No i nastał nam ogrodniczy szał, ogrodnicy jak co roku rzucili się cebulować wiosennie. Tulipanki, Panie tego, narcyzki, hiacynty, cała holendernia do ogródków różnej wielkości. Kupuję sama, kupuje Mamelon ale super atrakcja to jest wtedy gdy, przyznam bezczelnie, podglądamy co kupują inni. Reflekszyn jest taka - wiosną strach się będzie bać. Ogrodnicy z lubością wybierają zestawy jadowite - niesłychanie oryginalne, przecywilizowane do granic możliwości tulipany ( crispa na płatkach "po całości", kwiat à la karczoch lub gałka lodów, piękne Panie tego, piękne ) w liczbie cebula sztuk jeden za cenę zbliżoną do wartości które zaciskają mnie gardło i do tego hiacynty o dubeltowych kwiatach i narcyzka ciężkosfalbanionego. Świeżo po lekturze Megowego Porozmawiajmy o roślinach , wpisu niby na temat doboru roślin do ogrodów ( niby bo temat jakby wyjściowy do dalszych rozkmin natura a my ), doszłam do wniosku że głosy podobne do głosu Meg, to głosy wołające nawet nie na Puszszczy Białowieszczańskiej, to jakieś szepty na amazońskiej selwie. Po prostu jadowite królują! A królują bo taka jest potrzeba, "...to jest miś na miarę naszych możliwości". Na cholerę komu drobnica cebulowa, naturalizm nasadzeń wpisujący się w otoczenie? Roślina ma być widoczna - najlepiej z okna sąsiada.
To nie jest tak że ja się wzdrygam jak na tulipany ogrodowe, hiacynty czy narcyzy, mieszańce wielogatunkowe patrzę, nic z tych rzeczy. Jeden z najpiękniejszych ogrodów wiosennych jakie widziałam to stare, poczciwe apeldoorny wśród morza różnobarwnych pierwiosnków wszelkich gatunków, pod "dachem" z kwitnących gałęzi starych jabłoni. Niedaleko mnie był ten ogrodowy sad, niestety nie ma już po nim śladu. Tak, tak, tujeczki już tam rosną. Na szczęście jeszcze nie "po całości", ale pewnikiem niedługo się rozpełzną. Lubię liliokształtne tulipanowe różowości, które sadzi Mamelon - w ogrodzie miejskim nawet bardziej wydumane kwieciszcza dobrze wyglądają. Razi mnie jednak nagromadzenie "oryginalności", ocierające się o banał pragnienie nowości na rabacie.
W ogóle rabatyzm przy okazji cebulowania wiosennego z nas wyłazi. Rabata taka, rabata sraka a ogród jako całość leży. Sama nie jestem wolna od takiego postrzegania ogrodu, choć pocieszająco sobie wmawiam że mnie tłumaczą szopki nieustająco "w rozbiórce", które mi przestrzeń dzielą ( jakby ich nie było pewnie by ją dzieliły cisy, co prawda "mało nasadzeniowe" , bo nie w donicach, he, he ). Wiosenną porą wylezą jak Polska długa i szeroka, w miastach i na wsiach, wśród betonów i pól prześliczne "łany sztuk jeden" najnowszej tulipanowej nowości, cztery na krzyż hiacynty o dubeltowych kwiatach ( rzecz jasna każdy w innym kolorze, żeby ładniej było ) i jakieś skromne stadka ( sztuk pięć ) narcyzków ciężkosfalbanionych. Metody sadzenia cebul w "powszechnej świadomości" są dwie - swojska czyli kolorowo, falbaniaście i w ogóle różnorodnie do zarzygania ( im więcej kolorków i kształtów różnorakich tym rzyg ciekawszy a życie barwniejsze ) i monochromatyczna zwana elegancką ( "projektant mi to robił" - rok przymusowego zbierania papierków do kosza po parkach dla projektanta, bez możliwości zawieszenia kary ( o ile zrobił to bezmyślnie, epigońsko i w miejscu "nie na temat" ), lub nie umiem poradzić sobie z doborem kolorów i kształtów, że o roślinach nie wspomnę i wybieram bezpieczne rozwiązanie czyli takie żeby nikt nie posądził mnie o brak tzw. gustu ). O komponowaniu roślin i dobieraniu ich barw i pokroju kwiatów nie szumią u nas wierzby. A jak nie szumią o dobieraniu roślin na rabaty to jak mogą szumieć o wpisywaniu rabat w ogród a ogrodu w otoczenie?
Przeciętny ogrodnik czyli taki "początkowy Tabs", ktoś kim byłam na początku mojej przygody z ogrodem, nie myśli tak jak projektant - ogród jako całość. On tak od myślenia o niewielkiej przestrzeni zaczyna ogrodowanie, powoli się rozwija jak ten pierwiosnek na wiosnę. "Opanowuje" rabatę jako etap swojego ogrodowania, potem rzuca się na "opanowanie" ogrodu, wreszcie chce "opanowany" jakoś wkomponować w większą całość. Czasem zatrzymuje się na jakimś z etapów ogrodowania, zasklepia się z różnych przyczyn, czasem nie od niego zależnych, na rabatce czy ogrodzie. Jak tu zaogrodować w miejskim domku szeregowym i wpisywać się w otoczenie? He, he "po projektancku" to byłoby prosto - sadzić tuje jak sąsiedzi. Ha i ludziska to robio, a na tle tych tuj pozwalają sobie na oryginalność, najlepiej kupując "oryginalne" rośliny, takie "oryginalne" tulipany na przykład. I nie poprzestają na nich! Wszystko inne rośliny też powinny być oryginalne! Przyjemniej nam będzie, poczucie "lepszości" naruszone przytłaczającym tujakowym uniformzimem zaspokojone. Krajobraz miejski tworzony przez dość zwartą zabudowę i niezbyt duże ogrody, tujowy jak z rozdzielnika, rozpełzł się nam po wsiach nie wiadomo dlaczego, podejrzewam że z poczucia że miastowe znaczy lepsze.
Bywszy ostatnio na wsi nad morzem, rozejrzawszy się po ogródkach i z przerażeniem stwierdziwszy że i na wsi miastowa rodem oryginalność totalnie banalnieje. OK rozumiem jeszcze ( z trudem ) wiejskie przedogródki zaiglaczone do niemożliwości ale w tzw. linii zabudowy tworzące jakąś tam całość, ale to co się dzieje z tyłu domu? W trzech obtujaczonych ścianach ogrodu takosamość i tylko te rośliny przecudnie oryginalne, niepowtarzalne nowości mają być inne ( mają bo sąsiedzi kupują zazwyczaj to samo ). Po prostu właściciele tych "ogródków" są jeszcze na bardzo wczesnym etapie rabaty, etap ogród gdzieś za widnokręgiem . Mogą w ten etap ogród nigdy nie wejść, basenik razem z tym urządzeniem do skakania czyhają. Cebulowe z racji swojej biologii szybko, znacznie szybciej niż byliny czy krzewy oryginalność i inność zapewniają, to coś jak mebelki z odrzutów z eksportu wtłoczone w takie M- 3 w późnym PRL-u. No, wyobraźnia uśpiona, najnowsza cebulowa nowość zastępuje kreatywność, kupione poczucie "prawdziwego ogrodowania" przyniesione z marketu, z kolorowym obrazkiem opakowaniowym na cebulach, jakiego jeszcze "nikt tu nie widział" - tak, to ma coś ze smutku PRL-u. A starsze, sprawdzone rośliny ogrodowe czy takie na wpół polne? Babciowość, staroć, "wiocha" nie pasi w naszym nowym lepszym życiu, niezależnie czy mieszkamy w mieście, czy na wsi, w starej chatce, domku szeregowym, wolnostojącym, rezydencji. Pragnienie bycia oryginalnym czyli lepszym w nas tkwi. Im mniej kasy tym większe parcie na "oryginalność" ( rezydencjonalni mogą sobie pozwolić na "babciowość", staroć i "wiochę", mniej do udowadniania mają sobie samym - ale rzadko pozwalają, pewnie dlatego że rezydencjonalni to głównie tzw. pierwsze pokolenie ). "Oryginalność" w postaciu "hitu sezonu'" z przoda ogroda ( niech widzą ) i z tyła ogroda ( niech podglądają a my wiedzą ) i ogrodnik pełną gębą, szczęśliwy bo pokazał albo wie że ma. Ha, "oryginalność" w postaci cebulowych nasadzeń to satysfakcja nie tylko ogrodnicza instant, za pół roku zadamy szyku.
Pokupność takich a nie innych cebul wiosennych więcej mówi o polskim ogrodowaniu niż jakiekolwiek inne zakupy ogrodowe. O gustach wynikających z potrzeby dopieszczenia ego ( najnowszy hicior z Holandii - jesteś tego warta lub wart ), o marzeniach nie tylko ogrodowych, o naszej świadomości. Trochę smętnie bo po mojemu wychodzimy na straszliwie konsumenckie społeczeństwo, takie jeszcze nienażarte, spragnione użycia, śliczności nad ślicznościami reklamowanych gdzie się da, oderwane od świata bo zagonione do kupowania i z tego kupowania czerpiące satysfakcję. Zazwyczaj nienażarte jest prymitywne, tak mi z tyłu głowy się tłucze, przed czym się bronię ręcami i nogami bo jeszcze mi się poczucie wyższości ciężko tłumione ( taa, każdy ma wady, a niektórzy nawet mają naprawdę wielkie i wspaniałe wady ) w pogardę rozwinie. Kuźwa, społeczeństwo na etapie rabatki!
Marzy mi się że oto triumfalnie powracają do ogrodów "zwykłe" rośliny cebulowe, chamskie, stare odmiany "dające radę", dzikuny z natury przyswojone. Przyuważyłam że szczęśliwie masowe zakupy w dyskontach sprzyjają starym odmianom wiosennych cebulowych. Wielkie paki za tanie pieniądze, kuszące ceną oszczędne ogrodniczki i oszczędnych ogrodników. Ha, to nie wstyd ( jeszcze ) biedronkować czy lidlować. Może uda się przejść ten etap kretyńskiego konsumenctwa i zachłyśnięcia odblaskowymi , fosforyzującymi, stepującymi i mówiącymi wierszyki najnowszymi z nowych holenderskich cebulakami bez naprawdę powszechnego zacebulowania tulipanowymi, hiacyntowymi, narcyzowymi eksperymentami, nie zawsze udanymi za to z dobrym marketingiem w tle. Oby!
Dzisiejsze fotki są takie żeby nie wyszło że ja "naturalistyczna" ogrodowo do bólu, bo to nie jest prawda. Uprawiam różne cebulowe, na ogół niedoceniane przez sąsiedztwo, he, he.
Strony
▼
poniedziałek, 26 września 2016
piątek, 23 września 2016
El Murciélago y Los Pindulamentos
Powoli wychodzą z letnich uczuleń ( nie ma już noska jak tyłek pawiana, zarasta siorstka ), ciągnących się zapaleń spojówek, "starczych zmian charakterologicznych" tym podobnych przypadłości. Dają mi strasznie popalić i w ogóle są niewdzięczne, być może przez to że u sąsiada zalągł się uratowany spod kół ciężarówki mały kot. Dotychczas wdzięczyły się one do sąsiadego, on do nich ( zwierząt w domu nie chciał bo pracuje, a teraz buch, chyba kota do matki będzie woził - swojej nie kociej, albo próbował podrzucić do Małgoś - Sąsiadki ), a tu konkurencja nagle się wniosła i obłaskawianie sąsiada ukróciła. W związku ze związkiem mam w domu baaardzo głośne koty, ich miauki niosą się po chałupie ( i nie tylko ) bo w końcu konkurencja musi wiedzieć że oto: moje koty, były tu pierwsze i są najprawowitszymi z prawowitych właścicielami kamienicy, ogrodu, mnie, Małgoś - Sąsiadki, nietoperza, wszystkich srok, nornic i ich pokrewnych oraz praw do zaczepiania lokatorów, wyżebrywania żarcia, udawania zdechlaka na dachach szopek. Mariachi Los Pindulamentos dają nieustający koncert. Poranne ryki przy lodówce to już nie pięciominutowe kawałki, to prawie półgodzinny występ chóralny ( do tej pory głównie pruły się Felicjan i Sztaflik, czasem tylko włączał się Lalek - teraz wszystkie, cała cholerna piątka pruje sznupy, najpierw domagająco, potem pomiaukują groźnie w czasie żarcia, na koniec posiłku jest głośne info że zeżarły, a potem się już tylko leją, z piskami i miaukami rzecz jasna ). Im dalej w dzień tym ryki robią się głośniejsze i dłuższe, wieczorny posiłek przypomina wieczór w operze.
Jakby tego było mało to nasz domowy nietoperz zapałał uczuciem do moich karniszy, no cudownie z nich się zwisa, cudownie! Co drugą noc budzi mnie przeciągłe wycie Lalka ( nie wiem jak to jest możliwe że on takie basowe tony wydaje ) i błagalne Felicjana "Proszę Cię, złap mi go, będę się z nim bawił w morderstwo". Taa, ja już wiem że to na cześć Batmana, który właśnie znów nas odwiedził. Podnoszę powieki i usiłuje zabić dziecię nocy wzrokiem bazyliszka. Nietoperz odporny. Batman wykonuje stały program, najpierw zwisa i prowokuje bezruchem, potem poćwierkuje po swojemu ( ja nie słyszę ale koty doskonale wyłapują te dźwięki i jest szał ciał z rzucaniem się na ściany, oczywiście tzw. ściana dźwięku przy tym ), a gwoździem programu jest wielokrotny oblot chałupy pod koniec jego wizyty, w czasie którego Los Pindulamentos brzmią jak z nagłośnieniem potrzebnym na stadionie. Nie znoszę od młodej wiosny do późnej jesieni spać przy zamkniętych oknach, ale jestem tak zmęczona że bezczelnie zamknę netoperkowi okno przed ryjem ( niewyjściowym zresztą ). Qrczę, jestem gotowa bestii karnisz na zewnątrz chałupy zamontować i tam niech dla kotów lata ( sąsiedzi będą mnie kochać że ho, ho, ho ). Koty się u mnie rozbestwiają a ja mam coraz mniej sił. I w ogóle to niewyspana jestem! Cholerny wąpierz wraz z zespołem towarzyszącym energię ze mnie wysysa po nocach.
Jakby tego było mało to nasz domowy nietoperz zapałał uczuciem do moich karniszy, no cudownie z nich się zwisa, cudownie! Co drugą noc budzi mnie przeciągłe wycie Lalka ( nie wiem jak to jest możliwe że on takie basowe tony wydaje ) i błagalne Felicjana "Proszę Cię, złap mi go, będę się z nim bawił w morderstwo". Taa, ja już wiem że to na cześć Batmana, który właśnie znów nas odwiedził. Podnoszę powieki i usiłuje zabić dziecię nocy wzrokiem bazyliszka. Nietoperz odporny. Batman wykonuje stały program, najpierw zwisa i prowokuje bezruchem, potem poćwierkuje po swojemu ( ja nie słyszę ale koty doskonale wyłapują te dźwięki i jest szał ciał z rzucaniem się na ściany, oczywiście tzw. ściana dźwięku przy tym ), a gwoździem programu jest wielokrotny oblot chałupy pod koniec jego wizyty, w czasie którego Los Pindulamentos brzmią jak z nagłośnieniem potrzebnym na stadionie. Nie znoszę od młodej wiosny do późnej jesieni spać przy zamkniętych oknach, ale jestem tak zmęczona że bezczelnie zamknę netoperkowi okno przed ryjem ( niewyjściowym zresztą ). Qrczę, jestem gotowa bestii karnisz na zewnątrz chałupy zamontować i tam niech dla kotów lata ( sąsiedzi będą mnie kochać że ho, ho, ho ). Koty się u mnie rozbestwiają a ja mam coraz mniej sił. I w ogóle to niewyspana jestem! Cholerny wąpierz wraz z zespołem towarzyszącym energię ze mnie wysysa po nocach.
czwartek, 22 września 2016
"Pani Tereska" i rozmyślania o netowym złodziejstwie
Postanowiłam się wypisać bo problem z tych wkurzających i przypominających niestety walkę z wiatrakami - ściąganie fotek blogerów. Cóż siedzę jakby w dwóch okopach jednocześnie, sama ściągam z neta stare fotki, fotki starych pocztówek, prac malarzy i grafików i nie wszystkie są z tzw. wolnego zasobu ( foty w wolnym zasobie nie zawsze są najlepsze ). Wykorzystuje je, napisiki kretyńskie dodaje czy cóś w tym guście. Ustalanie kto sfocił ilustracje do książeczek bywa piętrowe i nie zawsze skuteczne ( ktoś wyleciał z blogosfery, ktoś wyleciał z neta, ktoś wyleciał z życia i to nie bardzo wiadomo kiedy, co ma istotny wpływ na prawa autorskie ). O ile w docelowych poszukiwaniach nie dokopię się do zakazu publikacji fot to ściągam i wklepuję. Wyrzutów wobec artystów których prace przez kogoś tam sfocone prezentuję nie mam, uważam że wszem i wobec trąbię że są świetni, nazywają się tak i tak i w ogóle to jakaś złośliwość losu że część z nich jest u nas tak mało znana. Korzyści żadnych z tego nie czerpię, może poza poczuciem że oto ja tutaj odkryłam dla swoich blogowych Polinę czy Yarbusową. Lekkie ukłucia niepokoju przeżywam wtedy gdy nie jestem w stanie ustalić nie tylko autora foty ale i autora całkiem współczesnej pracy ( sporo tego w necie ). Zawsze mam wtedy dylematy.
A teraz następne przestępstwo - mam całkiem pokaźny zbiór fotek innych blogerów, dla własnej radości! Nie w chmurze ale na własnym kompie. Nie wykorzystuję ich nigdzie ale sobie czasem przeglądam bez włażenia do neta. Cieszą mnie, uwielbiam fajnie foconą przyrodę, ogrody czy tam inne domowe pielesze. Oglądam z Mamelonem, czasem z Cio Mary - w prywatnym obiegu podziwiamy. Nigdzie ich nie pokazuję bo nie moje, ale bezczelnie i jakby nielegalnie się nimi cieszę. Nielegalnie bo przecież nie z tą myślą że będę je sobie w chwilach wolnych na kompie przeglądała ktoś je zamieszczał. Tak szczerze pisząc to do głowy mi nie przyszło wklepywać te blogowe foty w jakichś społ - serwisach czy na blogu, wystarczą mi te skryte nielegalne radości.
No i to by było na tyle jeśli chodzi o moje bezczelne ciągnienie z neta fot wszelakich.
Na świecie są jednak ludzie niedopieszczeni a także zachłanni, którym cudze, blogerskie czy forumowe foty potrzebne są albo do dopieszczeń albo do prowadzenia biznesu. Ci drudzy winni być tępieni ogniem i mieczem, z tymi pierwszymi nie bardzo wiadomo co zrobić. Wklejają co im pod kursor popadnie, byle tylko zaistnieć w społ - serwisie, to strasznie żałosne i przeraźliwie żenujące. Trudu nijakiego sobie nie zadają żeby autora foty ustalić czy choć stronę z której fota pochodzi, bo albo żyją w błogiej nieświadomości że popełniają co najmniej netowe faux pas, albo mają to gdzieś "no bo to przecież publicznie dostępne" ( w czym niestety mają rację, udostępniając foty godzimy się w pewien sposób na utratę kontroli nad "wytworzonym dobrem" ) , albo są tak porąbani że pragną uchodzić za autorów zdjęć. Wszystkie trzy możliwości są dość przygnębiające - nieświadomość ( w pewnym wieku zwana głupotą ), tumiwisism skojarzony z nieświadomością ( w pewnym wieku zwaną głupotą ), porąbanie wymagające psychoterapii, a kto wie czy nie farmakologicznego podejścia do sprawy. Co z takimi robić? Ignorować ciężko, szczególnie wtedy kiedy tak jak Dzika Kura oglądamy własny dom, sfocony własnym aparatem, przez naszą własną osobę widniejący na zamieszczonej na fejsie focie. No krew zalewa, bo my akurat wcale nie planowaliśmy zamieszczać tej foty w takim serwisie, chałupa jest nasza najwłaśniejsza i nie chcemy oglądać jej jako ilustracji do "Wjekskich Rozkoszy" czy czegoś w tym guście. W dodatku odkrywamy że "Pani Tereska", która zdjęcie zamieściła "zapomniała" napisać skąd owo zdjęcie ściągnęła ( a bardzo wiele osób nie życzy sobie kopiowania ani tym bardziej wykorzystywania ich zdjęć o czym informują na swoich blogach ) i wtedy mamy tak zwane uderzenie, wyrastają nam kły jadowe, a niektórym nawet kopyta i rogi. Taka reakcja na działania pasożytnicze. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest że większość blogerów i forumujących gdy poprosisz o możliwość niekomercyjnego wykorzystania ich zdjęcia zgadza się bez żadnego ale, a tu nagle taki wnerw, wkurw nawet, gdy zobaczą swoją fotę zamieszczoną przez "łobcego" w necie. Po mojemu to dowód na to że nic tak człowieka nie wkurza jak bezczelność i hucpa. Z tzw. doświadczenia życiowego wychodzi mi że na czyjąś hucpę skutecznie odpowiada się hucpą jeszcze większą, czyli czarno widzę przyszłość "Pani Tereski" jak dostatecznie wkurzy ludzi, he, he.
Teraz będą wnioski natury ogólnej. Jakiś czas temu zorientowałam się że ochrona praw autorskich w necie zanika, system nie jest bowiem w stanie przy takiej ilości użytkowników skutecznie egzekwować wszystkich naruszeń praw autorskich. Wklikują zapory, algorytmy, maszyny międlą, ludzie działają ale nawet bardzo poważnych treści nie udaje się zabezpieczyć przed nazwijmy to "zapożyczaniem", a co dopiero blogowych pisań czy fot. Prędzej społeczność netowa sobie wyrobi normy z sankcjami "towarzyskimi" , niż profi od praw autorskich to opanują - nie mam złudzeń. Poza tym coraz bardziej rozmywa się sprawa praw autorskich do własności intelektualnej, odnoszę wrażenie że jeszcze za mojego życia to wyewoluowuje w kierunku znacznego ich ograniczenia. Społeczeństwo informatyczne zachłystuje się danymi ale czkawką będzie reagowało na kurek ograniczający dopływ danych. Sralalala, największe batalie będą się toczyły o dostęp do informacji, których spożytkowanie może być niemożliwe . Jak czytam o kontroli tzw. służb nad netem to zastanawiam się czy aby ich marzeniem nie jest nagły ogólnoświatowy brak dostaw energii elektrycznej. Toż większość z ludzi nie ma jeszcze dostępu do neta, co będzie jak net będzie wszędzie. Obróbka przez maszyny? Wierzcie ódziance, zawód brakarki nie powstał dlatego że maszyny doskonale wypełniają swoją pracę. Kontrola życia nigdy nie jest zupełna, takich grzybów nie ma. Albo wyłączą prund albo będą kontrolować 3/4, potem 1/2, potem1/3 neta. Najgorzej będzie jak nikt nie będzie już w stanie tego ogarnąć a tzw. struktury społeczne udźwignąć. Wypracowywanie nowego zawsze boli, ciężkie życie czeka przyszłych korzystaczy z neta. Dlatego necizm trzeba rozwijać w kierunku przekładania na real ( w moim skromnym zakresie netowe znajomości zmieniam w realne ), urealnienie netu zapobiega zachłystywaniem się info, wspomaga selekcję danych i jeszcze człowiek ma z tego mnóstwo radochy i wrażeń. No i zawsze to lepiej tak w żywe oczy wywalić "Wiesz, mam Twoje zdjęcia w kompie".
A teraz następne przestępstwo - mam całkiem pokaźny zbiór fotek innych blogerów, dla własnej radości! Nie w chmurze ale na własnym kompie. Nie wykorzystuję ich nigdzie ale sobie czasem przeglądam bez włażenia do neta. Cieszą mnie, uwielbiam fajnie foconą przyrodę, ogrody czy tam inne domowe pielesze. Oglądam z Mamelonem, czasem z Cio Mary - w prywatnym obiegu podziwiamy. Nigdzie ich nie pokazuję bo nie moje, ale bezczelnie i jakby nielegalnie się nimi cieszę. Nielegalnie bo przecież nie z tą myślą że będę je sobie w chwilach wolnych na kompie przeglądała ktoś je zamieszczał. Tak szczerze pisząc to do głowy mi nie przyszło wklepywać te blogowe foty w jakichś społ - serwisach czy na blogu, wystarczą mi te skryte nielegalne radości.
No i to by było na tyle jeśli chodzi o moje bezczelne ciągnienie z neta fot wszelakich.
Na świecie są jednak ludzie niedopieszczeni a także zachłanni, którym cudze, blogerskie czy forumowe foty potrzebne są albo do dopieszczeń albo do prowadzenia biznesu. Ci drudzy winni być tępieni ogniem i mieczem, z tymi pierwszymi nie bardzo wiadomo co zrobić. Wklejają co im pod kursor popadnie, byle tylko zaistnieć w społ - serwisie, to strasznie żałosne i przeraźliwie żenujące. Trudu nijakiego sobie nie zadają żeby autora foty ustalić czy choć stronę z której fota pochodzi, bo albo żyją w błogiej nieświadomości że popełniają co najmniej netowe faux pas, albo mają to gdzieś "no bo to przecież publicznie dostępne" ( w czym niestety mają rację, udostępniając foty godzimy się w pewien sposób na utratę kontroli nad "wytworzonym dobrem" ) , albo są tak porąbani że pragną uchodzić za autorów zdjęć. Wszystkie trzy możliwości są dość przygnębiające - nieświadomość ( w pewnym wieku zwana głupotą ), tumiwisism skojarzony z nieświadomością ( w pewnym wieku zwaną głupotą ), porąbanie wymagające psychoterapii, a kto wie czy nie farmakologicznego podejścia do sprawy. Co z takimi robić? Ignorować ciężko, szczególnie wtedy kiedy tak jak Dzika Kura oglądamy własny dom, sfocony własnym aparatem, przez naszą własną osobę widniejący na zamieszczonej na fejsie focie. No krew zalewa, bo my akurat wcale nie planowaliśmy zamieszczać tej foty w takim serwisie, chałupa jest nasza najwłaśniejsza i nie chcemy oglądać jej jako ilustracji do "Wjekskich Rozkoszy" czy czegoś w tym guście. W dodatku odkrywamy że "Pani Tereska", która zdjęcie zamieściła "zapomniała" napisać skąd owo zdjęcie ściągnęła ( a bardzo wiele osób nie życzy sobie kopiowania ani tym bardziej wykorzystywania ich zdjęć o czym informują na swoich blogach ) i wtedy mamy tak zwane uderzenie, wyrastają nam kły jadowe, a niektórym nawet kopyta i rogi. Taka reakcja na działania pasożytnicze. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest że większość blogerów i forumujących gdy poprosisz o możliwość niekomercyjnego wykorzystania ich zdjęcia zgadza się bez żadnego ale, a tu nagle taki wnerw, wkurw nawet, gdy zobaczą swoją fotę zamieszczoną przez "łobcego" w necie. Po mojemu to dowód na to że nic tak człowieka nie wkurza jak bezczelność i hucpa. Z tzw. doświadczenia życiowego wychodzi mi że na czyjąś hucpę skutecznie odpowiada się hucpą jeszcze większą, czyli czarno widzę przyszłość "Pani Tereski" jak dostatecznie wkurzy ludzi, he, he.
Teraz będą wnioski natury ogólnej. Jakiś czas temu zorientowałam się że ochrona praw autorskich w necie zanika, system nie jest bowiem w stanie przy takiej ilości użytkowników skutecznie egzekwować wszystkich naruszeń praw autorskich. Wklikują zapory, algorytmy, maszyny międlą, ludzie działają ale nawet bardzo poważnych treści nie udaje się zabezpieczyć przed nazwijmy to "zapożyczaniem", a co dopiero blogowych pisań czy fot. Prędzej społeczność netowa sobie wyrobi normy z sankcjami "towarzyskimi" , niż profi od praw autorskich to opanują - nie mam złudzeń. Poza tym coraz bardziej rozmywa się sprawa praw autorskich do własności intelektualnej, odnoszę wrażenie że jeszcze za mojego życia to wyewoluowuje w kierunku znacznego ich ograniczenia. Społeczeństwo informatyczne zachłystuje się danymi ale czkawką będzie reagowało na kurek ograniczający dopływ danych. Sralalala, największe batalie będą się toczyły o dostęp do informacji, których spożytkowanie może być niemożliwe . Jak czytam o kontroli tzw. służb nad netem to zastanawiam się czy aby ich marzeniem nie jest nagły ogólnoświatowy brak dostaw energii elektrycznej. Toż większość z ludzi nie ma jeszcze dostępu do neta, co będzie jak net będzie wszędzie. Obróbka przez maszyny? Wierzcie ódziance, zawód brakarki nie powstał dlatego że maszyny doskonale wypełniają swoją pracę. Kontrola życia nigdy nie jest zupełna, takich grzybów nie ma. Albo wyłączą prund albo będą kontrolować 3/4, potem 1/2, potem1/3 neta. Najgorzej będzie jak nikt nie będzie już w stanie tego ogarnąć a tzw. struktury społeczne udźwignąć. Wypracowywanie nowego zawsze boli, ciężkie życie czeka przyszłych korzystaczy z neta. Dlatego necizm trzeba rozwijać w kierunku przekładania na real ( w moim skromnym zakresie netowe znajomości zmieniam w realne ), urealnienie netu zapobiega zachłystywaniem się info, wspomaga selekcję danych i jeszcze człowiek ma z tego mnóstwo radochy i wrażeń. No i zawsze to lepiej tak w żywe oczy wywalić "Wiesz, mam Twoje zdjęcia w kompie".
poniedziałek, 19 września 2016
A co tam w ogrodzie?
A w ogrodzie jesień! Taka sucha. Słońce dające czadu we wrześniu fajna sprawa ale choć trochę wilgoci by się przydało. Nerwowo przeglądam prognozę i owszem, widzę że temperatury jakby jesiennieją, ale wody z nieba spadające to widzę dopiero w okolicy początku października. Niech to szlag! Przyjdzie mi wykonywać podlewanie wodociągowe, które jest kosztowne i nie tak skuteczne jak to podlewanie z nieba. Staram się pocieszać myślą że suchy wrzesień sprawi że w przyszłym roku zawilce gajowe będą kwitły jak marzenie, taka terapia potrzebna gdy patrzy się na przysychające owoce jarzębin ( na szczęście nie wszystkich ). Moim zdaniem to w ogóle w tym roku owoce na drzewach i krzewach nie są najwyższej jakości i dość szybko przechodzą w fazę smętnej mumii.
Na szczęście jesienne kwitnienie róż odrywa człowiek od przykrych rozmyślań na temat wpływu klimatu na ogrodowe nasadzenia. Krzewom różanym wyraźnie taka pogoda jaką mamy teraz służy. Bezczelnie przyznaję że drugie kwitnienie róż je powtarzających zazwyczaj robi na mnie większe wrażenie niż kwitnienie czerwcowe. Kolory jesienne wielu odmian jakoś bardziej do mnie przemawiają. W dodatku marcinki robią tło a to zawsze urodzie różanych kwiatów służy. W październiku czekają mnie przesadzenia niektórych krzewów na opuszczone przez zawirusowane lilie miejsca. W ogóle przede mną jeszcze sporo przesadzania.
Najlepiej prezentuje się obecnie podwórko, głównie za sprawą kwitnących marcinków i traw, czadu dają rozplenice i prosa. Palczatkę i sporolobusa posadziłam tak że przyjdzie mi jeszcze sporo poczekać na olśnienia. W ogóle chętnie dokupiłabym niebieskiej palczatki, czuję się palczatkowo niedopieszczona. Uwijam się jak ten pszczółek usiłując ogarnąć Alcatraz, jestem podrapana, pokłuta i pogryziona przez mrówki. Wielkiego postępu nie widać, Alcatraz ma tylko odgruzowane fragmenty. Na byłym trawniku kupy wyrwanego zielska, darń i szczątki starego grilla ( cześć jego pamięci! ). Na owych kupach siedzą koty i porykują na mnie jak banda ekonomów na chłopa pańszczyźnianego. Od czasu do czasu usiłują "pomagać" czyli zapraszają do zabawy wykopując świeżo wsadzone cebule albo ocierają się namiętnie o mój urodzinowy szpadel ( jeszcze nie złamany, choć lekko podgięty ). Pilnie wkopuję cebule, łupy z Lidla i marketów budowlanych. Przyznaję bez bicia że w tym roku cebulowo przyszalałam - głównie narcyzowo - hiacyntowo, mea culpa bo sobie przyrzeczenia składałam na temat abstynencji hiacyntowej ( ale jak tu się nie skusić na 20 cebul w cenie piętnastu złociszy ). W związku z cebulowaniem pleców nie czuję, sama zaleciłam sobie smarowanie mazidłem rozgrzewającym ( ależ będę pięknie śmierdziała! ) i zaraz udam się na tzw. spoczynek. Rzecz jasna obłożę się kotami w ramach podleczenia krzyży. To moja msta za to porykiwanie na mnie z kup i "zabawy" ogrodowe.
Na szczęście jesienne kwitnienie róż odrywa człowiek od przykrych rozmyślań na temat wpływu klimatu na ogrodowe nasadzenia. Krzewom różanym wyraźnie taka pogoda jaką mamy teraz służy. Bezczelnie przyznaję że drugie kwitnienie róż je powtarzających zazwyczaj robi na mnie większe wrażenie niż kwitnienie czerwcowe. Kolory jesienne wielu odmian jakoś bardziej do mnie przemawiają. W dodatku marcinki robią tło a to zawsze urodzie różanych kwiatów służy. W październiku czekają mnie przesadzenia niektórych krzewów na opuszczone przez zawirusowane lilie miejsca. W ogóle przede mną jeszcze sporo przesadzania.
Najlepiej prezentuje się obecnie podwórko, głównie za sprawą kwitnących marcinków i traw, czadu dają rozplenice i prosa. Palczatkę i sporolobusa posadziłam tak że przyjdzie mi jeszcze sporo poczekać na olśnienia. W ogóle chętnie dokupiłabym niebieskiej palczatki, czuję się palczatkowo niedopieszczona. Uwijam się jak ten pszczółek usiłując ogarnąć Alcatraz, jestem podrapana, pokłuta i pogryziona przez mrówki. Wielkiego postępu nie widać, Alcatraz ma tylko odgruzowane fragmenty. Na byłym trawniku kupy wyrwanego zielska, darń i szczątki starego grilla ( cześć jego pamięci! ). Na owych kupach siedzą koty i porykują na mnie jak banda ekonomów na chłopa pańszczyźnianego. Od czasu do czasu usiłują "pomagać" czyli zapraszają do zabawy wykopując świeżo wsadzone cebule albo ocierają się namiętnie o mój urodzinowy szpadel ( jeszcze nie złamany, choć lekko podgięty ). Pilnie wkopuję cebule, łupy z Lidla i marketów budowlanych. Przyznaję bez bicia że w tym roku cebulowo przyszalałam - głównie narcyzowo - hiacyntowo, mea culpa bo sobie przyrzeczenia składałam na temat abstynencji hiacyntowej ( ale jak tu się nie skusić na 20 cebul w cenie piętnastu złociszy ). W związku z cebulowaniem pleców nie czuję, sama zaleciłam sobie smarowanie mazidłem rozgrzewającym ( ależ będę pięknie śmierdziała! ) i zaraz udam się na tzw. spoczynek. Rzecz jasna obłożę się kotami w ramach podleczenia krzyży. To moja msta za to porykiwanie na mnie z kup i "zabawy" ogrodowe.
niedziela, 18 września 2016
Tour de Tajoj - Drohiczyn "kolejny kawałek tortu" i Sowia Góra pod Węgrowem
Zieloność nad Liwcem meandrującym, lasy po horyzont nad Bugiem, kopuły cerkwi i baniaczki zwieńczające wieże tłusto barokowych kościołów. Do tego bocianów zatrzęsienie, drapieżne ptaki fruwające tuż nad głowami - łąki, łąki, łąki, takie jakie w centralnej części kraju już rzadko się spotyka.
Krótko pisząc - wyprawa na Wschód!
Drohiczyn
Cień dawnej świetności, miasto okaleczone ale z nadal widocznymi śladami wielkiego piękna budynków, historii bogatej w ludzi i zdarzenia. Jak Brama Damasceńska w Jerozolimie prowadzi do tajemniczego świata arabskiego Orientu, tak Drohiczyn jest dla mnie bramą prowadzącą do dawnej Polski kresowej, choć te "kresy" to historycznie wypadały tak mniej więcej w połowie Rzeczypospolitej. Wieloetniczność jakoś tam koegzystująca ( nie zawsze było słodko ), zderzenia światów i przenikanie się kultur, "żyzność" ( bo zero monokultury, he, he ) cywilizacyjnej gleby na której wzrastało, kształtowało się, filtrowało przez romantyczne uniesienia wieszczów to co dziś nazywamy polskością. Nasi wieszcze - potomkowie wieloetnicznej szlachty Litwy, Wołynia i magnat urodzony w Paryżu, taaa, bardzo szczerzepolskie - koń by się uśmiał ( historia już rechocze ).
W miasteczku ostały się kościoły i jedna cerkiew, po cerkwi pod wezwaniem Welikomuczenicy Warwary i synagodze śladu nie ma. Tę pierwszą rozebrali Rosjanie w 1940 roku w ramach radości sowietyzacji, tzn. oczyszczano rejon nadgraniczny, tworzono kordon i tak dalej, tę drugą świątynię spalili w dzień po wybuchu wojny niemiecko - sowieckiej "nieznani sprawcy" ( znaczy boję się pomyśleć kto ją spalił w ramach zemsty na tzw. żydokomunie, cyklistom zawsze łatwiej przywalić niż polakokomunie - liczniejszej od żydokomuny, czy białorusinokomunie - najliczniejszej na tych terenach, jak wynika z dokumentów ). Przed II wojną światową Drohiczyn ze swoimi świątyniami, bajkowym położeniem na skarpie wznoszącej się nad przełomem Bugu był po prostu magiczny. Teraz z tzw. resztkami zabytkowymi, nadal czaruje, choć magia nie jest już tak silna. W każdym razie do Drohiczyna warto zawitać, pospacerować po tym nadal pełnym uroku miasteczku ( w sierpniu woń papierówek rozchodząca się w ciepłym powietrzu wzmacniała moje ciepłe do tego miejsca uczucia ).
Widok ze skarpy na przełom Bugu przepiękny i wiele o tej części kraju mówiący - lasy po horyzont od wschodniej strony. Pogoda nie była z tych sprzyjających obiektywom aparatów fotograficznych, niebo z ołowianymi chmurami. Deszcz jeszcze nie padał ale dało go się wyczuć w powietrzu. Mimo to Bug urodny ( hym... znacie takie powiedzonko "Jak się topić to w Bugu albo w Dunajcu" ), choć Ewandka malkontenciła że przełom Bugu to i owszem piękny, z tym że jesienią. Ja co prawda widziałam go też we wrześniu, ale do przebarwienia drzew było jeszcze daleko. Znaczy co najlepsze jeszcze przede mną! Drohiczyn w ogóle zwiedzam kawałkami, smakuję jak tort z siedmiu warstw. I dobrze, bo takie miasta jak to muszą się w człowieku uleżeć.
Sowia Góra
A teraz o Sowiej Górze - wzniesieniu nad Liwcem, skarpie porośniętej roślinami typowymi dla suchych łąk ( mój boszsz... te łany mikołajków, niebieszczących się tam w lipcu ). Zdjęcia robione na początku sierpnia, ale wokół solidna, niemal czerwcowa zieleń. Mam wrażenie że ta część kraju, wschodnie Mazowsze i Podlasie są jakoś bardziej zielone niż inne regiony Polski. Może to rzeki, może to lasy, może nie tak bardzo "nachalny" wpływ rolnictwa wielkohektarowego - no, łąki bardziej zielone, soczyste, że o bogactwie gatunków na nich rosnących ledwie napomknę. Gatunki łąkowych bylin te nie przekwitają tak szybko jak te w mojej okolicy, chłodniejszy i wilgotniejszy klimacik sprawia że kwitnące rośliny dłużej cieszą oczy. Znacznie dłużej niżby mogło to wynikać z późniejszego rozpoczęcia wegetacji. Właśnie, urocza kraina ma surowsze oblicze - wiosna zaczyna się później, śniegi lubią zalegać a zimowy mróz potrafi być naprawdę "syberyjski". Za to w ramach dopieszczeń ilość boćków przypadających na jednego mieszkańca godna pozazdroszczenia. Opowieści o klimacie północno - wschodniej ćwiartki kraju bywają z tych horrorzastych, ale latem jakoś człowiek o tym nie myśli. Szczególnie jak wlezie na Sowią Górę i panoramę z niej widoczną podziwia.
Krótko pisząc - wyprawa na Wschód!
Drohiczyn
Cień dawnej świetności, miasto okaleczone ale z nadal widocznymi śladami wielkiego piękna budynków, historii bogatej w ludzi i zdarzenia. Jak Brama Damasceńska w Jerozolimie prowadzi do tajemniczego świata arabskiego Orientu, tak Drohiczyn jest dla mnie bramą prowadzącą do dawnej Polski kresowej, choć te "kresy" to historycznie wypadały tak mniej więcej w połowie Rzeczypospolitej. Wieloetniczność jakoś tam koegzystująca ( nie zawsze było słodko ), zderzenia światów i przenikanie się kultur, "żyzność" ( bo zero monokultury, he, he ) cywilizacyjnej gleby na której wzrastało, kształtowało się, filtrowało przez romantyczne uniesienia wieszczów to co dziś nazywamy polskością. Nasi wieszcze - potomkowie wieloetnicznej szlachty Litwy, Wołynia i magnat urodzony w Paryżu, taaa, bardzo szczerzepolskie - koń by się uśmiał ( historia już rechocze ).
W miasteczku ostały się kościoły i jedna cerkiew, po cerkwi pod wezwaniem Welikomuczenicy Warwary i synagodze śladu nie ma. Tę pierwszą rozebrali Rosjanie w 1940 roku w ramach radości sowietyzacji, tzn. oczyszczano rejon nadgraniczny, tworzono kordon i tak dalej, tę drugą świątynię spalili w dzień po wybuchu wojny niemiecko - sowieckiej "nieznani sprawcy" ( znaczy boję się pomyśleć kto ją spalił w ramach zemsty na tzw. żydokomunie, cyklistom zawsze łatwiej przywalić niż polakokomunie - liczniejszej od żydokomuny, czy białorusinokomunie - najliczniejszej na tych terenach, jak wynika z dokumentów ). Przed II wojną światową Drohiczyn ze swoimi świątyniami, bajkowym położeniem na skarpie wznoszącej się nad przełomem Bugu był po prostu magiczny. Teraz z tzw. resztkami zabytkowymi, nadal czaruje, choć magia nie jest już tak silna. W każdym razie do Drohiczyna warto zawitać, pospacerować po tym nadal pełnym uroku miasteczku ( w sierpniu woń papierówek rozchodząca się w ciepłym powietrzu wzmacniała moje ciepłe do tego miejsca uczucia ).
Widok ze skarpy na przełom Bugu przepiękny i wiele o tej części kraju mówiący - lasy po horyzont od wschodniej strony. Pogoda nie była z tych sprzyjających obiektywom aparatów fotograficznych, niebo z ołowianymi chmurami. Deszcz jeszcze nie padał ale dało go się wyczuć w powietrzu. Mimo to Bug urodny ( hym... znacie takie powiedzonko "Jak się topić to w Bugu albo w Dunajcu" ), choć Ewandka malkontenciła że przełom Bugu to i owszem piękny, z tym że jesienią. Ja co prawda widziałam go też we wrześniu, ale do przebarwienia drzew było jeszcze daleko. Znaczy co najlepsze jeszcze przede mną! Drohiczyn w ogóle zwiedzam kawałkami, smakuję jak tort z siedmiu warstw. I dobrze, bo takie miasta jak to muszą się w człowieku uleżeć.
Sowia Góra
A teraz o Sowiej Górze - wzniesieniu nad Liwcem, skarpie porośniętej roślinami typowymi dla suchych łąk ( mój boszsz... te łany mikołajków, niebieszczących się tam w lipcu ). Zdjęcia robione na początku sierpnia, ale wokół solidna, niemal czerwcowa zieleń. Mam wrażenie że ta część kraju, wschodnie Mazowsze i Podlasie są jakoś bardziej zielone niż inne regiony Polski. Może to rzeki, może to lasy, może nie tak bardzo "nachalny" wpływ rolnictwa wielkohektarowego - no, łąki bardziej zielone, soczyste, że o bogactwie gatunków na nich rosnących ledwie napomknę. Gatunki łąkowych bylin te nie przekwitają tak szybko jak te w mojej okolicy, chłodniejszy i wilgotniejszy klimacik sprawia że kwitnące rośliny dłużej cieszą oczy. Znacznie dłużej niżby mogło to wynikać z późniejszego rozpoczęcia wegetacji. Właśnie, urocza kraina ma surowsze oblicze - wiosna zaczyna się później, śniegi lubią zalegać a zimowy mróz potrafi być naprawdę "syberyjski". Za to w ramach dopieszczeń ilość boćków przypadających na jednego mieszkańca godna pozazdroszczenia. Opowieści o klimacie północno - wschodniej ćwiartki kraju bywają z tych horrorzastych, ale latem jakoś człowiek o tym nie myśli. Szczególnie jak wlezie na Sowią Górę i panoramę z niej widoczną podziwia.
'James Galway' - różany potwór z ogrodu Magdzioła
'James Galway' to róża autorstwa Davida Austina, "austinka" vel "angielka" znaczy. Wprowadzona została na rynek w roku 2000 ( prezentacja na Chelsea Flower Show ) i od tego czasu dość szybko rozprzestrzenia się po ogrodach. Szybko, bo zdrowa i mało kłopotliwa z niej róża a o takich właśnie krzewach marzą ogrodnicy. Krzew wysoki, docelowo osiąga około 250 cm wysokości i ponad 300 cm szerokości. To docelowo oznacza dwa, trzy lata w optymalnych warunkach. W ogrodzie Magdzioła luba różyczka zamieniła się w potwora przed którym trzeba chronić inne róże. Kwitnie zjawiskowo, naprawdę jest na czym oko zawiesić, natomiast przycinanie to Magdzioł uskutecznia jak ja na forsycji - dwa razy w sezonie. Kwiaty tej odmiany są lekko spłaszczone ( ale bez przesady ) i mają nieco ciemniejsze środki. Liczą średnio około 41 płatków i pachną jak tzw. stare róże. Odmiana jest wynikiem krzyżowania róży Austina 'Heritage' z siewką. Kwiaty zebrane są w małe klastry, pojawiają się w zwiększonej ilości raz na jakiś czas przez cały sezon. Kwitnienie wiosenno - letnie jest oczywiście najbardziej obfite, ale i jesienna porą można obserwować piękne ukwiecenie tej róży. W chłodniejszym klimacie zaleca się solidniejsze cięcie, w ciepłych rejonach tnie się ją nieco wyżej ( i wtedy właśnie zmienia się w potwora ). Nazwana została na cześć Sir James'a Galwaya, wirtuoza fletu ( różę "wiolonczelistkę" już mam, sprawę różanej małej orkiestry kameralnej muszę jednak bardzo głęboko przemyśleć - miejsca ledwie starczy na kwartet ).
Hel - wydmy
Połowa września nad polskim Bałtykiem - słoneczko, tłum rodziców z maleńkimi przedszkolnymi dziećmi, prawie tak samo wielkie jak ten tłum rodziców zbiorowisko emerytów, zanikające budy ze smażonymi "świeżymi" rybami czy tam inne wesołe miasteczka, schyłek sezonu i dochodzący do siebie po napływie turystów miejscowi. Na mierzei Helskiej szczęśliwie tzw. baza turystyczna ma mało miejsca na rozrost, więc po sezonie człowiek jest w stanie odkryć urok małych nadmorskich miejscowości, no i przede wszystkim uroki nadbałtyckich plaż, wydm i lasów. Słoneczko sprzyja spacerom, temperatura powietrza i wody w morzu nadal "sezonowa", można na chybcika wypocząć. Na chybcika bo czas goni, dziś człowiek tu jest, jutro będzie w innej części kraju ( coś się ostatnio bardziej mobilna zrobiłam ). Wycieczka na Hel to nie tylko wizyta w fokarium ( w końcu mało jest tak słodkich widoków na świecie jak pływająca stylem grzbietowym foka ), to przede wszystkim wizyta na Cyplu i plaży leżącej od strony Wielkiego Morza ( Małe Morze to Zatoka Pucka ). Przy okazji - jeżeli władający językiem angielskim obcokrajowcy zwiedzający Hel będą pytać Was o Sajpil, to tak - chodzi im o tip lub cape. Wersja wyrazu cypel używana przez obcokrajowców przekonanych że mówią po polsku brzmi cipiel vel kipil. O dziwo wszyscy napotkani rozumieli niemiecki wyraz geradeaus, taki cud natury. Na Helu o cud natury wcale nie jest trudno, w końcu przywracają tam naturze nie tylko foki ale i wydmy z "prawdziwą", pierwotną roślinnością bałtyckiej mierzei. O ile z fokami problemu nie mam, o tyle z tą pierwotnością szaty wydm to tak nie do końca.
Zacznę od tego że mamy na Półwyspie Helskim całkiem spore wydmy białe i wydmy szare, bo plaże u nas piaszczyste ( traktujemy jak oczywistość ten piaseczek, starannie ignorując fakt że piaskowe plaże nie są jedynymi jakie tworzy morze ) . Bałtyk morze płytkie, łagodny jasny piaseczek nam nanosi, żadnych żwirków czy kamorów w dużej ilości, plaże u nas takie do zalegania w sam raz. Wydma biała to jeszcze na wpół ruchome piaski, ledwie przytrzymywane na miejscu korzeniami wydmuchrzycy piaskowej Leymus arenarius i piaskownicy zwyczajnej Ammophila arenaria. Jednak to nie od traw zaczyna się budowanie wydm, rola pierwszego "zielonego" stabilizatora piasku przypada honokenii piaskowej Honckenya peploides, malutkiej roślince z rodziny goździkowatych. Na Helu nie ma jej zbyt wiele ( znaczy ja nie przyuważyłam ) pewnie za sprawą kocyków plażowiczów. Na piaszczystych plażach ta roślina musi konkurować z plażowiczami, a jak wiadomo plażowicze gatunek ekspansywny, mający w sobie dużo cech zbieżnych z wirusami. Tu grajdołek, tam parawanik, a tu jeszcze pieprzniem materacyk i honokenia wypada z gry. Roślina spokojnie przeżyje całkowite niemal zasypanie piaskiem ale odsłoniętych korzonków długo nie zdzierży, więc grajdołkowanie jest dla niej zabójcze. Teraz będzie groźnie - "w Polsce zaleca się wprowadzenie na najlepiej zachowanych siedliskach tego gatunku zakazu rekreacyjnego i turystycznego użytkowania plaży". Jak to tak, z plaży korzystać się nie da? Rekreacyjnych siedlisk parawanowych nie będzie można budować, gier zespołowych uprawiać, leżenia w koloniach à la foka szara ( znaczy cielsko przy cielsku ) uskuteczniać?! No jakże to tak? To dla kogo ten cholerny Bałtyk i te plaże?! No cóż, najczęściej takie pytania padają z ust osób którym tak naprawdę do szczęścia to ani ten Bałtyk ani te plaże nie są potrzebne. Spokojnie mogłyby się w błotku glinianek kapać pod warunkiem że glinianki zrobią się trendy i założą koło nich wesołe miasteczko i otworzą budki z lodami.
Kolejną rośliną inicjującą powstawanie wydm jest rukwiel nadmorska Cakile maritima ssp. baltica. Zagrożeniem dla występowania jest dokładnie to samo co w przypadku honokenii piaskowej - zbyt intensywne użytkowanie plaż. Niszczy się na takich "użytkowych" plażach tzw. kidziny czyli nietrwałe środowisko stworzone z tego co wywali morze. Wały cuchnących wodorostów zasiedlane przez rośliny, które w sprzyjających warunkach przenoszą się poza strefę zalewaną przez falę i uczestniczą w "budowie lądu" jakoś nie zachęcają turystów do rozkładania kocyków na zakidzinowanych plażach. Budowla hydrotechniczna to co innego - nie śmierdzi i daje jakieś tam złudzenie że wybrzeże chroni i piaseczku nie wymywa. Jednoroczna solanka kolczysta Salsola kali jest bardziej przygotowana na odpieranie ataków kocykiem niż dwie pierwsze rośliny inicjujące powstawanie wydm . Kolczaste to, alergię potrafi wywołać i jako z ekspansywnym, słonolubnym kolonizatorem piasków plażowiczowi już nie tak łatwo walczyć, he, he. Dlatego przez wiele lat była z tego powodu tępiona przy przygotowaniach plaży "pod turystów".
Wydma szara to następny etap tworzenia lądu przez rośliny, taka wydma jest już bardziej stabilna, wiatr nie zmienia jej tak bardzo jak wydm białych. Pojawiają się na niej jakieś zaczątki procesów glebotwórczych, szczątki roślin tworzą bazę pod bardziej wymagające gatunki. No, może nie strasznie wybredne. Szczotlicha siwa Corynephorus canescens, turzyca piaskowa Carex arenaria, jasieniec piaskowy Jasione montana var. littoralis, kocanka piaskowa Helichrysum arenarium - to główni zasiedlający wydmę szarą. Na takiej wydmie pojawiają się też chyba najpiękniejsze kwitnące rośliny nadbrzeżne - mikołajki nadmorskie Eryngium maritimum. Tam gdzie zbiera się nieco więcej substancji organicznej atak przypuszczają porosty, głównie chrobotki i pojawiają się niskie krzewinki wrzosowe. Ha, można spotkać tam roślinę, której raczej większość z nas spotkać by się nie spodziewała - kruszczyka rdzawoczerwonego Epipactis atrorubens, a także rzadką tajęże jednostronną Goodyera repens. Tak, tak, storczyki w pobliżu morza mogą spokojnie egzystować!
Wydma szara bywała niestety przez człowieka "ulepszana". W ramach walki z erozją wydmę należało kiedyś umacniać ( "Utwierdź mnie" - jak śpiewała Kalina ). Utwierdzano wierzbą, kosodrzewiną, sosną czarną, wejmutką i różą pomarszczoną, gatunkami obcymi - taa, i teraz to wszystko trzeba wykopać. Brygadę kasacyjną widziałam przy pracy nad Rosa rugosa, ze skroplonym na czółkach potem osiłkowaci faceci mierzyli się z korzeniami potwora. No cóż, płacimy za błędy, jak już chcemy mieć rezerwat to musimy zadbać o to żeby się nam nie siało. W tym właśnie miejscu nachodzą mnie wspomniane wcześniej wątpliwości związane z przywracaniem pierwotnej szaty roślinnej wydm. Nie jestem pewna czy zachowanie takiej szaty jest w ogóle możliwe, czy nie jest po prostu na to zbyt późno. Zwierzęta, wiatr, woda - nasiona obcych gatunków będą zasiedlały mierzeję, jakoś ciężko mi sobie wyobrazić wieczną walkę z ekspansją tych roślin. Robota na pokolenia! Dobra nie ma się co martwić, zostawmy to dzieciom i wnukom, dla każdego kawałek czegoś gorzkiego się znajdzie.
Wrzosy, bażyny, borówki tworzą sprzyjające środowisko dla siewek sosen, no i robi się nam bór sosnowy który porasta Półwysep Helski. On nie do końca jest taki wyłącznie sosnowy, w bardziej wilgotnych miejscach utworzonych przez rzeźbę terenu rosną brzozy. Ludzie też zrobili swoje i przywlekli na półwysep drzewa, które miały małą szansę na nim się znaleźć w sposób naturalny. Teraz rzecz jasna wielkie zastanawianie się czy ciąć, co ciąć i jak ciąć. Szczęśliwie natura miłościwie ogranicza drzewną ekspansję, sosny wygrywają.
Na półwyspie znajduje się Nadmorski park Krajobrazowy a w nim rezerwat przyrody Helskie Wydmy. Dla mniej wytrwałych piechurów od strony Zatoki Puckiej można przejść kładką widokową wśród wydm aż na Cypel, trochę urody wydm zawsze się zobaczy.
Sorrky za plamy na zdjęciach, udało mi się upaćkać czymś obiektyw. Nie zauważyłam jak fociłam, wylazło przy przeglądaniu.
Zacznę od tego że mamy na Półwyspie Helskim całkiem spore wydmy białe i wydmy szare, bo plaże u nas piaszczyste ( traktujemy jak oczywistość ten piaseczek, starannie ignorując fakt że piaskowe plaże nie są jedynymi jakie tworzy morze ) . Bałtyk morze płytkie, łagodny jasny piaseczek nam nanosi, żadnych żwirków czy kamorów w dużej ilości, plaże u nas takie do zalegania w sam raz. Wydma biała to jeszcze na wpół ruchome piaski, ledwie przytrzymywane na miejscu korzeniami wydmuchrzycy piaskowej Leymus arenarius i piaskownicy zwyczajnej Ammophila arenaria. Jednak to nie od traw zaczyna się budowanie wydm, rola pierwszego "zielonego" stabilizatora piasku przypada honokenii piaskowej Honckenya peploides, malutkiej roślince z rodziny goździkowatych. Na Helu nie ma jej zbyt wiele ( znaczy ja nie przyuważyłam ) pewnie za sprawą kocyków plażowiczów. Na piaszczystych plażach ta roślina musi konkurować z plażowiczami, a jak wiadomo plażowicze gatunek ekspansywny, mający w sobie dużo cech zbieżnych z wirusami. Tu grajdołek, tam parawanik, a tu jeszcze pieprzniem materacyk i honokenia wypada z gry. Roślina spokojnie przeżyje całkowite niemal zasypanie piaskiem ale odsłoniętych korzonków długo nie zdzierży, więc grajdołkowanie jest dla niej zabójcze. Teraz będzie groźnie - "w Polsce zaleca się wprowadzenie na najlepiej zachowanych siedliskach tego gatunku zakazu rekreacyjnego i turystycznego użytkowania plaży". Jak to tak, z plaży korzystać się nie da? Rekreacyjnych siedlisk parawanowych nie będzie można budować, gier zespołowych uprawiać, leżenia w koloniach à la foka szara ( znaczy cielsko przy cielsku ) uskuteczniać?! No jakże to tak? To dla kogo ten cholerny Bałtyk i te plaże?! No cóż, najczęściej takie pytania padają z ust osób którym tak naprawdę do szczęścia to ani ten Bałtyk ani te plaże nie są potrzebne. Spokojnie mogłyby się w błotku glinianek kapać pod warunkiem że glinianki zrobią się trendy i założą koło nich wesołe miasteczko i otworzą budki z lodami.
Kolejną rośliną inicjującą powstawanie wydm jest rukwiel nadmorska Cakile maritima ssp. baltica. Zagrożeniem dla występowania jest dokładnie to samo co w przypadku honokenii piaskowej - zbyt intensywne użytkowanie plaż. Niszczy się na takich "użytkowych" plażach tzw. kidziny czyli nietrwałe środowisko stworzone z tego co wywali morze. Wały cuchnących wodorostów zasiedlane przez rośliny, które w sprzyjających warunkach przenoszą się poza strefę zalewaną przez falę i uczestniczą w "budowie lądu" jakoś nie zachęcają turystów do rozkładania kocyków na zakidzinowanych plażach. Budowla hydrotechniczna to co innego - nie śmierdzi i daje jakieś tam złudzenie że wybrzeże chroni i piaseczku nie wymywa. Jednoroczna solanka kolczysta Salsola kali jest bardziej przygotowana na odpieranie ataków kocykiem niż dwie pierwsze rośliny inicjujące powstawanie wydm . Kolczaste to, alergię potrafi wywołać i jako z ekspansywnym, słonolubnym kolonizatorem piasków plażowiczowi już nie tak łatwo walczyć, he, he. Dlatego przez wiele lat była z tego powodu tępiona przy przygotowaniach plaży "pod turystów".
Wydma szara to następny etap tworzenia lądu przez rośliny, taka wydma jest już bardziej stabilna, wiatr nie zmienia jej tak bardzo jak wydm białych. Pojawiają się na niej jakieś zaczątki procesów glebotwórczych, szczątki roślin tworzą bazę pod bardziej wymagające gatunki. No, może nie strasznie wybredne. Szczotlicha siwa Corynephorus canescens, turzyca piaskowa Carex arenaria, jasieniec piaskowy Jasione montana var. littoralis, kocanka piaskowa Helichrysum arenarium - to główni zasiedlający wydmę szarą. Na takiej wydmie pojawiają się też chyba najpiękniejsze kwitnące rośliny nadbrzeżne - mikołajki nadmorskie Eryngium maritimum. Tam gdzie zbiera się nieco więcej substancji organicznej atak przypuszczają porosty, głównie chrobotki i pojawiają się niskie krzewinki wrzosowe. Ha, można spotkać tam roślinę, której raczej większość z nas spotkać by się nie spodziewała - kruszczyka rdzawoczerwonego Epipactis atrorubens, a także rzadką tajęże jednostronną Goodyera repens. Tak, tak, storczyki w pobliżu morza mogą spokojnie egzystować!
Wydma szara bywała niestety przez człowieka "ulepszana". W ramach walki z erozją wydmę należało kiedyś umacniać ( "Utwierdź mnie" - jak śpiewała Kalina ). Utwierdzano wierzbą, kosodrzewiną, sosną czarną, wejmutką i różą pomarszczoną, gatunkami obcymi - taa, i teraz to wszystko trzeba wykopać. Brygadę kasacyjną widziałam przy pracy nad Rosa rugosa, ze skroplonym na czółkach potem osiłkowaci faceci mierzyli się z korzeniami potwora. No cóż, płacimy za błędy, jak już chcemy mieć rezerwat to musimy zadbać o to żeby się nam nie siało. W tym właśnie miejscu nachodzą mnie wspomniane wcześniej wątpliwości związane z przywracaniem pierwotnej szaty roślinnej wydm. Nie jestem pewna czy zachowanie takiej szaty jest w ogóle możliwe, czy nie jest po prostu na to zbyt późno. Zwierzęta, wiatr, woda - nasiona obcych gatunków będą zasiedlały mierzeję, jakoś ciężko mi sobie wyobrazić wieczną walkę z ekspansją tych roślin. Robota na pokolenia! Dobra nie ma się co martwić, zostawmy to dzieciom i wnukom, dla każdego kawałek czegoś gorzkiego się znajdzie.
Wrzosy, bażyny, borówki tworzą sprzyjające środowisko dla siewek sosen, no i robi się nam bór sosnowy który porasta Półwysep Helski. On nie do końca jest taki wyłącznie sosnowy, w bardziej wilgotnych miejscach utworzonych przez rzeźbę terenu rosną brzozy. Ludzie też zrobili swoje i przywlekli na półwysep drzewa, które miały małą szansę na nim się znaleźć w sposób naturalny. Teraz rzecz jasna wielkie zastanawianie się czy ciąć, co ciąć i jak ciąć. Szczęśliwie natura miłościwie ogranicza drzewną ekspansję, sosny wygrywają.
Na półwyspie znajduje się Nadmorski park Krajobrazowy a w nim rezerwat przyrody Helskie Wydmy. Dla mniej wytrwałych piechurów od strony Zatoki Puckiej można przejść kładką widokową wśród wydm aż na Cypel, trochę urody wydm zawsze się zobaczy.
Sorrky za plamy na zdjęciach, udało mi się upaćkać czymś obiektyw. Nie zauważyłam jak fociłam, wylazło przy przeglądaniu.
niedziela, 11 września 2016
'Souvenir de La Malmaison' - róża zjawiskowa
'Souvenir de La Malmaison' sprawiłam sobie parę lat temu i do tego bardzo późnego lata była to róża rozczarowująco niechętna do współpracy z Alcatrazem. Po mojemu to dość wymagająca odmiana, wcale nie taka bezproblemowa w uprawie ( taa, o uprawie róż historycznych zazwyczaj pisze się że łatwizna, ale w tym wypadku nie mogę takiej opinii z czystym sumieniem potwierdzić ). Rację ma Marian Sołtys kiedy pisze że to róża nie do końca dobra dla naszego klimatu, że krzewy nie tworzą odpowiedniej jakości kwiatów, że deszcze letnie im nie służą, że właściwie tylko tzw. jesienne kwiaty są naprawdę dobre - wszystko to prawda. Dodać to tego dość drapakowaty pokrój krzewu, przypominający nieco mieszańce herbatnie, kaprysy jeśli chodzi o kwitnienie i w zasadzie człowiek może dojść do wniosku że niekoniecznie chce mu się uprawiać taki prezencik z Malmaisone. Jednak... wystarczy że krzew tej odmiany tylko raz zakwitnie odpowiednio i człowiek wpada.
Po pierwsze - kolor kwiatów, nie wiem jak opisać dokładnie ten odcień różu. Standardowe określenie jasny róż w ogóle nic nie mówi w przypadku tej róży. Kolor różowy na pograniczu bieli - no nie, to jest jednak róż i nie jest to aż takie rozbielenie do nieprzytomności. Pada takie określenie jak róż perłowy, ale to chyba z takich prawdziwych niebarwionych pereł z mórz tropikalnych, bo nijak się kolorek ma do perłowej masówki. Kolor jest rzeczywiście trudny do opisania bo rozkłada się też w specyficzny sposób na płatkach. Wiadomo że u wielu odmian płatki zewnętrzne jaśnieją, w przypadku 'Souvenir de La Malmaison' z płatkami zewnętrznymi dzieje się to samo co z kwiatami irysów Blyht'a - one nie tyle płowieją co rozwijają kolor. Od chłodnych różowych tonów, różowawych perłowych kremów do czystej, dość chłodnej bieli.
Po drugie - zapach. Ta róża pachnie trochę nie jak róża, trzeba powąchać żeby zrozumieć. Synonimiczna nazwa tej odmiany 'Queen of Beauty and Fragrans' chyba wyjaśnia sprawę, zapach jej kwiatów miał dla uprawiających ją ogrodników wielkie znaczenie.
Po trzecie - kształt kwiatów. Po pąkach kulistych, choć pięknie rozwijających zewnętrzne płatki, jakoś nie spodziewałam się tak płaskiego kwiatu. Budowa ćwierć rozetkowa, klasyczna staroć, przechodzi to w trakcie rozwijania z kubeczkowatego kształtu w taką płaską rozetkę - coś podobnego do róż ze wstążek. W tej płaskiej fazie róże pachną najmocniej. No i kwiaty są duże, do 13 cm średnicy dochodzą te płaskie rozetki.
Po czwarte - legenda. 'Souvenir de La Malmaison' "urodziła się" ho, ho, ho, po upadku słynnego rozarium cesarzowej Josephine w Malmaison ale coś z cesarskiego splendoru, chłodnej elegancji stylu empir w sobie ma. W ogrodzie Malmaison spotkało się wiele gatunków i odmian róż z różnych stron świata, to było miejsce gdzie właściwie narodziła się większość z podstawowych krzyżówek róż, będących protoplastami dzisiejszych odmian. 'Souvenir de La Malmaison' ponoć swoja nazwę zawdzięcza wielkiemu rosyjskiemu księciu ( hym, taki tytuł - czyżby kolejna cesarska rodzina "plącząca się" w historii róży ) przebywając w Malmaison został poproszony o nadanie nazwy nowej odmianie róży burbońskiej. Poszedł po linii najmniejszego oporu i wymyślił 'Souvenir de la Malmaison'. Czy anegdotka prawdziwa tego nie wiem, ale w legendę cesarskiej róży się wpisuje.
Teraz metryczka - odmianę wyhodował pan Jean Beluze, w roku 1843. 'Souvenir de la Malmaison' jest wynikiem krzyżowania odmiany 'Madame Desprez' z nieznaną różą herbatnią. krzew dorasta do niemal dwóch metrów wysokości ale ma dość wąski pokrój ( ok 90 - 120 cm ), z czasem jednak może dojść do takiej samej szerokości jak wysokości ( chyba w cieplejszym niż polski klimacie ). Kwiaty mają około 75 płatków. Dla miłośników róż czepnych - w 1893 Bennett wyselekcjonował 'Climbing Souvenir de La Malmaison' .
Po pierwsze - kolor kwiatów, nie wiem jak opisać dokładnie ten odcień różu. Standardowe określenie jasny róż w ogóle nic nie mówi w przypadku tej róży. Kolor różowy na pograniczu bieli - no nie, to jest jednak róż i nie jest to aż takie rozbielenie do nieprzytomności. Pada takie określenie jak róż perłowy, ale to chyba z takich prawdziwych niebarwionych pereł z mórz tropikalnych, bo nijak się kolorek ma do perłowej masówki. Kolor jest rzeczywiście trudny do opisania bo rozkłada się też w specyficzny sposób na płatkach. Wiadomo że u wielu odmian płatki zewnętrzne jaśnieją, w przypadku 'Souvenir de La Malmaison' z płatkami zewnętrznymi dzieje się to samo co z kwiatami irysów Blyht'a - one nie tyle płowieją co rozwijają kolor. Od chłodnych różowych tonów, różowawych perłowych kremów do czystej, dość chłodnej bieli.
Po drugie - zapach. Ta róża pachnie trochę nie jak róża, trzeba powąchać żeby zrozumieć. Synonimiczna nazwa tej odmiany 'Queen of Beauty and Fragrans' chyba wyjaśnia sprawę, zapach jej kwiatów miał dla uprawiających ją ogrodników wielkie znaczenie.
Po trzecie - kształt kwiatów. Po pąkach kulistych, choć pięknie rozwijających zewnętrzne płatki, jakoś nie spodziewałam się tak płaskiego kwiatu. Budowa ćwierć rozetkowa, klasyczna staroć, przechodzi to w trakcie rozwijania z kubeczkowatego kształtu w taką płaską rozetkę - coś podobnego do róż ze wstążek. W tej płaskiej fazie róże pachną najmocniej. No i kwiaty są duże, do 13 cm średnicy dochodzą te płaskie rozetki.
Po czwarte - legenda. 'Souvenir de La Malmaison' "urodziła się" ho, ho, ho, po upadku słynnego rozarium cesarzowej Josephine w Malmaison ale coś z cesarskiego splendoru, chłodnej elegancji stylu empir w sobie ma. W ogrodzie Malmaison spotkało się wiele gatunków i odmian róż z różnych stron świata, to było miejsce gdzie właściwie narodziła się większość z podstawowych krzyżówek róż, będących protoplastami dzisiejszych odmian. 'Souvenir de La Malmaison' ponoć swoja nazwę zawdzięcza wielkiemu rosyjskiemu księciu ( hym, taki tytuł - czyżby kolejna cesarska rodzina "plącząca się" w historii róży ) przebywając w Malmaison został poproszony o nadanie nazwy nowej odmianie róży burbońskiej. Poszedł po linii najmniejszego oporu i wymyślił 'Souvenir de la Malmaison'. Czy anegdotka prawdziwa tego nie wiem, ale w legendę cesarskiej róży się wpisuje.
Teraz metryczka - odmianę wyhodował pan Jean Beluze, w roku 1843. 'Souvenir de la Malmaison' jest wynikiem krzyżowania odmiany 'Madame Desprez' z nieznaną różą herbatnią. krzew dorasta do niemal dwóch metrów wysokości ale ma dość wąski pokrój ( ok 90 - 120 cm ), z czasem jednak może dojść do takiej samej szerokości jak wysokości ( chyba w cieplejszym niż polski klimacie ). Kwiaty mają około 75 płatków. Dla miłośników róż czepnych - w 1893 Bennett wyselekcjonował 'Climbing Souvenir de La Malmaison' .
sobota, 10 września 2016
Tour de Tajoj - kraina zapomnianych dworków - część druga
"Niech ma szlachcic dwór swój, a gotowy, rządnie rozmierzony, na moc zbudowany a ochędożny, na zdrowym placu, na widoku, a kształtnie postawiony, w nim gmachy różnej miary, żonie, dzieciom do wczasu sprawione, zimie ciepłe, lecie chłodne, zawsze ku temu chędogie. Do tego niechby było złożenie przyjacielowi, schowanie sprzętom, mieszkanie czeladzi. W środku podwórza woda, kuchnia rządna przy domu a kuchenka w mieszkaniu. Więc spiżarnia sucha, piwnica chłodna, lodownia pewna, łaźnia pobok przy wodzie, stajnia na stronie, psiarnia najmniej w półmilu. Zegar wierny na domu. Dom rzemieślniczy, tamże i gospodarski, za nim blech, w bok sadzawki, a coby snadnie złowne,- niech płynie pod dwór rzeka w pewnych brzegach zawarta, bystra, przezornie sprostowana, za nią niech będzie ogród w kwadrat wymierzony, od niej a kęs z południa ku słońcu nachylony, suchy, równy, wyniosły, porządnie ogrodzony, pergołami okraszony, w kwadraty rozdzielony, fontanami polany, a ziół rozlicznych pełny. Za ogrodem sad w cynek najmniej w dwadzieścia rzędów drzew młodych a już rodnych, gładko z płonki, bujno z koron wybiegłych. Chciałbym jeszcze ptasznika, chciałbym ziółkom, drzewkom schowania. Tamże też wirydarz ze swych ziółek i przewoźnych. Przeciw temu wszystkiemu niechby stanął zwierzyniec, ciemny, zielony, cichy, wymiećrzony po sznurze, podzielony łąkami i na krzyż i od płotu,- tamże drogi w kwaterach, a rzeczka przez pośrodek,- las lipowy przeciwko, tamże zaraz pasieczka."
kasztelan brzeski Jakub Ponętowski
Marzenia kasztelańskie o domu doskonałym, gnieździe, ojcowiźnie, swoim najwłaśniejszym, idealnym miejscu na Ziemi. Budowanie nasze, "po polsku", choć ta narodowa architektura wcale nie tak znów stąd rodem i wcale nie taka bardzo "staropolska", bo ledwie około dwustu lat licząca ( co to jest na to 1000 lat rycerskiego czy też szlacheckiego budowania ). Tak nam przed oczami te dworki z ganeczkami wspartymi na kolumienkach stoją jak o dworze polskim myślimy, że nie wyobrażamy sobie szlacheckiej siedziby utrzymanej w innym stylu. Taa, zacytuję Władysława Łozińskiego który dworom i dworkom poświęcił cały rozdział w swojej książce "Życie polskie w dawnych wiekach".
"Jak się przedstawiały dwory zamożnej szlachty w XVI i XVII wieku na architektura zewnątrz, o tem brak wystarczających wskazówek. Nie mamy też ani dochowanych dworków, zabytków architektonicznych ani rycin z owych czasów,- wszystkie te drewniane dwory padły ofiarą pożaru, czasu i manji nowatorstwa, która w ostatnich latach XVIII wieku opanowała zamożniejszą szlachtę."
XVIII - wieczna mania nowatorstwa stworzyła zatem typ budownictwa, który uznajemy dziś za "szczerzepolski" i "z dawien dawna znany". Jak dalej pisze pan Łoziński - "... a prototypu ich szukać należy w pałacach warszawskich". Te portyki znaczy zapożyczone z klasycyzmu warszawskiego, popłuczyny po późnym Merlinim. Wszystko popłuczki przeważnie w drewnie, bo o ten budulec było najłatwiej i cieśle od stuleci w swoim rzemiośle zaprawieni dostępni. No i tradycja - wiejski dom polski był przeważnie drewniany.
Nieoceniony Łoziński - "Bywa zazwyczaj drewniany, bo w zgodzie z swoją ogólną sielską fizjognomią, po za nielicznemi zamkami i pałacami, poza liczniejszemi od nich kościołami i klasztorami, cała Polska, jak już raz zaznaczyć mielimy sposobność była drewniana."
I dalej wyłuszcza jasno i pięknie - "Mimo tego nieswojskiego pochodzenia architektura tych dworów i dworków tak była w Polsce ulubiona, tak się często powtarza całą swoją artykulacją, tak zresztą pod siekierą polskiego cieśli i pod wpływem naiwnego przeniesienia form i ornamentacji z kamienia i muru na drzewo, przybrała cechy jakiejś swojskiej oryginalności, w końcu tak długą ma za sobą tradycję, że posiadła niejako indygenat i dziś prawie słusznie uchodzić może za wzór ozdobniejszego budownictwa sielskiego. Atoli ściśle rzecz biorąc, ten właśnie typ budowniczy nie zgadza się z najistotniejszą może cechą starodawnego dworu polskiego, a to dlatego, że jest niejako dośrodkowo, zewnętrznie pomyślany, że dyktuje z góry formę i przestrzeń, że tworzy stale zamkniętą całość, do której nic dodać i z której nic ująć nie można, że zatem daje za wiele albo za mało. Tymczasem dwór staropolski powstawał odśrodkowo, rozwijał się i uzupełniał od wnętrza na zewnątrz, a nie przeciwnie,- nie był nigdy od razu gotów i dlatego ani z góry pomyślanej architektury, ani zamkniętej, organicznej niejako artykulacji posiadać nie mógł. Stawał się powoli, robił się, rósł, aż się stał i urósł w pełnię. Miał swoją biografję jak człowiek, a historja jego życia czytała się w jego przystawkach, dobudówkach i przebudówkach. Nie był prędzej skończenie gotów, zanim nie mieścił wśród swoich ścian trzech pokoleń. Miał sto lat wzrostu i dojrzewania. Dziad go zaczął, wnuk dopiero ukończył."
A tu proszę - XVIII - wieczna nowoczesność w domu i w zagrodzie i szlaban na przybudówki do przybudówek, architektura wymyślona a nie tak bliska naszej mentalności "się stająca" - toż to musiał być szok kulturowy. No w "naszość" uderzenie wymyślone prze warszawskie elity, he, he. Nic nowego na tym świecie.
Łoziński sączy jad dalej - "Nie miał też dwór staropolski prawie nigdy architektonicznej jedności, musiał być do pewnego stopnia nieforemnym aglomeratem, ale improwizowanym układem swoich mas i członków nabierał malowniczości, a że był szczerym wyrazem życia, potrzeby, obyczaju, smaku kilku pokoleń, miał charakter. W regule dwór drewniany nie miewał piętra, twierdzenie jednak, z jakiem się ostatniemi czasy spotykamy w naszej fachowej literaturze, jakoby go nie miał nigdy, jest mylne."
To dworki miały piętro? No pełna zgroza! Może jednak lepiej że do naszych czasów dotrwały te "klasycystyczne" budynki a malownicze zbiory przybudówek szlag trafił, kto wie?
Teraz zanurzymy się w świat tych ostańcow, weteranów skrzypiących, ucieleśnienia standardów dworkowych wyobrażeń.
Sucha - przytulisko dworów i dworków
Kto dwory i dworki chce poznać od podszewki ten powinien zaliczyć przytulisko dworków w Suchej. Oficjalnie nazywa to się Muzeum Architektury Drewnianej Regionu Siedleckiego vel muzeum w Suchej koło Grębkowa, ale naprawdę jest to przytulisko, rodzaj bidula dla dworków, miejsce gdzie usiłuje się je ratować, ocalić ten kawałek nieistniejącego już świata.
Zacznę od najstarszej starowiny, czyli dworu rodziny Cieszkowskich, wzniesionego z modrzewiowych bali ( ścinanych zimą ) w 1743 roku. Panował nam wtedy tak sobie miłościwie August III Sas ( Wettin ), bardzo dziwny król który z jednej strony pozwolił by państwo gniło, z drugiej parę ciekawych rzeczy jednak temu krajowi zafundował. Dworek Cieszkowskich powstał znaczy w epoce robronów, peruk, kołtuna i świeżo odkrytego zamiłowania Polaków do kawy. Oświetlało się wówczas pomieszczenia łojowymi świeczkami ( wyobraźcie sobie ten zapach ), w "lepszych" pokojach palono świece woskowe i w zimowe czy letnie wieczory było to często jedyne światło w okolicy - głęboki XVIII wiek. Światła mało, w głowach też. Jednak dwór żył, nabywał poloru, pojawiały się w nim udogodnienia wraz ze wzrastającymi potrzebami jego mieszkańców. Najpierw zniknęły łojówki, zastąpione przez wosk, a w latach trzydziestych XIX - wieku palące się bardzo jasnym płomieniem świece stearynowe. Potem to już w ogóle pojaśniało, lampy naftowe, najpowszechniejsze u nas źródło światła w drugiej połowie XIX wieku, zalewały ciepłym żółtawym światłem dworkowe pokoje jeszcze w początku zeszłego wieku. Potem była elektryfikacja i reforma rolna, co jak się okazuje dla dworów i dworków było równie zabójcze jak tzw. zawirowania dziejowe typu powstania, wojny i tym podobne pożogi. A dworek Cieszkowskich to wszystko zniósł! Te udogodnienia, he, he. Zniósł i trwa, i mimo tego że nie jest zamieszkany nie przypomina bardzo pustej skorupy bez życia. Może to zasługa palącego się w kominku ognia, może kociczki i jej młodych baraszkujących na ganku ( tym od tyłu, ogrodowym, a nie tym pod portykiem z 1843 roku, wejściowym ), może zapachu kurzu zmieszanego z wonią dymu z drewna - nie wiem, smrodek stęchlizny obecny w takich muzealnych domach jakoś mi nie przeszkadzał.
Miłośników gładzi, glazurki, rolet "na pilota", światła dziennego wypełniającego wnętrza, dwór polski zastygły w latach trzydziestych XX wieku wystraszy. Ni ma kancika, wyprowadzenia co do centymetra, "wysokiej jakości wykończenia naszych wyrobów" i tym podobnych radości. Szczęka z podziwu nie opada, porcelany miśnieńskiej typu Serwis Łabędzi się nie uświadczy, kandelabry "srebłne" się nie srebrzą, ramy od obrazów złotem nie połyskują, tak mało pałacowego blichtru, tak dużo zwyczajnej, codziennej prostoty. Sufity czy też powały owszem belkowane, ale malatura prosta, prawie zero punktów stycznych z takim sklepieniem Kaplicy Sykstyńskiej. Podłogi nieukładane w wymyślne wzory, nie lśnią lakierem imitującym wosk. Owszem, dąb w kwadraty, ale cóś prosto, fanów wymyślności nie zachwyci. Podłogi zresztą poprzykrywane dywanami, w końcu przeciągi i tzw. "ciągnięcie od podłogi" niemal zawsze były, są i najprawdopodobniej będą w stałym repertuarze narzekań na niedogodności mieszkania w starych budynkach. No i do tego wszystkiego "ten" układ - trzy pomieszczenia "na przestrzał", wspomnienia po sieni dzielącej budynek na dwie części, jakieś dziwne korytarzyki, wyrastające z nich pokoje w amfiladzie - dzisiaj architekt płakałby kiedy to projektował. Taa, nic dla koneserów glancu.
Dla węszących za czasem minionym w wydaniu ziemiańsko - inteligenckim grobowiec Tutanchamona, obfitujący w skarby. Mnóstwo smaczków, tajemnych znaków pozwalających się odtajemniczyć i zaskoczyć nas swoim właściwym znaczeniem. W ciemności zakotarowanych pomieszczeń, w kilimkach rozwieszonych przy łóżkach ( zimna ściana wymaga kilimka ), w chropowatej urodzie ścian, w malowanych obrazach, rysunkach, sztychach te ściany zdobiących ( klasyczny repertuar dworkowy - obrazy święte, antenaty, nasze zwierzęta, pejzaże ), w meblach "utrzymanych" lecz noszących ślady zużycia, w podejrzanych domowej roboty ozdóbstwach ( czegóż to panie domu nie ozdabiały, od drugiej połowy XIX wieku trwała jakaś mania ozdabiania wszystkiego co tylko pod rękę podejdzie ), w sprzętach domowych dziś często niewiadomego przeznaczenia - siedzi sobie, wcale się nie kryjąc jakoś specjalnie, dusza domu.
Domu po ludzku ciepłego, zasiedziałego od pokoleń, konserwatywnego bo te "nowinki, Panie tego" to całkiem niepotrzebne, taka zimna woda do mycia w misce stojąca na komodzie "to samo zdrowie", ale od czasu do czasu pozwalającego sobie na "nowoczesne luksusy" - samowar aż z Tuły na przykład ( jedna z nielicznych spraw, oprócz uwłaszczenia chłopów i "prześladowania" romantycznych wieszczów, za którą powinniśmy być wdzięczni rosyjskiemu zaborcy - kto pił czaj z samowara wie o czym piszę ). Domu w którym panowała nieustająca wizytacja krewnych, sąsiadów, znajomych tych sąsiadów, no życie towarzyskie jakiego dzisiaj już nie znamy. Młodszemu pokoleniu mogę to jedynie wytłumaczyć tak - w domu zmaterializował się Fejsbook, Twitter i jeszcze Instagram - wszyscy nieustannie się kręcą po Waszych kontach i żądają lajkowania, czyli odwiedzin w swoich domach. Wizyty, rewizyty, ciężki obowiązek i nie ma że właśnie chciałeś sobie człowieku do kina powędrować, książkę poczytać, czy tam cóś innego zrobić - herbatka proszona u sąsiadki Iksińskiej, ze starszą panią która powinna tam być, bo jest kuzynką pierwszego stopnia męża Iksińskiej i którą wypada najpierw odwiedzić zanim się do Iksińskiej pojedzie ( albo choć bilet wizytowy zostawić jak się nie zdąży i nie zastanie rupiecia ), a po tej wizycie to najlepiej pojechać jeszcze do Igrekowej, to jutro już nie trzeba będzie nigdzie wyjeżdżać i można zaprosić rupiecia i Iksińską ( w tej kolejności ) do odwiedzin ( a jak przylezą jutro, to pojutrze jest wolne i można pranie uskutecznić ). Planowanie wizyt to jeszcze w początkach XX wieku była taka nauka przyswajana przez panienki z dobrych domów przez osmozę ( chłonęły w dzieciństwie i nastolęctwie ). Po co tak się spraszali? Nie tylko rozrywkowo i żeby konwenanse utrzymać, wizytki i szerokie kontakty sąsiedzkie miały pomóc dzieciom w zdobyciu lepszego "stanowiska życiowego", jak to pisała Zapolska. Jednak to nie pozwalało przekroczyć pewnych barier ( ach, ta Trędowata, he, he ) za to sprzyjało utrwalaniu konserwatyzmu ziemiańskiej społeczności, która w gruncie rzeczy obracała się jedynie w "swoich kręgach"
W każdym domostwie jest jakaś rzecz najcenniejsza, skarb rodzinny przekazywany z pokolenia na pokolenie. Te skarby mogą być bardzo różne, czytałam w jakimś wspomnieniu o dworkach polskich jak to córki rodziny poobrażały się na siebie z powodu "cygańskich" form do ciasta, tzw. blaszek, zostawionych w spadku nie tej osobie co trzeba. Najczęściej jednak skarb rodzinny był taki bardziej na pokaz, karabela co to przodek pod Chocimiem bisurmana nią tego...ten, łyżka srebrna herbowa po antenacie "na stanowisku" ( "bo my z Czartoryskich" ), kubek z którego kiedyś sam Naczelnik pił - takie skarby były cenione przez ludzi zamieszkujących dworki. W dworze Cieszkowskich na honorowym miejscu, z daleka od "rączek dziecięcych" ( w tym wypadku łapek turystów ) stoi sobie naczynko ze znakiem królewskim - splecione inicjały imion ostatniego króla Polski, pod królewską koroną. Naczynie ( pojemnik na lód? ) pochodzące być może z belwederskiej "farfurowni" króla Stasia, działającej króciutko bo tylko w latach 1770 - 1783, może być rzeczywiście unikatem ( ha, Kwiatowa pięknie dowiodła że to jest naczynko z manufaktury w Korcu powstałe w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku ). W dworze Cieszkowskich znalazło się chyba się za sprawą niedawno zmarłego prof. Marka Kwiatkowskiego, wieloletniego dyrektora Łazienek Królewskich w Warszawie i twórcy przytuliska dla dworów w Suchej. Pamiątka że się tak wypiszę "na miejscu" bo JKM Staś w roku 1787 ten dwór odwiedzić raczył.
Łoziński - "Mądrym zwyczajem staropolskim przestrzegano, aby dwór był budowany "na jedenastą godzinę", to jest, aby jego czoło czyli fasada frontowa miała pełne słońce w tej porze dnia, kiedy ono nie dobiega jeszcze samego południa" - nie wiem czy właśnie tak pierwotnie posadowiono względem światła i stron świata zbudowany w 1825 roku dwór z miejscowości Rudzienka ( zdjątko powyżej ), teraz jednak stoi trochę inaczej, wczesne popołudniowe słońce oświetlało wejście. Dworek zamknięty ale w sąsiednich budynkach ludzie, z kominów unosił się siwy, lekki dym z palonego drewna. Pusta stała Organistówka ( budyneczek z połowy XIX wieku z pierwszego zdjątka poniżej ) ale w dworku rodziny Berkanów i w starej oficynie dworskiej toczyło się życie ( oficyna dworska ze stajniami, lodownią, sadem staro - jabłoniowym i widokiem lasku z prześwitami tła czyli pastwiska dla koni to tematy pozostałych fotek ). Tak sobie myślę że niełatwo będzie ocalić to magiczne miejsce, gdzie stare dwory, oficyny, chałupy chłopskie żyją sobie skrzypiąc. Nie ma muzealnej woni, wypieszczonych eksponatów, tabliczek z napisami pod każdym eksponatem - to nie jest tego rodzaju ekspozycja. A jednak udało się ocalić w tym miejscu coś co zazwyczaj bardzo rzadko udaje się w obiektach muzealnych - ocalono atmosferę miejsc. Boję się że teraz mogą za ten skansen zabrać się ludzie, którzy nie pokumają czaczy i będziemy mieli kolejne, świeżo odmalowane, przecudnie błyszczące chałupki w zaprojektowanej zieleni ( inna wersja jest też przygnębiająca - może to się wszystko rozwalić ). Oj, chyba paciorek do Pambuka przyjdzie zmówić w intencji ocalenia tego mało muzealnego muzeum.
kasztelan brzeski Jakub Ponętowski
Marzenia kasztelańskie o domu doskonałym, gnieździe, ojcowiźnie, swoim najwłaśniejszym, idealnym miejscu na Ziemi. Budowanie nasze, "po polsku", choć ta narodowa architektura wcale nie tak znów stąd rodem i wcale nie taka bardzo "staropolska", bo ledwie około dwustu lat licząca ( co to jest na to 1000 lat rycerskiego czy też szlacheckiego budowania ). Tak nam przed oczami te dworki z ganeczkami wspartymi na kolumienkach stoją jak o dworze polskim myślimy, że nie wyobrażamy sobie szlacheckiej siedziby utrzymanej w innym stylu. Taa, zacytuję Władysława Łozińskiego który dworom i dworkom poświęcił cały rozdział w swojej książce "Życie polskie w dawnych wiekach".
"Jak się przedstawiały dwory zamożnej szlachty w XVI i XVII wieku na architektura zewnątrz, o tem brak wystarczających wskazówek. Nie mamy też ani dochowanych dworków, zabytków architektonicznych ani rycin z owych czasów,- wszystkie te drewniane dwory padły ofiarą pożaru, czasu i manji nowatorstwa, która w ostatnich latach XVIII wieku opanowała zamożniejszą szlachtę."
XVIII - wieczna mania nowatorstwa stworzyła zatem typ budownictwa, który uznajemy dziś za "szczerzepolski" i "z dawien dawna znany". Jak dalej pisze pan Łoziński - "... a prototypu ich szukać należy w pałacach warszawskich". Te portyki znaczy zapożyczone z klasycyzmu warszawskiego, popłuczyny po późnym Merlinim. Wszystko popłuczki przeważnie w drewnie, bo o ten budulec było najłatwiej i cieśle od stuleci w swoim rzemiośle zaprawieni dostępni. No i tradycja - wiejski dom polski był przeważnie drewniany.
Nieoceniony Łoziński - "Bywa zazwyczaj drewniany, bo w zgodzie z swoją ogólną sielską fizjognomią, po za nielicznemi zamkami i pałacami, poza liczniejszemi od nich kościołami i klasztorami, cała Polska, jak już raz zaznaczyć mielimy sposobność była drewniana."
I dalej wyłuszcza jasno i pięknie - "Mimo tego nieswojskiego pochodzenia architektura tych dworów i dworków tak była w Polsce ulubiona, tak się często powtarza całą swoją artykulacją, tak zresztą pod siekierą polskiego cieśli i pod wpływem naiwnego przeniesienia form i ornamentacji z kamienia i muru na drzewo, przybrała cechy jakiejś swojskiej oryginalności, w końcu tak długą ma za sobą tradycję, że posiadła niejako indygenat i dziś prawie słusznie uchodzić może za wzór ozdobniejszego budownictwa sielskiego. Atoli ściśle rzecz biorąc, ten właśnie typ budowniczy nie zgadza się z najistotniejszą może cechą starodawnego dworu polskiego, a to dlatego, że jest niejako dośrodkowo, zewnętrznie pomyślany, że dyktuje z góry formę i przestrzeń, że tworzy stale zamkniętą całość, do której nic dodać i z której nic ująć nie można, że zatem daje za wiele albo za mało. Tymczasem dwór staropolski powstawał odśrodkowo, rozwijał się i uzupełniał od wnętrza na zewnątrz, a nie przeciwnie,- nie był nigdy od razu gotów i dlatego ani z góry pomyślanej architektury, ani zamkniętej, organicznej niejako artykulacji posiadać nie mógł. Stawał się powoli, robił się, rósł, aż się stał i urósł w pełnię. Miał swoją biografję jak człowiek, a historja jego życia czytała się w jego przystawkach, dobudówkach i przebudówkach. Nie był prędzej skończenie gotów, zanim nie mieścił wśród swoich ścian trzech pokoleń. Miał sto lat wzrostu i dojrzewania. Dziad go zaczął, wnuk dopiero ukończył."
A tu proszę - XVIII - wieczna nowoczesność w domu i w zagrodzie i szlaban na przybudówki do przybudówek, architektura wymyślona a nie tak bliska naszej mentalności "się stająca" - toż to musiał być szok kulturowy. No w "naszość" uderzenie wymyślone prze warszawskie elity, he, he. Nic nowego na tym świecie.
Łoziński sączy jad dalej - "Nie miał też dwór staropolski prawie nigdy architektonicznej jedności, musiał być do pewnego stopnia nieforemnym aglomeratem, ale improwizowanym układem swoich mas i członków nabierał malowniczości, a że był szczerym wyrazem życia, potrzeby, obyczaju, smaku kilku pokoleń, miał charakter. W regule dwór drewniany nie miewał piętra, twierdzenie jednak, z jakiem się ostatniemi czasy spotykamy w naszej fachowej literaturze, jakoby go nie miał nigdy, jest mylne."
To dworki miały piętro? No pełna zgroza! Może jednak lepiej że do naszych czasów dotrwały te "klasycystyczne" budynki a malownicze zbiory przybudówek szlag trafił, kto wie?
Teraz zanurzymy się w świat tych ostańcow, weteranów skrzypiących, ucieleśnienia standardów dworkowych wyobrażeń.
Sucha - przytulisko dworów i dworków
Kto dwory i dworki chce poznać od podszewki ten powinien zaliczyć przytulisko dworków w Suchej. Oficjalnie nazywa to się Muzeum Architektury Drewnianej Regionu Siedleckiego vel muzeum w Suchej koło Grębkowa, ale naprawdę jest to przytulisko, rodzaj bidula dla dworków, miejsce gdzie usiłuje się je ratować, ocalić ten kawałek nieistniejącego już świata.
Zacznę od najstarszej starowiny, czyli dworu rodziny Cieszkowskich, wzniesionego z modrzewiowych bali ( ścinanych zimą ) w 1743 roku. Panował nam wtedy tak sobie miłościwie August III Sas ( Wettin ), bardzo dziwny król który z jednej strony pozwolił by państwo gniło, z drugiej parę ciekawych rzeczy jednak temu krajowi zafundował. Dworek Cieszkowskich powstał znaczy w epoce robronów, peruk, kołtuna i świeżo odkrytego zamiłowania Polaków do kawy. Oświetlało się wówczas pomieszczenia łojowymi świeczkami ( wyobraźcie sobie ten zapach ), w "lepszych" pokojach palono świece woskowe i w zimowe czy letnie wieczory było to często jedyne światło w okolicy - głęboki XVIII wiek. Światła mało, w głowach też. Jednak dwór żył, nabywał poloru, pojawiały się w nim udogodnienia wraz ze wzrastającymi potrzebami jego mieszkańców. Najpierw zniknęły łojówki, zastąpione przez wosk, a w latach trzydziestych XIX - wieku palące się bardzo jasnym płomieniem świece stearynowe. Potem to już w ogóle pojaśniało, lampy naftowe, najpowszechniejsze u nas źródło światła w drugiej połowie XIX wieku, zalewały ciepłym żółtawym światłem dworkowe pokoje jeszcze w początku zeszłego wieku. Potem była elektryfikacja i reforma rolna, co jak się okazuje dla dworów i dworków było równie zabójcze jak tzw. zawirowania dziejowe typu powstania, wojny i tym podobne pożogi. A dworek Cieszkowskich to wszystko zniósł! Te udogodnienia, he, he. Zniósł i trwa, i mimo tego że nie jest zamieszkany nie przypomina bardzo pustej skorupy bez życia. Może to zasługa palącego się w kominku ognia, może kociczki i jej młodych baraszkujących na ganku ( tym od tyłu, ogrodowym, a nie tym pod portykiem z 1843 roku, wejściowym ), może zapachu kurzu zmieszanego z wonią dymu z drewna - nie wiem, smrodek stęchlizny obecny w takich muzealnych domach jakoś mi nie przeszkadzał.
Miłośników gładzi, glazurki, rolet "na pilota", światła dziennego wypełniającego wnętrza, dwór polski zastygły w latach trzydziestych XX wieku wystraszy. Ni ma kancika, wyprowadzenia co do centymetra, "wysokiej jakości wykończenia naszych wyrobów" i tym podobnych radości. Szczęka z podziwu nie opada, porcelany miśnieńskiej typu Serwis Łabędzi się nie uświadczy, kandelabry "srebłne" się nie srebrzą, ramy od obrazów złotem nie połyskują, tak mało pałacowego blichtru, tak dużo zwyczajnej, codziennej prostoty. Sufity czy też powały owszem belkowane, ale malatura prosta, prawie zero punktów stycznych z takim sklepieniem Kaplicy Sykstyńskiej. Podłogi nieukładane w wymyślne wzory, nie lśnią lakierem imitującym wosk. Owszem, dąb w kwadraty, ale cóś prosto, fanów wymyślności nie zachwyci. Podłogi zresztą poprzykrywane dywanami, w końcu przeciągi i tzw. "ciągnięcie od podłogi" niemal zawsze były, są i najprawdopodobniej będą w stałym repertuarze narzekań na niedogodności mieszkania w starych budynkach. No i do tego wszystkiego "ten" układ - trzy pomieszczenia "na przestrzał", wspomnienia po sieni dzielącej budynek na dwie części, jakieś dziwne korytarzyki, wyrastające z nich pokoje w amfiladzie - dzisiaj architekt płakałby kiedy to projektował. Taa, nic dla koneserów glancu.
Dla węszących za czasem minionym w wydaniu ziemiańsko - inteligenckim grobowiec Tutanchamona, obfitujący w skarby. Mnóstwo smaczków, tajemnych znaków pozwalających się odtajemniczyć i zaskoczyć nas swoim właściwym znaczeniem. W ciemności zakotarowanych pomieszczeń, w kilimkach rozwieszonych przy łóżkach ( zimna ściana wymaga kilimka ), w chropowatej urodzie ścian, w malowanych obrazach, rysunkach, sztychach te ściany zdobiących ( klasyczny repertuar dworkowy - obrazy święte, antenaty, nasze zwierzęta, pejzaże ), w meblach "utrzymanych" lecz noszących ślady zużycia, w podejrzanych domowej roboty ozdóbstwach ( czegóż to panie domu nie ozdabiały, od drugiej połowy XIX wieku trwała jakaś mania ozdabiania wszystkiego co tylko pod rękę podejdzie ), w sprzętach domowych dziś często niewiadomego przeznaczenia - siedzi sobie, wcale się nie kryjąc jakoś specjalnie, dusza domu.
Domu po ludzku ciepłego, zasiedziałego od pokoleń, konserwatywnego bo te "nowinki, Panie tego" to całkiem niepotrzebne, taka zimna woda do mycia w misce stojąca na komodzie "to samo zdrowie", ale od czasu do czasu pozwalającego sobie na "nowoczesne luksusy" - samowar aż z Tuły na przykład ( jedna z nielicznych spraw, oprócz uwłaszczenia chłopów i "prześladowania" romantycznych wieszczów, za którą powinniśmy być wdzięczni rosyjskiemu zaborcy - kto pił czaj z samowara wie o czym piszę ). Domu w którym panowała nieustająca wizytacja krewnych, sąsiadów, znajomych tych sąsiadów, no życie towarzyskie jakiego dzisiaj już nie znamy. Młodszemu pokoleniu mogę to jedynie wytłumaczyć tak - w domu zmaterializował się Fejsbook, Twitter i jeszcze Instagram - wszyscy nieustannie się kręcą po Waszych kontach i żądają lajkowania, czyli odwiedzin w swoich domach. Wizyty, rewizyty, ciężki obowiązek i nie ma że właśnie chciałeś sobie człowieku do kina powędrować, książkę poczytać, czy tam cóś innego zrobić - herbatka proszona u sąsiadki Iksińskiej, ze starszą panią która powinna tam być, bo jest kuzynką pierwszego stopnia męża Iksińskiej i którą wypada najpierw odwiedzić zanim się do Iksińskiej pojedzie ( albo choć bilet wizytowy zostawić jak się nie zdąży i nie zastanie rupiecia ), a po tej wizycie to najlepiej pojechać jeszcze do Igrekowej, to jutro już nie trzeba będzie nigdzie wyjeżdżać i można zaprosić rupiecia i Iksińską ( w tej kolejności ) do odwiedzin ( a jak przylezą jutro, to pojutrze jest wolne i można pranie uskutecznić ). Planowanie wizyt to jeszcze w początkach XX wieku była taka nauka przyswajana przez panienki z dobrych domów przez osmozę ( chłonęły w dzieciństwie i nastolęctwie ). Po co tak się spraszali? Nie tylko rozrywkowo i żeby konwenanse utrzymać, wizytki i szerokie kontakty sąsiedzkie miały pomóc dzieciom w zdobyciu lepszego "stanowiska życiowego", jak to pisała Zapolska. Jednak to nie pozwalało przekroczyć pewnych barier ( ach, ta Trędowata, he, he ) za to sprzyjało utrwalaniu konserwatyzmu ziemiańskiej społeczności, która w gruncie rzeczy obracała się jedynie w "swoich kręgach"
W każdym domostwie jest jakaś rzecz najcenniejsza, skarb rodzinny przekazywany z pokolenia na pokolenie. Te skarby mogą być bardzo różne, czytałam w jakimś wspomnieniu o dworkach polskich jak to córki rodziny poobrażały się na siebie z powodu "cygańskich" form do ciasta, tzw. blaszek, zostawionych w spadku nie tej osobie co trzeba. Najczęściej jednak skarb rodzinny był taki bardziej na pokaz, karabela co to przodek pod Chocimiem bisurmana nią tego...ten, łyżka srebrna herbowa po antenacie "na stanowisku" ( "bo my z Czartoryskich" ), kubek z którego kiedyś sam Naczelnik pił - takie skarby były cenione przez ludzi zamieszkujących dworki. W dworze Cieszkowskich na honorowym miejscu, z daleka od "rączek dziecięcych" ( w tym wypadku łapek turystów ) stoi sobie naczynko ze znakiem królewskim - splecione inicjały imion ostatniego króla Polski, pod królewską koroną. Naczynie ( pojemnik na lód? ) pochodzące być może z belwederskiej "farfurowni" króla Stasia, działającej króciutko bo tylko w latach 1770 - 1783, może być rzeczywiście unikatem ( ha, Kwiatowa pięknie dowiodła że to jest naczynko z manufaktury w Korcu powstałe w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku ). W dworze Cieszkowskich znalazło się chyba się za sprawą niedawno zmarłego prof. Marka Kwiatkowskiego, wieloletniego dyrektora Łazienek Królewskich w Warszawie i twórcy przytuliska dla dworów w Suchej. Pamiątka że się tak wypiszę "na miejscu" bo JKM Staś w roku 1787 ten dwór odwiedzić raczył.
Łoziński - "Mądrym zwyczajem staropolskim przestrzegano, aby dwór był budowany "na jedenastą godzinę", to jest, aby jego czoło czyli fasada frontowa miała pełne słońce w tej porze dnia, kiedy ono nie dobiega jeszcze samego południa" - nie wiem czy właśnie tak pierwotnie posadowiono względem światła i stron świata zbudowany w 1825 roku dwór z miejscowości Rudzienka ( zdjątko powyżej ), teraz jednak stoi trochę inaczej, wczesne popołudniowe słońce oświetlało wejście. Dworek zamknięty ale w sąsiednich budynkach ludzie, z kominów unosił się siwy, lekki dym z palonego drewna. Pusta stała Organistówka ( budyneczek z połowy XIX wieku z pierwszego zdjątka poniżej ) ale w dworku rodziny Berkanów i w starej oficynie dworskiej toczyło się życie ( oficyna dworska ze stajniami, lodownią, sadem staro - jabłoniowym i widokiem lasku z prześwitami tła czyli pastwiska dla koni to tematy pozostałych fotek ). Tak sobie myślę że niełatwo będzie ocalić to magiczne miejsce, gdzie stare dwory, oficyny, chałupy chłopskie żyją sobie skrzypiąc. Nie ma muzealnej woni, wypieszczonych eksponatów, tabliczek z napisami pod każdym eksponatem - to nie jest tego rodzaju ekspozycja. A jednak udało się ocalić w tym miejscu coś co zazwyczaj bardzo rzadko udaje się w obiektach muzealnych - ocalono atmosferę miejsc. Boję się że teraz mogą za ten skansen zabrać się ludzie, którzy nie pokumają czaczy i będziemy mieli kolejne, świeżo odmalowane, przecudnie błyszczące chałupki w zaprojektowanej zieleni ( inna wersja jest też przygnębiająca - może to się wszystko rozwalić ). Oj, chyba paciorek do Pambuka przyjdzie zmówić w intencji ocalenia tego mało muzealnego muzeum.