Niespodziewanie pojawił mi się kawalątek wolnego czasu, rzadkie ostatnio zjawisko. Pogoda z takich co to ogrodowo człowieka nie nastrajają, mży i zimnawo. Kotostwo robi słodkie oczy w stylu pobratymca z filmu "Shrek", kusząc do zasięścia w ich mruczącym towarzystwie. Kuszenie trzeba przyznać jest skuteczne, he, he. Z kuchni płyną upojne wonie wspominków po grzybobraniu, cudnie wymieszane z zapachem pyrkolących się zrazów wołowych. Znaczy tzw. okoliczności przyrody i ogólna domowa atmosfera sprzyja wypocinkom blogowym.
Dziś na tapecie będą małe cebuliszcza wiosenne czyli malutkie rośliny cebulowe kwitnące wiosną. Małe cebuliszcza wiosenne to nie jest jakiś niezwykle precyzyjny termin, wszak przebiśniegi i krokusy będące niewątpliwie roślinami cebulowymi zakwitającymi wiosenną porą, jakimś cudem traktuję jako inną kategorię roślin. Podejrzewam że bierze się to zjawisko stąd że zarówno przebiśniegi jak i krokusy to nie tylko wielość gatunków ale i wielość odmian, no po prostu inna ogrodnicza bajka. W drobnicy cebulowej znaczy znajdzie się tylko napomknienie krokusowe dotyczące najmniejszego z moich krokusów czyli Crocus minimus. Cebulaczek ten w przeciwieńtwie do większości krokusów zachowuje się w Alcatrazie jak rozkapryszona primadonna. W tym sezonie raczył zakwitnąć i znaczy powinnam się cieszyć z tych trzech kfiotów . No cóż, kwitnienie odnotowuję ale raczej jako ciekawostę typu "O, jeszcze dycha". Powodów do zachwytu nie mam. Wiem jednak że są ogrody gdzie ten krokus całkiem dobrze rośnie, na własne patrzałki oblookałam jak pięknie rozrósł się w ogrodzie Magdzioła. Jednak u mnie na takową idyllę nie ma co liczyć - Alcatraz i minimalny wyraźnie się nie lubią! Nie to nie, do miłości zmuszać ich nie będę! Jest dużo innych cebulaczków wiosennych które Alcatraz wręcz kocha i to one a nie rozkapryszone primadonny zasługują na swój kawałek Alcatrazu.
Takie cebulice na przykład. Od kiedy pamiętam cebulica syberyjska Scilla sibirica porastała Alcatraz. Wyłaziła w nieprawdopodobnych miejscach, znaczy siała się bo dobrze jej u nas było. Cebulicowe kwiaty były stałym wiosennym wyposażeniem Alcatrazu, jako jedne z nielicznych wykwitów cebulaczków wiosennych ( krokusy nastały dopiero za mojego panowania ). Lubię jej kolorek, to taki piękny odcień błękitu. Jej siewki starannie przenoszę na miejsca w przyszłości mające niebieszczeć wczesną wiosną, szczególnie zależy mi na okolicach fiołkowiska pod kasztanowcem zwanym kasztanem i na miejscu pod podwórkowymi brzózkami ( tam ma królować wraz z barwinkiem ). Akurat te dwa strategiczne punkty nie są zaszczycane obfitym samosiewem ( nie wiem dlaczego bo posadzone tam cebulice ładnie się rozrastają z cebulek przybyszowych ale o siewkach mowy nie ma ). Moim marzeniem jest doczekanie cebulicowego łanu takiego jak pod dębem zwanym Fabrykantem, który rośnie w łódzkim parku im. Klepacza. Zdaje się że jeszcze sporo czekania przede mną. Teraz mam jedynie tzw. placki cebulicowe czyli liczące kilkadziesiąt cebulek stanowiska. Niby mogłabym dokupić cebulek i załatwić sprawę szybciutko ale szkoda mi pieniędzy na takowe ekstrawagancje, poczekam aż natura sama mnie wspomoże i cebulica syberyjska opanuje wyznaczone jej terytoria.
Czekając na rozwój stanowisk cebulicowo - sybiraczych nie zabyłam o innych cebulicach. Próby z peruwianką Scilla peruviana ( ksywa "Kocia szczynka" ) szczęśliwie trwały krótko bo peruwianka mało mrozodporna i w związku z tym wymagająca, natomiast na stałe zadomowiła się w Alcatrazie Scilla bifolia. Roślina wdzięczna i miła dla oka, żeby tylko jeszcze chciała rosnąć w kępach! Nie wiem czy to dlatego że posiadam odmianę o zaróżowionych kwiatach a nie bardziej żywotny gatunek czy po prostu może każda Scilla bifolia tak ma ale moje cebulice dwulistne rosną w kępkach góra trzycebulowych za to obficie rozsianych. Hym...tego.... dziwnie to wygląda. Nie jest to raczej łan cebulicowych kwiatów, nawet przy najlepszych chęciach tak się tego zjawiska nazwać nie da. Jedyne co mi zostało to przenoszenie niesfornych siewek bliżej matecznej kępki ( rany, to minikępka ). W każdym razie wolałam tę cebulice focić z bardzo bliska bo focona z daleka mogłaby być niezauważalna. Próby zapuszczenia innych cebulic skończyły się tak jak w przypadku peruwianki,Alcatraz okazał się dla nich trochę za zimny. Scilla campanulata czyli cebulica dzwonkowa przeżywała góra trzy sezony i to pod warunkiem że nie zapomniałam okryć cebulek. Jeszcze najlepiej szło jej na podwórku w pobliżu domu, niestety i na tym stanowisku padła po zimie w 2012 roku. A w ogóle to ona nijak mi do określenia drobnica cebulowa nie pasowała, trochę za sporawa. No i później kwitła.
A teraz będzie o małej cebulowej roślince wiosennej, której nie pamiętam z czasów mojego dzieciństwa ( jakże już odległego he, he ). Inne cebulaczki jakoś tam kojarzę, nawet te dwulistne cebulice ale puszkinia cebulicowata czyli Puschkinia scilloides to już czasy mojego dojrzałego ogrodniczenia. Nazwana przez Adamsa na cześć hrabiego Apollo Apollowicza Mussin-Puszkina ( nic tu nie zmyślam, facet naprawdę nazywał się Apollo Apollowicz - to ostatnie to rosyjskie "ocziestwo" ). Apollo był trochę chemikiem i trochę botanikiem. Jako pierwszy przywiózł tę roślinę, późniejszą puszkinię, do swych od grodów z gór Kaukazu w 1805 roku. Znaczy się nasza mała puszkinia nie ma nic wspólnego z Aleksandrem Sergiejewiczem Puszkinem, choć piękna jak romantyczna wróżka. No może tylko charakter ma francowaty jak małżonka Aleksandra Sergiejewicza, wymagający z niej cebuliszczak. Sadząc puszkinię należy zapomnieć o możliwości podsadzania nią drzew i krzaczków, roślina lubi nagrzaną słoneczkiem ziemię nawet wtedy jak odpoczywa. Co gorsza zawiązywanie nasion ( a lubi te nasiona zawiązywać okrutnie ) tak solidnie osłabia cebulkę że jeżeli nie będziemy w porę usuwać pędów kwiatowych to po paru latach szczypiorek puszkiniowy będziemy mieć a nie kwitnącą puszkinię. Na siewki puszkiniowe trzeba sporo czekać aż zakwitną i naprawdę mieć w ogrodzie tzw. optymalne stanowisko żeby puszkinia sama się jakoś w cudny kobierzec przeobraziła. Alcatraz nie należy do ogrodów przychylnych puszkiniom, znaczy kępka tych roślin zawsze będzie niewielka a ja będę robiła za obrywacza wykwitłych pędów.
Śnieżnik Chionodoxa forbesii ( uwaga systematycy szaleją - dawniej to się nazywało Chionodoxa luciliae - stąd polski przydomek błyszczący ) to na szczęście dla Alcatrazu cebuliszczak bez fum i wielkich wymagań. Niewielkie wspomaganie ze strony człowieka bo tylko miejsce na stanowisko dla niego obmyśleć a jak dobrze posadzony to da sobie sam radę. Jest w tej samowystarczalności podobny do cebulicy syberyjskiej, dobry cebuliszczak dla tych co to chcą posadzić i zapomnieć. No ja w związku z powyższym to śnieżnika wprost kocham - bardzo, bardzo pozytywna roślinka. Uprawiam trzy odmiany tej rośliny - tzw. "czysty" gatunek, odmianę biało kwitnącą 'Alba', moją ulubioną 'Pink Giant' o wspaniałych różowych kwiatach. Mam też malutkie stanowisko z innym gatunkiem śnieżnika. Chionodoxa sardensis czyli śnieżnik sardyński to całkiem spora roślina z dużymi kwiatami bez jasnego oczka. Sukces w uprawie raczej średni, mam wrażenie że ten gatunek jest jednak znacznie bardziej wymagający.
Jeżeli będę powiększać "zakupowo" stanowiska śnieżnika to raczej będą to śnieżniki błyszczące a konkretnie to odmiana 'Pink Giant'. Rośnie dobrze mimo tego że nie okrywam jej stanowisk na zimę ( gdzieś kiedyś wyczytałam że tej najbardziej "ogrodowej" z odmian śnieżnika lepiej zapewnić taką ochronę ). Ze wszystkich śnieżników błyszczących najwolniej przyrasta odmiana 'Alba', muszę też niestety z żalem przyznać że nie kwitnie jakoś szczególnie imponująco. Śnieżnikowo przyszłość w Alcatrazie rysuje się w barwach różowo - błękitnej ( z uwzględnieniem bieli "oczka", he, he). Bardzo wczesną wiosną, u schyłku kwitnienia krokusów, to będzie głównie cebulaczkowo niebiesko z plamami delikatnie różowego koloru kwiatów śnieżnika i cebulic. No i dobrze, bo taki wiosenny kolor blue nie jest wcale smutnym blue!
Dowodem na to choćby barwa tego szafirka. Szafirki to w ogóle późniejsza sprawa, zaliczam je do tzw. drugiej fali kwitnień ale ten akurat gatunek lubi zakwitać w marcu i jak najbardziej zalicza się do wczesnowiosennych cebuliszczaków . Muscari azureum czyli szafirek błękitny. Trochę taki mało szafirkowaty jest, spotkałam się nawet z określeniem kwiatka "Taki ućkany mini hiacynt". No coś jest na rzeczy. Kolor ma ten szafirek rzeczywiście niesamowity, późniejsze szafirki z osławioną "Walerką" czyli odmianą 'Valerie Finis' mogą mu co najwyżej te małe korzonki wyrastające z cebulki czyścić - genialny jest ten odcień błękitu. Niestety żeby nie było za słodko to Muscari azureum nie rozrasta się w takim tempie jak jego krewniacy i w Alcatrazie mimo tego że uprawiam ten gatunek szafirka już parę lat, bardzo widowiskowych stanowisk się nie doczekałam. Robiąc dobrą minę do złej gry łączę maluteńkie grupki szafirka z innymi cebulowymi kwitnącymi o tej porze i cieszę się z nawet z malutkich stanowisk tej rośliny. W tym błękitek roku wychynął wyjątkowo wcześnie, razem z krokusami botanicznymi pojawiły się pierwsze małe plamki pięknego koloru. Na pewno jeszcze w stanowiska tego szafirka zainwestuję, może nawet wypełznę z nim na podwórko. Jesienią chyba porozsadzam pierwsze cebule ze starych stanowisk, mam nadzieję że pod względem wymagań ten szafirek bardzo się od innych szafirków nie różni.
I to by było na tyle o najwcześniejszych cebuliszczach wiosennych w Alcatrazie, niespecjalnie rarytetne ale za to masowo kwitnące są te moje rośliny.
Strony
▼
wtorek, 25 marca 2014
sobota, 22 marca 2014
"Prawdziwe" krokusy
Szaleństwo krokusowe w pełni - zakwitły "vernusy" czyli odmiany krokusa wiosennego. Nie jest to może coś co powoduje u mnie wielkie "ach" i "ojejku" ale miło popatrzeć na kwitnienia.
Podczas inspekcji siostrzanego ogródka nad Bałtykiem doszłam do wniosku że mam jednak sporo szczęścia mieszkając w trochę bardziej zacisznej Odzi. Magdowe krokusy wiosenne po prostu leżały położone bezczelnie przez wiatr, to maluszki krokusowe czyli tzw. "botaniczne" robią u Magdzioła wiosnę. Wydaje się niemal niemożliwe żeby tak przyziemnemu kwitnieniu zagrażał wiatr ale na własne patrzałki widziałam tę krokusową zgrozę. Moje krokusy mają w porównaniu z wygwizdowiem nadbałtyckim wręcz komfortowe warunki. Dziarskie kieliszki nie wykazują najmniejszej tendencji "glebopoznawczej", sterczą radośnie ku radości trzmieli i pszczół. Uprawiam niemal wszystkie dostępne na naszym rynku odmiany Crocus vernus z wyjątkiem tych o żółtym kolorze kwiatów. Przyczyn mojej awersji do krokusów w żółtym kolorze nie jestem w stanie zgłębić, wiem tylko że od dzieciństwa krokusy w kolorze małych kaczuszek po prostu mnie nie kręciły ( jedyny wyjątek to Crocus chrysanthus 'Zwanenburg Bronze' - ale to taka ubłocona kaczuszka i w dodatku malutka ). Kiedyś najwięcej było w Alcatrazie krokusów wiosennych w odcieniach fioletu ale od pewnego czasu zaczęłam doceniać urok paskowanych odmian. 'Pickwick' i 'King of the Streaped' to obecnie dwie najchętniej sadzone przeze mnie odmiany Crocus vernus. Nasadzenia z tych odmian wydają mi się mniej monotonne niż w sumie mało różniące się między sobą nasadzenia z poszczególnych odmian w kolorze ciemnofioletowym.
Przyznaję się bez bicia że różnice pomiędzy takim 'Negro Boy' a 'Purpureus Grandiflorus' czy 'Victor Hugo' jakoś nie dają mi zadziwiająco po patrzałkach. Inna sprawa z odmianą 'Remembrance', która ma wyraźnie jaśniejsze kwiaty. Jednak nasadzenia z nią w roli rozjaśniacza odmian o ciemnofioletowych kwiatach mnie nie powaliły. Takoż niepowalona poczułam się po rozjaśnieniu ciemnofioletowej trzódki krokusowej biało kwitnącą odmianą 'Jeanne d'Arc' - za duży kontrast! Wyglądało to "mozaikowo" ( określenie mojego św. pamięci sąsiada, który uwielbiał tzw. "ciechocinki" czyli nasadzenia z niskich kwiatów sezonowych z których słynęły niegdyś kurorty ). Mnie nasadzenia "mozaikowe" vel "ciechocinki" w moim własnym ogrodzie zawsze przyprawiały o dreszcze, no nie ta bajka, nie ten zamek i na 100% nie ta księżniczko - wróżka od upraw. Jedyne co człowiek w razie przypadkowego zapuszczenia "ciechocinka" z cebulowych może wykonać to jak najszybsze dosadzenie "odkontrastowiacza". Paskowane odmiany krokusów sprawdziły się w tej roli znakomicie, nasadzenia z krokusów wiosennych zaczęły wyglądać znośnie. Niestety nie wszystkie krokusy o paskowanych płatkach chcą współpracować z Alcatrazem ( albo Alcatraz wierzga, choć jakoś go specjalnie o wybiórczą złośliwość względem odmian Crocus vernus nie podejrzewam ). Odmiana 'Vanguard' nie przyrasta i szczerze pisząc to w ogóle nie jest specjalnie zatykająca dech w piersiach! Wymoczkowata!
Teraz trwa najmilszy czas kiedy nie odeszły jeszcze kwiaty malutkich krokusów a kwitną już "prawdziwe" krokusy. O dziwo w przypadku połączenia Crocus vernus z maluszkami najdziksze połączenia fioletów z kremami czy niebieskawą bielą mnie nie rażą - zupełnie jakby styki w mózgu działały wyłącznie na zbyt kontrastowe połączenia krokusów o dużych kielichach. Malizna jest po prostu poza skalą ocen, uwielbiam ją w każdym kolorze i nawet "dzikość" niektórych zestawów barw mnie nie zraża. Małe krokusy są the best a wymagania i kręcenie nosem zostawiam sobie dla krokusów wiosennych. Ten krokusowy festiwal nie będzie trwał wiecznie, o ile utrzyma się taka pogoda jak dziś to za parę dni pożegnam się z tymi kwiatami. Przyjdzie czas na dokarmienie "szczypiorku" kompostem i lekkie zadolomicenie w bardziej "kwaśnych" okolicach. Jesienną porą dokupię troszkę cebulowego dobra ale będzie to głównie dobro "botaniczne", może się trafią i cebulki krokusa wiosennego ale stawiam raczej na rozrastanie się "wielkokwiatowych" krokusów już zapuszczonych w Alcatrazie a nie na ciągłe ich dosadzanie. Tegoroczny sezon krokusowy uważam za udany, nawet wysypianie się Lalka na kępie 'Romance' jestem w stanie znieść z godnością ( w końcu to nie jest jedyna kępa tej odmiany w Alcatrazie a Lalkowi pięknie w koglo - moglowym kolorze )!
Podczas inspekcji siostrzanego ogródka nad Bałtykiem doszłam do wniosku że mam jednak sporo szczęścia mieszkając w trochę bardziej zacisznej Odzi. Magdowe krokusy wiosenne po prostu leżały położone bezczelnie przez wiatr, to maluszki krokusowe czyli tzw. "botaniczne" robią u Magdzioła wiosnę. Wydaje się niemal niemożliwe żeby tak przyziemnemu kwitnieniu zagrażał wiatr ale na własne patrzałki widziałam tę krokusową zgrozę. Moje krokusy mają w porównaniu z wygwizdowiem nadbałtyckim wręcz komfortowe warunki. Dziarskie kieliszki nie wykazują najmniejszej tendencji "glebopoznawczej", sterczą radośnie ku radości trzmieli i pszczół. Uprawiam niemal wszystkie dostępne na naszym rynku odmiany Crocus vernus z wyjątkiem tych o żółtym kolorze kwiatów. Przyczyn mojej awersji do krokusów w żółtym kolorze nie jestem w stanie zgłębić, wiem tylko że od dzieciństwa krokusy w kolorze małych kaczuszek po prostu mnie nie kręciły ( jedyny wyjątek to Crocus chrysanthus 'Zwanenburg Bronze' - ale to taka ubłocona kaczuszka i w dodatku malutka ). Kiedyś najwięcej było w Alcatrazie krokusów wiosennych w odcieniach fioletu ale od pewnego czasu zaczęłam doceniać urok paskowanych odmian. 'Pickwick' i 'King of the Streaped' to obecnie dwie najchętniej sadzone przeze mnie odmiany Crocus vernus. Nasadzenia z tych odmian wydają mi się mniej monotonne niż w sumie mało różniące się między sobą nasadzenia z poszczególnych odmian w kolorze ciemnofioletowym.
Przyznaję się bez bicia że różnice pomiędzy takim 'Negro Boy' a 'Purpureus Grandiflorus' czy 'Victor Hugo' jakoś nie dają mi zadziwiająco po patrzałkach. Inna sprawa z odmianą 'Remembrance', która ma wyraźnie jaśniejsze kwiaty. Jednak nasadzenia z nią w roli rozjaśniacza odmian o ciemnofioletowych kwiatach mnie nie powaliły. Takoż niepowalona poczułam się po rozjaśnieniu ciemnofioletowej trzódki krokusowej biało kwitnącą odmianą 'Jeanne d'Arc' - za duży kontrast! Wyglądało to "mozaikowo" ( określenie mojego św. pamięci sąsiada, który uwielbiał tzw. "ciechocinki" czyli nasadzenia z niskich kwiatów sezonowych z których słynęły niegdyś kurorty ). Mnie nasadzenia "mozaikowe" vel "ciechocinki" w moim własnym ogrodzie zawsze przyprawiały o dreszcze, no nie ta bajka, nie ten zamek i na 100% nie ta księżniczko - wróżka od upraw. Jedyne co człowiek w razie przypadkowego zapuszczenia "ciechocinka" z cebulowych może wykonać to jak najszybsze dosadzenie "odkontrastowiacza". Paskowane odmiany krokusów sprawdziły się w tej roli znakomicie, nasadzenia z krokusów wiosennych zaczęły wyglądać znośnie. Niestety nie wszystkie krokusy o paskowanych płatkach chcą współpracować z Alcatrazem ( albo Alcatraz wierzga, choć jakoś go specjalnie o wybiórczą złośliwość względem odmian Crocus vernus nie podejrzewam ). Odmiana 'Vanguard' nie przyrasta i szczerze pisząc to w ogóle nie jest specjalnie zatykająca dech w piersiach! Wymoczkowata!
Teraz trwa najmilszy czas kiedy nie odeszły jeszcze kwiaty malutkich krokusów a kwitną już "prawdziwe" krokusy. O dziwo w przypadku połączenia Crocus vernus z maluszkami najdziksze połączenia fioletów z kremami czy niebieskawą bielą mnie nie rażą - zupełnie jakby styki w mózgu działały wyłącznie na zbyt kontrastowe połączenia krokusów o dużych kielichach. Malizna jest po prostu poza skalą ocen, uwielbiam ją w każdym kolorze i nawet "dzikość" niektórych zestawów barw mnie nie zraża. Małe krokusy są the best a wymagania i kręcenie nosem zostawiam sobie dla krokusów wiosennych. Ten krokusowy festiwal nie będzie trwał wiecznie, o ile utrzyma się taka pogoda jak dziś to za parę dni pożegnam się z tymi kwiatami. Przyjdzie czas na dokarmienie "szczypiorku" kompostem i lekkie zadolomicenie w bardziej "kwaśnych" okolicach. Jesienną porą dokupię troszkę cebulowego dobra ale będzie to głównie dobro "botaniczne", może się trafią i cebulki krokusa wiosennego ale stawiam raczej na rozrastanie się "wielkokwiatowych" krokusów już zapuszczonych w Alcatrazie a nie na ciągłe ich dosadzanie. Tegoroczny sezon krokusowy uważam za udany, nawet wysypianie się Lalka na kępie 'Romance' jestem w stanie znieść z godnością ( w końcu to nie jest jedyna kępa tej odmiany w Alcatrazie a Lalkowi pięknie w koglo - moglowym kolorze )!
poniedziałek, 17 marca 2014
Weekend połowicznie sztormowy
Miniony weekend spędziłam nad Bałtykiem świętując okrągłe urodziny Tatiego. Mimo usiłowań jubilata przytrzymania krnąbnej rodziny przy świątecznej wyżerce ( Dżizaas wzniosła się na kulinarne wyżyny ) za pomocą okrutnych prognoz metereologicznych i kuszenia alkoholami udało mi się zrobić dwie krótkie przebieżki przez park krajobrazowy. Pogoda była cudowna tzn. wietrzysko w sobotę urywało łeb wraz z płucami ale nic to bo Zatoka Pucka urokliwa o tej porze roku ( zero kwitnących alg i wszelkiego podobieństwa zatokowych wód do zawiesistych zup ). Wiatr z północnego - zachodu zwiewał wodę na płyciznach i poczciwa Pucanka prezentowała coś na kształt atlantyckich plaż w porze odpływu. Ptactwo taplające za nic miało ekscesy aury, takie wiówy to w końcu nie pierwszyzna - całe skrzydlate wyposażenie parku bujało się na falach. Gdyby nie zdradziecki, zacinający paskudnie deszczyk połaziłabym w sobotę trochę dłużej.
Na szczęście niedziela okazała się mniej paskudna a bardziej sprzyjająca spacerkom i nadrobiłam sobotnie "niedojście". Zimno było ale wiaterek zelżał i wychynęło słoneczko. Przedwiośnie nadzatokowe natychmiast się zaprezentowało z jak najlepszej strony. Kwitnące leszczyny, wierzby i przebiśniegi + nabrzmiałe pączki na drzewach, a wszystko to w sosie słoneczno - popołudniowym! Miodzio! Ptactwo łaskawie podpływało blisko brzegu a chmury przeglądały się w gładkich zatokowych wodach ( może nie był to tzw. z niemiecko - kaszubska "still" ale było dość gładziutko ).
Wieczorek był wyciszony a zatoka jaśniała, nic nie zapowiadało porannych ekscesów. Na ale wylazło, po powrocie do domu okazało się że i w Odzi się działo ( np. zdmuchnęło krzyż z wieży kościoła Św. Mateusza ). Koty dostrajając się do pogody zachowywały się wręcz skandalicznie podczas mojej nieobecności ( Pumel dalej na lumpach, podobno wyszedł z sąsiedzkim Szarutkiem ) dając solidnie popalić Małgoś - Sąsiadce i Cio Mary! Prawdziwy sztorm to ja przeżyłam po powrocie do domu! Aż miło powrócić do fotek spokojnych wód i nie patrzeć na kocie zołzy, krnąbrne i przekonane o tym że kot jest koroną stworzenia.
Na szczęście niedziela okazała się mniej paskudna a bardziej sprzyjająca spacerkom i nadrobiłam sobotnie "niedojście". Zimno było ale wiaterek zelżał i wychynęło słoneczko. Przedwiośnie nadzatokowe natychmiast się zaprezentowało z jak najlepszej strony. Kwitnące leszczyny, wierzby i przebiśniegi + nabrzmiałe pączki na drzewach, a wszystko to w sosie słoneczno - popołudniowym! Miodzio! Ptactwo łaskawie podpływało blisko brzegu a chmury przeglądały się w gładkich zatokowych wodach ( może nie był to tzw. z niemiecko - kaszubska "still" ale było dość gładziutko ).
Wieczorek był wyciszony a zatoka jaśniała, nic nie zapowiadało porannych ekscesów. Na ale wylazło, po powrocie do domu okazało się że i w Odzi się działo ( np. zdmuchnęło krzyż z wieży kościoła Św. Mateusza ). Koty dostrajając się do pogody zachowywały się wręcz skandalicznie podczas mojej nieobecności ( Pumel dalej na lumpach, podobno wyszedł z sąsiedzkim Szarutkiem ) dając solidnie popalić Małgoś - Sąsiadce i Cio Mary! Prawdziwy sztorm to ja przeżyłam po powrocie do domu! Aż miło powrócić do fotek spokojnych wód i nie patrzeć na kocie zołzy, krnąbrne i przekonane o tym że kot jest koroną stworzenia.
środa, 12 marca 2014
Pierwsze krokusy
No i ruszyło! Wystarczyły trzy dni z temperaturą powyżej 10 stopni i pięknie zawiośniało. Przebiśniegi w tym roku jakoś niespecjalnie zauroczyły, więcej liściorów niż kwiatów, za to krokusy szaleją. Oczywiście nie piszę tu o dużych ogrodowych mieszańcach Crocus vernus czyli krokusa wiosennego tylko o tych słodkich małych bździągwach zwanych przez naszych handlowców krokusami botanicznymi. Przyznam że te wszystkie Crocus tommasinianus , Crocus chrysanthus, Crocus sieberi są znacznie bliższe memu sercu niż "prawdziwe, duże krokusy". Nie wynika to tylko z tego że ich kwiaty pojawiają się wcześniej, raczej kręci mnie w tym przypadku tzw. urok dziczyzny i większa skala barwna kwiatów niż w przy Crocus vernus. Miłe oku łączki dyskretnie wyrastające w okolicach gdzie późniejszą wiosną wylezą hostowe kły to jest coś co gruby tygrys lubi najbardziej, mimo tego że musi bardzo uważać żeby przy obrabianiu host nie wywędrowały przypadkiem w kierunku kompostu malutkie cebulki. Oczywiście otwarte krokusowe kwiatki przywabiają pszczoły i trzmiele, które z kolei zwabiają koty. Znaczy wiosenne atrakcje wszyscy mają zapewnione ( niestety jak co roku sroki starannie zadbały o atrakcje dla siebie - pod kasztanowcem zwanym kasztanem znalazłam wyciągnięte cebulki tulipanów, rozważam zakup wiatrówki bo kotów na te bezczelne, bitne ptaszyska nie naślę ).
Moje małe krokuski nie są żadnymi "rarytetami", na próżno szukać wśród nich rzadkich gatunków czy niezwykle trudnych do zdobycia odmian. Ot taki przegląd "średnio - hurtowniany" czyli to co jest powszechnie dostępne w ofercie internetowej polskich hurtowni czy w sklepach ogrodniczych. Zresztą mój ogród i cebulowe rarytety to raczej nie jest ta sama bajka. Wystarczą mi kolekcjonerskie zapędy przy irysach SDB i niekiedy całkiem niespodziewane "odjazdy" przy cieniolubach, w przypadku pozostałych roślin bardziej mnie interesuje stworzenie za ich pomocą ciekawej aranżacji niż one same w sobie. Przy małych krokusach moje "laiczenie" w temacie cebulowo - rarytetnym jest widoczne jak mało gdzie. Nie ma dla mnie absolutnie znaczenia czy słupek jednej odmiany Crocus tommasinianus jest bardziej złoty od innej odmiany tego krokusa, za nic mam bardziej okrągławy kształt płatka ( różnicę pomiędzy odmianami 'Ladykiller' a 'Prins Claus' uświadomiła mi Basia, ja nijak się jej nie mogłam dopatrzeć, widać ślepawa się robię przy cebulaczkach ) o "odcieniach odcienia" koloru przy nasadzie kielicha to już w ogóle lepiej zmilczeć. Generalnie nie ma co udawać że chodzi mi w przypadku krokusów o coś więcej niż piękną kolorową plamę kwitnących kwiatów. Takowej nie da się uzyskać z odmian delikatnych czy rzadkich ( przypadek jakiegoś podejrzanego mieszańca Crocus minimus zakupionego w owczym pędzie dwa lata temu najlepszą ilustracją mych słów - odmiana dyszy przedagonalnie )
Moje ulubione "botaniczne" krokusy to te które rosną bezproblemowo, pięknie przyrastają i co roku cieszą moje oczy wczesną wiosną. Nie przepadam za odmianami 'Avdance' i 'Prins Claus' bo rosną u mnie paskudnie, w zasadzie kombinują żeby w trzecim sezonie "wyjść po angielsku" czyli niespodziewanie zaniknąć. Lubię natomiast pozostałe odmiany Crocus chrysanthus. Uprawiam z powodzeniem "niebieskie" odmiany tego gatunku krokusa - 'Blue Bird' i 'Blue Pearl'. W masie robią naprawdę przyjemne wrażenie, choć ta niebieskość przy otwartych kielichach ( wnętrze płatków jest białe ) jest raczej ledwie zaznaczona. Co roku planuje sobie że kolejne zakupione cebulki tych odmian posadzę przy Crocus chrysanthus kwitnących białymi kwiatami ( no, żeby lepiej chłodny odcień płatków był widoczny ) ale zazwyczaj kończy się na chceniu bo białe odmiany przegrywają przy zakupach z tzw. "szczególnie ulubionymi". A szczególnie bliska jest mi taniutka jak barszcz a niezawodnie wyłażąca odmiana 'Romance' i jak dla mnie najpiękniejsza z pięknych 'Cream Beauty'. To twarde cebulaczki, niezawodne! Nawet okrutny luty 2012 zniosły znacznie lepiej niż inne krokusy ( choć nie ma co ukrywać że i wśród tych odmian były spore straty ).
Crocus tommasinianus sadzę głównie z tego względu że na tle jego ciemnych płatków ulubione kremowe odmiany Crocus chrysanthus wydają się jeszcze piękniejsze. No i dlatego że nie samymi jasnymi krokusami człowiek żyje. Fiolety zawsze dobrze robiły Alcatrazemu! Uprawiam gatunek, który powolutku się podnosi po zimie 2012 roku ( znaczy zakwitł jeden kwiat, reszta to "szczypiorek" napawający nadzieją ) i chyba najpopularniejszą odmianę tego gatunku krokusa - 'Whitewell Purple'. Krokus godzien miejsca w ogrodzie, rozrasta się ładnie, kwitnienie równe i bez ekscesów - nie ma się co dziwić że odmiana jest tak popularna. Zamierzam wyleźć z tym krokusem na podwórko, doszłam do wniosku że fiolet to jest właśnie ten kolor który dobrze zrobi rabacie podjarząbkowej. Rośnie tam sporo funkii i marzą mi się fioletowe, jednorodne połacie kwitnących krokusów w ich sąsiedztwie.
Crocus sieberi rośnie w Alcatrazie z tzw. zmiennym szczęściem - bywa że zanika, choć nie są to zankinięcia aż tak spektakularne jak w przypadku odmian 'Avdance' czy 'Prins Claus', tzn. kępa lekko się zmniejsza zamiast rozrastać. Moim faworytem jest odmiana 'Firefly', która rośnie u mnie zdecydowanie lepiej niż
Crocus sieberi subsp. sublimis 'Tricolor'. Ponadto ten ostatni wydaje mi się zbyt kolorowy ( może nie zaryzykuję w jego przypadku określenia "neon" ale jest dość hym...tego.... wyrazisty ). Zdecydowanie preferuję mniej zróżnicowane kolorystycznie kępy krokusowych kwiatów. teraz zostaje mi już czekanie na krokusy wiosenne i ich duże, w "ogrodowych rozmiarach" kwiaty. Mam nadzieję że jak co roku kwitnienia krokusowych maluszków i większych krokusów z lekka się "zazębią". Takie zjawisko zazwyczaj trwa króciutko ale jest warte oglądania!
Moje małe krokuski nie są żadnymi "rarytetami", na próżno szukać wśród nich rzadkich gatunków czy niezwykle trudnych do zdobycia odmian. Ot taki przegląd "średnio - hurtowniany" czyli to co jest powszechnie dostępne w ofercie internetowej polskich hurtowni czy w sklepach ogrodniczych. Zresztą mój ogród i cebulowe rarytety to raczej nie jest ta sama bajka. Wystarczą mi kolekcjonerskie zapędy przy irysach SDB i niekiedy całkiem niespodziewane "odjazdy" przy cieniolubach, w przypadku pozostałych roślin bardziej mnie interesuje stworzenie za ich pomocą ciekawej aranżacji niż one same w sobie. Przy małych krokusach moje "laiczenie" w temacie cebulowo - rarytetnym jest widoczne jak mało gdzie. Nie ma dla mnie absolutnie znaczenia czy słupek jednej odmiany Crocus tommasinianus jest bardziej złoty od innej odmiany tego krokusa, za nic mam bardziej okrągławy kształt płatka ( różnicę pomiędzy odmianami 'Ladykiller' a 'Prins Claus' uświadomiła mi Basia, ja nijak się jej nie mogłam dopatrzeć, widać ślepawa się robię przy cebulaczkach ) o "odcieniach odcienia" koloru przy nasadzie kielicha to już w ogóle lepiej zmilczeć. Generalnie nie ma co udawać że chodzi mi w przypadku krokusów o coś więcej niż piękną kolorową plamę kwitnących kwiatów. Takowej nie da się uzyskać z odmian delikatnych czy rzadkich ( przypadek jakiegoś podejrzanego mieszańca Crocus minimus zakupionego w owczym pędzie dwa lata temu najlepszą ilustracją mych słów - odmiana dyszy przedagonalnie )
Moje ulubione "botaniczne" krokusy to te które rosną bezproblemowo, pięknie przyrastają i co roku cieszą moje oczy wczesną wiosną. Nie przepadam za odmianami 'Avdance' i 'Prins Claus' bo rosną u mnie paskudnie, w zasadzie kombinują żeby w trzecim sezonie "wyjść po angielsku" czyli niespodziewanie zaniknąć. Lubię natomiast pozostałe odmiany Crocus chrysanthus. Uprawiam z powodzeniem "niebieskie" odmiany tego gatunku krokusa - 'Blue Bird' i 'Blue Pearl'. W masie robią naprawdę przyjemne wrażenie, choć ta niebieskość przy otwartych kielichach ( wnętrze płatków jest białe ) jest raczej ledwie zaznaczona. Co roku planuje sobie że kolejne zakupione cebulki tych odmian posadzę przy Crocus chrysanthus kwitnących białymi kwiatami ( no, żeby lepiej chłodny odcień płatków był widoczny ) ale zazwyczaj kończy się na chceniu bo białe odmiany przegrywają przy zakupach z tzw. "szczególnie ulubionymi". A szczególnie bliska jest mi taniutka jak barszcz a niezawodnie wyłażąca odmiana 'Romance' i jak dla mnie najpiękniejsza z pięknych 'Cream Beauty'. To twarde cebulaczki, niezawodne! Nawet okrutny luty 2012 zniosły znacznie lepiej niż inne krokusy ( choć nie ma co ukrywać że i wśród tych odmian były spore straty ).
Crocus tommasinianus sadzę głównie z tego względu że na tle jego ciemnych płatków ulubione kremowe odmiany Crocus chrysanthus wydają się jeszcze piękniejsze. No i dlatego że nie samymi jasnymi krokusami człowiek żyje. Fiolety zawsze dobrze robiły Alcatrazemu! Uprawiam gatunek, który powolutku się podnosi po zimie 2012 roku ( znaczy zakwitł jeden kwiat, reszta to "szczypiorek" napawający nadzieją ) i chyba najpopularniejszą odmianę tego gatunku krokusa - 'Whitewell Purple'. Krokus godzien miejsca w ogrodzie, rozrasta się ładnie, kwitnienie równe i bez ekscesów - nie ma się co dziwić że odmiana jest tak popularna. Zamierzam wyleźć z tym krokusem na podwórko, doszłam do wniosku że fiolet to jest właśnie ten kolor który dobrze zrobi rabacie podjarząbkowej. Rośnie tam sporo funkii i marzą mi się fioletowe, jednorodne połacie kwitnących krokusów w ich sąsiedztwie.
Crocus sieberi rośnie w Alcatrazie z tzw. zmiennym szczęściem - bywa że zanika, choć nie są to zankinięcia aż tak spektakularne jak w przypadku odmian 'Avdance' czy 'Prins Claus', tzn. kępa lekko się zmniejsza zamiast rozrastać. Moim faworytem jest odmiana 'Firefly', która rośnie u mnie zdecydowanie lepiej niż
Crocus sieberi subsp. sublimis 'Tricolor'. Ponadto ten ostatni wydaje mi się zbyt kolorowy ( może nie zaryzykuję w jego przypadku określenia "neon" ale jest dość hym...tego.... wyrazisty ). Zdecydowanie preferuję mniej zróżnicowane kolorystycznie kępy krokusowych kwiatów. teraz zostaje mi już czekanie na krokusy wiosenne i ich duże, w "ogrodowych rozmiarach" kwiaty. Mam nadzieję że jak co roku kwitnienia krokusowych maluszków i większych krokusów z lekka się "zazębią". Takie zjawisko zazwyczaj trwa króciutko ale jest warte oglądania!
poniedziałek, 10 marca 2014
Wiosna z lekka rozmemłana
W tym roku przyszła wcześnie, mom zdaniem zawsze tak powinna przychodzić. Rusza się jednak powolutku,przynajmniej tak jest u mnie. Podglądam co tam w znajomych ogrodach i zdziw mnie bierze że wszędzie dookoła wiosenniej niż u mnie. Moja wiosna jakaś taka rozespana i rozmemłana, tzn. niby się już coś tam do kwitnienia zbiera ale tak jakoś pojedyńczo i bez większego przekonania cała impreza się odbywa. Jakby rośliny nie do końca były przekonane że to prawdziwe przedwiośnie. Prognozy dzienne wyglądają przemiło, nocne trochę gorzej, zobaczymy w jakim to tempie dalej nam się rozwinie. W świecie fauny jest znacznie ciekawiej niż w świecie flory. Wiosenni ptocy przylecieli, klucze widziałam. Kawki pokrakały, pokrakały i wyniosły się na swoje wiosenno - letnie terytoria, obecnie oczekujemy szpaków no i w maju naszego stałego gościa - sokoła wędrownego. Kosy pitulą aż miło a koty miauczą po nocach okrutnie. Wczoraj złapałam w domu nieznajomą parkę, gościły u moich kociambrów. Rzekłam parę brzydkich słów tym nieproszonym gościom i mojemu durnemu Felicjanowi, którego podejrzewam o spraszanie towarzystwa. W każdym razie koniec z otwartym lufcikiem kiedy mnie nie ma w domu!
poniedziałek, 3 marca 2014
I po balu panno Lalu - znaczy prawie!
Latam jak kot z pęcherzem ( zwrot ponoć nawiązuje do dawnej dość powszechnej zabawy czyli do przywiązywania kotu do ogona pęcherza wypełnionego grochem - tak, tak zakrawa na cud że ludzkość wydała z siebie czyli morza głupoty Leonarda , Sokratesa czy Schopenhauera ). Koniec karnawału a jedyne zabawne akcenty to wypieki rodziny i przyjacielstwa. Reszta to tradycyjne kłopoty i łatanie dziur finansowych, dopiero w tym tygodniu będę miała troszkę czasu na solidniejsze ogrodowanie.
Niestety dochodzi mi też solidne sprzątanie chałupy ( mam wyjazd na urodziny Tatiego a koty zostają pod opieką Cio Mary w czystym domu ). Blog jakby z lekka zapuszczony został, no ale trudno - real skrzeczy nie czas na wirytualne zabawy! Przechodzę do omówienia wypieków czyli pączkowo - faworkowej historii ostatków karnawałowych. Zacznę jednak od cotygodniowego sobotniego święta racuchowego. Małgoś - Sąsiadka gdzieś w okolicach Nowego Roku przechodzi z sobotnich naleśników z powidełkami lub jabłuszek w cieście na sobotnie racuchy. Karnawał jest dla mnie zatem czasem straszliwej bitwy z samą sobą ( którą to batalię regularnie przeżynam ) i nieustającą próbą zduszenia łakomstwa. Racuchy Małgoś - Sąsiadki są mistrzowskie, nie sposób im się oprzeć, niestety. Najbardziej kuszą wystające przypieczone różki, chrupiące przy nagryzaniu dyskretnie a słodko. Jedyne moje zwycięstwo nad paskudnym, rozbuchanym apetytem to przyjęta przez Małgoś opcja że białka pozostałe po racuchowym wykorzystaniu żółtek nie zamienią się w bezy czy tam inne makaroniki. Nasze stanowcze nie dla rozpasania! Same racuchy wystarczą by taplać się w jedzeniowej rozpuście. W ubiegłym tygodniu do racuchów doszły tradycyjne karnawałowe smażeniny - pączki i faworki. W pączkowaniu wystartowały Ciotka Elka i Mamelon oraz mama Belluni a Dżizaas opracowała faworki. Ja robiłam za testującą czyli ofiarę ( coś czuję że zdechnę na cukrzycę ). Pączki Ciotki Elki, malutkie i ciemnawe, z nadzieniem z powidełek wymieszanych z rumem, mniam! Obudziły mnie w Tłusty Czwartek, tzn. otworzyłam rankiem ślepię a nade mną stała wionąca pączkowym aromatem Ciotka Elka z talerzem upudrowanych ciastek. Mój Wielki Kulinarny, to była poezja do kawy! Ciepłe pączusie, suchutkie, bez śladu napojenia tłuszczem. Ciasto pięknie wyrobione ( Ciotka zerwała się o świcie, ciemnica za oknem była jak odbywało się wyrabianie pączków ), nadzionko na swoim miejscu i to coś co mają w sobie ciasta naszej Ciotki Elki - domowość wspaniałą pozbawioną ulepszaczy, doprawiaczy i zwyczajnych trucizn. Po południu do działań w zakresie smażalnictwa pączkowego przystąpiła Mamelon. Biedna Mamelon ma teraz pod górkę jako i ja, więc pączkowanie było z doskoku. Zalatanie i tzw. za dużo na głowie sprawiły że Mamelon miała chwilę zaćmienia umysłu co zaszkodziło procesowi pączkowania. Otóż Mamelonowi zwidziało się że w domu posiada drożdże co okazało się połowicznie prawdziwe, tzn. drożdże były ale suszone. No cóż, pomiędzy świeżymi a suszonymi grzybkami jest jednak spora różnica i nie będą nam tu technolodzy żywności wmawiać że to jest absolutnie to samo i w ogóle żadnej różnicy i takie tam. Mamelon zorientowawszy się że uwaliła byka co to niemal jak przewodnik stada i naczelny rozpłodowiec w województwie, postanowiła ratować sprawę parokrotnym przerobieniem ciasta i solidnym rozpaleniem kominka ( suszone drożdże z oporem podnosiły ciasto ).
Wkurzenie Mamelona na samą siebie nie tyle zaowocowało szybką samokrytyką jawną, bo na to nie miała już siły co kolejnym zamroczeniem. Otóż Mamelon sięgnęła w celach nadziewających po wyrób z pektynami. Pektynowce to nadają się do szamania z omlecikami, naleśniczkami ( pod warunkiem że się ich nie zapieka ) ale od nadzienia do pączków czy rogalików wyrób z pektynami należy trzymać z daleka. Mamelon zorientowała się że coś jest nie halo w momencie podstępnego wypłynięcia nadzienia nie w porę. Nadludzkim wysiłkiem wypracowała solidne zaklejenie pączków i umęczona smażyła suchodrożdżowce. Pączki okazały się wyjątkowo smaczne, sławusiowe oszczerstwa że niedosmażone należy pomiędzy bajki włożyć. Przede wszystkim Mamelon nie żałowała masełka i nie żałowała spirytusu a jak wiadomo od odpowiedniej ( nie za dużej ) ilości masełka i spirytusu ( tu może być więcej ) dobroć pączkowa zależy. Kolejna kawka i kolejne chrumanie przerywane cichutką samokrytyką dochodzącej do siebie Mamelona. Tłusty Czwartek znaczy przeszedł pod znakiem pączków domowych ( no dobra, jednego zakupiłam na mieście ale nie dojadłam tej kupnej grduły ). W sobotę zaczęłam dzień od schowanych przed samą sobą w środę faworków produkcji Dżizaasa. Dżizaas wzięła przepis od kulinarnego guru czyli Basi po czym przepis ( tradycyjnie ) zmodyfikowała. Faworkom nie zaszkodziła, ciasto było kruche i delikatne ( mało czego tak nie lubię jak twardych faworków - zawsze mnie kusi na te ciastka a rozczarowanie ich jakością natychmiast psuje mi humor ). Znaczy sobota zaczęła się od kawy i faworków i bardzo pięknie się rozwinęła po przyjeździe Belluni, która przywiozła nadziane prawdziwą dobrocią pączki autorstwa rodzicielki. Takie w typie ciotkoelczynych, w sam raz na ząbek. W ramach ukoronowania ostatków postanowiłam pożreć mango w syropie zakupione swego czasu w Lidlu. Wtedy to ja najwyraźniej miałam zaćmienie umysłu! Już po spróbowaniu syropku wiedziałam że nie należy się tym moim odkryciem kulinarnym dzielić z Małgoś - Sąsiadką ani Dżizaasem - rzadkiej klasy guano. Lubię świeże mango ale jest dla mnie słodkie samo w sobie, dowalenie syropku do tego owocu daje takie turbodoładowanie glukozy że można pojechać natychmiast do Rygi i to bez biletu. Zmogłam połowę puchy, reszta w stanie nieprzerobionym zasiliła ścieki. Chyba Wielki Kulinarny daje mi znak że czas już zacząć pościć! A może nawet jeszcze karnawałowo przyszaleć ( o suchym pysku ) wzorem kankanistek i wesołych panów z pocztówek. Dansując człowiek zrzuciłby z siebie skutki kulinarnych ekscesów.
Niestety dochodzi mi też solidne sprzątanie chałupy ( mam wyjazd na urodziny Tatiego a koty zostają pod opieką Cio Mary w czystym domu ). Blog jakby z lekka zapuszczony został, no ale trudno - real skrzeczy nie czas na wirytualne zabawy! Przechodzę do omówienia wypieków czyli pączkowo - faworkowej historii ostatków karnawałowych. Zacznę jednak od cotygodniowego sobotniego święta racuchowego. Małgoś - Sąsiadka gdzieś w okolicach Nowego Roku przechodzi z sobotnich naleśników z powidełkami lub jabłuszek w cieście na sobotnie racuchy. Karnawał jest dla mnie zatem czasem straszliwej bitwy z samą sobą ( którą to batalię regularnie przeżynam ) i nieustającą próbą zduszenia łakomstwa. Racuchy Małgoś - Sąsiadki są mistrzowskie, nie sposób im się oprzeć, niestety. Najbardziej kuszą wystające przypieczone różki, chrupiące przy nagryzaniu dyskretnie a słodko. Jedyne moje zwycięstwo nad paskudnym, rozbuchanym apetytem to przyjęta przez Małgoś opcja że białka pozostałe po racuchowym wykorzystaniu żółtek nie zamienią się w bezy czy tam inne makaroniki. Nasze stanowcze nie dla rozpasania! Same racuchy wystarczą by taplać się w jedzeniowej rozpuście. W ubiegłym tygodniu do racuchów doszły tradycyjne karnawałowe smażeniny - pączki i faworki. W pączkowaniu wystartowały Ciotka Elka i Mamelon oraz mama Belluni a Dżizaas opracowała faworki. Ja robiłam za testującą czyli ofiarę ( coś czuję że zdechnę na cukrzycę ). Pączki Ciotki Elki, malutkie i ciemnawe, z nadzieniem z powidełek wymieszanych z rumem, mniam! Obudziły mnie w Tłusty Czwartek, tzn. otworzyłam rankiem ślepię a nade mną stała wionąca pączkowym aromatem Ciotka Elka z talerzem upudrowanych ciastek. Mój Wielki Kulinarny, to była poezja do kawy! Ciepłe pączusie, suchutkie, bez śladu napojenia tłuszczem. Ciasto pięknie wyrobione ( Ciotka zerwała się o świcie, ciemnica za oknem była jak odbywało się wyrabianie pączków ), nadzionko na swoim miejscu i to coś co mają w sobie ciasta naszej Ciotki Elki - domowość wspaniałą pozbawioną ulepszaczy, doprawiaczy i zwyczajnych trucizn. Po południu do działań w zakresie smażalnictwa pączkowego przystąpiła Mamelon. Biedna Mamelon ma teraz pod górkę jako i ja, więc pączkowanie było z doskoku. Zalatanie i tzw. za dużo na głowie sprawiły że Mamelon miała chwilę zaćmienia umysłu co zaszkodziło procesowi pączkowania. Otóż Mamelonowi zwidziało się że w domu posiada drożdże co okazało się połowicznie prawdziwe, tzn. drożdże były ale suszone. No cóż, pomiędzy świeżymi a suszonymi grzybkami jest jednak spora różnica i nie będą nam tu technolodzy żywności wmawiać że to jest absolutnie to samo i w ogóle żadnej różnicy i takie tam. Mamelon zorientowawszy się że uwaliła byka co to niemal jak przewodnik stada i naczelny rozpłodowiec w województwie, postanowiła ratować sprawę parokrotnym przerobieniem ciasta i solidnym rozpaleniem kominka ( suszone drożdże z oporem podnosiły ciasto ).
Wkurzenie Mamelona na samą siebie nie tyle zaowocowało szybką samokrytyką jawną, bo na to nie miała już siły co kolejnym zamroczeniem. Otóż Mamelon sięgnęła w celach nadziewających po wyrób z pektynami. Pektynowce to nadają się do szamania z omlecikami, naleśniczkami ( pod warunkiem że się ich nie zapieka ) ale od nadzienia do pączków czy rogalików wyrób z pektynami należy trzymać z daleka. Mamelon zorientowała się że coś jest nie halo w momencie podstępnego wypłynięcia nadzienia nie w porę. Nadludzkim wysiłkiem wypracowała solidne zaklejenie pączków i umęczona smażyła suchodrożdżowce. Pączki okazały się wyjątkowo smaczne, sławusiowe oszczerstwa że niedosmażone należy pomiędzy bajki włożyć. Przede wszystkim Mamelon nie żałowała masełka i nie żałowała spirytusu a jak wiadomo od odpowiedniej ( nie za dużej ) ilości masełka i spirytusu ( tu może być więcej ) dobroć pączkowa zależy. Kolejna kawka i kolejne chrumanie przerywane cichutką samokrytyką dochodzącej do siebie Mamelona. Tłusty Czwartek znaczy przeszedł pod znakiem pączków domowych ( no dobra, jednego zakupiłam na mieście ale nie dojadłam tej kupnej grduły ). W sobotę zaczęłam dzień od schowanych przed samą sobą w środę faworków produkcji Dżizaasa. Dżizaas wzięła przepis od kulinarnego guru czyli Basi po czym przepis ( tradycyjnie ) zmodyfikowała. Faworkom nie zaszkodziła, ciasto było kruche i delikatne ( mało czego tak nie lubię jak twardych faworków - zawsze mnie kusi na te ciastka a rozczarowanie ich jakością natychmiast psuje mi humor ). Znaczy sobota zaczęła się od kawy i faworków i bardzo pięknie się rozwinęła po przyjeździe Belluni, która przywiozła nadziane prawdziwą dobrocią pączki autorstwa rodzicielki. Takie w typie ciotkoelczynych, w sam raz na ząbek. W ramach ukoronowania ostatków postanowiłam pożreć mango w syropie zakupione swego czasu w Lidlu. Wtedy to ja najwyraźniej miałam zaćmienie umysłu! Już po spróbowaniu syropku wiedziałam że nie należy się tym moim odkryciem kulinarnym dzielić z Małgoś - Sąsiadką ani Dżizaasem - rzadkiej klasy guano. Lubię świeże mango ale jest dla mnie słodkie samo w sobie, dowalenie syropku do tego owocu daje takie turbodoładowanie glukozy że można pojechać natychmiast do Rygi i to bez biletu. Zmogłam połowę puchy, reszta w stanie nieprzerobionym zasiliła ścieki. Chyba Wielki Kulinarny daje mi znak że czas już zacząć pościć! A może nawet jeszcze karnawałowo przyszaleć ( o suchym pysku ) wzorem kankanistek i wesołych panów z pocztówek. Dansując człowiek zrzuciłby z siebie skutki kulinarnych ekscesów.