Strony

środa, 25 lutego 2015

Starý židovský hřbitov czyli co najważniejsze w Josefovie.

Odczuwamy z Mamelonem tzw. tęsknicę.  Nie tylko za ogrodowaniem nam się tęskni ale i za podróżami.  Nasze podróże,  nawet te wykonywane "utartym szlakiem atrakcji turystycznych", są dla nas prawdziwymi przygodami,  głównie  chyba dlatego że podróż "mamy w sobie". Znaczy przeżywamy, międlimy  jak lniane włókna to co widzimy, zapamiętujemy smak czy zapach chwil po to by wygrzebać je z pamięci w  czasie życiowej stagnacji i cieszyć  się nimi  jak urodą zasuszonych kwiatów wyciągniętych spomiędzy książkowych kart ( moj bosz.... cóż za cudowne grafomańskie porównanie - no miodzio, he, he ).
Ostatnio często wracamy w rozmowach do wyprawy praskiej, tzw. szybkiej akcji, na którą zdecydowałyśmy się we wrześniu ubiegłego roku. Trasa którą przedreptałyśmy była typowa dla przeciętnego zwiedzacza, żadnych tam ekscesów typu "Poznaj prawdziwą Pragę - czar blokowisk" - takie atrakcje nam nie groziły ( to znaczy dopóki nie zaczęłyśmy szukać naszego noclegowiska he, he ). Ot, klasyczne dreptanie po Złotej Pradze.


Szczególnie miło wspominam człapanie niespieszne po Josefovie, nazwanym na cześć cesarza Austrii Józefa II ( faceta od  Edyktu o Tolerancji )  - dawnej żydowskiej dzielnicy pełnej sklepików z antykami, dziwnych pasażyków i nagle wyrastających spod  ziemi synagog, ale i olbrzymich XIX  wiecznych kamienic o urodzie zaskakującej przybysza z kraju zwanego Republiką Dewastacji, salonów sklepowych tak eleganckich że strach się bać  ( alejowa ul.Pařižska zasalonowana do nieprzytomności ) czy  kontrastów starej architektury zderzonej z wyrosłymi na obrzeżach dzielnicy bardziej nowoczesnymi budynkami. Klimat inny niż na krakowskim Kazimierzu, bo dawni mieszkańcy Josefova już w  XIX stuleciu dość mocno różnili się od  tych zamieszkujących Kazimierz.  Historia obydwu miast w zasadzie podobna -  satelitarne  getta wcielone w obręb większych ośrodków miejskich w XIX wieku,  historia ich mieszkańców toczyła się jednak w nieco innym rytmie kół Fortuny, jak się okazało zmierzając jednak ku temu samemu, okropnemu celowi podróży jaki Fortuna zgotowała europejskim Żydom. Żydzi prascy byli w znacznie większym stopniu zasymilowani z kulturą  ludności chrześcijańskiej niż miało to miejsce w wypadku Żydów z dawnej  Galicji, chasydzki chałat był dla żydowskiego mieszkańca Pragi tak samo egzotyczny jak dla jego chrześcijańskich sąsiadów. XIX i XX wieczni prascy  żydowscy mieszkańcy Pragi  byli silnie związani z kulturą niemiecką, co wydaje się naturalne choćby ze względu na łączący ich z tą kulturą język (  Żydzi aszkenazyjscy mówili  w jidisz, czyli  średniowiecznym dialekcie górno niemieckim, z czasem, wraz z postępującą asymilacją,  postrzegano  odrębność dialektu jako rzecz passé ).

 W  toczącej się na przełomie wieków ostrej walce o czeską duszę (   niemal cała historia Czech to zmaganie się słowiańskich i germańskich wpływów, szczególnie wyostrzyło to się w czasie rozwoju ideologii państw narodowych ) Żydzi prascy, a szerzej rzecz ująwszy  Żydzi czescy, w swej znakomitej większości uważali się za niemieckojęzycznych czyli niemieckich ( austriackich - kolejna  historyczna komplikacja  ) mieszkańców  Czech. Dlatego zakrawa na  ironię losu fakt że  zagłada niemal całej żydowskiej populacji Czech,  przyszła z rąk Niemców.
Czy ta przyswojona wraz z językiem niemieckość  przeszkadzała Żydom w życiu wśród słowiańskich mieszkańców Pragi - lekka schizofrenia będąca zawsze udziałem społeczeństw wielokukturowych o  długoletniej wspólnej historii nie ominęła  i tej społeczności.  W Pradze obok siebie funkcjonowały dwa języki, żeby tu normalnie żyć  trzeba było znać oba. Dlatego po powstaniu Czechosłowacji bez  większych problemów niemieckojęzyczni Żydzi zostali obujęzycznymi Czechami.  Standardzik dla państw Mittelleuropa. Nikogo nie powinien dziwić ten dualizm, rozdwojenie jaźni, schizofrenia przy określaniu swojej tożsamości - wszak to z trudem przejmowany spadek po czasach, kiedy świadomość narodowa była czymś zupełnie innym niż to sobie wymyślamy.  Przywykliśmy do XIX wiecznych wyobrażeń na temat  historii - rozumienie  pojęcia patriotyzmu w XVII wiecznych Czechach czy XVII wiecznej  Polsce niejednego przyzwyczajonego do łykania "sienkiewiczowacizny" mogłoby zaskoczyć.  W XIX wieku ludzie znaleźli się w zupełnie innym świecie - naród, o narodzie, z narodem itd. A etno - mix w naszej części kontynentu, w granicach państw był taki,  że tworzenie homogenicznego pod względem  etnicznym państwa to  czysta utopia.
Porządkowanie stanu rzeczy usiłowali przeprowadzić w latach  czterdziestych XX wieku Niemcy, od tego czasu wielu Europejczyków ma uczulenie na słowo narodowy.  Największą alergię mają sami Niemcy.

W każdym razie  sprawy czesko - żydowskie są niemal tak skomplikowane jak te  polsko  - żydowskie, najlepiej to ilustruje fakt że największy bodaj XX wieczny  pisarz  Czech, Franz Kafka,  pisał po niemiecku. Czy był pisarzem czeskim - yes, w końcu mieszkał w  Czechach,  mówił po czesku. Czy  był pisarzem niemieckim - yes, w końcu tworzył w rodzimym dla niego  języku niemieckim. Czy  był pisarzem żydowskim -  yes był, miał nawet piękne żydowskie imię Anschel i jak nikt czuł na plecach "garb getta", przeczucie pogromu.
Po śladach  dziwnego koktajlu kultur powstałego z  zawirowań historii przyszło mi dreptać na ulicach Josefova. Lubię takie wycieczki w  "krainach melanżu".

Nie ma co ukrywać że jednak najbardziej kręcił ten przed praski Josefov, z czasów kiedy asymilacja żydowskiej wspólnoty zamieszkałej nad Wełtawą nie była tak zaawansowana.  Niewiele z tego bardzo starego Josefova zostało, w  XIX i XX wieku ta dzielnica była jednym wielkim placem budowy. Rozbierano stare kamienice, synagogi  które  przestały odpowiadać potrzebom  gminy ( Synagogę  Starą zastąpiła wtedy alhambrzasta Synagoga  Španělská ), budynki związane z tradycjami judaizmu ( szkoły, mykwy ).  Na szczęście religia zabraniała naruszać spokój zmarłych więc  josefovski cmentarz  żydowski ocalał. Tam najlepiej można odczuć czym był Josefov przed  wiekiem XVIII. No wicie rozumicie - aura mistycyzmu, mądrości rabinów, kabała i tym podobne klimaty. Niemal orientalna bajka.

Zacznijmy od tego że już w 1091 roku na terenie dzisiejszej Pragi były dwie osady żydowskie. Wcześniej niż u nas,  bo już w 1096 urządzono w Czechach pierwszy pogrom z okazji wyprawy krzyżowej. W roku  1215  na mocy postanowień czwartego soboru laterańskiego otoczono  owe dzielnice murem, tworząc getto.  Mieszkańcy getta musieli  nosić odróżniającą ich od chrześcijan odzież, zajmować się tylko ściśle określoną działalnością i generalnie przepraszać za to że żyją. Ot, taka zwyczajna średniowieczna segregacja religijna, od czasu do czasu pogrom w ramach przypomnienia że chrześciajństwo to religia miłosierdzia (  bo dla  chrześcijan tego czasu miłosierdzie  dotyczyło głównie esencji człowieczeństwa czyli duszy, a tę jak wiadomo najlepiej oczyszczać w ogniu - pojęcie chrześcijańskiego miłosierdzia przeszło potężną ewolucję od czasu wieków średnich  ).

 Po straszliwym pogromie w 1389 roku ( zginęło wówczas ponad 3000 osób, niemal wszyscy mieszkańcy żydowskiego  miasta  ), gdzieś na początku  XV wieku stwierdzono że  lepiej żeby martwi Żydzi też nie przebywali za murami getta bo jeszcze  coś heretyckiego na chrześcijan od nich przelezie i tym sposobem cmentarz znalazł się wewnątrz  dzielnicy żydowskiej. Stłoczeni żywi musieli wygospodarować miejsce dla  swoich zmarłych. Na cmentarzu panował taki sam ścisk jak w krainie żywych, jak wspomniałam ze względów religijnych ( judaizm talmudyczny nazywany przeze mnie superkoszernym ) nie można było naruszać zmarłym spokoju więc nie otwierano ponownie mogił  i z wyciągniętych  z nich kości nie tworzono ossuariów ( dość powszechna sprawa na średniowiecznych miejskich cmentarzach - nie ruszano  na ogół  tylko ofiar zarazy ). W dzielnicach żydowskich pochówki były warstwowe. Cmentarz po  zapełnieniu "miejscówek" był przysypywany warstwą ziemi i  w tych świeżych warstwach były chowane kolejne pokolenia. Stąd  taka różnica poziomów pomiędzy starým židovským hřbitovem a  ulicami Josefova.

 Najstarszym grobem na cmentarzu jest ten z 1439 roku, należący do pisarza Avigdora Kara, ostatni pochówek odbył się w 1787 r. Przez niemal cztery wieki na tym cmentarzu spoczęło około 100 000 ludzi, 12 000 nagrobków zwanych macewami,  z różnych epok stoi ciasno stłoczonych na cmentarnym terenie. Niemal niezauważalny jest usytuowany w kącie cmentarza niewielki kopiec, oznaczający miejsce pochówku dzieci, które zmarły przed osiągnięciem pierwszego roku życia. Na cmentarzu cały przekrój społeczny dawnego Josefova ale podobnie jak w tzw. życiu doczesnym najlepiej mają się  ci ze świecznika  ( znaczy miejsca ich pochówku ) . Najchętniej odwiedzanym grobem jest ten należący do Jehudy ben Becalela, zwanego rabinem Löw, zmarłego w 1609 roku ale to niejedyny cel pielgrzymek. Rabbi  Avigdor Karo był sławnym talmudystą, autorem elegii o praskim pogromie wielkanocnym w 1389 roku "Et kol ha-tela'a " odczytywanej w każde święto Jom Kipur w Synagodze Staronovej. Jego polemiki teologiczne z chrześcijaństwem miały wpływ na Jana Husa, w judaiźmie uważa się go za reprezentanta nurtu mistycznego. Nagrobek rabbiego Karo stojący na cmentarzu jest kopią, oryginał znajduje się w synagodze Maisela. Kamyczki kładzione dla pamięci na tym nowym nagrobku świadczą o tym że pamięć Avigdora nie zaginęła.

Jeszcze więcej kamyczków można zobaczyć na grobie Mordechaja Maisela, kupca, bankiera, burmistrza żydowskiego miasta. Żył w XVI wieku, w czasach dla Żydów w Czechach niełatwych - w 1541 postanowiono przepędzić Żydów z królestwa Czech, w 1557 dociśnięto śrubę "odpowiednią" uchwałą parlamentu. Jakby na przekór niesprzyjającym okolicznościom XVI wiek to czasy świetności żydowskiego miasta w Pradze. Budowano synagogi, przebudowywano stare miasto, uzyskiwano od cesarza z rodu ciężko katolickich Habsburgów nowe przywileje. Za wszystkim tym stał Meisel, bankier cesarza. O jego znaczeniu najlepiej mówi fakt że cesarz Rudolf II,  urzędowa ostoja chrześcijaństwa ( prywatnie to różnie bywało ),  z Bożej łaski uświęcony i wybrany cesarz rzymski, po wieki August, et cetera, et cetera,  uczestniczył  w żydowskim pogrzebie Mordechaja  Meisela. Mój bosz.... i to wszystko  po  soborze trydenckim. Po Meiselu została w Pradze  synagoga  zwana jego imieniem i żydowski ratusz, a  ponadto dobra pamięć. O ile Avigdor urodził się w  Niemczech, o tyle Meisel był zasiedziałym mieszkańcem  żydowskiego miasta,  rodzimym wykwitem żydowskiej kultury nad Wełtawą. Z Wormacji lub wg. niektórych źródeł z Poznania do  Pragi przybył  Jehuda ben Bezalel - dziś  turystyczna  pop "gwiazda" Josefova, porównywalną jasnością świeci tylko legenda Franza Kafki. Rzeczywisty rabbi Löw był znacznie ciekawszą  osobą niż jego  popularna "golemowa" wersja z przewodników dla turystów. Pochodzenie miał szlachetne, tzn. żydowska tradycja wywodziła je wprost z Domu Dawidowego ( wyżej już się nie da,  i to nie tylko dla  Żydów ).  Tak naprawdę niewiele wiemy o jego młodości, niejasna jest nawet sprawa jego wykształcenia ( są tacy którzy twierdzą że ten rabin nie ukończył jesziwy ), wiadomo tylko że w 1553 roku w wieku  28 lat objął urząd najwyższego rabina w Mikulovie, na Morawach.  W 1573 roku zamieszkuje w żydowskim mieście w Pradze ale długo na miejscu nie usiedzi.

 Już w 1584 przenosi się do  Poznania ( inna wersja wraca na Morawy ) i ponownie zjawia się w  Pradze w 1588 roku. W 1592 roku wyjeżdża tym razem na  pewno do Poznania ( zostaje w  tym mieście naczelnym rabinem ) i dopiero na kilka lat przed swoją śmiercią w 1609 roku znajduje się z  powrotem w Pradze. Zdaje się że tak powszechnie kojarzony z Pragą  rabbi Löw był nie całkiem praski.  No cóż, poznaniacy zostali wyślizgani z legendy rabbiego, łażąc turystycznie  po poznańskim rynku nikt się nie zastanawia gdzie  była dzielnica żydowska i co  i gdzie pozostawił po sobie legendarny rabbi. Nawet nie wiem czy w Poznaniu mają  tzw. powszechną świadomość że rabbi Löw najprawdopodobniej przebywał w tym mieście tyle samo czasu co w Pradze - określenie rabiego w żydowskiej literaturze jako Maharal z Pragi jest takie trochę na wyrost.  Na pewno poznaniacy nie zarabiają na legendzie rabbiego tak jak ma to miejsce w Pradze. W stolicy Czech rabbi Löw sprzedawany jest w sosie mistyczno - romantycznym - gadka z cesarzem Rudolfem ( o której tak naprawdę nic nie wiadomo ), alchemiczno - kabalistyczno - mistyczne poszukiwania, nieszczęsny  Golem. Leciutki horror i urban legend. Tymczasem z tym stosunkiem do kabały u naszego rabina  to nie do końca tak było  jak to sobie ludzie wyobrażają, zdaje się że te wszystkie żydowskie mistycyzmy rodem z XII wiecznej  Hiszpanii przylgnęły do rabina z racji kojarzenia go z wiedzą niedostępną zwykłym  śmiertelnikom,  tajemną.  No tak, facet  ponoć się przyjaźnił z Tycho  Brahem, to tematy rozmów rabina i astronoma dla przeciętniaka z końca XVI wieku musiały być rzeczywiście tajemne i odlotowe.  Czysta magia!

Niewątpliwie Jehuda ben Bezalel  był jednym z największym szesnastowiecznych komentatorów Talmudu i tekstów  Rasziego, bardzo dobrym nauczycielem uczącym nie wg. sztywnego programu nauki a dostosowującym się do indywidualnych możliwości i potrzeb uczniów. Uważa się go też za prekursora chasydyzmu ( choć tak do końca to nie wiem czy słusznie,  bo samo przedkładanie Talmudu nad  Halachę to trochę mało ). Ostatnim z wielkich rabinów pochowanych na praskim  starym żydowskim cmentarzu jest  pochodzący z Wormacji  Dawid Oppenheim vel Oppenheimer ( nazwisko wywodzi się od małego niemieckiego miasteczka w którym kiedyś zamieszkiwała ta  żydowska rodzina  ). Był edukowany aż miło, w jego przypadku nie zachodziły żadne tam podejrzenia o nie ukończeniu jesziwy.  Znany ze swych prac na temat orzecznictwa sądowego  ( Halacha czyli religijne prawo i  sądy rabinackie  to była jego domena ). W 1702 rabbi Oppenhaim został wybrany naczelnym  rabinem Pragi. Podobnie jak rabbi  Löw  i ten rabin sporo podróżował. Ze względów rodzinnych ciągnęło go do Hannoveru, ponadto w tym mieście posiadał ogromny księgozbiór, którego szczęśliwie nie przywiózł do Pragi ( szczęśliwie bo w 1714  spłonęło w Pradze sporo żydowskich ksiąg ). Z kabałą też raczej nie miał nic wspólnego, chyba że zaliczymy mu na poczet praktyk kabalistycznych przyjaźń z rabinem  Naftali Kohenem, który został w 1711 roku oskarżony o spalenie Frankfurtu za pomocą kabalistycznych zaklęć. Rabbi  Oppenheim zmarł w 1736 roku, w  wieku  72 lat. Nie udało mu się dożyć kolejnego wypędzenia Żydów  ( w 1744 roku Maria Teresa uznała że musi  przeciwdziałać zakładaniu żydowskich manufaktur ) i  powrotu w roku 17 48  ( "no dobra, już się gniewam" ).

W 1782  roku na  mocy  Edyktu o Tolerancji mury getta  przestały ograniczać społeczność żydowską  ( do 1848 roku trzeba jednak było żydowskim mieszkańcom Pragi czekać na pełnię praw politycznych i obywatelskich  ). Cmentarz zamknięto w roku 1787. Głównym powodem było  tzw. odkrycie  higieny pochówku. W  końcu XVIII wieku cmentarze wszystkich wyznań były "wyrzucane" z miast. Zważywszy na to że nie istniała wówczas jeszcze  sieć  wodociągów, liczba ludności rosła  a wodę czerpano ze studni,  takie "wyrzucanie" było jak najbardziej  pożądane. Starý židovský hřbitov już w XIX wieku był  "dawną pieśnią" . Romantyzm  ubrał go w aurę niesamowitości, masy turystów nadały mu w XX wieku status  praskiego must see. Dla mnie też był must see, podreptałam z kamyczkiem i kwitełe z wybazgroloną  prośbą "Chcę jeszcze wrócić do Pragi"  do grobu rabbiego Löw.

piątek, 20 lutego 2015

Radości sekatorowania czyli rzecz o Kubie Przycinaczu.

Ostatnia, niepełna dekada lutego.  Ciężko usiedzieć w domu, bo za oknem kosy pitulą,  bo koty chcą   posłuchać z bliska ptasich trelów  i lepiej żeby ktoś pilnował publiczności  na kosowych koncertach, bo  pączki na niektórych  drzewach  i krzewach są jakieś podejrzanie duże i w ogóle to czuje się że zima chyba ma dosyć tego zalegania w Środkowej Europie i chętnie wróciłaby już  tam gdzie wieczna zmarzlina. Co prawda trafiam na okrutne fotki w necie takie jak zlodowaciały  wodospad Niagara, ale to w Hameryce a nie u nas. Rzeczywiście chyba jest jakaś prawidłowość w tym że jak  na kontynencie północno - amerykańskim jest ostra i długa zima to w naszej części Europy jest dość lightowa, a  w zachodniej części kontynentu bardziej deszczowa lub śnieżna niż zazwyczaj. No cóż, ostatnie dwie zimy przyszalały w  Hameryce, nam odpuszczono. Do Polski przylatują już pierwsze bociany, spływają info o widzianych kluczach inszego wiosną przylatującego  do nas ptactwa, lada moment obudzą się miśki i będą  grandzić w Tatrach  i Bieszczadach. Przedwiośnie znaczy gotowe do odpalenia! Sekator w dłoń i chodu do  ogroda straszyć drzewka i krzaczki. Szykuje się też wielka akcja  tyrawnikowa, nie ma zmiłuj. Naszemu "zielonemu kobiercowi" nieco odpuściłam w ubiegłych latach ( chodzi o pielęgnacje, jeśli  biega o zmniejszenie areału trawska to raczej zdrowo  docisnęłam ) i czas nadrobić zaniedbania.

 Przede mną grabienie do upadłego, nacinanie darni, napowietrzanie gleby i tym podobne tyrawnikowe obsrywantes. Zrobię  bo czuję że muszę ale wielkiej radochy mi to nie sprawi. Nie jestem z tych co to  "przepiąknym Tyrawnikiem" się zachwycają, trawę uprawiam jakby mimochodem - w końcu  koty  i Dżizaas lubią od czasu do czasu zalegać na zielonym.
Znacznie bardziej interesujące jest dla mnie sekatorowanie, w cięciu jest coś niebezpiecznie wciągającego - zaczynam  od  lekkiego przycięcia a potem się rozkręcam i i nie wiadomo kiedy stoję nad krzaczydłem o rozmiarach lilipucich. Taka perwersja jakaś czy cóś się we mnie wyzwala. Przyuważyłam że Mamelon ma podobnie,  jak  już zacznie przycinanie to jedzie na ostro. Niektórym krzewom takie przycinanie służy, jednak  przy innych lepiej chuć sekatorową trzymać na wodzy. Raz na parę lat robię solidne prześwietlanie drzew i krzewów, sprawa dość męcząca ale konieczna, niektóre strzygę corocznie, choćby  dlatego że muszę ograniczać ich rozmiary.  Pech chce że akurat tych, które muszę przycinać najczęściej wcale przycinać nie lubię. Głównie przez zakolcowane pędy i tzw. problemy  logistyczne ( zgranie  Dżizaasa albo Pana Andrzejka z drabiną i  tzw. wolnym czasem )

Robota Kuby Przycinacza zajmie mi w tym roku sporo czasu bo w zeszłym sezonie wkradło się tzw. zapuszczenie. No i niestety są w ogrodzie krzewy, które należy przyciąć solidnie przed planowaną eksmisją. Wylatuje kolejna partia śnieguliczek i tawuł wierzbolistnych. Kiedyś tam lekkomyślnie zapuściłam i od paru lat sukcesywnie się pozbywam błędów "ogrodniczego  dzieciństwa". Myślałam że uda mi się dokonać wywalenia krzewów w ciągu jednego sezonu ale się przeliczyłam, nauczona  bolesnym ( pęcherze na rękach, kręgosłup rozklekotany, wszystko boli ) doświadczeniem bardzo uważnie czytam info na temat krzewów, które zamierzam posadzić w Alcatrazie.  Krzewy mocno "chodzące"odpadają w przedbiegach - nigdy więcej walki z niekontrolowaną dżunglą.  Mam też w planach tegorocznego przycinania bardzo mocne prześwietlenie berberysów rosnących w okolicy skarpki telekomunikacyjnej.  Przycinanie zimozielonych berberysów to rozkosz dla masochisty. Chcąc uniknąć pokłucia wkładam na się w celach ochronnych rękawice spawacza i stary skórzany płaszcz zwany gestapo - najczęściej i tak berberysy wygrywają i jeszcze długo po przycinaniu  tych krzewów wyciągam z ciała ich   kolce.  Berberysy zimozielone mają znacznie twardsze i "bardziej podstępne" ukolczenie niż berberysy o liściach opadających jesienią. Co nie oznacza bynajmniej że berberys  Thunberga jest łagodnopędowy i miękki jak baranek.

Osobną sprawą jest przycinanie róż. O tej porze roku przycinam angielki, floribundy i mieszańce  herbatnie. Starych róż i dzikunów nie ruszam, prawie wszystkie kwitną na starszych pędach, więc wszelkie korekty, prześwietlania i wycinania uskuteczniam zaraz po ich kwitnieniu. W tym roku angielki zamierzam przyciąć nieco wyżej niż w latach poprzednich. Ma to związek z nasadzeniami z lilii orienpet w okolicach różanych. Z roku na rok lilie są coraz wyższe i towarzystwo róż musi być też w odpowiednim dla lilii rozmiarze. Wszystko wskazuje na to że w tym roku za oknami będę miała wysokie różane krzewy i jeszcze wyższe lilie. Okna wyłażą szczęśliwie na południe i zachód, więc jest szansa że w mieszkaniu będzie jasno. Zobaczę jak  to się sprawdzi, jeżeli taki układ nasadzeń będzie mi przeszkadzał, w przyszłym roku sekatorowanie  będzie bezlitosne.

czwartek, 19 lutego 2015

Zawilec gajowy - ucywilizowany naturszczyk

Skromny leśny  kwiatek,  który w naszych ogrodach zaczyna  robić całkiem sporą karierę. Do niedawna kojarzony niemal wyłącznie z podszyciem lasu, cichutko  i  nieco podstępnie ( jak to na roślinę rozrastającą się rozłogami przystało ) wdarł się na ogrodowe salony. Za jego ogrodową ekspansję odpowiada nasze pragnienie posiadania i uprawiania bardziej naturalnych ogrodów. Ten maluch  pasuje do  paprotnych klimatów, namiastki roślinności dzikich lasów , którą z  wielkim zacięciem  staramy się odtworzyć w ogrodowych nasadzeniach. Cieniste ogrody z leśnym klimatem przeżywają właśnie swoje wielkie  pięć  minut a zawilce są  bardzo pożądanymi lokatorami takich ogrodów. Zawilec gajowy Anemone nemorosa to rodzima bylina, twarda jak serduszko  Wandy co to nie chciała Niemca. Raz wprowadzony do  ogrodu, o ile  tylko nie trafi na  rzadkiej klasy kwaśne bagno czy piaszczyste, okrutnie suche żwirowisko, poradzi sobie bez problemu na zwyczajnej ogrodowej glebie. Najlepiej rośnie na przepuszczalnych, świeżych i dość żyznych glebach o odczynie obojętnym lub najwyżej lekko kwaśnym.W warunkach uprawy ogrodowej trzeba  pamiętać  o jednym - w  przeciwieństwie do swojego krewniaka zawilca leśnego Anemone silvestris, zawilec gajowy jest geofitem. Kłączka rośliny produkują liście i kwiaty  rosnące tylko przez trzy - cztery miesiące w roku, a potem Pamelo żegnaj, zapadają w sen aż do następnej wiosny.

W związku ze związkiem pod koniec maja tam gdzie wczesno - wiosenną porą rosną zawilce, mamy już  tylko łysiny. Najlepszym rozwiązaniem ogrodowym jest to podpatrzone w naturze - zawilec gajowy to idealna roślina pod  duże drzewa liściaste, na takim poddrzewnym stanowisku będzie  efektowny  i zarazem najłatwiejszy "w prowadzeniu". O ile tylko nie będziemy zbyt porządniccy i nie usuniemy  opadłych jesienią liści, zawilec nie będzie niczego więcej od nas potrzebował  ( szybko tworząca się próchnica sprzyja zawilcowej wegetacji ).  Zawilec ponoć rozmnaża się głównie przez przyrost kłączy, jak trafi na odpowiednie warunki może nie  pójdzie jak  burza, ale po pewnym czasie utworzy całkiem sporą kępę. Gatunek jest bardzo zmienny bo o ile generatywnie rozmnażane rośliny są genetycznie "tożsame", o tyle zawilce wyrosłe z nasion nieraz bardzo mocno  się różnią od mamusiek i tatuśków.

Ta zmienność spowodowała sporo zamieszania wśród botaników, spory o to który zawilec jest  odrębnym gatunkiem, podgatunkiem, taksonem siostrzanym itp. trwają sobie w najlepsze. Nic  pewnego dla poszukiwaczy poprawności botanicznej, wszystko  płynne i tak naprawdę jeszcze nieokreślone. Taka roślina taksonomicznie niepewna z tego naszego zawilca gajowego. Dla zwyczajnie ogrodujących wsio ryba, grunt że kfioty urodne i pełne wdzięku. Ogrodowe odmiany nie przysparzają "botanicznie - poprawnego" bólu głowy ot  tam takie zwyczajne mało zagadkowe kultywary. Nie są jakimiś  specjalnie trudnymi do nabycia rarytetami, ceny raczej też nie z tych zaporowych ( oczywiście z wyjątkiem najnowszych  najnajów ) i odmianowe zawilce od  pewnego czasu szturmują nasze ogrody.

Ja też nie oparłam się urokowi zawilcowych płatków, w Alcatrazie rośnie sobie w najlepsze "zawilec gajowy w odmianach". Tylko trzy z nich kupiłam, reszta to dary Wiesi, Doroty i Marka - forumowych z Tabazy. Jak to czasem się zdarza  to akurat te zakupowe zawilce okazały się "pomylone" - tzw. zgodność odmianowa to o kant nie napiszę czego potłuc. Domniemana odmiana  'Robinsoniana' okazała się odmianą  'Allenii', a 'Vestal' odmianą  'Aba Plena', a odmiana 'Green Finger' zdechła z nieznanych mi powodów zanim zdążyła porządnie zakwitnąć. Rośliny od forumowych znajomków to zażyte byki, które rozrastają się jak marzenie i są dokładnie tym czym miały być. Na dzień dzisiejszy  Alcatraz hołubi gatunek i  odmiany 'Allenii',  'Alba Plena', 'Gigantea Rubra', 'Vestal', 'Grenn Fingers', 'Virescens', 'Blue Eyes', 'Blue Bonnet' ( ta odmiana rozrasta się dość wolno i późno zakwita ), 'Rosea'. Z kwitnieniem  tych  odmianowych zawilców było różnie - niektóre z nich musiały trochę posiedzieć w gruncie żeby pokazać kwiaty, inne zakwitały bezproblemowo. Podobno na kwitnienie zawilców negatywny wpływ ma nadmierna wilgoć jesienią i zimą, a także  wiosną  zbyt wilgotne powietrze nie sprzyja tworzeniu się kwiatów. Pamiętam że po dłuuuuugiej zimie w 2013 roku tylko gatunek i trzy odmiany zakwitły, więc może rzeczywiście jest coś na rzeczy.

 


poniedziałek, 16 lutego 2015

Najważniejsze ze wszystkich świąt

No i nadchodzi to najważniejsze ze  wszystkich świąt - Dzień  Kota! Nie wiem czy kocyndry wiedzą że jutro  jest ich święto ale zachowują się  jakby wiedziały, i co gorsza  były święcie przekonane że tak, to jest najważniejsze święto roku! Ważniejszego nie ma!  Kotowskie ostatnio miały prawo się czuć  z lekka zaniedbane, zostawione samopas i w ogóle, dlatego będziemy świętować na całego w ramach wynagradzania zaniedbań.
Oczywiście każdy kociamber ma inną wizję tego jak te obchody powiny wyglądać ( od zalegiwania kaloryferowego, do dzikich zabaw moją ciężko wykradzioną srebrną bizuterią ) ale w jednym punkcie oczekiwania są zbieżne - żarcie ma być super i pięć razy dziennie  podawane ( co najmniej ). Nie ma lekko , nadszedł czas na surową  wołowinę i indyczą watróbkę ( dla preferujących ). Mile widziana śmietana zebrana z prawdziwego nieodciąganego krowiego mleka. Potem może odbyć się przegląd naszych talerzy a nuż widelec coś  się na nich  w sam raz na koci ząb trafi.  Brakuje tylko spełnienia życzeń kawiorowych i szampana na popitkę. Przy posiłkach mile widziane tło z ptasich świergotów ( puścić nam kosa i te...no jak im tam "Odgłosy lasu" ), po posiłkach smyranie poduszeczek  łapkowych, dyskretny masażyk wystawionych bęcoli, a potem drapanie za uszkami ( bez  żadnego  kretyńskiego sprawdzania wnętrza  tych uszek pod kątem świerzbowca ). Znaczy planowany jest dzień pełen zajęć bo obsługa  pięciu kotów  bywa czasem czasochłonna.

Po święcie wrócimy do realu - przegląd techniczny kotostwa , czas odrobaczania, codzienna  godzina wychowawcza. Czuję że Lalek wymaga przeleczenia uszek, Sztaflik dostanie  nowy wzmacniacz dla oczek, Okularia vel Pumel kwalifikuje się do  odchudzania,  Felicjan ze Szpagetką powinni wylądować u kociego psychiatry (  Felek ma wrodzone kuku na muniu, Szpagetka jest zwichrowana przez  opiekę po  zeszłorocznym wypadku ). Po święcie może uda mi się z lekka odetchnąć. Planuję coś na kształt Dnia Tabazelli - posiłki do wyra, drapanie pod stópkami, mile sącząca się do ucha muzyczka.
Czy te urocze gryplany mają szansę na  spełnienie - no, raczej cienko z tym  będzie.  O ile  Dzień Kota cieszy się w naszym domu wielką estymą  o tyle ustanowienie Dnia Tabazelli mogłoby się spotkać z całkowitym  brakiem zrozumienia ( szczególnie ze strony  kotów ). A szkoda, bo chętnie bym pogrymasiła, sypała skry z oczu  i futra, a nawet podostrzyła pazury ( może nie na meblach, mam na myśli obiekty ciekawsze i bardziej nadające się  do ostrzenia pazurów  ).  Nic  to, nie wszyscy mogą być gwiazdami i obchodzić super święta ustanowione przez miłośników . Poczekam sobie na zwyczajne urodziny.


sobota, 7 lutego 2015

Szwejkoland - badania terenowe.

Stosunki pszońsko - pepickie są  blisko - sąsiedzkie, znaczy  starannie  pielęgnujemy stereotypy, zarówno te dobre jak i te złe. Wrzucani przez tzw. Zachód do jednego słowiańsko - środkowoeuropejskiego wora pultamy się że różnimy się baaaardzo ale to baraaaadzo. Wiadomo że dla przeciętnego Pszonka język czeski to jest czysta radość ( Pepiki mają dokładnie tak samo z językiem polskim ), tzw. mentalność pepicka to zgermanizowane ( znaczy niby gorsze ) resztki "słowiańskiej  duszy", powszechny w  Czechach ateizm to zgroza dla prawego polskiego katolika, a w ogóle to oni dali dupy  Hitlerowi i kombinowali przy odrodzeniu Polski w 1918 ( no, nieco później  ) żeby nam  uszczknąć terytorium. Dla przeciętnego Pepika  stereotyp Pszonków to wiecznie nawaleni wariaci szukający okazji żeby bohatersko polec i wejść do katolickiego nieba, megalomani do nieprzytomności, a w ogóle to pamiętamy   numer z  Zaolziem w 1938  i  1968.
Oczywiście i Pepiki  i Pszonki czytają literaturę  kraju sąsiadów i uważają ją za bezsprzecznie jedną z najlepszych na świecie, chleją sąsiedzkie piwo i żłopią sąsiedzką wódkę i mają  bardzo podobne zdanie na temat Wielkiego Słowiańskiego Brata ze wschodu ( Pszonki są bardziej ekspresyjne w jego wyrażaniu, Pepiki jak zawsze stoicko stonowane ). Znaczy stosunki pepicko - pszońskie są w zasadzie normalne, widać jednak nie różnimy się aż tak bardzo jak to nam się powszechnie wydaje. Pewnie z tego "Zachodu" lepiej to widać  bo mają tzw. perspektywę.

Nasza wyprawa do Szwejkolandu była wyprawą odkrywczą, sprawdzałyśmy  ile tego pszońskiego wyobrażenia pepickpości jest w Pepikach. Nie wiem czy byłyśmy  bardzo obiektywnymi badaczkami, w końcu  Pszonki z nas, he, he. Badanie rozpoczęłyśmy natychmiast po przyjeździe, z  czystej fizjologii że się tak wypiszę. Wysiadłyśmy z rydwanu nie na samym dworcu Florenz a tuż przed nim, w  godzinach jutrzenkowo  - porannych i gnane potrzebą pęcherza popędziłyśmy do stacji metra w celu uświetnienia sobą tamtejszych toalet. Zonk, głupota pszońska - w metrze sika się w godzinach  6 - 18 ( choć pociągi kursują do 22, a stacje  nie są zamykane na noc ).  Zgodnie doszłyśmy do wniosku że nie znamy się na metrzanych kiblach bo my z miasta w którym metra nie ma i cwałem udałyśmy się w kierunku budynku dworca. Nie dobiegłyśmy do celu  ( u celu to by już było po ptokach ) bo szczęśliwie przed nami wyrosło bistro czynne 24 godziny na dobę. W lokalu  kibel był a na drzwiach do niego wisiało info że kluczyk do przybytku dzierżony jest przez obsługę lokalu. Ostatkiem ostaków sił ( nogi złączone - poznaj siłę swoich zwieraczy ) dowlokłam się do baru i w moim pidgin english wyłuszczyłam prośbę o kluczyk szczuplejszej wersji Szwejka ( a właściwie aktora grającego tę postać ).  Kluczyk został mi użyczony a szwejkowy paluch wskazał tablicę z propozycjami żarełka i napitków - jasne, nie ma lania bez zamawiania! Mamelon jako słabiej zwierająca rzuciła się na kluczyk a ja rozpoczęłam zamawianie.

Byłam przerażona moim angielskim bo barman miał widoczną trudność ze zrozumieniem zdanka "Two espresso, please", ale w miarę upływu czasu doszło do mnie że mój kiepski  angielski to nie jest dla niego problem najwyższej wagi. Problemem głównym była nieznośna lekkość bytu, stan nieważkości spowodowany nadużyciem substancji wzbogacających nasz żywot w  kolory. Sądząc po tzw. chuchu substancją nie było piweńko tylko używka wyższej klasy.  Nie pochodzę z kraju abstynentów i natychmiast poczułam się swojsko w tej jednej z najbardziej obleganych przez turystów europejskich stolic. Facet za barem walczył z prawem ciążenia jak bohaterski Jan Żiżka i .......usiłował dotrzeć do barowego ekspresu. Mój pęcherz przestał dawać mi sygnały, zamarł a ja wraz z nim kiedy obserwowałam straszliwą  walkę chudego Szwejka o każde parę centymetrów przestrzeni, która dzieliła go od ekspresu a potem walkę z rzeczywistością reprezentowaną przez barowe statki ( tylko jedna filiżanka przywitała się z glebą ), ciurkający ekspres,  złośliwie umykające  szwejkowym dłoniom torebeczki z polskim cukrem "Diamant".  Potem  trzeba było  przenieść filiżanki z espresso do barowej lady, bałam się  że będzie to Biała Góra, klęska nad klęskami ale chudy Szwejk wpadł na pomysł wolnego cofania się od ekspresu a potem wykonania nagłego obrotu z trzepnięciem kawą tuż przed klientem.  Obrót był sprawą niebezpieczną jak potrójny Axel z potrójną  kombinacją innych skoków , na szczęście nie doszło  do przyglebienia zawodnika.  Potem było płacenie i pan  "za pultem" niemal przy tym odleciał.  Dodać należy że cały czas  odchudzony Szwejk z olbrzymim wysiłkiem zdobywał się na uprzejmości w prawdopodobnym angielskim ( acz  zdarzały się niemieckie zwroty ).  Mamelon wracając z kibelka  zastał mnie "wrytą", z wyrazem wielkiego podziwu na gębie. Z trudem wróciłam do realu i spraw pęcherzowych. Kibel okazał się być czystym a kawa najlepszą kawą jaką piłam w Szwejkolandzie. Po takim wstępie wiedziałam że wizyta w Czechach będzie: miła memu sercu jak portrety Najjaśniejszego Prohazki  ( cysorz w starszym wieku portretowany jest kwintesencją dobrotliwości )  zabawna i "otwierająca oczy" jak proza  Hrabala, pełna  tajemnic  jak czeski film ( nikt nic nie wie ).

Rzeczywiście Szwejkoland mnie nie zawiódł, kontynuowałyśmy  badanie  pepickości i nie da się ukryć że surrealistyczne poczucie  humoru Pepików w sprawach kiblowych, zadziwiające Mamelona  i mnie przez cały pobyt, miało wielkie znaczenie w kształtowaniu naszego obrazu sąsiadów. Mamelon szybko załapała że najważniejszą  rzeczą przy zwiedzaniu miasta jest poznanie  sieci "usług toaletowych".  Szczególnie w porach kiedy nie ma co liczyć na metrzane przybytki,  znajomość "mapy kibelkowej" ma dla człowieka duże znaczenie. Wg. Mamelona dziwne odtoaletowienie tak  obleganego przez  turystów miasta nie ma nic wspólnego z lekkim odjazdem  i nonszalancją naszych sąsiadów. Mamelon doszła do wniosku że w mieście  gdzie przy ulicznych  koszach są pojemniczki z torbami na psie wydaliny  ( oczywiście z odpowiednim info że ta torebka nie służy do niczego więcej ), gdzie śmieciary w pewnych punktach są  obecne  parę razy dziennie - nie ma mowy o lekceważeniu higieny ( wiadomo czeskie  piwo i co potem ). Działania Pepików świadczą o tym że mimo pewnego luzactwa w sposobie bycia ( kelnerzy czule poklepywali mnie po plecach ),  twardo stąpają po ziemi i bardzo poważnie myślą o biznesie turystycznym.

Jak wiadomo w knajpie kibelek musi być - wchodzimy i zamawiamy czeskie piwo   bo  transakcja na ogół jest wiązana, kibelkowo - piwna. Po pewnym czasie czujemy że piwo jest  naprawdę substancją  moczopędną  i szukamy następnej knajpki.  No i da capo al fine.  Na nocne leże wracamy lekko wstawieni i mamy solidnie przepłukane nerki.  Pepiki liczą kasę, he, he. Tabliczka na loretańskim wucecie na Hradczanach ( czynne w godzinach 8 - 18 ) tylko utwierdziła Mamelona w słuszności mamelonowej dedukcji. Nasz  pobyt w Pradze okazał się dla nas całkiem niezłym obozem treningowym - pracowałyśmy nad  siłą   zwieraczy.  Doszłyśmy do wypicia dużego koźlaka na Hradczanach i  doniesienia go w sobie aż za stację metra Striżkov.
W niedługim czasie ponownie wybieramy się do Pragi, Mamelon upiera się żeby wizytę zacząć od espresso w wiadomym bistro.  Duch dzielnego wojaka Szwejka, postaci  dobrodusznie odlecianej a jednak radzącej sobie z życiem w twardym realu unosił  się w tym lokalu w postaci wyjątkowo uroczej ektoplazmy. Wzięło nawet Mamelona, która zazwyczaj w sprawach wucetowych jest hym...tego....pryncypialna. Kto wie może  na zapleczu owego bistro, tak jak w gospodzie  u Palivca stoi gdzieś dyskretnie schowany portret Najjaśniejszego Pana solidnie  upstrzony przez muchy. Nasze badanie stereotypowego postrzegania sąsiadów zakończyłyśmy konkluzją - Pepiki są po prostu pepicke, jedyne w swoim rodzaju.  No zupełnie tak jak my Pszonki, he, he.

wtorek, 3 lutego 2015

Luty czyli nadzieja na szybkie nadejście wiosny

Skończył się styczeń i zaczęło się bezczelne odliczanie.  Niby zima jeszcze w pełni, na przemian mrozi i pluszy. Wspominki strasznego lutego 2012  przejmują grozą moje ogrodnicze  jestestwo, ale zaraz będzie półmetek kalendarzowej zimy. A potem to już  z górki. Jedno wielkie oczekiwanie na  wiosnę - z bocianami, alergizującymi pyłkami  i wszelką  dobrocią  inwentarza. Grzebię  na potęgę w netowych szkółkach, na szczęście kupuję  bardziej rozsądnie niż bywało to dawnymi czasy. Znaczy decyzja ostateczna ( a wydawałoby się że  już przyklepane ) o zakupie kolejnego kielichowca jeszcze nie została przyklepana.  Z jednej strony 'Aphrodite'  kusi szerszymi tepalami i większymi plamkami  koloru kremowego na tepalach wewnętrznych, niż te które ma odmiana 'Hartlage Wine', ale z drugiej strony magnolie atakują.
Piękne sieboldy o kwiatch większych niż te kwitnące na "czystym" gatunku, albo  o większej ilości tepali.  Niesamowicie kusząca Mamelona i mnie Magnolia grandiflora 'Edith Bouge', czy nowozelandzka 'Honey Tulip'.

Oj, jest się nad czym zastanawiać. Dodatkowo pojawiła się możliwość wysyłkowego zakupu rodków i azalek z Pisarzowic. W  ofercie azalki, które zawsze mnie kręciły - 'Freya', 'Corneille' i takie nad którymi się zastanawiam np. 'Jock Brydon'. Jest też malutki rodek 'Babette',  krasnoludek  w sam raz nadający się  do Rododendronarium  przy oczku wodnym. Na szczęście nie samymi planami zakupów człowiek żyje. Nęci mnie sekator, czas na wiosenne przycinania. Rączki aż świerzbią, gdy patrzę na berberysy czy irgi. Ba, nawet przycięcie za pomocą  nożyc naszego drzewkowatego głogu 'Paul Scarlett' jest mi w tej chwili niestraszne ( a zazwyczaj  jest to przycinanie, którego nie cierpię, wykonywane przy pomocy Dżizaasa albo  Pana Andrzejka ). Oczywiście jestem świadoma że zapał minie mi wraz  z pierwszym bąblami, które pojawią  się na dłoniach. Jednak na razie obudziła  się we  mnie Wielka Sekatorowa. Na razie  obserwuję kocie  przemykania pod  nie przyciętymi krzaczorami i snuję sekatorowe wizje.

Koty  prowadzą bujne życie towarzyskie, normalnie karnawał w pełni. Większość imprez odbywa się na naszym podwórku ale ponieważ odgłosy imprezowe kojarzą mi się z nadchodzącą wiosną nie gonię gości do ich domów. W związku z tym wysłuchuję wieczorem koncertu głębokich, niemal basowych miauków  przerywanych wściekłym prychaniem. Sąsiedzi znoszą to z godnością, też czują wiosnę u drzwi anonsowaną kocimi śpiewami.
Dżizaas  złożyła publicznie oświadczenie o wykonaniu w najbliższym czasie róż karnawałowych i  faworków, znaczy wraca powoli do siebie po zanurzeniu się w mętnych odmętach niezbadanej historii, czyli tworzywie jej pracy naukowej. Zakłada kolorowe ciuszki i bijoux, planuje podróże i  nie żyje sprawą "wrednych kolanek".  Ciotka Elka przeszła już tradycyjne zimowe zapalenie  oskrzeli i radośnie bredzi  o pączkach, wypiekach wielkanocnych i tym podobnych ciotkowych akcjach -  życie normalnieje, witajcie stare, dobrze znane  koleiny po których toczy się nasz światek. Budzimy się z zimowego odrętwienia, gryplanujemy na potęgę  i szukamy ogrodowych ( i nie tylko ogrodowych ) atrakcji.
Wpis  dzisiejszy "okrasiłam" pięknymi akwarelami autorstwa Janusza  Grabiańskiego,  uwielbiam książeczki ilustrowane jego pracami. Sam wdzięk i lekkość!