Odczuwamy z Mamelonem tzw. tęsknicę. Nie tylko za ogrodowaniem nam się tęskni ale i za podróżami. Nasze podróże, nawet te wykonywane "utartym szlakiem atrakcji turystycznych", są dla nas prawdziwymi przygodami, głównie chyba dlatego że podróż "mamy w sobie". Znaczy przeżywamy, międlimy jak lniane włókna to co widzimy, zapamiętujemy smak czy zapach chwil po to by wygrzebać je z pamięci w czasie życiowej stagnacji i cieszyć się nimi jak urodą zasuszonych kwiatów wyciągniętych spomiędzy książkowych kart ( moj bosz.... cóż za cudowne grafomańskie porównanie - no miodzio, he, he ).
Ostatnio często wracamy w rozmowach do wyprawy praskiej, tzw. szybkiej akcji, na którą zdecydowałyśmy się we wrześniu ubiegłego roku. Trasa którą przedreptałyśmy była typowa dla przeciętnego zwiedzacza, żadnych tam ekscesów typu "Poznaj prawdziwą Pragę - czar blokowisk" - takie atrakcje nam nie groziły ( to znaczy dopóki nie zaczęłyśmy szukać naszego noclegowiska he, he ). Ot, klasyczne dreptanie po Złotej Pradze.
Szczególnie miło wspominam człapanie niespieszne po Josefovie, nazwanym na cześć cesarza Austrii Józefa II ( faceta od Edyktu o Tolerancji ) - dawnej żydowskiej dzielnicy pełnej sklepików z antykami, dziwnych pasażyków i nagle wyrastających spod ziemi synagog, ale i olbrzymich XIX wiecznych kamienic o urodzie zaskakującej przybysza z kraju zwanego Republiką Dewastacji, salonów sklepowych tak eleganckich że strach się bać ( alejowa ul.Pařižska zasalonowana do nieprzytomności ) czy kontrastów starej architektury zderzonej z wyrosłymi na obrzeżach dzielnicy bardziej nowoczesnymi budynkami. Klimat inny niż na krakowskim Kazimierzu, bo dawni mieszkańcy Josefova już w XIX stuleciu dość mocno różnili się od tych zamieszkujących Kazimierz. Historia obydwu miast w zasadzie podobna - satelitarne getta wcielone w obręb większych ośrodków miejskich w XIX wieku, historia ich mieszkańców toczyła się jednak w nieco innym rytmie kół Fortuny, jak się okazało zmierzając jednak ku temu samemu, okropnemu celowi podróży jaki Fortuna zgotowała europejskim Żydom. Żydzi prascy byli w znacznie większym stopniu zasymilowani z kulturą ludności chrześcijańskiej niż miało to miejsce w wypadku Żydów z dawnej Galicji, chasydzki chałat był dla żydowskiego mieszkańca Pragi tak samo egzotyczny jak dla jego chrześcijańskich sąsiadów. XIX i XX wieczni prascy żydowscy mieszkańcy Pragi byli silnie związani z kulturą niemiecką, co wydaje się naturalne choćby ze względu na łączący ich z tą kulturą język ( Żydzi aszkenazyjscy mówili w jidisz, czyli średniowiecznym dialekcie górno niemieckim, z czasem, wraz z postępującą asymilacją, postrzegano odrębność dialektu jako rzecz passé ).
W toczącej się na przełomie wieków ostrej walce o czeską duszę ( niemal cała historia Czech to zmaganie się słowiańskich i germańskich wpływów, szczególnie wyostrzyło to się w czasie rozwoju ideologii państw narodowych ) Żydzi prascy, a szerzej rzecz ująwszy Żydzi czescy, w swej znakomitej większości uważali się za niemieckojęzycznych czyli niemieckich ( austriackich - kolejna historyczna komplikacja ) mieszkańców Czech. Dlatego zakrawa na ironię losu fakt że zagłada niemal całej żydowskiej populacji Czech, przyszła z rąk Niemców.
Czy ta przyswojona wraz z językiem niemieckość przeszkadzała Żydom w życiu wśród słowiańskich mieszkańców Pragi - lekka schizofrenia będąca zawsze udziałem społeczeństw wielokukturowych o długoletniej wspólnej historii nie ominęła i tej społeczności. W Pradze obok siebie funkcjonowały dwa języki, żeby tu normalnie żyć trzeba było znać oba. Dlatego po powstaniu Czechosłowacji bez większych problemów niemieckojęzyczni Żydzi zostali obujęzycznymi Czechami. Standardzik dla państw Mittelleuropa. Nikogo nie powinien dziwić ten dualizm, rozdwojenie jaźni, schizofrenia przy określaniu swojej tożsamości - wszak to z trudem przejmowany spadek po czasach, kiedy świadomość narodowa była czymś zupełnie innym niż to sobie wymyślamy. Przywykliśmy do XIX wiecznych wyobrażeń na temat historii - rozumienie pojęcia patriotyzmu w XVII wiecznych Czechach czy XVII wiecznej Polsce niejednego przyzwyczajonego do łykania "sienkiewiczowacizny" mogłoby zaskoczyć. W XIX wieku ludzie znaleźli się w zupełnie innym świecie - naród, o narodzie, z narodem itd. A etno - mix w naszej części kontynentu, w granicach państw był taki, że tworzenie homogenicznego pod względem etnicznym państwa to czysta utopia.
Porządkowanie stanu rzeczy usiłowali przeprowadzić w latach czterdziestych XX wieku Niemcy, od tego czasu wielu Europejczyków ma uczulenie na słowo narodowy. Największą alergię mają sami Niemcy.
W każdym razie sprawy czesko - żydowskie są niemal tak skomplikowane jak te polsko - żydowskie, najlepiej to ilustruje fakt że największy bodaj XX wieczny pisarz Czech, Franz Kafka, pisał po niemiecku. Czy był pisarzem czeskim - yes, w końcu mieszkał w Czechach, mówił po czesku. Czy był pisarzem niemieckim - yes, w końcu tworzył w rodzimym dla niego języku niemieckim. Czy był pisarzem żydowskim - yes był, miał nawet piękne żydowskie imię Anschel i jak nikt czuł na plecach "garb getta", przeczucie pogromu.
Po śladach dziwnego koktajlu kultur powstałego z zawirowań historii przyszło mi dreptać na ulicach Josefova. Lubię takie wycieczki w "krainach melanżu".
Nie ma co ukrywać że jednak najbardziej kręcił ten przed praski Josefov, z czasów kiedy asymilacja żydowskiej wspólnoty zamieszkałej nad Wełtawą nie była tak zaawansowana. Niewiele z tego bardzo starego Josefova zostało, w XIX i XX wieku ta dzielnica była jednym wielkim placem budowy. Rozbierano stare kamienice, synagogi które przestały odpowiadać potrzebom gminy ( Synagogę Starą zastąpiła wtedy alhambrzasta Synagoga Španělská ), budynki związane z tradycjami judaizmu ( szkoły, mykwy ). Na szczęście religia zabraniała naruszać spokój zmarłych więc josefovski cmentarz żydowski ocalał. Tam najlepiej można odczuć czym był Josefov przed wiekiem XVIII. No wicie rozumicie - aura mistycyzmu, mądrości rabinów, kabała i tym podobne klimaty. Niemal orientalna bajka.
Zacznijmy od tego że już w 1091 roku na terenie dzisiejszej Pragi były dwie osady żydowskie. Wcześniej niż u nas, bo już w 1096 urządzono w Czechach pierwszy pogrom z okazji wyprawy krzyżowej. W roku 1215 na mocy postanowień czwartego soboru laterańskiego otoczono owe dzielnice murem, tworząc getto. Mieszkańcy getta musieli nosić odróżniającą ich od chrześcijan odzież, zajmować się tylko ściśle określoną działalnością i generalnie przepraszać za to że żyją. Ot, taka zwyczajna średniowieczna segregacja religijna, od czasu do czasu pogrom w ramach przypomnienia że chrześciajństwo to religia miłosierdzia ( bo dla chrześcijan tego czasu miłosierdzie dotyczyło głównie esencji człowieczeństwa czyli duszy, a tę jak wiadomo najlepiej oczyszczać w ogniu - pojęcie chrześcijańskiego miłosierdzia przeszło potężną ewolucję od czasu wieków średnich ).
Po straszliwym pogromie w 1389 roku ( zginęło wówczas ponad 3000 osób, niemal wszyscy mieszkańcy żydowskiego miasta ), gdzieś na początku XV wieku stwierdzono że lepiej żeby martwi Żydzi też nie przebywali za murami getta bo jeszcze coś heretyckiego na chrześcijan od nich przelezie i tym sposobem cmentarz znalazł się wewnątrz dzielnicy żydowskiej. Stłoczeni żywi musieli wygospodarować miejsce dla swoich zmarłych. Na cmentarzu panował taki sam ścisk jak w krainie żywych, jak wspomniałam ze względów religijnych ( judaizm talmudyczny nazywany przeze mnie superkoszernym ) nie można było naruszać zmarłym spokoju więc nie otwierano ponownie mogił i z wyciągniętych z nich kości nie tworzono ossuariów ( dość powszechna sprawa na średniowiecznych miejskich cmentarzach - nie ruszano na ogół tylko ofiar zarazy ). W dzielnicach żydowskich pochówki były warstwowe. Cmentarz po zapełnieniu "miejscówek" był przysypywany warstwą ziemi i w tych świeżych warstwach były chowane kolejne pokolenia. Stąd taka różnica poziomów pomiędzy starým židovským hřbitovem a ulicami Josefova.
Najstarszym grobem na cmentarzu jest ten z 1439 roku, należący do pisarza Avigdora Kara, ostatni pochówek odbył się w 1787 r. Przez niemal cztery wieki na tym cmentarzu spoczęło około 100 000 ludzi, 12 000 nagrobków zwanych macewami, z różnych epok stoi ciasno stłoczonych na cmentarnym terenie. Niemal niezauważalny jest usytuowany w kącie cmentarza niewielki kopiec, oznaczający miejsce pochówku dzieci, które zmarły przed osiągnięciem pierwszego roku życia. Na cmentarzu cały przekrój społeczny dawnego Josefova ale podobnie jak w tzw. życiu doczesnym najlepiej mają się ci ze świecznika ( znaczy miejsca ich pochówku ) . Najchętniej odwiedzanym grobem jest ten należący do Jehudy ben Becalela, zwanego rabinem Löw, zmarłego w 1609 roku ale to niejedyny cel pielgrzymek. Rabbi Avigdor Karo był sławnym talmudystą, autorem elegii o praskim pogromie wielkanocnym w 1389 roku "Et kol ha-tela'a " odczytywanej w każde święto Jom Kipur w Synagodze Staronovej. Jego polemiki teologiczne z chrześcijaństwem miały wpływ na Jana Husa, w judaiźmie uważa się go za reprezentanta nurtu mistycznego. Nagrobek rabbiego Karo stojący na cmentarzu jest kopią, oryginał znajduje się w synagodze Maisela. Kamyczki kładzione dla pamięci na tym nowym nagrobku świadczą o tym że pamięć Avigdora nie zaginęła.
Jeszcze więcej kamyczków można zobaczyć na grobie Mordechaja Maisela, kupca, bankiera, burmistrza żydowskiego miasta. Żył w XVI wieku, w czasach dla Żydów w Czechach niełatwych - w 1541 postanowiono przepędzić Żydów z królestwa Czech, w 1557 dociśnięto śrubę "odpowiednią" uchwałą parlamentu. Jakby na przekór niesprzyjającym okolicznościom XVI wiek to czasy świetności żydowskiego miasta w Pradze. Budowano synagogi, przebudowywano stare miasto, uzyskiwano od cesarza z rodu ciężko katolickich Habsburgów nowe przywileje. Za wszystkim tym stał Meisel, bankier cesarza. O jego znaczeniu najlepiej mówi fakt że cesarz Rudolf II, urzędowa ostoja chrześcijaństwa ( prywatnie to różnie bywało ), z Bożej łaski uświęcony i wybrany cesarz rzymski, po wieki August, et cetera, et cetera, uczestniczył w żydowskim pogrzebie Mordechaja Meisela. Mój bosz.... i to wszystko po soborze trydenckim. Po Meiselu została w Pradze synagoga zwana jego imieniem i żydowski ratusz, a ponadto dobra pamięć. O ile Avigdor urodził się w Niemczech, o tyle Meisel był zasiedziałym mieszkańcem żydowskiego miasta, rodzimym wykwitem żydowskiej kultury nad Wełtawą. Z Wormacji lub wg. niektórych źródeł z Poznania do Pragi przybył Jehuda ben Bezalel - dziś turystyczna pop "gwiazda" Josefova, porównywalną jasnością świeci tylko legenda Franza Kafki. Rzeczywisty rabbi Löw był znacznie ciekawszą osobą niż jego popularna "golemowa" wersja z przewodników dla turystów. Pochodzenie miał szlachetne, tzn. żydowska tradycja wywodziła je wprost z Domu Dawidowego ( wyżej już się nie da, i to nie tylko dla Żydów ). Tak naprawdę niewiele wiemy o jego młodości, niejasna jest nawet sprawa jego wykształcenia ( są tacy którzy twierdzą że ten rabin nie ukończył jesziwy ), wiadomo tylko że w 1553 roku w wieku 28 lat objął urząd najwyższego rabina w Mikulovie, na Morawach. W 1573 roku zamieszkuje w żydowskim mieście w Pradze ale długo na miejscu nie usiedzi.
Już w 1584 przenosi się do Poznania ( inna wersja wraca na Morawy ) i ponownie zjawia się w Pradze w 1588 roku. W 1592 roku wyjeżdża tym razem na pewno do Poznania ( zostaje w tym mieście naczelnym rabinem ) i dopiero na kilka lat przed swoją śmiercią w 1609 roku znajduje się z powrotem w Pradze. Zdaje się że tak powszechnie kojarzony z Pragą rabbi Löw był nie całkiem praski. No cóż, poznaniacy zostali wyślizgani z legendy rabbiego, łażąc turystycznie po poznańskim rynku nikt się nie zastanawia gdzie była dzielnica żydowska i co i gdzie pozostawił po sobie legendarny rabbi. Nawet nie wiem czy w Poznaniu mają tzw. powszechną świadomość że rabbi Löw najprawdopodobniej przebywał w tym mieście tyle samo czasu co w Pradze - określenie rabiego w żydowskiej literaturze jako Maharal z Pragi jest takie trochę na wyrost. Na pewno poznaniacy nie zarabiają na legendzie rabbiego tak jak ma to miejsce w Pradze. W stolicy Czech rabbi Löw sprzedawany jest w sosie mistyczno - romantycznym - gadka z cesarzem Rudolfem ( o której tak naprawdę nic nie wiadomo ), alchemiczno - kabalistyczno - mistyczne poszukiwania, nieszczęsny Golem. Leciutki horror i urban legend. Tymczasem z tym stosunkiem do kabały u naszego rabina to nie do końca tak było jak to sobie ludzie wyobrażają, zdaje się że te wszystkie żydowskie mistycyzmy rodem z XII wiecznej Hiszpanii przylgnęły do rabina z racji kojarzenia go z wiedzą niedostępną zwykłym śmiertelnikom, tajemną. No tak, facet ponoć się przyjaźnił z Tycho Brahem, to tematy rozmów rabina i astronoma dla przeciętniaka z końca XVI wieku musiały być rzeczywiście tajemne i odlotowe. Czysta magia!
Niewątpliwie Jehuda ben Bezalel był jednym z największym szesnastowiecznych komentatorów Talmudu i tekstów Rasziego, bardzo dobrym nauczycielem uczącym nie wg. sztywnego programu nauki a dostosowującym się do indywidualnych możliwości i potrzeb uczniów. Uważa się go też za prekursora chasydyzmu ( choć tak do końca to nie wiem czy słusznie, bo samo przedkładanie Talmudu nad Halachę to trochę mało ). Ostatnim z wielkich rabinów pochowanych na praskim starym żydowskim cmentarzu jest pochodzący z Wormacji Dawid Oppenheim vel Oppenheimer ( nazwisko wywodzi się od małego niemieckiego miasteczka w którym kiedyś zamieszkiwała ta żydowska rodzina ). Był edukowany aż miło, w jego przypadku nie zachodziły żadne tam podejrzenia o nie ukończeniu jesziwy. Znany ze swych prac na temat orzecznictwa sądowego ( Halacha czyli religijne prawo i sądy rabinackie to była jego domena ). W 1702 rabbi Oppenhaim został wybrany naczelnym rabinem Pragi. Podobnie jak rabbi Löw i ten rabin sporo podróżował. Ze względów rodzinnych ciągnęło go do Hannoveru, ponadto w tym mieście posiadał ogromny księgozbiór, którego szczęśliwie nie przywiózł do Pragi ( szczęśliwie bo w 1714 spłonęło w Pradze sporo żydowskich ksiąg ). Z kabałą też raczej nie miał nic wspólnego, chyba że zaliczymy mu na poczet praktyk kabalistycznych przyjaźń z rabinem Naftali Kohenem, który został w 1711 roku oskarżony o spalenie Frankfurtu za pomocą kabalistycznych zaklęć. Rabbi Oppenheim zmarł w 1736 roku, w wieku 72 lat. Nie udało mu się dożyć kolejnego wypędzenia Żydów ( w 1744 roku Maria Teresa uznała że musi przeciwdziałać zakładaniu żydowskich manufaktur ) i powrotu w roku 17 48 ( "no dobra, już się gniewam" ).
W 1782 roku na mocy Edyktu o Tolerancji mury getta przestały ograniczać społeczność żydowską ( do 1848 roku trzeba jednak było żydowskim mieszkańcom Pragi czekać na pełnię praw politycznych i obywatelskich ). Cmentarz zamknięto w roku 1787. Głównym powodem było tzw. odkrycie higieny pochówku. W końcu XVIII wieku cmentarze wszystkich wyznań były "wyrzucane" z miast. Zważywszy na to że nie istniała wówczas jeszcze sieć wodociągów, liczba ludności rosła a wodę czerpano ze studni, takie "wyrzucanie" było jak najbardziej pożądane. Starý židovský hřbitov już w XIX wieku był "dawną pieśnią" . Romantyzm ubrał go w aurę niesamowitości, masy turystów nadały mu w XX wieku status praskiego must see. Dla mnie też był must see, podreptałam z kamyczkiem i kwitełe z wybazgroloną prośbą "Chcę jeszcze wrócić do Pragi" do grobu rabbiego Löw.
środa, 25 lutego 2015
piątek, 20 lutego 2015
Radości sekatorowania czyli rzecz o Kubie Przycinaczu.
Ostatnia, niepełna dekada lutego. Ciężko usiedzieć w domu, bo za oknem kosy pitulą, bo koty chcą posłuchać z bliska ptasich trelów i lepiej żeby ktoś pilnował publiczności na kosowych koncertach, bo pączki na niektórych drzewach i krzewach są jakieś podejrzanie duże i w ogóle to czuje się że zima chyba ma dosyć tego zalegania w Środkowej Europie i chętnie wróciłaby już tam gdzie wieczna zmarzlina. Co prawda trafiam na okrutne fotki w necie takie jak zlodowaciały wodospad Niagara, ale to w Hameryce a nie u nas. Rzeczywiście chyba jest jakaś prawidłowość w tym że jak na kontynencie północno - amerykańskim jest ostra i długa zima to w naszej części Europy jest dość lightowa, a w zachodniej części kontynentu bardziej deszczowa lub śnieżna niż zazwyczaj. No cóż, ostatnie dwie zimy przyszalały w Hameryce, nam odpuszczono. Do Polski przylatują już pierwsze bociany, spływają info o widzianych kluczach inszego wiosną przylatującego do nas ptactwa, lada moment obudzą się miśki i będą grandzić w Tatrach i Bieszczadach. Przedwiośnie znaczy gotowe do odpalenia! Sekator w dłoń i chodu do ogroda straszyć drzewka i krzaczki. Szykuje się też wielka akcja tyrawnikowa, nie ma zmiłuj. Naszemu "zielonemu kobiercowi" nieco odpuściłam w ubiegłych latach ( chodzi o pielęgnacje, jeśli biega o zmniejszenie areału trawska to raczej zdrowo docisnęłam ) i czas nadrobić zaniedbania.
Przede mną grabienie do upadłego, nacinanie darni, napowietrzanie gleby i tym podobne tyrawnikowe obsrywantes. Zrobię bo czuję że muszę ale wielkiej radochy mi to nie sprawi. Nie jestem z tych co to "przepiąknym Tyrawnikiem" się zachwycają, trawę uprawiam jakby mimochodem - w końcu koty i Dżizaas lubią od czasu do czasu zalegać na zielonym.
Znacznie bardziej interesujące jest dla mnie sekatorowanie, w cięciu jest coś niebezpiecznie wciągającego - zaczynam od lekkiego przycięcia a potem się rozkręcam i i nie wiadomo kiedy stoję nad krzaczydłem o rozmiarach lilipucich. Taka perwersja jakaś czy cóś się we mnie wyzwala. Przyuważyłam że Mamelon ma podobnie, jak już zacznie przycinanie to jedzie na ostro. Niektórym krzewom takie przycinanie służy, jednak przy innych lepiej chuć sekatorową trzymać na wodzy. Raz na parę lat robię solidne prześwietlanie drzew i krzewów, sprawa dość męcząca ale konieczna, niektóre strzygę corocznie, choćby dlatego że muszę ograniczać ich rozmiary. Pech chce że akurat tych, które muszę przycinać najczęściej wcale przycinać nie lubię. Głównie przez zakolcowane pędy i tzw. problemy logistyczne ( zgranie Dżizaasa albo Pana Andrzejka z drabiną i tzw. wolnym czasem )
Robota Kuby Przycinacza zajmie mi w tym roku sporo czasu bo w zeszłym sezonie wkradło się tzw. zapuszczenie. No i niestety są w ogrodzie krzewy, które należy przyciąć solidnie przed planowaną eksmisją. Wylatuje kolejna partia śnieguliczek i tawuł wierzbolistnych. Kiedyś tam lekkomyślnie zapuściłam i od paru lat sukcesywnie się pozbywam błędów "ogrodniczego dzieciństwa". Myślałam że uda mi się dokonać wywalenia krzewów w ciągu jednego sezonu ale się przeliczyłam, nauczona bolesnym ( pęcherze na rękach, kręgosłup rozklekotany, wszystko boli ) doświadczeniem bardzo uważnie czytam info na temat krzewów, które zamierzam posadzić w Alcatrazie. Krzewy mocno "chodzące"odpadają w przedbiegach - nigdy więcej walki z niekontrolowaną dżunglą. Mam też w planach tegorocznego przycinania bardzo mocne prześwietlenie berberysów rosnących w okolicy skarpki telekomunikacyjnej. Przycinanie zimozielonych berberysów to rozkosz dla masochisty. Chcąc uniknąć pokłucia wkładam na się w celach ochronnych rękawice spawacza i stary skórzany płaszcz zwany gestapo - najczęściej i tak berberysy wygrywają i jeszcze długo po przycinaniu tych krzewów wyciągam z ciała ich kolce. Berberysy zimozielone mają znacznie twardsze i "bardziej podstępne" ukolczenie niż berberysy o liściach opadających jesienią. Co nie oznacza bynajmniej że berberys Thunberga jest łagodnopędowy i miękki jak baranek.
Osobną sprawą jest przycinanie róż. O tej porze roku przycinam angielki, floribundy i mieszańce herbatnie. Starych róż i dzikunów nie ruszam, prawie wszystkie kwitną na starszych pędach, więc wszelkie korekty, prześwietlania i wycinania uskuteczniam zaraz po ich kwitnieniu. W tym roku angielki zamierzam przyciąć nieco wyżej niż w latach poprzednich. Ma to związek z nasadzeniami z lilii orienpet w okolicach różanych. Z roku na rok lilie są coraz wyższe i towarzystwo róż musi być też w odpowiednim dla lilii rozmiarze. Wszystko wskazuje na to że w tym roku za oknami będę miała wysokie różane krzewy i jeszcze wyższe lilie. Okna wyłażą szczęśliwie na południe i zachód, więc jest szansa że w mieszkaniu będzie jasno. Zobaczę jak to się sprawdzi, jeżeli taki układ nasadzeń będzie mi przeszkadzał, w przyszłym roku sekatorowanie będzie bezlitosne.
Przede mną grabienie do upadłego, nacinanie darni, napowietrzanie gleby i tym podobne tyrawnikowe obsrywantes. Zrobię bo czuję że muszę ale wielkiej radochy mi to nie sprawi. Nie jestem z tych co to "przepiąknym Tyrawnikiem" się zachwycają, trawę uprawiam jakby mimochodem - w końcu koty i Dżizaas lubią od czasu do czasu zalegać na zielonym.
Znacznie bardziej interesujące jest dla mnie sekatorowanie, w cięciu jest coś niebezpiecznie wciągającego - zaczynam od lekkiego przycięcia a potem się rozkręcam i i nie wiadomo kiedy stoję nad krzaczydłem o rozmiarach lilipucich. Taka perwersja jakaś czy cóś się we mnie wyzwala. Przyuważyłam że Mamelon ma podobnie, jak już zacznie przycinanie to jedzie na ostro. Niektórym krzewom takie przycinanie służy, jednak przy innych lepiej chuć sekatorową trzymać na wodzy. Raz na parę lat robię solidne prześwietlanie drzew i krzewów, sprawa dość męcząca ale konieczna, niektóre strzygę corocznie, choćby dlatego że muszę ograniczać ich rozmiary. Pech chce że akurat tych, które muszę przycinać najczęściej wcale przycinać nie lubię. Głównie przez zakolcowane pędy i tzw. problemy logistyczne ( zgranie Dżizaasa albo Pana Andrzejka z drabiną i tzw. wolnym czasem )
Robota Kuby Przycinacza zajmie mi w tym roku sporo czasu bo w zeszłym sezonie wkradło się tzw. zapuszczenie. No i niestety są w ogrodzie krzewy, które należy przyciąć solidnie przed planowaną eksmisją. Wylatuje kolejna partia śnieguliczek i tawuł wierzbolistnych. Kiedyś tam lekkomyślnie zapuściłam i od paru lat sukcesywnie się pozbywam błędów "ogrodniczego dzieciństwa". Myślałam że uda mi się dokonać wywalenia krzewów w ciągu jednego sezonu ale się przeliczyłam, nauczona bolesnym ( pęcherze na rękach, kręgosłup rozklekotany, wszystko boli ) doświadczeniem bardzo uważnie czytam info na temat krzewów, które zamierzam posadzić w Alcatrazie. Krzewy mocno "chodzące"odpadają w przedbiegach - nigdy więcej walki z niekontrolowaną dżunglą. Mam też w planach tegorocznego przycinania bardzo mocne prześwietlenie berberysów rosnących w okolicy skarpki telekomunikacyjnej. Przycinanie zimozielonych berberysów to rozkosz dla masochisty. Chcąc uniknąć pokłucia wkładam na się w celach ochronnych rękawice spawacza i stary skórzany płaszcz zwany gestapo - najczęściej i tak berberysy wygrywają i jeszcze długo po przycinaniu tych krzewów wyciągam z ciała ich kolce. Berberysy zimozielone mają znacznie twardsze i "bardziej podstępne" ukolczenie niż berberysy o liściach opadających jesienią. Co nie oznacza bynajmniej że berberys Thunberga jest łagodnopędowy i miękki jak baranek.
Osobną sprawą jest przycinanie róż. O tej porze roku przycinam angielki, floribundy i mieszańce herbatnie. Starych róż i dzikunów nie ruszam, prawie wszystkie kwitną na starszych pędach, więc wszelkie korekty, prześwietlania i wycinania uskuteczniam zaraz po ich kwitnieniu. W tym roku angielki zamierzam przyciąć nieco wyżej niż w latach poprzednich. Ma to związek z nasadzeniami z lilii orienpet w okolicach różanych. Z roku na rok lilie są coraz wyższe i towarzystwo róż musi być też w odpowiednim dla lilii rozmiarze. Wszystko wskazuje na to że w tym roku za oknami będę miała wysokie różane krzewy i jeszcze wyższe lilie. Okna wyłażą szczęśliwie na południe i zachód, więc jest szansa że w mieszkaniu będzie jasno. Zobaczę jak to się sprawdzi, jeżeli taki układ nasadzeń będzie mi przeszkadzał, w przyszłym roku sekatorowanie będzie bezlitosne.
czwartek, 19 lutego 2015
Zawilec gajowy - ucywilizowany naturszczyk
Skromny leśny kwiatek, który w naszych ogrodach zaczyna robić całkiem sporą karierę. Do niedawna kojarzony niemal wyłącznie z podszyciem lasu, cichutko i nieco podstępnie ( jak to na roślinę rozrastającą się rozłogami przystało ) wdarł się na ogrodowe salony. Za jego ogrodową ekspansję odpowiada nasze pragnienie posiadania i uprawiania bardziej naturalnych ogrodów. Ten maluch pasuje do paprotnych klimatów, namiastki roślinności dzikich lasów , którą z wielkim zacięciem staramy się odtworzyć w ogrodowych nasadzeniach. Cieniste ogrody z leśnym klimatem przeżywają właśnie swoje wielkie pięć minut a zawilce są bardzo pożądanymi lokatorami takich ogrodów. Zawilec gajowy Anemone nemorosa to rodzima bylina, twarda jak serduszko Wandy co to nie chciała Niemca. Raz wprowadzony do ogrodu, o ile tylko nie trafi na rzadkiej klasy kwaśne bagno czy piaszczyste, okrutnie suche żwirowisko, poradzi sobie bez problemu na zwyczajnej ogrodowej glebie. Najlepiej rośnie na przepuszczalnych, świeżych i dość żyznych glebach o odczynie obojętnym lub najwyżej lekko kwaśnym.W warunkach uprawy ogrodowej trzeba pamiętać o jednym - w przeciwieństwie do swojego krewniaka zawilca leśnego Anemone silvestris, zawilec gajowy jest geofitem. Kłączka rośliny produkują liście i kwiaty rosnące tylko przez trzy - cztery miesiące w roku, a potem Pamelo żegnaj, zapadają w sen aż do następnej wiosny.
W związku ze związkiem pod koniec maja tam gdzie wczesno - wiosenną porą rosną zawilce, mamy już tylko łysiny. Najlepszym rozwiązaniem ogrodowym jest to podpatrzone w naturze - zawilec gajowy to idealna roślina pod duże drzewa liściaste, na takim poddrzewnym stanowisku będzie efektowny i zarazem najłatwiejszy "w prowadzeniu". O ile tylko nie będziemy zbyt porządniccy i nie usuniemy opadłych jesienią liści, zawilec nie będzie niczego więcej od nas potrzebował ( szybko tworząca się próchnica sprzyja zawilcowej wegetacji ). Zawilec ponoć rozmnaża się głównie przez przyrost kłączy, jak trafi na odpowiednie warunki może nie pójdzie jak burza, ale po pewnym czasie utworzy całkiem sporą kępę. Gatunek jest bardzo zmienny bo o ile generatywnie rozmnażane rośliny są genetycznie "tożsame", o tyle zawilce wyrosłe z nasion nieraz bardzo mocno się różnią od mamusiek i tatuśków.
Ta zmienność spowodowała sporo zamieszania wśród botaników, spory o to który zawilec jest odrębnym gatunkiem, podgatunkiem, taksonem siostrzanym itp. trwają sobie w najlepsze. Nic pewnego dla poszukiwaczy poprawności botanicznej, wszystko płynne i tak naprawdę jeszcze nieokreślone. Taka roślina taksonomicznie niepewna z tego naszego zawilca gajowego. Dla zwyczajnie ogrodujących wsio ryba, grunt że kfioty urodne i pełne wdzięku. Ogrodowe odmiany nie przysparzają "botanicznie - poprawnego" bólu głowy ot tam takie zwyczajne mało zagadkowe kultywary. Nie są jakimiś specjalnie trudnymi do nabycia rarytetami, ceny raczej też nie z tych zaporowych ( oczywiście z wyjątkiem najnowszych najnajów ) i odmianowe zawilce od pewnego czasu szturmują nasze ogrody.
Ja też nie oparłam się urokowi zawilcowych płatków, w Alcatrazie rośnie sobie w najlepsze "zawilec gajowy w odmianach". Tylko trzy z nich kupiłam, reszta to dary Wiesi, Doroty i Marka - forumowych z Tabazy. Jak to czasem się zdarza to akurat te zakupowe zawilce okazały się "pomylone" - tzw. zgodność odmianowa to o kant nie napiszę czego potłuc. Domniemana odmiana 'Robinsoniana' okazała się odmianą 'Allenii', a 'Vestal' odmianą 'Aba Plena', a odmiana 'Green Finger' zdechła z nieznanych mi powodów zanim zdążyła porządnie zakwitnąć. Rośliny od forumowych znajomków to zażyte byki, które rozrastają się jak marzenie i są dokładnie tym czym miały być. Na dzień dzisiejszy Alcatraz hołubi gatunek i odmiany 'Allenii', 'Alba Plena', 'Gigantea Rubra', 'Vestal', 'Grenn Fingers', 'Virescens', 'Blue Eyes', 'Blue Bonnet' ( ta odmiana rozrasta się dość wolno i późno zakwita ), 'Rosea'. Z kwitnieniem tych odmianowych zawilców było różnie - niektóre z nich musiały trochę posiedzieć w gruncie żeby pokazać kwiaty, inne zakwitały bezproblemowo. Podobno na kwitnienie zawilców negatywny wpływ ma nadmierna wilgoć jesienią i zimą, a także wiosną zbyt wilgotne powietrze nie sprzyja tworzeniu się kwiatów. Pamiętam że po dłuuuuugiej zimie w 2013 roku tylko gatunek i trzy odmiany zakwitły, więc może rzeczywiście jest coś na rzeczy.
W związku ze związkiem pod koniec maja tam gdzie wczesno - wiosenną porą rosną zawilce, mamy już tylko łysiny. Najlepszym rozwiązaniem ogrodowym jest to podpatrzone w naturze - zawilec gajowy to idealna roślina pod duże drzewa liściaste, na takim poddrzewnym stanowisku będzie efektowny i zarazem najłatwiejszy "w prowadzeniu". O ile tylko nie będziemy zbyt porządniccy i nie usuniemy opadłych jesienią liści, zawilec nie będzie niczego więcej od nas potrzebował ( szybko tworząca się próchnica sprzyja zawilcowej wegetacji ). Zawilec ponoć rozmnaża się głównie przez przyrost kłączy, jak trafi na odpowiednie warunki może nie pójdzie jak burza, ale po pewnym czasie utworzy całkiem sporą kępę. Gatunek jest bardzo zmienny bo o ile generatywnie rozmnażane rośliny są genetycznie "tożsame", o tyle zawilce wyrosłe z nasion nieraz bardzo mocno się różnią od mamusiek i tatuśków.
Ta zmienność spowodowała sporo zamieszania wśród botaników, spory o to który zawilec jest odrębnym gatunkiem, podgatunkiem, taksonem siostrzanym itp. trwają sobie w najlepsze. Nic pewnego dla poszukiwaczy poprawności botanicznej, wszystko płynne i tak naprawdę jeszcze nieokreślone. Taka roślina taksonomicznie niepewna z tego naszego zawilca gajowego. Dla zwyczajnie ogrodujących wsio ryba, grunt że kfioty urodne i pełne wdzięku. Ogrodowe odmiany nie przysparzają "botanicznie - poprawnego" bólu głowy ot tam takie zwyczajne mało zagadkowe kultywary. Nie są jakimiś specjalnie trudnymi do nabycia rarytetami, ceny raczej też nie z tych zaporowych ( oczywiście z wyjątkiem najnowszych najnajów ) i odmianowe zawilce od pewnego czasu szturmują nasze ogrody.
Ja też nie oparłam się urokowi zawilcowych płatków, w Alcatrazie rośnie sobie w najlepsze "zawilec gajowy w odmianach". Tylko trzy z nich kupiłam, reszta to dary Wiesi, Doroty i Marka - forumowych z Tabazy. Jak to czasem się zdarza to akurat te zakupowe zawilce okazały się "pomylone" - tzw. zgodność odmianowa to o kant nie napiszę czego potłuc. Domniemana odmiana 'Robinsoniana' okazała się odmianą 'Allenii', a 'Vestal' odmianą 'Aba Plena', a odmiana 'Green Finger' zdechła z nieznanych mi powodów zanim zdążyła porządnie zakwitnąć. Rośliny od forumowych znajomków to zażyte byki, które rozrastają się jak marzenie i są dokładnie tym czym miały być. Na dzień dzisiejszy Alcatraz hołubi gatunek i odmiany 'Allenii', 'Alba Plena', 'Gigantea Rubra', 'Vestal', 'Grenn Fingers', 'Virescens', 'Blue Eyes', 'Blue Bonnet' ( ta odmiana rozrasta się dość wolno i późno zakwita ), 'Rosea'. Z kwitnieniem tych odmianowych zawilców było różnie - niektóre z nich musiały trochę posiedzieć w gruncie żeby pokazać kwiaty, inne zakwitały bezproblemowo. Podobno na kwitnienie zawilców negatywny wpływ ma nadmierna wilgoć jesienią i zimą, a także wiosną zbyt wilgotne powietrze nie sprzyja tworzeniu się kwiatów. Pamiętam że po dłuuuuugiej zimie w 2013 roku tylko gatunek i trzy odmiany zakwitły, więc może rzeczywiście jest coś na rzeczy.
poniedziałek, 16 lutego 2015
Najważniejsze ze wszystkich świąt
No i nadchodzi to najważniejsze ze wszystkich świąt - Dzień Kota! Nie wiem czy kocyndry wiedzą że jutro jest ich święto ale zachowują się jakby wiedziały, i co gorsza były święcie przekonane że tak, to jest najważniejsze święto roku! Ważniejszego nie ma! Kotowskie ostatnio miały prawo się czuć z lekka zaniedbane, zostawione samopas i w ogóle, dlatego będziemy świętować na całego w ramach wynagradzania zaniedbań.
Oczywiście każdy kociamber ma inną wizję tego jak te obchody powiny wyglądać ( od zalegiwania kaloryferowego, do dzikich zabaw moją ciężko wykradzioną srebrną bizuterią ) ale w jednym punkcie oczekiwania są zbieżne - żarcie ma być super i pięć razy dziennie podawane ( co najmniej ). Nie ma lekko , nadszedł czas na surową wołowinę i indyczą watróbkę ( dla preferujących ). Mile widziana śmietana zebrana z prawdziwego nieodciąganego krowiego mleka. Potem może odbyć się przegląd naszych talerzy a nuż widelec coś się na nich w sam raz na koci ząb trafi. Brakuje tylko spełnienia życzeń kawiorowych i szampana na popitkę. Przy posiłkach mile widziane tło z ptasich świergotów ( puścić nam kosa i te...no jak im tam "Odgłosy lasu" ), po posiłkach smyranie poduszeczek łapkowych, dyskretny masażyk wystawionych bęcoli, a potem drapanie za uszkami ( bez żadnego kretyńskiego sprawdzania wnętrza tych uszek pod kątem świerzbowca ). Znaczy planowany jest dzień pełen zajęć bo obsługa pięciu kotów bywa czasem czasochłonna.
Po święcie wrócimy do realu - przegląd techniczny kotostwa , czas odrobaczania, codzienna godzina wychowawcza. Czuję że Lalek wymaga przeleczenia uszek, Sztaflik dostanie nowy wzmacniacz dla oczek, Okularia vel Pumel kwalifikuje się do odchudzania, Felicjan ze Szpagetką powinni wylądować u kociego psychiatry ( Felek ma wrodzone kuku na muniu, Szpagetka jest zwichrowana przez opiekę po zeszłorocznym wypadku ). Po święcie może uda mi się z lekka odetchnąć. Planuję coś na kształt Dnia Tabazelli - posiłki do wyra, drapanie pod stópkami, mile sącząca się do ucha muzyczka.
Czy te urocze gryplany mają szansę na spełnienie - no, raczej cienko z tym będzie. O ile Dzień Kota cieszy się w naszym domu wielką estymą o tyle ustanowienie Dnia Tabazelli mogłoby się spotkać z całkowitym brakiem zrozumienia ( szczególnie ze strony kotów ). A szkoda, bo chętnie bym pogrymasiła, sypała skry z oczu i futra, a nawet podostrzyła pazury ( może nie na meblach, mam na myśli obiekty ciekawsze i bardziej nadające się do ostrzenia pazurów ). Nic to, nie wszyscy mogą być gwiazdami i obchodzić super święta ustanowione przez miłośników . Poczekam sobie na zwyczajne urodziny.
Oczywiście każdy kociamber ma inną wizję tego jak te obchody powiny wyglądać ( od zalegiwania kaloryferowego, do dzikich zabaw moją ciężko wykradzioną srebrną bizuterią ) ale w jednym punkcie oczekiwania są zbieżne - żarcie ma być super i pięć razy dziennie podawane ( co najmniej ). Nie ma lekko , nadszedł czas na surową wołowinę i indyczą watróbkę ( dla preferujących ). Mile widziana śmietana zebrana z prawdziwego nieodciąganego krowiego mleka. Potem może odbyć się przegląd naszych talerzy a nuż widelec coś się na nich w sam raz na koci ząb trafi. Brakuje tylko spełnienia życzeń kawiorowych i szampana na popitkę. Przy posiłkach mile widziane tło z ptasich świergotów ( puścić nam kosa i te...no jak im tam "Odgłosy lasu" ), po posiłkach smyranie poduszeczek łapkowych, dyskretny masażyk wystawionych bęcoli, a potem drapanie za uszkami ( bez żadnego kretyńskiego sprawdzania wnętrza tych uszek pod kątem świerzbowca ). Znaczy planowany jest dzień pełen zajęć bo obsługa pięciu kotów bywa czasem czasochłonna.
Po święcie wrócimy do realu - przegląd techniczny kotostwa , czas odrobaczania, codzienna godzina wychowawcza. Czuję że Lalek wymaga przeleczenia uszek, Sztaflik dostanie nowy wzmacniacz dla oczek, Okularia vel Pumel kwalifikuje się do odchudzania, Felicjan ze Szpagetką powinni wylądować u kociego psychiatry ( Felek ma wrodzone kuku na muniu, Szpagetka jest zwichrowana przez opiekę po zeszłorocznym wypadku ). Po święcie może uda mi się z lekka odetchnąć. Planuję coś na kształt Dnia Tabazelli - posiłki do wyra, drapanie pod stópkami, mile sącząca się do ucha muzyczka.
Czy te urocze gryplany mają szansę na spełnienie - no, raczej cienko z tym będzie. O ile Dzień Kota cieszy się w naszym domu wielką estymą o tyle ustanowienie Dnia Tabazelli mogłoby się spotkać z całkowitym brakiem zrozumienia ( szczególnie ze strony kotów ). A szkoda, bo chętnie bym pogrymasiła, sypała skry z oczu i futra, a nawet podostrzyła pazury ( może nie na meblach, mam na myśli obiekty ciekawsze i bardziej nadające się do ostrzenia pazurów ). Nic to, nie wszyscy mogą być gwiazdami i obchodzić super święta ustanowione przez miłośników . Poczekam sobie na zwyczajne urodziny.
sobota, 7 lutego 2015
Szwejkoland - badania terenowe.
Stosunki pszońsko - pepickie są blisko - sąsiedzkie, znaczy starannie pielęgnujemy stereotypy, zarówno te dobre jak i te złe. Wrzucani przez tzw. Zachód do jednego słowiańsko - środkowoeuropejskiego wora pultamy się że różnimy się baaaardzo ale to baraaaadzo. Wiadomo że dla przeciętnego Pszonka język czeski to jest czysta radość ( Pepiki mają dokładnie tak samo z językiem polskim ), tzw. mentalność pepicka to zgermanizowane ( znaczy niby gorsze ) resztki "słowiańskiej duszy", powszechny w Czechach ateizm to zgroza dla prawego polskiego katolika, a w ogóle to oni dali dupy Hitlerowi i kombinowali przy odrodzeniu Polski w 1918 ( no, nieco później ) żeby nam uszczknąć terytorium. Dla przeciętnego Pepika stereotyp Pszonków to wiecznie nawaleni wariaci szukający okazji żeby bohatersko polec i wejść do katolickiego nieba, megalomani do nieprzytomności, a w ogóle to pamiętamy numer z Zaolziem w 1938 i 1968.
Oczywiście i Pepiki i Pszonki czytają literaturę kraju sąsiadów i uważają ją za bezsprzecznie jedną z najlepszych na świecie, chleją sąsiedzkie piwo i żłopią sąsiedzką wódkę i mają bardzo podobne zdanie na temat Wielkiego Słowiańskiego Brata ze wschodu ( Pszonki są bardziej ekspresyjne w jego wyrażaniu, Pepiki jak zawsze stoicko stonowane ). Znaczy stosunki pepicko - pszońskie są w zasadzie normalne, widać jednak nie różnimy się aż tak bardzo jak to nam się powszechnie wydaje. Pewnie z tego "Zachodu" lepiej to widać bo mają tzw. perspektywę.
Nasza wyprawa do Szwejkolandu była wyprawą odkrywczą, sprawdzałyśmy ile tego pszońskiego wyobrażenia pepickpości jest w Pepikach. Nie wiem czy byłyśmy bardzo obiektywnymi badaczkami, w końcu Pszonki z nas, he, he. Badanie rozpoczęłyśmy natychmiast po przyjeździe, z czystej fizjologii że się tak wypiszę. Wysiadłyśmy z rydwanu nie na samym dworcu Florenz a tuż przed nim, w godzinach jutrzenkowo - porannych i gnane potrzebą pęcherza popędziłyśmy do stacji metra w celu uświetnienia sobą tamtejszych toalet. Zonk, głupota pszońska - w metrze sika się w godzinach 6 - 18 ( choć pociągi kursują do 22, a stacje nie są zamykane na noc ). Zgodnie doszłyśmy do wniosku że nie znamy się na metrzanych kiblach bo my z miasta w którym metra nie ma i cwałem udałyśmy się w kierunku budynku dworca. Nie dobiegłyśmy do celu ( u celu to by już było po ptokach ) bo szczęśliwie przed nami wyrosło bistro czynne 24 godziny na dobę. W lokalu kibel był a na drzwiach do niego wisiało info że kluczyk do przybytku dzierżony jest przez obsługę lokalu. Ostatkiem ostaków sił ( nogi złączone - poznaj siłę swoich zwieraczy ) dowlokłam się do baru i w moim pidgin english wyłuszczyłam prośbę o kluczyk szczuplejszej wersji Szwejka ( a właściwie aktora grającego tę postać ). Kluczyk został mi użyczony a szwejkowy paluch wskazał tablicę z propozycjami żarełka i napitków - jasne, nie ma lania bez zamawiania! Mamelon jako słabiej zwierająca rzuciła się na kluczyk a ja rozpoczęłam zamawianie.
Byłam przerażona moim angielskim bo barman miał widoczną trudność ze zrozumieniem zdanka "Two espresso, please", ale w miarę upływu czasu doszło do mnie że mój kiepski angielski to nie jest dla niego problem najwyższej wagi. Problemem głównym była nieznośna lekkość bytu, stan nieważkości spowodowany nadużyciem substancji wzbogacających nasz żywot w kolory. Sądząc po tzw. chuchu substancją nie było piweńko tylko używka wyższej klasy. Nie pochodzę z kraju abstynentów i natychmiast poczułam się swojsko w tej jednej z najbardziej obleganych przez turystów europejskich stolic. Facet za barem walczył z prawem ciążenia jak bohaterski Jan Żiżka i .......usiłował dotrzeć do barowego ekspresu. Mój pęcherz przestał dawać mi sygnały, zamarł a ja wraz z nim kiedy obserwowałam straszliwą walkę chudego Szwejka o każde parę centymetrów przestrzeni, która dzieliła go od ekspresu a potem walkę z rzeczywistością reprezentowaną przez barowe statki ( tylko jedna filiżanka przywitała się z glebą ), ciurkający ekspres, złośliwie umykające szwejkowym dłoniom torebeczki z polskim cukrem "Diamant". Potem trzeba było przenieść filiżanki z espresso do barowej lady, bałam się że będzie to Biała Góra, klęska nad klęskami ale chudy Szwejk wpadł na pomysł wolnego cofania się od ekspresu a potem wykonania nagłego obrotu z trzepnięciem kawą tuż przed klientem. Obrót był sprawą niebezpieczną jak potrójny Axel z potrójną kombinacją innych skoków , na szczęście nie doszło do przyglebienia zawodnika. Potem było płacenie i pan "za pultem" niemal przy tym odleciał. Dodać należy że cały czas odchudzony Szwejk z olbrzymim wysiłkiem zdobywał się na uprzejmości w prawdopodobnym angielskim ( acz zdarzały się niemieckie zwroty ). Mamelon wracając z kibelka zastał mnie "wrytą", z wyrazem wielkiego podziwu na gębie. Z trudem wróciłam do realu i spraw pęcherzowych. Kibel okazał się być czystym a kawa najlepszą kawą jaką piłam w Szwejkolandzie. Po takim wstępie wiedziałam że wizyta w Czechach będzie: miła memu sercu jak portrety Najjaśniejszego Prohazki ( cysorz w starszym wieku portretowany jest kwintesencją dobrotliwości ) zabawna i "otwierająca oczy" jak proza Hrabala, pełna tajemnic jak czeski film ( nikt nic nie wie ).
Rzeczywiście Szwejkoland mnie nie zawiódł, kontynuowałyśmy badanie pepickości i nie da się ukryć że surrealistyczne poczucie humoru Pepików w sprawach kiblowych, zadziwiające Mamelona i mnie przez cały pobyt, miało wielkie znaczenie w kształtowaniu naszego obrazu sąsiadów. Mamelon szybko załapała że najważniejszą rzeczą przy zwiedzaniu miasta jest poznanie sieci "usług toaletowych". Szczególnie w porach kiedy nie ma co liczyć na metrzane przybytki, znajomość "mapy kibelkowej" ma dla człowieka duże znaczenie. Wg. Mamelona dziwne odtoaletowienie tak obleganego przez turystów miasta nie ma nic wspólnego z lekkim odjazdem i nonszalancją naszych sąsiadów. Mamelon doszła do wniosku że w mieście gdzie przy ulicznych koszach są pojemniczki z torbami na psie wydaliny ( oczywiście z odpowiednim info że ta torebka nie służy do niczego więcej ), gdzie śmieciary w pewnych punktach są obecne parę razy dziennie - nie ma mowy o lekceważeniu higieny ( wiadomo czeskie piwo i co potem ). Działania Pepików świadczą o tym że mimo pewnego luzactwa w sposobie bycia ( kelnerzy czule poklepywali mnie po plecach ), twardo stąpają po ziemi i bardzo poważnie myślą o biznesie turystycznym.
Jak wiadomo w knajpie kibelek musi być - wchodzimy i zamawiamy czeskie piwo bo transakcja na ogół jest wiązana, kibelkowo - piwna. Po pewnym czasie czujemy że piwo jest naprawdę substancją moczopędną i szukamy następnej knajpki. No i da capo al fine. Na nocne leże wracamy lekko wstawieni i mamy solidnie przepłukane nerki. Pepiki liczą kasę, he, he. Tabliczka na loretańskim wucecie na Hradczanach ( czynne w godzinach 8 - 18 ) tylko utwierdziła Mamelona w słuszności mamelonowej dedukcji. Nasz pobyt w Pradze okazał się dla nas całkiem niezłym obozem treningowym - pracowałyśmy nad siłą zwieraczy. Doszłyśmy do wypicia dużego koźlaka na Hradczanach i doniesienia go w sobie aż za stację metra Striżkov.
W niedługim czasie ponownie wybieramy się do Pragi, Mamelon upiera się żeby wizytę zacząć od espresso w wiadomym bistro. Duch dzielnego wojaka Szwejka, postaci dobrodusznie odlecianej a jednak radzącej sobie z życiem w twardym realu unosił się w tym lokalu w postaci wyjątkowo uroczej ektoplazmy. Wzięło nawet Mamelona, która zazwyczaj w sprawach wucetowych jest hym...tego....pryncypialna. Kto wie może na zapleczu owego bistro, tak jak w gospodzie u Palivca stoi gdzieś dyskretnie schowany portret Najjaśniejszego Pana solidnie upstrzony przez muchy. Nasze badanie stereotypowego postrzegania sąsiadów zakończyłyśmy konkluzją - Pepiki są po prostu pepicke, jedyne w swoim rodzaju. No zupełnie tak jak my Pszonki, he, he.
Oczywiście i Pepiki i Pszonki czytają literaturę kraju sąsiadów i uważają ją za bezsprzecznie jedną z najlepszych na świecie, chleją sąsiedzkie piwo i żłopią sąsiedzką wódkę i mają bardzo podobne zdanie na temat Wielkiego Słowiańskiego Brata ze wschodu ( Pszonki są bardziej ekspresyjne w jego wyrażaniu, Pepiki jak zawsze stoicko stonowane ). Znaczy stosunki pepicko - pszońskie są w zasadzie normalne, widać jednak nie różnimy się aż tak bardzo jak to nam się powszechnie wydaje. Pewnie z tego "Zachodu" lepiej to widać bo mają tzw. perspektywę.
Nasza wyprawa do Szwejkolandu była wyprawą odkrywczą, sprawdzałyśmy ile tego pszońskiego wyobrażenia pepickpości jest w Pepikach. Nie wiem czy byłyśmy bardzo obiektywnymi badaczkami, w końcu Pszonki z nas, he, he. Badanie rozpoczęłyśmy natychmiast po przyjeździe, z czystej fizjologii że się tak wypiszę. Wysiadłyśmy z rydwanu nie na samym dworcu Florenz a tuż przed nim, w godzinach jutrzenkowo - porannych i gnane potrzebą pęcherza popędziłyśmy do stacji metra w celu uświetnienia sobą tamtejszych toalet. Zonk, głupota pszońska - w metrze sika się w godzinach 6 - 18 ( choć pociągi kursują do 22, a stacje nie są zamykane na noc ). Zgodnie doszłyśmy do wniosku że nie znamy się na metrzanych kiblach bo my z miasta w którym metra nie ma i cwałem udałyśmy się w kierunku budynku dworca. Nie dobiegłyśmy do celu ( u celu to by już było po ptokach ) bo szczęśliwie przed nami wyrosło bistro czynne 24 godziny na dobę. W lokalu kibel był a na drzwiach do niego wisiało info że kluczyk do przybytku dzierżony jest przez obsługę lokalu. Ostatkiem ostaków sił ( nogi złączone - poznaj siłę swoich zwieraczy ) dowlokłam się do baru i w moim pidgin english wyłuszczyłam prośbę o kluczyk szczuplejszej wersji Szwejka ( a właściwie aktora grającego tę postać ). Kluczyk został mi użyczony a szwejkowy paluch wskazał tablicę z propozycjami żarełka i napitków - jasne, nie ma lania bez zamawiania! Mamelon jako słabiej zwierająca rzuciła się na kluczyk a ja rozpoczęłam zamawianie.
Byłam przerażona moim angielskim bo barman miał widoczną trudność ze zrozumieniem zdanka "Two espresso, please", ale w miarę upływu czasu doszło do mnie że mój kiepski angielski to nie jest dla niego problem najwyższej wagi. Problemem głównym była nieznośna lekkość bytu, stan nieważkości spowodowany nadużyciem substancji wzbogacających nasz żywot w kolory. Sądząc po tzw. chuchu substancją nie było piweńko tylko używka wyższej klasy. Nie pochodzę z kraju abstynentów i natychmiast poczułam się swojsko w tej jednej z najbardziej obleganych przez turystów europejskich stolic. Facet za barem walczył z prawem ciążenia jak bohaterski Jan Żiżka i .......usiłował dotrzeć do barowego ekspresu. Mój pęcherz przestał dawać mi sygnały, zamarł a ja wraz z nim kiedy obserwowałam straszliwą walkę chudego Szwejka o każde parę centymetrów przestrzeni, która dzieliła go od ekspresu a potem walkę z rzeczywistością reprezentowaną przez barowe statki ( tylko jedna filiżanka przywitała się z glebą ), ciurkający ekspres, złośliwie umykające szwejkowym dłoniom torebeczki z polskim cukrem "Diamant". Potem trzeba było przenieść filiżanki z espresso do barowej lady, bałam się że będzie to Biała Góra, klęska nad klęskami ale chudy Szwejk wpadł na pomysł wolnego cofania się od ekspresu a potem wykonania nagłego obrotu z trzepnięciem kawą tuż przed klientem. Obrót był sprawą niebezpieczną jak potrójny Axel z potrójną kombinacją innych skoków , na szczęście nie doszło do przyglebienia zawodnika. Potem było płacenie i pan "za pultem" niemal przy tym odleciał. Dodać należy że cały czas odchudzony Szwejk z olbrzymim wysiłkiem zdobywał się na uprzejmości w prawdopodobnym angielskim ( acz zdarzały się niemieckie zwroty ). Mamelon wracając z kibelka zastał mnie "wrytą", z wyrazem wielkiego podziwu na gębie. Z trudem wróciłam do realu i spraw pęcherzowych. Kibel okazał się być czystym a kawa najlepszą kawą jaką piłam w Szwejkolandzie. Po takim wstępie wiedziałam że wizyta w Czechach będzie: miła memu sercu jak portrety Najjaśniejszego Prohazki ( cysorz w starszym wieku portretowany jest kwintesencją dobrotliwości ) zabawna i "otwierająca oczy" jak proza Hrabala, pełna tajemnic jak czeski film ( nikt nic nie wie ).
Rzeczywiście Szwejkoland mnie nie zawiódł, kontynuowałyśmy badanie pepickości i nie da się ukryć że surrealistyczne poczucie humoru Pepików w sprawach kiblowych, zadziwiające Mamelona i mnie przez cały pobyt, miało wielkie znaczenie w kształtowaniu naszego obrazu sąsiadów. Mamelon szybko załapała że najważniejszą rzeczą przy zwiedzaniu miasta jest poznanie sieci "usług toaletowych". Szczególnie w porach kiedy nie ma co liczyć na metrzane przybytki, znajomość "mapy kibelkowej" ma dla człowieka duże znaczenie. Wg. Mamelona dziwne odtoaletowienie tak obleganego przez turystów miasta nie ma nic wspólnego z lekkim odjazdem i nonszalancją naszych sąsiadów. Mamelon doszła do wniosku że w mieście gdzie przy ulicznych koszach są pojemniczki z torbami na psie wydaliny ( oczywiście z odpowiednim info że ta torebka nie służy do niczego więcej ), gdzie śmieciary w pewnych punktach są obecne parę razy dziennie - nie ma mowy o lekceważeniu higieny ( wiadomo czeskie piwo i co potem ). Działania Pepików świadczą o tym że mimo pewnego luzactwa w sposobie bycia ( kelnerzy czule poklepywali mnie po plecach ), twardo stąpają po ziemi i bardzo poważnie myślą o biznesie turystycznym.
Jak wiadomo w knajpie kibelek musi być - wchodzimy i zamawiamy czeskie piwo bo transakcja na ogół jest wiązana, kibelkowo - piwna. Po pewnym czasie czujemy że piwo jest naprawdę substancją moczopędną i szukamy następnej knajpki. No i da capo al fine. Na nocne leże wracamy lekko wstawieni i mamy solidnie przepłukane nerki. Pepiki liczą kasę, he, he. Tabliczka na loretańskim wucecie na Hradczanach ( czynne w godzinach 8 - 18 ) tylko utwierdziła Mamelona w słuszności mamelonowej dedukcji. Nasz pobyt w Pradze okazał się dla nas całkiem niezłym obozem treningowym - pracowałyśmy nad siłą zwieraczy. Doszłyśmy do wypicia dużego koźlaka na Hradczanach i doniesienia go w sobie aż za stację metra Striżkov.
W niedługim czasie ponownie wybieramy się do Pragi, Mamelon upiera się żeby wizytę zacząć od espresso w wiadomym bistro. Duch dzielnego wojaka Szwejka, postaci dobrodusznie odlecianej a jednak radzącej sobie z życiem w twardym realu unosił się w tym lokalu w postaci wyjątkowo uroczej ektoplazmy. Wzięło nawet Mamelona, która zazwyczaj w sprawach wucetowych jest hym...tego....pryncypialna. Kto wie może na zapleczu owego bistro, tak jak w gospodzie u Palivca stoi gdzieś dyskretnie schowany portret Najjaśniejszego Pana solidnie upstrzony przez muchy. Nasze badanie stereotypowego postrzegania sąsiadów zakończyłyśmy konkluzją - Pepiki są po prostu pepicke, jedyne w swoim rodzaju. No zupełnie tak jak my Pszonki, he, he.
wtorek, 3 lutego 2015
Luty czyli nadzieja na szybkie nadejście wiosny
Skończył się styczeń i zaczęło się bezczelne odliczanie. Niby zima jeszcze w pełni, na przemian mrozi i pluszy. Wspominki strasznego lutego 2012 przejmują grozą moje ogrodnicze jestestwo, ale zaraz będzie półmetek kalendarzowej zimy. A potem to już z górki. Jedno wielkie oczekiwanie na wiosnę - z bocianami, alergizującymi pyłkami i wszelką dobrocią inwentarza. Grzebię na potęgę w netowych szkółkach, na szczęście kupuję bardziej rozsądnie niż bywało to dawnymi czasy. Znaczy decyzja ostateczna ( a wydawałoby się że już przyklepane ) o zakupie kolejnego kielichowca jeszcze nie została przyklepana. Z jednej strony 'Aphrodite' kusi szerszymi tepalami i większymi plamkami koloru kremowego na tepalach wewnętrznych, niż te które ma odmiana 'Hartlage Wine', ale z drugiej strony magnolie atakują.
Piękne sieboldy o kwiatch większych niż te kwitnące na "czystym" gatunku, albo o większej ilości tepali. Niesamowicie kusząca Mamelona i mnie Magnolia grandiflora 'Edith Bouge', czy nowozelandzka 'Honey Tulip'.
Oj, jest się nad czym zastanawiać. Dodatkowo pojawiła się możliwość wysyłkowego zakupu rodków i azalek z Pisarzowic. W ofercie azalki, które zawsze mnie kręciły - 'Freya', 'Corneille' i takie nad którymi się zastanawiam np. 'Jock Brydon'. Jest też malutki rodek 'Babette', krasnoludek w sam raz nadający się do Rododendronarium przy oczku wodnym. Na szczęście nie samymi planami zakupów człowiek żyje. Nęci mnie sekator, czas na wiosenne przycinania. Rączki aż świerzbią, gdy patrzę na berberysy czy irgi. Ba, nawet przycięcie za pomocą nożyc naszego drzewkowatego głogu 'Paul Scarlett' jest mi w tej chwili niestraszne ( a zazwyczaj jest to przycinanie, którego nie cierpię, wykonywane przy pomocy Dżizaasa albo Pana Andrzejka ). Oczywiście jestem świadoma że zapał minie mi wraz z pierwszym bąblami, które pojawią się na dłoniach. Jednak na razie obudziła się we mnie Wielka Sekatorowa. Na razie obserwuję kocie przemykania pod nie przyciętymi krzaczorami i snuję sekatorowe wizje.
Koty prowadzą bujne życie towarzyskie, normalnie karnawał w pełni. Większość imprez odbywa się na naszym podwórku ale ponieważ odgłosy imprezowe kojarzą mi się z nadchodzącą wiosną nie gonię gości do ich domów. W związku z tym wysłuchuję wieczorem koncertu głębokich, niemal basowych miauków przerywanych wściekłym prychaniem. Sąsiedzi znoszą to z godnością, też czują wiosnę u drzwi anonsowaną kocimi śpiewami.
Dżizaas złożyła publicznie oświadczenie o wykonaniu w najbliższym czasie róż karnawałowych i faworków, znaczy wraca powoli do siebie po zanurzeniu się w mętnych odmętach niezbadanej historii, czyli tworzywie jej pracy naukowej. Zakłada kolorowe ciuszki i bijoux, planuje podróże i nie żyje sprawą "wrednych kolanek". Ciotka Elka przeszła już tradycyjne zimowe zapalenie oskrzeli i radośnie bredzi o pączkach, wypiekach wielkanocnych i tym podobnych ciotkowych akcjach - życie normalnieje, witajcie stare, dobrze znane koleiny po których toczy się nasz światek. Budzimy się z zimowego odrętwienia, gryplanujemy na potęgę i szukamy ogrodowych ( i nie tylko ogrodowych ) atrakcji.
Wpis dzisiejszy "okrasiłam" pięknymi akwarelami autorstwa Janusza Grabiańskiego, uwielbiam książeczki ilustrowane jego pracami. Sam wdzięk i lekkość!
Piękne sieboldy o kwiatch większych niż te kwitnące na "czystym" gatunku, albo o większej ilości tepali. Niesamowicie kusząca Mamelona i mnie Magnolia grandiflora 'Edith Bouge', czy nowozelandzka 'Honey Tulip'.
Oj, jest się nad czym zastanawiać. Dodatkowo pojawiła się możliwość wysyłkowego zakupu rodków i azalek z Pisarzowic. W ofercie azalki, które zawsze mnie kręciły - 'Freya', 'Corneille' i takie nad którymi się zastanawiam np. 'Jock Brydon'. Jest też malutki rodek 'Babette', krasnoludek w sam raz nadający się do Rododendronarium przy oczku wodnym. Na szczęście nie samymi planami zakupów człowiek żyje. Nęci mnie sekator, czas na wiosenne przycinania. Rączki aż świerzbią, gdy patrzę na berberysy czy irgi. Ba, nawet przycięcie za pomocą nożyc naszego drzewkowatego głogu 'Paul Scarlett' jest mi w tej chwili niestraszne ( a zazwyczaj jest to przycinanie, którego nie cierpię, wykonywane przy pomocy Dżizaasa albo Pana Andrzejka ). Oczywiście jestem świadoma że zapał minie mi wraz z pierwszym bąblami, które pojawią się na dłoniach. Jednak na razie obudziła się we mnie Wielka Sekatorowa. Na razie obserwuję kocie przemykania pod nie przyciętymi krzaczorami i snuję sekatorowe wizje.
Koty prowadzą bujne życie towarzyskie, normalnie karnawał w pełni. Większość imprez odbywa się na naszym podwórku ale ponieważ odgłosy imprezowe kojarzą mi się z nadchodzącą wiosną nie gonię gości do ich domów. W związku z tym wysłuchuję wieczorem koncertu głębokich, niemal basowych miauków przerywanych wściekłym prychaniem. Sąsiedzi znoszą to z godnością, też czują wiosnę u drzwi anonsowaną kocimi śpiewami.
Dżizaas złożyła publicznie oświadczenie o wykonaniu w najbliższym czasie róż karnawałowych i faworków, znaczy wraca powoli do siebie po zanurzeniu się w mętnych odmętach niezbadanej historii, czyli tworzywie jej pracy naukowej. Zakłada kolorowe ciuszki i bijoux, planuje podróże i nie żyje sprawą "wrednych kolanek". Ciotka Elka przeszła już tradycyjne zimowe zapalenie oskrzeli i radośnie bredzi o pączkach, wypiekach wielkanocnych i tym podobnych ciotkowych akcjach - życie normalnieje, witajcie stare, dobrze znane koleiny po których toczy się nasz światek. Budzimy się z zimowego odrętwienia, gryplanujemy na potęgę i szukamy ogrodowych ( i nie tylko ogrodowych ) atrakcji.
Wpis dzisiejszy "okrasiłam" pięknymi akwarelami autorstwa Janusza Grabiańskiego, uwielbiam książeczki ilustrowane jego pracami. Sam wdzięk i lekkość!
Subskrybuj:
Posty (Atom)