irysie nie ma nachalnego, niby prosty ale w żaden sposób nie jest prostacki. Niesamowite, subtelne kolory, zmieniające się a nie tylko blaknące podczas wykwitania. Piękny, czytelny kształt kwiatów, mocne pędy i dość dobre tempo rozrastania kłączy. Kwitnienie zaczyna w połowie sezonu, pędy mocne, nigdy się u mnie nie pokładał. Fioletowe ostrogi przy bródce dodają tej odmianie wyrazu, zmieniając pięknie pastelowego irysa w zupełnie nową jakość. Jedna z najlepszych odmian rosnących w Alcatrazie, ma zapewniony stały etat! Marzy mi się dosłownie łan irysów tej odmiany! Do Alcatrazu został przywleczony z Irysowa, od Ewy i Andrzeja ( w Irysowie pięknie się rozkępił ).
piątek, 27 grudnia 2013
'Fashion Designer' - irys TB z tych bezwstydnych
'Fashion Designer' został zarejstrowany przez Keith'a Keppel'a w roku 1994, a wprowadzony do handlu w roku 1995. Odmiana jest wynikiem następującego krzyżowania: 85-60C: (('Orangerie' x 'Faraway Places') x 'Precious Moments') X 'Inland Princess'. Wspaniała mieszanka barw, niesamowite wykończenia płatków "koronką" i niestety, bezwstydne rozwalenie kopułki. Gdyby nie ten bezwstyd i pokazywanie "halek" byłby to tzw. niezły irys ( piszę tzw. bo niezły dla jurorów irysowych konkursów to jednak coś innego niż dla zwyczajnie ogrodujących ). Odmiana zrobiła karierę "wyróżnianiającej się", do przyznawania medali nie doszło - American Iris Society Honorable Mention 1997, Award of Merit 2000 to są nagrody które otrzymała. No cóż, ja doceniam jej urok choć w miarę wykwitania kwiatów targają mną wątpliwości czy "toto" powinno sobie rosnąć u mnie na rabacie. A w ogóle to rośnie tak sobie, średniawo ( bardzo oberwała w lutym 2012 roku ) ale podjęłam akcję ratowniczą i jakoś powolutku odbudowuje się kłącze. Dość wcześnie zakwita, wita sezon irysowy na Ciepłym Monstrum. Mam do tej odmiany stosunek wybitnie ambiwalentno - sentymentalny, znaczy u siebie toleruję przez sentymenta ale nie jest to odmiana którą polecałabym ogrodowym do nasadzeń. Potrafi czasem zakaprysić ( choć bez przesady, nie zachowuje się jak niektóre irysy Ghio w zimnym klimacie ) i ma "wszystkiego" w nadmiarze. Kolory, krepsowanie płatków OK. ale to rozłażenie się płatków kopuły sprawia że kształt kwiatów robi się nieczytelny i na pędach wyrastają jakieś bezforemne fontanny koloru i "koronek" - zaczyna się przesyt i tzw. przejechanie. Taki trochę dekadencki ten irys jest. Zdecydowanie dla amatorów nietypowych, "bezwstydnych" odmian. Do Alcatrazu ten irys przyjechał od Taty Kamila Kacera.
czwartek, 26 grudnia 2013
'Tempesto' - irys TB błyskawicznie podbijający
Przyznam się że przez zimowe miesiące już prawie zeszłoroczne zastanawiałam się czy dobrze zrobiłam zamawiając tę odmianę. Przybył do mnie ten irys z Hameryki, podobnie jak 'La Scala' i 'Coffee Trader' ( w tym miejscu tzw. specjale dla Roberta, który zorganizował i pilotował nasze irysowe zakupy - Główni Ściepujący to muszą mieć świętą cierpliwość, Robert ma sporą szansę zostać kiedyś św. Robertem od Irysów, he, he ). Moje wątpliwości irysowe dotyczyły kolorów 'Tempesto'. Wybrałam go dość głupio, bo po oblookaniu super zdjęcia w necie. Zazwyczaj moje zakupy są szalenie zachowawcze, kupuję odmiany których zdjęcia znajduję nie tylko w katalogach ale i w ogrodowych forach i blogach. Wyczytuję przy okazji co tam ludziska ogrodujący piszą na temat odmiany, jej zachowania w różnych warunkach klimatycznych, potem ze trzy dni zastanowienia i wtedy dopiero podejmuję decyzję. Od popełniania błędów zakupowych to w 100% nie chroni ale przynajmniej ogranicza możliwość ich popełniania ( każdy z nas Irysowych kupuje nieco inaczej - romantycznie, genetyczno - hodowlanie, "do rabaty" ). 'Tempesto' jako pisałam, został wybrany po oblookaniu jednego zdjęcia, znaczy romantycznie. Jak już był zamówiony to zaczęłam oglądać inne netowe fotki i włos jedwabisty zjeżył mi się na głowie - papug!!! I to taki w hard wersji! Na kwitnienie oczekiwałam zatem pełna niepokoju, na szczęście odmiana okazała się miłą niespodziewanką. Kolory piękne, żadnych niepotrzebnych jaskrawości i mocnych odcieni. Jak to u irysów Barrego, kolor płatków w miarę wykwitania kwiatów przechodzi metamorfozę - zamienia się nie tyle w wyblakłą wersję koloru początku kwitnienia, co rozwija się poprzez zmianę odcienia. Nawet nienajlepsze pierwsze tegoroczne kwitnienie ( deszcze ) pokazało już możliwości tego irysa, czekam na następne kwitnienia z niecierpliwością bo czuję że to będzie naprawdę coś. Teraz tzw. metryczka. 'Tempesto'został zarejestrowany przez Barrego Blyth'a w 2007 roku a do handlu trafił w sezonie 2007/2008. Odmiana jest wynikiem krzyżowania 'Opposing Forces' X 'Romancer'. Oby jego kłącza rosły w siłę a kwiaty rozwijały się masowo, znaczy dostatnio!
środa, 25 grudnia 2013
'Coffee Trader' - irys TB szczęśliwie niepomylony
Przyjechał do Alcatrazu z Hameryki i mimo tego jak najbardziej prawego źródełka pochodzenia drżałam z niepokoju czy on to aby on. Wszystko przez przygodę Barashkonka, która ze mną współzamiawiała ściepnie to cudo. Otóż Barashkonkowi na rabacie wyrosła zamiast mglistych beżyków typowa variegata ( żółto- pomarańczowa góra, czerwono - brązowy dół ). Barashkonek wpatrywał się ze zdumieniem a pomylona variegata bezwstydnie urodniała na rabacie ani myśląc przybrać choćby śladowych odcieni beżyku. Zawiadomiona o tym zjawisku poczułam jak żołądek mi supłowacieje a nawet zawiązuje się w kokardkę. Typ variegata nie jest tym co tygrysy lubią najbardziej i choć odmiana która zakwitła u Barashkona jest niewątpliwie rarytetna, to ja miałam nadzieję że Wielki Ogrodowy nie dopuści do zavariegatowania tego fragmentu ogrodu, gdzie rosną na tle niebieskości irysowe różyki i beżowce. Udało się - Wielki Ogrodowy ( chyba za pośrednictwem Dorofieji ) wspomógł i na rabacie objawił się jeden z najpiękniejszych beżyków widzianych żywcem.
'Coffee Trader' został zarejestrowany w 2004 roku ale wprowadzono go do handlu dopiero w sezonie 2006/2007. Autorem odmiany jest oczywiście "mistrz niuansu" Barry Blyth. Odmiana jest wynikiem krzyżowania 'Mighty Cool' X 'Stop Flirting'. Dla mnie to jest irys "must have". Pierwsze zimowanie wyszło bez zarzutu, irys powolutku przybiera "w kłączu" ( mógłby szybciej, choćby ze względu na Barashkonka ciężko doświadczonego variegacizmem ).
'Coffee Trader' został zarejestrowany w 2004 roku ale wprowadzono go do handlu dopiero w sezonie 2006/2007. Autorem odmiany jest oczywiście "mistrz niuansu" Barry Blyth. Odmiana jest wynikiem krzyżowania 'Mighty Cool' X 'Stop Flirting'. Dla mnie to jest irys "must have". Pierwsze zimowanie wyszło bez zarzutu, irys powolutku przybiera "w kłączu" ( mógłby szybciej, choćby ze względu na Barashkonka ciężko doświadczonego variegacizmem ).
poniedziałek, 23 grudnia 2013
Prawie świątecznie!
Już niedługo, już za "minutkę" będą święta. Nasze tradycyjnie religijnie powierzchowne, mocno rodzinno magiczne. Przynajmniej u większości z nas. Obrzędów "przywigilijnych" co niemiara, co dziesiąty ma jakieś tam uzasadnienie "pseudoteologiczne", reszta to niczym nieokryta polska tradycja wywodząca się z dawnych prasłowiańskich "obchodzeń". Od stu lat z lekkim hakiem mamy importowaną germańską choinkę ( O Tannenbaum, tralalala ), która swoją światową karierę w roli symbolu Bożego Narodzenia zawdzięcza sentymentom księcia Alberta, męża królowej Wiktorii. Za jego sprawką znalazła miejsce na brytyjskim dworze a potem to już poszło.
Na południu Europy bronią się jeszcze szopkarze ale choinka w wersji plastikowej i tam atakuje niczym Wunderwaffe. Nasze pająki u powały, snopki zboża w rogu izby poszły w niepamięć, dekoracyjnie leżymy ale za to jak nikt chyba w Europie przywiązujemy wagę do tego co się w święta spożywa. Zacznijmy od tego że najważniejszy dzień świąt to w zasadzie jest jeszcze przed świętami - to Wigilia jest dla Polaków esencją i creme de la creme świąt Bożego Narodzenia.
Magiczna wieczerza z dwunastoma potrawami ( na cześć dwunastu apostołów ) i z dodatkowym talerzem dla niespodziewanego gościa. Post pełen obżarstwa, pięknie skontrapunktowany wzgardzonym okrytym chwałą, krzepnącym ogniem i blaskiem ciemniejącym "królowej kolęd". Zaczynamy od opłatka, którego tradycję dzielimy z prawosławnymi braćmi w wierze. U nich jest to co prawda bocheneczek zwany z grecka prosfora ale nasza tradycja twierdzi że opłatek to sprasowany chlebek przaśny, który mieścił się w listach wysyłanych zesłańcom na Sybir ( z tego wynika że tylko tzw. kongresówka ma prawo pochłaniać opłatek, mieszkańcy dawnych zaborów pruskiego i austriackiego to tak trochę "bez upoważnienia" ten opłatek dzielą , no chyba że z solidarności ). Po tym wstępie rodem z prawosławia zaczyna się magia potraw. Polska wieczerza wigilijna ma paruset letnią tradycję kulinarną. Bywało obficiej, bywało biedniej ale zawsze trzy podstawowe składniki można było na stole zobaczyć. Po pierwsze grzyby. Grzyby jak wiadomo są bardzo magiczne, niektóre to tak że ho, ho, ho. U nas używało się raczej tych z mniejszymi właściwościami sprowadzania cudownych wizji. Były dostępne dla każdego, wystarczyło wejść do lasu. Strawa boża, nikt jej nie siał a wyrastała. Co prawda były lekkie podejrzenia że Wielki Leśny to miał z grzybami coś mało wspólnego, to raczej ci z dołu byli za nie odpowiedzialni. Przy niektórych grzybach majstrowała ciemna siła, rosły w czarcich kręgach. Dlatego najlepiej zbierać grzyba najmniej takimi konszachtami z podziemiem skalanego - borowika, prawdziwkiem zwanego. Zasuszony, zdwajał siłę rażenia aromatem i jak najbardziej pasował do postnej Wigilii ( grzybki i korzonki pustelnicze ). Jak się dało to do suszu grzybkowego dodawano i inne susze, z pól czy sadów. Suszenie to najstarszy sposób przechowywania żywności, nasze sięganie wigilijne do potraw z suszu ( grzybki, owoce ) to sięganie w zamierzchłą kulinarno - obrzędową przeszłość. Ziarna lub kasza ewentualnie groch to kolejny obowiązkowy punkt programu dawnej Wigilii. Dziś z tego została pszenica w kutii, jagiełki jadane w celu zapewnienia w przyszłym roku bogactwa i groch, teraz najczęściej mieszany z kapustą. Spożywanie ziarna niezmielonego na mąkę miało z jednej strony znaczenie podkreślające "postność" spożywanej potrawy ( znowu pustelnicza prostota ) a z drugiej strony poruszało pokłady zatwardziałego pogaństwa - życiodajna moc ziaren spożywanych w najkrótszych dniach roku miała w cudowny sposób zabezpieczać spożywających przed wszelkim złem i dawała nadzieję na przeżycie zimy ( jeszcze sto lat temu na wsiach przeżycie zimy nie było prostą sprawą ). A potem to już był totalny odjazd czyli mak. Najlepiej jak występował w towarzystwie miodu. Łączył wszystko to co wiązało się z "ziarnianymi" sprawami + dawał świąteczną atmosferę ( kto jadł świeży mak lekarski bez genetyki i paprań ten wie o czym piszę ). Olej, może nie aż tak ważny jak miód i nie tak bezwzględnie konieczny jak trzy podstawowe składniki wigilijne, nie tylko towarzyszył potrawom w roli tzw. okrasy - sam był uznawany za potrawę ( ciekawe, któremu z apostołów przyszło sobą firmować olej ). Kapusta, śledź, ryba to wszystko troszkę późniejsze sprawy i nie na każdym stole obecne.
W dzisiejszych czasach Wigilia z dużym trudem broni resztek dawnej prostoty. Odkryliśmy genialne połączenie grzybów z kiszoną kapustą, zostaliśmy pierogarzami i uszkologami ( znów Wschód nam się kłania ), śledzie jemy niemal jak Skandynawowie, Ba, wymyśliliśmy nawet taką rybę po grecku jakiej w Grecji nigdy nie jadali! Nasza miłość do karpiny popycha nas do okrucieństw, coś słabo licujących z wigilijnym duchem. Biedne karpie pożerane są tonami przygotowane na wszelkie możliwe sposoby, jakby poza nimi nie istniały inne ryby. Do dziś nie wiadomo kto kogo zaraził karpizmem - Polacy Żydów czy Żydzi Polaków, faktem jednak jest niezbitym że te dwie nacje uczyniły z tej tłustej, nienajciekawszej smakowo ryby świąteczne danie. Słodkie wypieki, makowce, pierniki, keksy i serniki to w ogóle rozbuchana nowoczesność i znak zamożności. Święta kulinarnie nie sięgają w tak odległe, zamierzchłe rejony naszej przeszłości. Ot, niemiecka gąska, przywleczony z za mórz przez Anglików indyk, ewentualnie "polski" rosół z kury ( piszę w cudzysłowie bo podobna tu sprawa jak z karpizmem ). Drzewiej to w ogóle w pierwszy dzień świąt nie gotowano tylko dojadano sobie na boczku postwigilijnie albo już świątecznie wędliniono. Tradycja świątecznego obiadu rozpowszechniła się stosunkowo późno i jest importem z Zachodu. Same święta są już znacznie mniej magiczne i bardziej chrześcijańskiego ducha. Polacy zatem jako przedstawiciele katolicyzmu obrzędowego zajmują się głównie obrzędem biesiadowania, najczęściej w towarzystwie gościa dla którego stawiają obecnie w Wigilię dodatkowy talerz czyli dla Telewizora ( z tym cholernym Kevinem! ).
Teraz troszkę o ilustracjach. Jak wiadomo Wigilia rozpatrywana bez chrześcijańskich konotacji to odbicie lustrzane nocy sobótkowej. Lustrzane bo rzeczy dzieją się w innym porządku, odwrotnie - słońce nie dochodzi do apogeum swojej wędrówki na niebie tylko się dopiero rodzi, cała wielkość i rozmaitość roślinnego świata to teraz tylko ziarna i wspomnienia w charakterze suszu. W taką zimową magiczną noc nie da się znaleźć kwiatu paproci ale można posłuchać zwierząt. Stare przedchrześcijańske wierzenie jakoś się uchowało, zyskało tylko "poprawne" uzasadnienie - z radości z narodzin Zbawiciela tak się zwierzątkom robi. To jedna z tych opowieści, które mają dla mnie czar niemal równy oświecającej drogę do stajenki i jej Chwały wędrówce Gwiazdy Betlejemskiej. Coś nieziemskiego i z pogranicza światów ( każdy ma prawo do lekkich odlotów i to nie koniecznie związanych z facetem w czerwonym ubranku przynoszącym dary - nawiasem pisząc lepiej się nie zagłębiać w pochodzenie tego facia, dopiero byśmy na zaprzałe pogaństwo słowiańskie wyszli ).
Zwierzęta wigilijnie nastrojone ten wpis ilustrują, głównie leśna żywina. To co mi mają do powiedzenia koty nikogo poza mną nie powinno interesować ( pewnie znowu mi się oberwie za niewłaściwe usługiwanie ). Leśna żywina za to pewnie milsza, nierozpaskudzona.
Wszystkiego najlepszego Wam życzę w ten świąteczny czas, obyście go jak najmilej spędzili. Wszystkiego Świątecznego Kochani!
Redaktor Naczelna
Na południu Europy bronią się jeszcze szopkarze ale choinka w wersji plastikowej i tam atakuje niczym Wunderwaffe. Nasze pająki u powały, snopki zboża w rogu izby poszły w niepamięć, dekoracyjnie leżymy ale za to jak nikt chyba w Europie przywiązujemy wagę do tego co się w święta spożywa. Zacznijmy od tego że najważniejszy dzień świąt to w zasadzie jest jeszcze przed świętami - to Wigilia jest dla Polaków esencją i creme de la creme świąt Bożego Narodzenia.
Magiczna wieczerza z dwunastoma potrawami ( na cześć dwunastu apostołów ) i z dodatkowym talerzem dla niespodziewanego gościa. Post pełen obżarstwa, pięknie skontrapunktowany wzgardzonym okrytym chwałą, krzepnącym ogniem i blaskiem ciemniejącym "królowej kolęd". Zaczynamy od opłatka, którego tradycję dzielimy z prawosławnymi braćmi w wierze. U nich jest to co prawda bocheneczek zwany z grecka prosfora ale nasza tradycja twierdzi że opłatek to sprasowany chlebek przaśny, który mieścił się w listach wysyłanych zesłańcom na Sybir ( z tego wynika że tylko tzw. kongresówka ma prawo pochłaniać opłatek, mieszkańcy dawnych zaborów pruskiego i austriackiego to tak trochę "bez upoważnienia" ten opłatek dzielą , no chyba że z solidarności ). Po tym wstępie rodem z prawosławia zaczyna się magia potraw. Polska wieczerza wigilijna ma paruset letnią tradycję kulinarną. Bywało obficiej, bywało biedniej ale zawsze trzy podstawowe składniki można było na stole zobaczyć. Po pierwsze grzyby. Grzyby jak wiadomo są bardzo magiczne, niektóre to tak że ho, ho, ho. U nas używało się raczej tych z mniejszymi właściwościami sprowadzania cudownych wizji. Były dostępne dla każdego, wystarczyło wejść do lasu. Strawa boża, nikt jej nie siał a wyrastała. Co prawda były lekkie podejrzenia że Wielki Leśny to miał z grzybami coś mało wspólnego, to raczej ci z dołu byli za nie odpowiedzialni. Przy niektórych grzybach majstrowała ciemna siła, rosły w czarcich kręgach. Dlatego najlepiej zbierać grzyba najmniej takimi konszachtami z podziemiem skalanego - borowika, prawdziwkiem zwanego. Zasuszony, zdwajał siłę rażenia aromatem i jak najbardziej pasował do postnej Wigilii ( grzybki i korzonki pustelnicze ). Jak się dało to do suszu grzybkowego dodawano i inne susze, z pól czy sadów. Suszenie to najstarszy sposób przechowywania żywności, nasze sięganie wigilijne do potraw z suszu ( grzybki, owoce ) to sięganie w zamierzchłą kulinarno - obrzędową przeszłość. Ziarna lub kasza ewentualnie groch to kolejny obowiązkowy punkt programu dawnej Wigilii. Dziś z tego została pszenica w kutii, jagiełki jadane w celu zapewnienia w przyszłym roku bogactwa i groch, teraz najczęściej mieszany z kapustą. Spożywanie ziarna niezmielonego na mąkę miało z jednej strony znaczenie podkreślające "postność" spożywanej potrawy ( znowu pustelnicza prostota ) a z drugiej strony poruszało pokłady zatwardziałego pogaństwa - życiodajna moc ziaren spożywanych w najkrótszych dniach roku miała w cudowny sposób zabezpieczać spożywających przed wszelkim złem i dawała nadzieję na przeżycie zimy ( jeszcze sto lat temu na wsiach przeżycie zimy nie było prostą sprawą ). A potem to już był totalny odjazd czyli mak. Najlepiej jak występował w towarzystwie miodu. Łączył wszystko to co wiązało się z "ziarnianymi" sprawami + dawał świąteczną atmosferę ( kto jadł świeży mak lekarski bez genetyki i paprań ten wie o czym piszę ). Olej, może nie aż tak ważny jak miód i nie tak bezwzględnie konieczny jak trzy podstawowe składniki wigilijne, nie tylko towarzyszył potrawom w roli tzw. okrasy - sam był uznawany za potrawę ( ciekawe, któremu z apostołów przyszło sobą firmować olej ). Kapusta, śledź, ryba to wszystko troszkę późniejsze sprawy i nie na każdym stole obecne.
W dzisiejszych czasach Wigilia z dużym trudem broni resztek dawnej prostoty. Odkryliśmy genialne połączenie grzybów z kiszoną kapustą, zostaliśmy pierogarzami i uszkologami ( znów Wschód nam się kłania ), śledzie jemy niemal jak Skandynawowie, Ba, wymyśliliśmy nawet taką rybę po grecku jakiej w Grecji nigdy nie jadali! Nasza miłość do karpiny popycha nas do okrucieństw, coś słabo licujących z wigilijnym duchem. Biedne karpie pożerane są tonami przygotowane na wszelkie możliwe sposoby, jakby poza nimi nie istniały inne ryby. Do dziś nie wiadomo kto kogo zaraził karpizmem - Polacy Żydów czy Żydzi Polaków, faktem jednak jest niezbitym że te dwie nacje uczyniły z tej tłustej, nienajciekawszej smakowo ryby świąteczne danie. Słodkie wypieki, makowce, pierniki, keksy i serniki to w ogóle rozbuchana nowoczesność i znak zamożności. Święta kulinarnie nie sięgają w tak odległe, zamierzchłe rejony naszej przeszłości. Ot, niemiecka gąska, przywleczony z za mórz przez Anglików indyk, ewentualnie "polski" rosół z kury ( piszę w cudzysłowie bo podobna tu sprawa jak z karpizmem ). Drzewiej to w ogóle w pierwszy dzień świąt nie gotowano tylko dojadano sobie na boczku postwigilijnie albo już świątecznie wędliniono. Tradycja świątecznego obiadu rozpowszechniła się stosunkowo późno i jest importem z Zachodu. Same święta są już znacznie mniej magiczne i bardziej chrześcijańskiego ducha. Polacy zatem jako przedstawiciele katolicyzmu obrzędowego zajmują się głównie obrzędem biesiadowania, najczęściej w towarzystwie gościa dla którego stawiają obecnie w Wigilię dodatkowy talerz czyli dla Telewizora ( z tym cholernym Kevinem! ).
Teraz troszkę o ilustracjach. Jak wiadomo Wigilia rozpatrywana bez chrześcijańskich konotacji to odbicie lustrzane nocy sobótkowej. Lustrzane bo rzeczy dzieją się w innym porządku, odwrotnie - słońce nie dochodzi do apogeum swojej wędrówki na niebie tylko się dopiero rodzi, cała wielkość i rozmaitość roślinnego świata to teraz tylko ziarna i wspomnienia w charakterze suszu. W taką zimową magiczną noc nie da się znaleźć kwiatu paproci ale można posłuchać zwierząt. Stare przedchrześcijańske wierzenie jakoś się uchowało, zyskało tylko "poprawne" uzasadnienie - z radości z narodzin Zbawiciela tak się zwierzątkom robi. To jedna z tych opowieści, które mają dla mnie czar niemal równy oświecającej drogę do stajenki i jej Chwały wędrówce Gwiazdy Betlejemskiej. Coś nieziemskiego i z pogranicza światów ( każdy ma prawo do lekkich odlotów i to nie koniecznie związanych z facetem w czerwonym ubranku przynoszącym dary - nawiasem pisząc lepiej się nie zagłębiać w pochodzenie tego facia, dopiero byśmy na zaprzałe pogaństwo słowiańskie wyszli ).
Zwierzęta wigilijnie nastrojone ten wpis ilustrują, głównie leśna żywina. To co mi mają do powiedzenia koty nikogo poza mną nie powinno interesować ( pewnie znowu mi się oberwie za niewłaściwe usługiwanie ). Leśna żywina za to pewnie milsza, nierozpaskudzona.
Wszystkiego najlepszego Wam życzę w ten świąteczny czas, obyście go jak najmilej spędzili. Wszystkiego Świątecznego Kochani!
Redaktor Naczelna
czwartek, 19 grudnia 2013
Uniejów - zamek
Cio Mary z podpuszczenia wujka Jo zarządziła wyprawę na tzw. mogiłki. Pojechaliśmy odwiedzić przedświątecznie dziadków Wujka Jo. Po drodze zahaczyliśmy o Uniejów. Oj nie podzielam ja zachwytów nad Uniejowem! O tym miasteczku napiszę tylko tyle - Bosz Miłościwy, spraw by w tym kraju ustawa o ochronie krajobrazu zaczęła wreszcie działać! Do tej pory było głównie tragicznie po prawej stronie Warty, teraz postanowiono dobrzydzić lewą. Wybudowano całkiem udaną bazę hotelową, Zagrodę Młynarską z miniskansenem ale czym prędzej to popsuto szczególikami takimi jak oświetlenie ( przynajmniej sześć lat w zakładzie o zaostrzonym rygorze za wybór latarni ), źle dobraną oprawą z roślin ( sorry, czy ktoś widział derenie białe przy stodołach - sadek, wierzby ogoławiane to są klimaty odpowiednie dla budownictwa ludowego ) a na dodatek, w ramach tarzania się unijnych pieniądzach wybudowano termy. Nic przeciwko samym termom nie mam, dla miasta zyski i radocha dla narodu ale czy do jasnej cholery ktoś w ogóle nad tym co się buduje niemal naprzeciw bramy zamkowej czuwał?! Zastanawiam się co robił urzędnik odpowiadający za ochronę krajobrazu bo zdaje się że kompetencje urzędu Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków nie sięgają poza bramy zamkowego założenia. Jak można było uwalić taką, za przeproszeniem, kupę w takim miejscu?! Plastikowe zjeżdżalnie aquaparku na tle zamku to po prostu horror. Panorama lewej strony rzeki to teraz już tylko woła o tradycyjny supermarket postawiony z "blaszaka". Po prawej stronie możemy za to obserwować gust hotelowy w wydaniu prywatnym. Na tych terenach istniało niegdyś specyficzne budownictwo, kolorowo budowano - czerwona cegiełka i białawy piaskowiec. To wszystko odeszło w niepamięć, zostały jakieś gomułkowsko - gierkowskie resentymenty - takie architektoniczne discopolo! No cóż widać władze Uniejowa stawiają na ten rodzaj turystów dla których szczytem marzeń jest pluskanie się w rytm głośnej muzyki przy sztucznej skałce w termach, potem zjedzenie w miejscu znanym z krzykliwej reklamy i na koniec zakupienie okolicznościowego suvenira, najlepiej górala z ciupagą zatopionego w bursztynie! Uff, wentyl mi poszedł!
Zamek w Uniejowie jest stareńki, jego dzieje sięgają ho, ho w głąb XII wieku. Pierwsze castrum, drewniana fortalicja wzniesiona przez nieznanych fundatorów na niewielkim sztucznym nasypie została spalona przez Krzyżaków w 1331 r. Gotycki zamek murowany powstał z inicjatywy Jarosława Bogorii Skotnickiego, jednej z ciekawszych postaci polskiego średniowiecza. Pierwszy jurysta królestwa, arcybiskup gnieźnieński, mąż stanu i dobry gospodarz był postacią nietuzinkową. Autor pierwszej kodyfikacji prawa w naszym kraju, czyli statutów wiślickich i wielkopolskich, jeden z najbliższych współpracowników króla Kazimierza Wielkiego uczynił ten kawałek kraju kwitnącym regionem. Sprowadzał niemieckich osadników czym przyczynił się do rozwoju bardziej nowoczesnych form gospodarowania, budował zamki, fundował kościoły, podnosił jakość administrowania dobrami arcybiskupimi. Charakter miał ponoć niełatwy, bardziej niż chrześcijańską pokorę i nadstawianie drugiego policzka cenił sobie zyski płynące z dóbr arcybiskupich. Wdawał się w procesy z poznańskim biskupem o owe dobra a że przeciwnikiem był zajadłym to niczego nie odpuścił. Żył całe sto lat, ostatnie lata życia spędził w klasztornej celi zapewne przepraszając Najwyższą Zwierzchność za zbytnie uwikłanie w "ziemskie" sprawy. Bogoria Skotnicki ma cichy kątek w moim sercu z powodu autorstwa zakazu wycinania drzew w cudzych lasach. Nie tylko chodziło tu o obronę cudzej własności, dostrzegano też wartość starodrzewu. Najwyżej ceniono dęby i głównie za ich wycinkę groziły kary. Te zakazy wycinania drzew to taka quasi ustawa o ochronie przyrody - nie rusz nie tylko cudzego ale nie rusz drzewa bo ma ono swoją wymierną wartość, co to może być na tarcice i deski przeliczana ale i ma wpływ na wartość lasu porastającego grunty.
Zamek ufundowany przez Bogorię Skotnickiego powstał w latach 1360 – 1365, był uzupełnieniem systemu warowni granicznych, stworzonego przez Kazimierza Wielkiego. Wraz z zamkami położonymi w Łęczycy, Sieradzu i Kole miał bronić dostępu do centrum państwa z kierunków północnego ( zagrożeniem był Zakon Krzyżacki ) i północno – zachodniego ( obawiano się Brandenburgii). Na ironię losu zakrawa fakt że zamek zdobywały i plądrowały nie obce wojska a polscy panowie - w roku 1381 Bernard z Grabowa, zbrojnie domagał się zaległego spadku po swoim bracie, staroście uniejowskim Pełce a w 1492 roku wielkopolski szlachcic Wawrzyniec Kośmider Gruszczyński z Iwanowic, zajął zamek tocząc prywatną wojnę o Koźmin z arcybiskupem Zbigniewem Oleśnickim. Zamek zbudowano na lewym – zachodnim brzegu głównego koryta Warty ( Warta miała niegdyś więcej koryt ) na planie zbliżonym do kwadratu. Nie była to rezydencja z tych do podziwiania, raczej zwykły kasztel obronny. Niezbyt wielki zamek ( 25 x 28 m ) składał się z wysokiego na 13 metrów muru, bramy wjazdowej , fosy i palisady, stołpu o wysokości 25 metrów i średnicy 9 metrów, oraz budynku mieszkalnego położonego w zachodniej ścianie założenia. W wieku XV zamek przebudowano, do budynku mieszkalnego dodano dwie trójkondygnacyjne baszty narożne, wzmocniono zamek zewnętrznym niskim murem, który ciągnął się od stołpu wzdłuż północnego skrzydła.
Zamek wówczas spełniał już nie tylko funkcję obronną. W podziemiach baszty zamkowej uwięziono z polecenia papieża Marcina V pojmanych husytów ( 1422 rok ). Do zamkowych lochów trafiali też nieposłuszni księża a czasemi zwykli przestępcy kryminalni. Zdarzyło się że lochy "gościły" nietuzinkowych przestępców. W 1485 r. trafił do nich niejaki Hans Brandt. Pochodzący z Gdańska rzeźbiarz podjął się wykonania sarkofagu świętego Wojciecha, kaskę wziął a potem mu się w trakcie prac odwidziało. Sarkofag "leżał odłogiem" bo na polu sztuki nie było komu robić! Arcybiskup Zbigniew Oleśnicki charakterny był jak Bogoria Skotnicki i nie odpuścił. Brandt został złapany podczas ulatniania się do Prus i w uniejowskim zamku kończył porzucony przez się nagrobek. XV wieczne metody dopilnowania wywiązywania się wykonawcy z umowy były bardzo skuteczne, chlebek i woda plus lekkie baty od czasu do czasu.
W czasie wojny trzynastoletniej (1454 – 1466) zamek zamienił się w skarbiec i bibliotekę - przechowywano w nim najświętsze relikwie arcybiskupstwa, miedzy innymi rękę i głowę św. Wojciecha oraz inne kosztowności. Na zamku odbywały się także zjazdy duchowieństwa.
Na początku XVI wieku zamek nawiedziło nieszczęście dość często przytrafiające się takim zwartym kompleksom - pożar! Restauracji dokonał w latach 1525 – 1534 Stanisław z Gomolina starosta arcybiskupi i pisarz ziemski sieradzki. Zamek zmienił wówczas dość zdecydowanie swój charakter, stając się bardziej rezydencją o funkcji obronnej niż typową twierdzą, potężne mury zamkowe nie były w stanie już obronić zamku przed XVI wieczną artylerią. Wybudowano wówczas w obrębie międzymurza południowo – wschodniego nowy budynek mieszkalny, w którym znalazła się zachowana do dzisiaj kaplica zamkowa. W kaplicy można podziwiać polichromie przedstawiające Chrystusa, męczeństwo św. Wojciecha, Matkę Boską z Jezusem, anioły i motywy roślinne namalowane przez anonimowego artystę. Napis na pamiątkowej tablicy z piaskowca umieszczonej na jednej z ostrołukowych blend na północnej ścianie dziedzińca informuje nas współczesnych o zasługach dla zamku Stanisława z Gomolina.
W połowie XVII wieku zamek w Uniejowie nie mógł już uchodzić za budowlę o znaczeniu militarnym, jego system obronny był zbyt archaiczny. Przebudowano go wówczas w duchu barokowym, głównie za sprawą dwóch kolejnych arcybiskupów – prymasów Jana Wężyka w 1638 i Macieja Łubieńskiego w 1645 roku. Zabudowano wówczas międzymurze południowo – zachodnie, nadano taką samą wysokość wszystkim skrzydłom, założenie w ten sposób ujednolicone okolono gzymsem, ściana południowa stała się reprezentacyjną stroną budowli. Powiększono też główną basztę , a od strony zachodniej założenia dobudowano paradne dwubiegowe schody. Nad portalem umieszczono kolejne pamiątkowe tablice z piaskowca, tym razem ku chwale arcybiskupów.
Niestety dalsze losy zamku nie były już tak pomyślne. Nastał czas potopu szwedzkiego a późniejsza rokosz Lubomirskiego jeszcze pogorszyła sprawę. Ponadto przeniesienie siedziby królewskiej do Warszawy spowodowało przeprowadzkę arcybiskupów do Łowicza ( bliżej do władzy świeckiej ). W roku 1736 po raz kolejny zamek strawił pożar. Arcybiskup Krzysztof Szembek niespecjalnie zabiegał o wygląd i stan dawnej arcybiskupiej siedziby. W roku 1745 dokonano jedynie pobieżnego remontu zabezpieczającego budynki i zapobiegającego dalszej dewastacji zamku.
Pod koniec I Rzeczpospolitej zamek nadal był użytkowany ale ponoć jego stan nie był najlepszy, delikatnie rzecz ujmując. Uniejów przypadł podczas rozbiorów pruskim zaborcom, w roku 1796 rząd pruski ogłosił upaństwowienie dóbr arcybiskupich. Dotychczasowa własność kościelna po 700 latach stała się pruską własnością państwową. Doli zamku to nie polepszyło, prusacy nie bardzo wiedzieli jak zamek wykorzystać. Stał sobie i niszczał. Rosjanie postanowili w 1836 roku Uniejowem i okolicznymi dobrami obdarować rodzinę Tollów, wywodzącą swe korzenie z Holandii i Estonii ale silnie zrusyfikowaną. Darowizna została uczyniona ze względu na zasługi generała piechoty Karola Tolla ( konkretnie to ponoć za rozbicie wojsk polskich pod Ostrołęką dostał mu się i tytuł hrabiowski i zamek ) .
Swój dzisiejszy kształt zamek otrzymał podczas przebudowy dokonanej przez syna generała Tolla, hrabiego Aleksandra , w roku 1848. Dokonany remont był z tych gruntownych a zamek zyskał nowe klasycystyczne oblicze. Miał być siedzibą letnią rodziny Toll. Portal, wygląd okien fasady południowej i zachodniej to spuścizna po tym remoncie. Jednocześnie z kolejną przebudową zamku powstało poźnoromantyczne założenie ogrodowe, podobno głównie za sprawą małżonki generała.
Na przestrzeni 37 ha powstał park dostosowany do istniejących uwarunkowań topograficzno – przyrodniczych, zaadaptowano fragmenty starorzecza Warty od strony północnej zamku i obsadzono tereny przy zachodniej stronie założenia. Zasadzono egzotyczne gatunki drzew: cypryśnik błotny, kłęk kanadyjski, platany i dąb kaukaski. Lekkie dendrologiczne szaleństwo, ze swoistym klimatem, jak najbardziej pasujące do łęgów rozciągających się tuż za bramą wjazdową zamku. Tollowie byli właścicielami zamku do około 1918 roku. W okresie dwudziestolecia międzywojennego w zamku najpierw był hotel a nieco później szkoła średnia. W czasie okupacji zamek zamieniono na magazyn nawozów sztucznych i opału. Potem nic lepiej nie działo bo zamki nie były "na czasie". Dopiero w latach 1957-1967 przeprowadzony został gruntowny remont według koncepcji H. i Z. Ziętkiewiczów. Obecnie zamek jest swoistą składanką wszystkich stylów w których był przebudowywany, choć przeważają elementy gotyckie i klasycystyczne.
Panorama lewego brzegu Warty, litościwie okrojona.
Fasada południowa, nad klasycystycznym portalem barokowa tablica arcybiskupów.
Widok na dziedzińce
Baszta, chyba najbardziej "obcykany" motyw uniejowskiego zamku - te betonowe schodki mnie nie rażą , pasują do nowocześnie przeszklonej ściany południowej.
W środkowej ostrołukowej blendzie tablica upamiętniająca restytucje zamku dokonaną przez Stanisława z Gomolina
Fasada zachodnia
Biała Dama czyli Uniejka.
Coś dziwna sprawa z tymi uniejowskimi duchami. Za moich młodych lat to na zamku straszyła generałowa Toll. Widywano damę w ciemnej sukni, o zaowalowanej twarzy. Spacerowała po ogrodzie nie odpowiadając na pozdrowienia a w razie próby bliższego kontaktu szybko się rozwiewała. Podobno wracała do ukochanego ogrodu. Nieco później spotkałam się z wersją że generałowa bynajmniej nie korzystała z ogrodowych uroków tylko szukała skarbów arcybiskupich, których nie wywieziono podczas wyprowadzki do Łowicza. Teraz jakoś cicho o generałowej a na tapecie jest Uniejka co to ocaliła mieszczan. Ta Uniejka to tak trochę w stylu Wandy co nie chciała Niemca, pewnie generałowa była nie po linii ( rusofilka ).
Widok na Wartę, na lewym brzegu delikatnie majaczą wiatraki Młyńskiej Zagrody
Od 1995 roku zamek należał do Zrzeszenia Studentów Polskich, która to organizacja zajmowała się głównie pieczołowitym konserwowaniem "gierkowskiego stylu" w hotelu i restauracji. Teraz zamek przeszedł na własność gminy tzn. Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej „Termy Uniejów” Sp. z o.o.. Zdaje się że coś się powoli rusza, boję się tylko czy w odpowiednim kierunku.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z zamkowych okolic naszym oczom ukazał się postawiony przy termach Mikołaj. Wznosił w geście powitalno - pożegnalnym prawą rękę. Okrucieństwo Jego Wybłyszczoności niemal nas zatkało, po chwili dopiero Wujek Jo cichutko mu odpowiedział "Heil". Taka historia, taka przyroda i wszystko to pławiące się w kiczowatej kurortowości. Jakub Świnka, Bogoria Skotnicki, cały zastęp prymasów - oni wszyscy wykonują w tej chwili przewrót bokiem w grobowcach.
Zamek w Uniejowie jest stareńki, jego dzieje sięgają ho, ho w głąb XII wieku. Pierwsze castrum, drewniana fortalicja wzniesiona przez nieznanych fundatorów na niewielkim sztucznym nasypie została spalona przez Krzyżaków w 1331 r. Gotycki zamek murowany powstał z inicjatywy Jarosława Bogorii Skotnickiego, jednej z ciekawszych postaci polskiego średniowiecza. Pierwszy jurysta królestwa, arcybiskup gnieźnieński, mąż stanu i dobry gospodarz był postacią nietuzinkową. Autor pierwszej kodyfikacji prawa w naszym kraju, czyli statutów wiślickich i wielkopolskich, jeden z najbliższych współpracowników króla Kazimierza Wielkiego uczynił ten kawałek kraju kwitnącym regionem. Sprowadzał niemieckich osadników czym przyczynił się do rozwoju bardziej nowoczesnych form gospodarowania, budował zamki, fundował kościoły, podnosił jakość administrowania dobrami arcybiskupimi. Charakter miał ponoć niełatwy, bardziej niż chrześcijańską pokorę i nadstawianie drugiego policzka cenił sobie zyski płynące z dóbr arcybiskupich. Wdawał się w procesy z poznańskim biskupem o owe dobra a że przeciwnikiem był zajadłym to niczego nie odpuścił. Żył całe sto lat, ostatnie lata życia spędził w klasztornej celi zapewne przepraszając Najwyższą Zwierzchność za zbytnie uwikłanie w "ziemskie" sprawy. Bogoria Skotnicki ma cichy kątek w moim sercu z powodu autorstwa zakazu wycinania drzew w cudzych lasach. Nie tylko chodziło tu o obronę cudzej własności, dostrzegano też wartość starodrzewu. Najwyżej ceniono dęby i głównie za ich wycinkę groziły kary. Te zakazy wycinania drzew to taka quasi ustawa o ochronie przyrody - nie rusz nie tylko cudzego ale nie rusz drzewa bo ma ono swoją wymierną wartość, co to może być na tarcice i deski przeliczana ale i ma wpływ na wartość lasu porastającego grunty.
Zamek ufundowany przez Bogorię Skotnickiego powstał w latach 1360 – 1365, był uzupełnieniem systemu warowni granicznych, stworzonego przez Kazimierza Wielkiego. Wraz z zamkami położonymi w Łęczycy, Sieradzu i Kole miał bronić dostępu do centrum państwa z kierunków północnego ( zagrożeniem był Zakon Krzyżacki ) i północno – zachodniego ( obawiano się Brandenburgii). Na ironię losu zakrawa fakt że zamek zdobywały i plądrowały nie obce wojska a polscy panowie - w roku 1381 Bernard z Grabowa, zbrojnie domagał się zaległego spadku po swoim bracie, staroście uniejowskim Pełce a w 1492 roku wielkopolski szlachcic Wawrzyniec Kośmider Gruszczyński z Iwanowic, zajął zamek tocząc prywatną wojnę o Koźmin z arcybiskupem Zbigniewem Oleśnickim. Zamek zbudowano na lewym – zachodnim brzegu głównego koryta Warty ( Warta miała niegdyś więcej koryt ) na planie zbliżonym do kwadratu. Nie była to rezydencja z tych do podziwiania, raczej zwykły kasztel obronny. Niezbyt wielki zamek ( 25 x 28 m ) składał się z wysokiego na 13 metrów muru, bramy wjazdowej , fosy i palisady, stołpu o wysokości 25 metrów i średnicy 9 metrów, oraz budynku mieszkalnego położonego w zachodniej ścianie założenia. W wieku XV zamek przebudowano, do budynku mieszkalnego dodano dwie trójkondygnacyjne baszty narożne, wzmocniono zamek zewnętrznym niskim murem, który ciągnął się od stołpu wzdłuż północnego skrzydła.
Zamek wówczas spełniał już nie tylko funkcję obronną. W podziemiach baszty zamkowej uwięziono z polecenia papieża Marcina V pojmanych husytów ( 1422 rok ). Do zamkowych lochów trafiali też nieposłuszni księża a czasemi zwykli przestępcy kryminalni. Zdarzyło się że lochy "gościły" nietuzinkowych przestępców. W 1485 r. trafił do nich niejaki Hans Brandt. Pochodzący z Gdańska rzeźbiarz podjął się wykonania sarkofagu świętego Wojciecha, kaskę wziął a potem mu się w trakcie prac odwidziało. Sarkofag "leżał odłogiem" bo na polu sztuki nie było komu robić! Arcybiskup Zbigniew Oleśnicki charakterny był jak Bogoria Skotnicki i nie odpuścił. Brandt został złapany podczas ulatniania się do Prus i w uniejowskim zamku kończył porzucony przez się nagrobek. XV wieczne metody dopilnowania wywiązywania się wykonawcy z umowy były bardzo skuteczne, chlebek i woda plus lekkie baty od czasu do czasu.
W czasie wojny trzynastoletniej (1454 – 1466) zamek zamienił się w skarbiec i bibliotekę - przechowywano w nim najświętsze relikwie arcybiskupstwa, miedzy innymi rękę i głowę św. Wojciecha oraz inne kosztowności. Na zamku odbywały się także zjazdy duchowieństwa.
Na początku XVI wieku zamek nawiedziło nieszczęście dość często przytrafiające się takim zwartym kompleksom - pożar! Restauracji dokonał w latach 1525 – 1534 Stanisław z Gomolina starosta arcybiskupi i pisarz ziemski sieradzki. Zamek zmienił wówczas dość zdecydowanie swój charakter, stając się bardziej rezydencją o funkcji obronnej niż typową twierdzą, potężne mury zamkowe nie były w stanie już obronić zamku przed XVI wieczną artylerią. Wybudowano wówczas w obrębie międzymurza południowo – wschodniego nowy budynek mieszkalny, w którym znalazła się zachowana do dzisiaj kaplica zamkowa. W kaplicy można podziwiać polichromie przedstawiające Chrystusa, męczeństwo św. Wojciecha, Matkę Boską z Jezusem, anioły i motywy roślinne namalowane przez anonimowego artystę. Napis na pamiątkowej tablicy z piaskowca umieszczonej na jednej z ostrołukowych blend na północnej ścianie dziedzińca informuje nas współczesnych o zasługach dla zamku Stanisława z Gomolina.
W połowie XVII wieku zamek w Uniejowie nie mógł już uchodzić za budowlę o znaczeniu militarnym, jego system obronny był zbyt archaiczny. Przebudowano go wówczas w duchu barokowym, głównie za sprawą dwóch kolejnych arcybiskupów – prymasów Jana Wężyka w 1638 i Macieja Łubieńskiego w 1645 roku. Zabudowano wówczas międzymurze południowo – zachodnie, nadano taką samą wysokość wszystkim skrzydłom, założenie w ten sposób ujednolicone okolono gzymsem, ściana południowa stała się reprezentacyjną stroną budowli. Powiększono też główną basztę , a od strony zachodniej założenia dobudowano paradne dwubiegowe schody. Nad portalem umieszczono kolejne pamiątkowe tablice z piaskowca, tym razem ku chwale arcybiskupów.
Niestety dalsze losy zamku nie były już tak pomyślne. Nastał czas potopu szwedzkiego a późniejsza rokosz Lubomirskiego jeszcze pogorszyła sprawę. Ponadto przeniesienie siedziby królewskiej do Warszawy spowodowało przeprowadzkę arcybiskupów do Łowicza ( bliżej do władzy świeckiej ). W roku 1736 po raz kolejny zamek strawił pożar. Arcybiskup Krzysztof Szembek niespecjalnie zabiegał o wygląd i stan dawnej arcybiskupiej siedziby. W roku 1745 dokonano jedynie pobieżnego remontu zabezpieczającego budynki i zapobiegającego dalszej dewastacji zamku.
Pod koniec I Rzeczpospolitej zamek nadal był użytkowany ale ponoć jego stan nie był najlepszy, delikatnie rzecz ujmując. Uniejów przypadł podczas rozbiorów pruskim zaborcom, w roku 1796 rząd pruski ogłosił upaństwowienie dóbr arcybiskupich. Dotychczasowa własność kościelna po 700 latach stała się pruską własnością państwową. Doli zamku to nie polepszyło, prusacy nie bardzo wiedzieli jak zamek wykorzystać. Stał sobie i niszczał. Rosjanie postanowili w 1836 roku Uniejowem i okolicznymi dobrami obdarować rodzinę Tollów, wywodzącą swe korzenie z Holandii i Estonii ale silnie zrusyfikowaną. Darowizna została uczyniona ze względu na zasługi generała piechoty Karola Tolla ( konkretnie to ponoć za rozbicie wojsk polskich pod Ostrołęką dostał mu się i tytuł hrabiowski i zamek ) .
Swój dzisiejszy kształt zamek otrzymał podczas przebudowy dokonanej przez syna generała Tolla, hrabiego Aleksandra , w roku 1848. Dokonany remont był z tych gruntownych a zamek zyskał nowe klasycystyczne oblicze. Miał być siedzibą letnią rodziny Toll. Portal, wygląd okien fasady południowej i zachodniej to spuścizna po tym remoncie. Jednocześnie z kolejną przebudową zamku powstało poźnoromantyczne założenie ogrodowe, podobno głównie za sprawą małżonki generała.
Na przestrzeni 37 ha powstał park dostosowany do istniejących uwarunkowań topograficzno – przyrodniczych, zaadaptowano fragmenty starorzecza Warty od strony północnej zamku i obsadzono tereny przy zachodniej stronie założenia. Zasadzono egzotyczne gatunki drzew: cypryśnik błotny, kłęk kanadyjski, platany i dąb kaukaski. Lekkie dendrologiczne szaleństwo, ze swoistym klimatem, jak najbardziej pasujące do łęgów rozciągających się tuż za bramą wjazdową zamku. Tollowie byli właścicielami zamku do około 1918 roku. W okresie dwudziestolecia międzywojennego w zamku najpierw był hotel a nieco później szkoła średnia. W czasie okupacji zamek zamieniono na magazyn nawozów sztucznych i opału. Potem nic lepiej nie działo bo zamki nie były "na czasie". Dopiero w latach 1957-1967 przeprowadzony został gruntowny remont według koncepcji H. i Z. Ziętkiewiczów. Obecnie zamek jest swoistą składanką wszystkich stylów w których był przebudowywany, choć przeważają elementy gotyckie i klasycystyczne.
Panorama lewego brzegu Warty, litościwie okrojona.
Fasada południowa, nad klasycystycznym portalem barokowa tablica arcybiskupów.
Widok na dziedzińce
Baszta, chyba najbardziej "obcykany" motyw uniejowskiego zamku - te betonowe schodki mnie nie rażą , pasują do nowocześnie przeszklonej ściany południowej.
W środkowej ostrołukowej blendzie tablica upamiętniająca restytucje zamku dokonaną przez Stanisława z Gomolina
Fasada zachodnia
Biała Dama czyli Uniejka.
Coś dziwna sprawa z tymi uniejowskimi duchami. Za moich młodych lat to na zamku straszyła generałowa Toll. Widywano damę w ciemnej sukni, o zaowalowanej twarzy. Spacerowała po ogrodzie nie odpowiadając na pozdrowienia a w razie próby bliższego kontaktu szybko się rozwiewała. Podobno wracała do ukochanego ogrodu. Nieco później spotkałam się z wersją że generałowa bynajmniej nie korzystała z ogrodowych uroków tylko szukała skarbów arcybiskupich, których nie wywieziono podczas wyprowadzki do Łowicza. Teraz jakoś cicho o generałowej a na tapecie jest Uniejka co to ocaliła mieszczan. Ta Uniejka to tak trochę w stylu Wandy co nie chciała Niemca, pewnie generałowa była nie po linii ( rusofilka ).
Widok na Wartę, na lewym brzegu delikatnie majaczą wiatraki Młyńskiej Zagrody
Od 1995 roku zamek należał do Zrzeszenia Studentów Polskich, która to organizacja zajmowała się głównie pieczołowitym konserwowaniem "gierkowskiego stylu" w hotelu i restauracji. Teraz zamek przeszedł na własność gminy tzn. Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej „Termy Uniejów” Sp. z o.o.. Zdaje się że coś się powoli rusza, boję się tylko czy w odpowiednim kierunku.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z zamkowych okolic naszym oczom ukazał się postawiony przy termach Mikołaj. Wznosił w geście powitalno - pożegnalnym prawą rękę. Okrucieństwo Jego Wybłyszczoności niemal nas zatkało, po chwili dopiero Wujek Jo cichutko mu odpowiedział "Heil". Taka historia, taka przyroda i wszystko to pławiące się w kiczowatej kurortowości. Jakub Świnka, Bogoria Skotnicki, cały zastęp prymasów - oni wszyscy wykonują w tej chwili przewrót bokiem w grobowcach.
wtorek, 17 grudnia 2013
Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - zapierniczanie ozdobne
Sprzątanie w toku, w międzyczasie z dolotu akcje kulinarno - artystyczne. Takie typowe polskie oczekiwanie na święta, z lekka bezrefleksyjne bo zaganiane. W tym roku stawiam na słodkości, wszelkie śledziko - bigosiki i tym podobne gęsi czy indyki nadziewane mnie nie nęcą ( ma być świątecznie ale bez obżarstwa, więc nawet Wigilia będzie w miarę skromna ). Dżizaas oczywiście niepohamowana, zamierza urządzić Tatusiowi i Magdziołowi obżarstwo ekstremalne, mam nadzieję że zostanie zachowany choć ślad rozsądku ( bardzo nikła jest ta nadzieja ). Właściwie to czepiam się tylko tego faktu że Dżizaas została już straszliwie wymęczona piernikarstwem więc może z lekka spuści z tonu. Co prawda ostatnie komunikaty o pierogach, uszkach i tym podobnych brzmiały dość groźnie ale wyczerpanie pierniczne może swoje zrobi!
No i dochodzi pilnowanie pierniczków przed naszym szwagrem, Podstępnym Szymonem ( zdarzyło się już mimo cerberowania wyjedzenie twardych jeszcze pierniczków, które potem było przedstawiane przez wyjadającego jako poświęcenie - twarde były, znaczy niedobre i on się zawziął w sobie i poświęcił ).
O wykończeniu Dżizaasa świadczy brak zblanszowania migdałów przed wklejeniem w ciasto piernikowe ( temperatura podczas pieczenia i tak załatwi co tam załatwić miała ), normalnie to purysta kulinarny drzemiący w Dżizaasie nie przepuściłby takiego numeru. W całym domu pachnie teraz pierniczkami i świeżo wymytą araukarią ( taki przyjemny aromacik, podobny nieco do zapachu jodły jednobarwnej ). Do pełni szczęścia brakuje jeszcze zapachu choinki, pomarańczy i pasty do podłóg ( nie wiem co bym miała taką pastą pastować, chyba tylko pudełko otworzyć w ramach aromaterapii świątecznej ). No jest prawie, prawie!
Nasze piernikowe dekory są jak to już nadmieniłam we wcześniejszym wpisie, raczej skromne. Zdecydowanie stawiamy na smak a nie na wygląd. Nie dla nas ociekające kolorowym cukrem wzorki, żadnych doklejanych landryn, okrutnych kolorków barwników spożywczych, tajemniczych posypek złoto - srebrnych ( ciasteczka z prawdziwym złotem to tylko na indyjskim weselu ). Takie kolorowe pierniczki, z posypkami i całym "świątecznym lookiem" są dobre dla uciechy dzieci. Dżizaas wykonuje takowe z naszymi siostrzeńcami, dużo radochy i praktycznego podejścia do spraw choinkowych ( "Mamo, ta choinka to sama upadła!" ). Co prawda nasze rodzinne małe potworki potem te zalukrowańce usiłują zjadać ( ku zgrozie Magdzioła, która już utopiła w mrokach niepamięci własne słodyczowe wyczyny z czasów dzieciństwa ) ale ten świąteczny wybryk raczej im nie zaszkodzi.
Do pierniczków przeznaczonych tylko do jedzenia najlepiej nadaje się czekoladowa polewa i delikatne lukry. No i orzechy i migdały! Kochamy raczej gorzką czekoladę, taką najprawdziwszą z prawdziwych, pachnącą jak meksykańska bajka. Dodaje się nieco cukru i masełka żeby błyszczało ( i nie tylko błyszczało - familia i przyacielstwo kochają smak masełka ) i smarowidełko gotowe. Ś.P. pani Batory smarowała polewą czekoladową tę bardziej płaską stronę piernika. To bardzo praktyczne, wszystkie pourywane łapki, nóżki i ryjki czy złamane serduszka dają się podklejić. Nasza czekolada nie jest baaaardzo słodka, wystarczająco słodki jest nasz piernik ( w starej Polsce ciasta piernikowe dzieliło się na deserowe do słodkich win i ostre do gorzałki, to dopiero było piernikowe wyrafinowanie ). Lukry natomiast kładziemy cieniutkie, żadne tam plastyczne cuda z cukru tylko prześwitujące "laserunki". Jedyny pierniczek na którym toleruję trochę więcej lukru ( arakowego, mniam! ) to tzw. brukowiec. No ale tego pierniczka nie wypiekamy tylko nabywamy w jednej z łódzkich cukierni ( razem z bezami orzeszkowo - ziemnymi ). Pierniczki mniejsze ( i cieńsze ) można składać razem, uprzednio zlepiając je powidełkami albo dżemikiem cytrusowym z imbirem.
Teraz zostaje już tylko czekanie na to aż ciasto dojdzie do stanu "spożywalnego", co trwa zazwyczaj około tygodnia w przypadku piernika dojrzewającego a trzy, cztery dni w przypadku innych rodzajów ciasta piernikowego. W międzyczasie trzeba wzmóc czujność bo Podstępny Szymon i kociambry czyhają ( te ostatnie to z czystej ciekawości ale nie życzę sobie wywalania moich blaszanych puszek ciastkowych! )
Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - pierniczenie rytualne
Jedni nazywają je pierniczkami adwentowymi, inni bożonarodzeniowymi czy gwiazdkowymi - dla mnie są to pierniczki grudniowe zwane rytualnymi. W tym roku postanowiłyśmy z Dżizaasem wykonać cztery rodzaje piernikowego ciasta.
To znaczy Dżizaas je wykonywała a ja robiłam za kierownika nadzoru. Zdecydowałyśmy że oprócz piernika dojrzewającego będziemy pożerać Lebkuchen, tzw. łatwe i borowiki miodowe ( wiadomo dlaczego te ostatnie znalazły się na liście ). Obecnie wieczorki nasze są pachnące korzeniami a głównym tematem siostrzanych rozmów jest jakość lukrów i polew przeplatana opowieściami o orzechach, naszym stosunku do skórki pomarańczowej w cukrze oraz do mięty jako niezbędnego dodatku do lukru używanego do niektórych rodzajów pierników. Kłócimy się aż miło, ale raczej nie na tematy składnikowe tylko wykonawcze! Dżizaas grozi mi sankcjami ( między innymi "zemstowym" plwaniem w moją kawę ) a ja zamierzam do wydrukowanych fotek Dżizaasa ( Dżizaas zdjęty podstępnie podczas czynności upiększających ) dorobić coś tam, coś tam i powiesić takowe "aniołki domowej produkcji" na choince. Dżizaas się na mnie wyżywa więc zasługuje na powieszenie. Szczególnie po tym jak nazwała mnie pomrowem! Na dole ( siedzimy w "górnej" kuchence Dżizaasa ) koty szaleją a my właśnie pławimy się w takim radośnie wojennym oczekiwaniu na "Pokój ludziom dobrej woli" i "Gloria In Excelsis Deo".
Dżizaas obecnie jest uzbrojona w wałek więc tymczasowo zeszłam jej z drogi. Może wyjdzie mi nawet udawanie dobrej siostry, w końcu marzą mi się "gingerbread man" a to wymagałoby od Dżizaasego niemal czynu stachanowskiego ( ciasto piernikowe które dojrzewa jest ciężkorobotne ). Cicho siedzę z boczku i knuję jak tu Dżizaaswi ludzikami w głowie namącić ( na kulinaria Dżizaasa łatwo skusić, jest wręcz niewyobrażalnie pokuśna jeśli chodzi o wypiekanie i inne pichcenia ). Na wszelki wypadek przyniosłam orzechy laskowe ( guziczki do strojów piernikowych ludzików ). Czekolady do zdobienia jeszcze nam też sporo zostało, lukierek tylko "wyszedł" ale to łatwo dorobić ( wczoraj toczyłyśmy debatę na temat lukru królewskiego i wyższością nad owym lukru ucieranego zwanego szwedzkim ). W domu czekają na mnie inne bakalie i wizja angielskiego keksu, takiego klasycznego co to więcej w nim suszonych owoców i orzechów niż ciasta. Dżizaas z kolei żyje już makowcami. A pierniczki i piernik jeszcze nieskończony! Przed nami zdobienie czyli jazda na całego!
Teraz ledwo borowiki "wykończone" i troszkę "ruszone" zwierzątka. Szczerze pisząc to nie przepadam za nawaleniem na pierniki wszelkich słodkości naraz. Jakoś bardziej do mnie przemawiają smaki proste bez nadmiaru "obcej" słodyczy ( bredzę - piernik to kompilacja smaków , taka z wyższej półki ). Nasze pierniki będą więc takie z tych bardziej skromnawych, kupne lukierki kolorowe to dla dzieci na choinkowe pierniczki ( Dżizaas ma gryplan wobec naszych siostrzeńców ). Do zezjodku to "siermiężna" czekolada, lukier miętowy i migdałowy, orzechy zatopione w piernikowym cieście. Zostaje jeszcze sprawa tzw. przełożenia dużego piernika ( ten oczywiście zrobiony z lepszego dojrzewającego ciasta ). Powinno być to przełożenie powidłowe, takie jest moje zdanie w tej kwestii i Dżizaas w pełni je podziela. Powidełka rzecz jasna węgierkowe ( bo istnieją i inne ).
Są co prawda wersje bardziej bogate, takie gdzie pomiędzy pierwszym a drugim placuszkiem jest miejsce na marcepan. Tylko że ja mam zupełnie inne plany marcepanowe i nijak one o pierniczenie nie zahaczają. Kiedyś , dawno, dawno temu podobno pierniki przekładało się kwiatem akacjowym utartym na surowo z cukrem ( konfitura z płatków róży ponoć się nie nadawała jako zbyt aromatyczna - za dużo grzybków w barszcz znaczy ). Nigdy takowej suróweczki nie robiłam ale mam rzecz jasna gryplany wobec Dżizaasa ( Dżizaas w maju zbiera mleczowe kwiatki na miodzik więc w czerwcu mógłby popolować troszkę na robinię a w grudniu zostałby wykonany eksperyment kulinarny ). Jeszcze jedno przełożenie mnie kusi, drzewiej jak niezbyt bogato było robiono tzw. "fałszywą marmoladkę figową". Rzecz była wykonywana z owoców morwy, z figami podobno spokrewnionymi i z cukru z lekka skarmelizowanego. Tylko gdzie tu owoce morwy dorwać, okoliczny żywopłot strzyżony, no i miastowe zanieczyszczenia wokół. Następnym marzonkiem jest drewniana forma do pierników, taka jaką kiedyś widziałam w jednej z wsi Beskidu Żywieckiego. Dziecek to był zabetowany, artystycznie w desce z odpowiedniego drzewa oddany. Takowe pierniki ponoć chrzciny w tamtych rejonach obsługiwały, serca piernikowe były zarezerwowane dla panien i kawalerów.
Hurra! Dżizaas wykonuje właśnie piernikowe ludy! Pierwsze z marzonek już się realizuje, he, he! A może właściwie to już ho, ho, ho!