Koniec marca taki bardziej majowy, pierwsze wiosenne rośliny przekwitają w tempie ekspresowym, koty urządzają zalegania parapetowe, kąpieli słonecznych zażywają w przerwach polowań na motyle ( żebyście widzieli te ciężkie podskoki, tyłki przez zimę trochę urosły i motylki dzięki temu bezpieczne - tylko Szpageton jak zwykle niebezpieczna ). Dzielę swój czas między ogarnianie ogrodu i całej chałupy ( czytaj kamieniczka ), idzie tak sobie - nie jest źle z chałupą ale w ogrodzie robota nie do przerobienia. Tradycyjnie gdzieś zadziałam sekator, zdziwne bo tydzień temu jeszcze kłuł mnie w oczy prowokując do smętnych rozmyślań na temat konieczności przycinania krzewów nie tylko różanych ( wydawało mi się że już jesienią co najważniejsze przycięłam a tu jednak nadal kupa roboty z przycinaniem, zupełnie zapomniałam o cisach, które trzeba teraz przycinać - cóś mnie to wszystko przerasta i co gorsza zarasta ). Na tempo muszę też uskuteczniać ostatnie przesadzanie lilaków - trzy krzewy jeszcze mi zostały do przesadzenia, na szczęście niezbyt duże.
Na zdjęciu obok ( małym bo nieostre w pewnym miejscu aż niemiło ) widać jak wygląda odmiana krokusa wiosennego 'King of the Striped' wewnątrz kielicha. Owszem są paseczki ale są też niemal jednolite płaszczyzny w kolorze jasnego fioletu. Odmiana 'Pickwick' ( zdjątko poniżej - pierwsza dwukolorowa odmiana ) jest po prostu paskowana, znacznie więcej bieli występuje w jej kwiatach. To tak dla Moniki, coby rozróżnić było jej łatwiej. Wiadomo - obraz lepszy niż tysiąc słów. Ja bezczelnie się ciesze że nie wszystkie "botaniczne" krokusy kwitną u mnie w jednym terminie, mam na myśli inne szafrany niż dość późno kwitnące tommasinianusy. Dlatego tak się u porobiło bo niektóre krokusy rosną w Alcatrazie w półcieniu, ziemia wolniej się nagrzewa i ruszają z lekkim opóźnieniem. Kwitną razem z dużymi krokusami wiosennymi i wzbogacają ogród cieplejszymi kolorami i pięknymi kombinacjami barw na płatkach. Krokus vel szafran wiosenny Crocus vernus jest okazały ale paleta barw - hym...tego.
W tym roku w Alcatrazie po raz pierwszy wystąpiły takie odmiany Crocus tommasinianus jak 'Barr's Purple' ( istatnia fotka ) i 'Whitewell Purple'. Obie są dość podobne ale za to łatwe do odróżnienia od chyba najpopularniejszej odmiany krokusa Tommasiniego jaką jest 'Ruby Giant' ( przedostatnia fotka ). Z dużym trudem dopatruje się też różnicy ( obiektyw pozostaje na nią nieczuły, no ślepy jest wręcz jak kret ) pomiędzy tymi nowymi u mnie odmianami tommasinianusów a odcieniem koloru na płatkach Crocus tommasinianus 'Roseus'. o niby jest to bardziej w róż ale nadal jest blisko koloru wrzosowego. Zastanawiam się leniwie czy warto wobec tego kupować odmiany 'Lilac Beauty'i 'Pictus'. Miałam ochotę na zakupy bo lubię tommasinianusy za ich wdzięk dziczyzny ale nie wiem czy warto wydawać kasę na coś co odróżnialne jest w momencie przyglądania się przez szkło powiększające. Nie jestem aż takim zbieraczem wczesnowiosennych cebulowych żeby mnie takowe przyglądania lupowe straszliwie fascynowały, wystarczy że mam kuku na punkcie irysów bródkowych.
Strony
▼
środa, 29 marca 2017
poniedziałek, 27 marca 2017
O różach dla początkujących ogrodników słów kilka - rad parę na temat pielęgnacji róż
Co zrobić żeby różane krzewy nie sprawiały kłopotów. Olbrzymia rzesza ogrodników ma na to pytanko jedną odpowiedź - najlepiej nie sadzić. Niektórzy z nich są po różanych przejściach, inni nasłuchawszy się opowieści o opryskach boją się tzw. upierdliwości uprawy wymagającej rośliny, jeszcze inni po prostu róż nie lubią. Z tymi ostatnimi jest najprościej - nie ma przymusu uprawy róż w ogrodach i jak ktoś nie czuje do róży mięty to nikomu nic do tego. Gorzej jest z tymi co chcieliby a boją się a najgorzej jest z tymi z nieciekawą różaną przeszłością w życiorysie. No oni czują że fajnie byłoby mieć róże w ogrodzie i chcieliby i w ogóle ale ona róża straszna jak wilk ciężkozębaty i kapryśna jak książniczka Tabazella. Jak się takiego ogrodnika przesłucha to najczęściej wychodzi jak Szydło z Jarosława że ogrodnik w chwili różanego zakupu nie bardzo wiedział co kupuje. Znaczy wiedział że różę i na tym szlus, koniec i the end. A róża róży nierówna, jak się chce uprawiać "błękitnie" kwitnące mieszańce herbatnie w okolicy Suwałk to trzeba sobie przygotować chochołki na zimę i popitkę wysokoprocentową, którą zapijemy czarną rozpacz jak coś pójdzie nie tak. W okolicy Suwałk sprawdzą się inne róże, twardzielki którym długie zimy i syberyjskie mrozy niestraszne.
Podstawą udanej uprawy róż jest dobranie odpowiednich gatunków lub grup róż do warunków naszego ogrodu.
Taa, tylko tyle i aż tyle. Dlatego stara Tabazella przynudzała w wielu postach z cyklu "O różach dla początkujących słów kilka" ( Róże dzikie i półdzikie , Róże historyczne - część pierwsza , Róże historyczne - część druga , Róże historyczne - część trzecia , Mieszańce herbatnie, Pernetiany , Polianty, Floribundy i mieszańce piżmowe , Hybrid Kordesii, róże kanadyjskie, róże angielskie, Hultemias , Róże czepne ). Oczywiście zdaję sobie sprawę że mnóstwo rzeczy pominęłam pisząc o różach i ich historii, słówkiem nie wspomniałam o Hybrid macrantha, nie przyłożyłam się do tego jak to naprawdę z żółtymi różami w tym XIX wieku było, w ogóle nie wyliczyłam grup róż Austina, pominęłam tzw. róże chińskie itd. itp. . Myślę jednak że mocno różami zainteresowani poszukają typowo różanych blogów i znajdą tam wszystko co udało mi się chcąco - niechcący pominąć. Znaczy doczytają. Natomiast zainteresowani różami tyle o ile po tych moich wpisach pokumają że muszą szukać róż odpowiednich dla swojego ogrodu a nie tylko takich których kwiaty im się podobają.
Jeżeli znajdziecie różę o której marzycie a coś czujecie że nie specjalnie nadaje się ona dla klimatu Waszego ogrodu to dont panic! Poznajcie szczegółowo jej wymagania znaczy kochajcie net. Być może będziecie w stanie stworzyć jej lepsze warunki ( polecam różane blogi i fora ) i uprawa Wam się powiedzie, nie należy się podłamywać tylko korzystać z wiedzy braci ogrodniczej.
Cięcie pielęgnacyjne różanych krzewów polega na wycinaniu starzejących się pędów, żeby krzew nie miał zbyt wielu części słabych, które łatwo poddają się chorobom czy szkodnikom. Co drewnieje należy usuwać. Usuwamy również pędy zbyt cienkie a przede wszystkim pędy krzyżujące się i "zagęszczające koronę" ( ważne przy różach nowoczesnych ). I teraz będzie rzecz najważniejsza jeśli chodzi o cięcie:
Róże kwitnące na dwuletnich pędach przycina się inaczej i w innym terminie niż róże kwitnące na pędach jednorocznych.
Przy gatunkach i starych, historycznych odmianach róż zostawiamy więcej pędów niż przy różach nowoczesnych. Mamy wtedy do czynienia z morzem kwiatów na krzewach, może nie są one zbyt wielkie ale uroda gatunków i historyczek nie leży w wielkości samych kwiatów a w ich mnogości. Nie tniemy zbyt silnie - zbyt silne cięcie może spowodować że w przyszłym sezonie w ogóle nie zobaczymy kwiatów - gatunki i galijki, damascenki, alba i centifolie - najlepiej to skracać ich pędy o 1/3 długości. Burbonki, portlandki, remontanki możemy ciąć troszkę mocniej. Cięcie wykonujemy zaraz po kwitnieniu, nie ma zmiłuj!
W przypadku gatunków lekko prześwietlające cięcie wykonujemy w zależności od tego jak krzew sobie radzi raz na rok - dwa lata. Radykalne prześwietlenia raz na parę lat. Teraz uwaga - radykalne odmłodzenie przeprowadzamy po majowym lub czerwcowym kwitnieniu, roślina wypuści pędy które staną się twardsze przed nadejściem zimowych chłodów a w przyszłym roku krzewy zakwitną.
Róże nowoczesne a szczególnie mieszańce herbatnie i floribundy wymagają zostawienia najwyżej paru pędów z niewielką ilością oczek. Tnąc różane krzewy nowoczesne skracamy pędy tym bardziej im krzew słabiej rośnie ( uzyskamy wtedy większe kwiaty ), skracamy mniej im więcej pragniemy mieć kwiatów. W naszym klimacie podobnie traktujemy sekatorkiem róże nostalgiczne i angielki
Róże pnące tniemy po kwitnieniu ( ramblery ) i po zimie ( climbery ).
Uwaga - oczko do którego skracamy różę krzaczastą czy pnącą powinno być skierowane na zewnątrz korony krzewu!
Róże szczepione na pniu czyli tzw. róże sztamowe wymagają odpowiedniej opieki ( czytaj trzeba być solidnie zaróżankowanym żeby taką różę prawidłowo prowadzić ).
Ich krzewy żyją krócej i są słabsze niż rośliny szczepione na korzeniu lub uprawiane na własnych korzeniach! Najwięcej jazdy jest z nimi na jesieni, podczas przygotowania do zimowego snu - pacior trzeba przyginać, miejsce szczepienia przysypywać ziemią. Zanim wydacie kasę na pienną różę przemyślcie kwestię "Czy jesienią będzie mi się chciało?".
Sadzenie i dbanie o róże
Róże lubią gleby żyzne i przepuszczalne, najlepiej bogate w próchnicę, żyzne piaszczysto - gliniaste ( pH w przedziale 6,0-7,0 ). Nie znaczy że nie urosną na glebach słabszych, trzeba jednak wówczas trochę im pomóc. Wykopujemy dół którego rozmiar jest uzależniony od typu sadzonej róży ( potężne krzewy będą miały solidne korzenie, miniaturki - wiadomo - dołek zawsze musi być większy o jakieś 2 do 3 razy od rozmiarów bryły korzeniowej ) , wsypujemy dobrą ziemię ogrodową, najlepiej taką która była zasilona obornikiem parę miesięcy wcześniej ( zero świeżego obornika przy sadzeniu bo źle to się skończy dla róży ) i sadzimy różę. Najłatwiej sadzi się róże doniczkowane i balotowane, wyjmujemy z opakowania, umieszczamy w dołku, obsypujemy dobrą ziemią podlewamy i szlus. Róże na tzw. nagim korzeniu wymagają nieco innego podejścia - przycinamy korzonki do długości około 20 cm, rozkładamy je w dołku szeroko i ...lejemy wodę, duuużo wody, Następnie wsypujemy lepszą ziemię, tak żeby zrobiło się błoto, odczekujemy aż trochę siądzie i dosypujemy znów lepszej ziemi. Miejsce szczepienia zawsze musi wystawać ponad grunt ( jesienią przykrywamy je kopczykiem z gleby, który wiosną rozgarniamy - to jest właśnie tzw. kopczykowanie róż ). Posadzone róże możemy wyściółkować przekompostowaną korą ( znaczy taką, która zbytnio nie zakwasi gleby ) ale nie jest to konieczne. Natomiast konieczne jest odchwaszczanie i podlewanie ( i już wiecie po co to ściółkowanie ). Róże na nagich korzeniach mogą być sadzone zarówno jesienią ( termin uchodzący za lepszy, bo roślina szybciej wchodzi w okres wegetacji - mniej stresu ) jak i wczesną wiosną ( kwiecień ). Róże lubią na ogół stanowiska słoneczne ( większość róż wytwarza więcej kwiatów na słonecznych stanowiskach ) i takie w świetlistym cieniu ( bo są róże których kwiatom słońce wcale nie służy - znów się kłania netowe info o roślinie ). Uważajmy na odstępy podczas sadzenia ( znaczy posiadajmy wiedzę o docelowej wysokości krzewu ) , pamiętajmy że róże urosną a liście zbyt gęsto posadzonych krzewów mogą paść ofiarą chorób grzybowych.
Nawożenie - róże nawozimy tylko do połowy lipca, potem basta! O nawożeniu powiem tak - każdy robi jak uważa, ja nie szaleję z nawozami sztucznymi ale pod róże daję raz na rok niewielką dawkę nawozu długodziałającego ( nie będę tu robiła reklamy ) - to robię wczesną wiosną. Potem w porze pierwszego kwitnienia nawożę suszonym obornikiem ( też bez przesady ), po kwitnieniu w lipcu nawożę trzeci i ostatni raz biohumusem. "Wszystko można byle wolno i z ostrożna" - nie szalejcie z nawozami, można zrobić sporo szkody zamiast pomóc roślinie.
Podlewanie - taa... węże i zraszacze fajna rzecz ale jak już podlewać róże to mechanicznie kropelkowo albo dygać koneweczkę albo zdjąć nakładkę z węża ogrodowego. No bo róż lepiej nie podlewać "po całości", choróbska grzybowe mogą się przypałętać - trza lać pod listki, w korzonki. Od czasu do czasu można zrosić ale ciągle podlewanie całych krzewów szczególnie w przypadku wysoce "cywilizowanych" róż jest mocno ryzykowne.
Siarczan miedzi - oprysk jak najwcześniej po zimie na wszelki wypadek przy odmianach lubiących podłapać grzybka lub posadzonych w warunkach sprzyjających łapaniu grzybka.
Poza tym na tzw. szkodniki stosuję własnej produkcji trucizny z ziółek, chemii nie używam bo zauważyłam że dopiero po niej to mam kłopoty z niszczycielami róż. Niektórych w ogóle nie truję bo przy okazji mogłabym wytruć takie biedronki na przykład ( a ja je lubię, choć małpy gryzą ). Domowych sposobów na pozbycie się paskud jest mnóstwo, zanim sięgniecie po gaz bojowy zastanówcie się a potem jeszcze usiądźcie na rączkach i poczekajcie - może Wam zapał do walki minie i zobaczycie Wasz ogród nie tylko jako miejsce do uprawy róż ale taki mały zielony świat. Bądźcie trucicielami na miarę Borgiów, nie róbcie "wojny w Wietnamie". Trucie wybiórcze świadczy o subtelnej naturze, he, he.
Obcinanie kwiatów przekwitłych róż - przy różach o ozdobnych owocach jak najbardziej niewskazane, przy tych które maja głównie piękne kwiaty wskazane jak najbardziej. Floribundy, angielki itp. kwitnące wiechami tniemy przy pierwszym oczku przed rozgałęzieniem się pędów kwiatowych, mieszance herbatnie ponoć powinny być podcinane tuż pod kielichem pąka ( nie wiem czy to tak do końca powinno być, ale to stare info przekazane mi w czasach wczesnej młodości przez osobę która namiętnie róże uprawiała ).
Przed sezonem zimowym delikatne róże ( czytaj głównie nowoczesne i co bardziej rarytetne historyczne ) kopczykujemy czyli obsypujemy bryłę korzeniową z miejscem szczepienia kopczykiem ( solidnym ) z ziemi. Pędy odmian wrażliwych na mrozy róż historycznych okrywamy stroiszem lub chocholimy.
Uff, i to by było na tyle. Tematu nie wyczerpałam ale jakieś tam pojęcie zyskaliście, oby Wasze róże na tych moich wypocinach też zyskały!
sobota, 25 marca 2017
Wybuch wiosny w Alcatrazie
Przestaję na troszki katować Was Lizboną i okolicami ( nie cieszcie się, wrócę do tematu bo klimat miejsca mnie przyuroczył ) i zajmę się wiosną wybuchniętą w Alcatrazie. Tak, tak, wiosna wzięła i wybuchła! Najsampierw się czaiła tak jakoś, nieśmiało wyłaziło zielone i kolorowe, może przestraszone deszczem i ogólną szarością spływającą z nieba ( przez ostatni tydzień to nie cud wiosenne deszczyki padały tylko jesiennie - zimowo lało, raz nawet marznąco ). Teraz jednak mimo takich sobie temperatur ( chyba się rozpuściłam w tej Portugalii ), na mniej zimno - dżdżystą aurę zielone zareagowało pozytywnie a kolorowe wręcz zaszalało. W ogrodzie zakrokusowanie i zaśnieżyczkowanie, powoli wyłażą cebulice i śnieżniki. Rzecz jasna o tej porze roku najbardziej interesującą rabatą wydaje się Ciemiernikowszczyzna. Tam jednak następuje dopiero przygotowanie do wielkich występów. Jestem bardzo happy bo Mamelon szukając w Leroyu farby ( szara komódka do łazienki - i kto to się zaklinał że żadnego więcej mebelka nie kupi i nie będzie go upiększał, he, he ) i całkiem przypadkiem wdepnął na dział roślinny i całkiem przypadkiem naszedł dwa ciemno kwitnące ciemierniki z serii 'Double Queen'. Kupił nie całkiem przypadkiem i oto są - w Mamelonoison jedna sztuka, w Alcatrazie druga. Mam całą masę ciemiernikowych siewek, zamierzam w tym roku sporo z nich przesadzić na nowe rabaty. Oczywiście nie wiem co to za jedne, znaczy jakie będą miały kwiaty ale ciemierniki są po prostu urocze i wszelkie ich kwiaty będą mile widziane. Przyznam się że zaczynam pałać chęcią posiadania większej ilości Helleborus niger, tego najwcześniej kwitnącego i chyba najbardziej wytrzymałego w naszym klimacie. Podobają mi się też bardzo ( chyba do ich urody w końcu dojrzałam ) ciemierniki korsykańskie i ich mieszańce ale te jakoś nigdy nie rosły u mnie dobrze, chyba będę musiała poczekać na twardsze odmiany mieszańcowe - oby tylko choć część urodności miały po korsykańskich.
Kwitną przylaszczki, masowo - znaczy kępki jakby większe niż w zeszłym roku. Jednak nie jest to jeszcze masowość z tych najbardziej masowych, he, he. Jest dokładnie tak jak czułam w lutym że będzie. Ciekawe ile przyjdzie mi jeszcze poczekać na kwitnienie z daleka dające po ślepiach - coroczna śpiewka, zawsze mi się zdaje że to już w tym roku olśnienia będą. No i kuźwa zawsze nie to! Zastanawiałam się po oglądzie ogrodu czy się jednak nie złamać i po prostu nie dokupić paru kępek ale wrodzona chytrość mnie powstrzymuje. Tak naprawdę to w końcu zakupiłam byłam australijskie i hamerykańskie irysy, trochę mi szkoda "zielonej" czyli przeznaczonej na zakupy ogrodowe kasy na wolno przyrastające przylaszczki. Raczej zakupię dolomit i dokarmię moje kruszynki w nadziei że szybciej urosną ( tak, wiem czyją mamusią jest nadzieja ). Znaczy jak zwykle będę żyła oczekiwaniami ( taa, a one przylaszczki będą rosły jak na sterydach - "oj,głupia ty, głupia ty" że posłużę się cytatem z wieszczki ).
No cóż oczekiwanie na cud kwitnienie roślin ma w sobie jednak jakąś tajemną moc podtrzymującą radość z życia, w końcu to ta sama kategoria oczekiwań do której kiedyś należały bożonarodzeniowe prezenty, możliwe do wyłudzenia majowe, prawdziwie cukiernicze lody ( znaczy takie które robili cukiernicy z mleka, jaj, czekolady czy owoców a nie proszkowe ), czy wyczekiwane "najnowsze" seanse filmowe w kinach mojego nastolęctwa ( człowiek oglądał filmy z dziesięcioletnim poślizgiem i jeszcze był szczęśliwy że mu się udało i zamiast kolejnej opowieści o żołnierzach idących z bratnią armią na Berlin zobaczył coś z "prawdziwego świata" ). W tym sezonie po raz pierwszy doczekałam się śnieżyczek Woronowa. Posadziłam nie bardzo książkowo, tam gdzie same znalazły sobie miejsce śnieżyczki przebiśniegi. Z cebulek wylazły szerokie liściory i mocniej niż u Galanthus nivalis zbudowane kwiaty ( takie krępe, większe, podobne do kwiatów śnieżyczki Elwesa ). Przyznaję bezczelnie że jestem usatysfakcjonowana tym śnieżyczkowym kwitnieniem, któremu nie przeszkodziła nieco ostrzejsza zima ( co tam ostrzejsza jak śnieg grubą warstwą zalegał ). Śnieżyczki w tym roku spisały się na medal, rzecz jasna z wyjątkiem marketowych 'Flore Pleno', które tradycyjnie okazały się być nie pleno. Jakoś bez nerwów podeszłam do tej pomyłki, w końcu kupowałam je z myślą że może jakimś cudem okażą się być tą odmianą, więc wielkiego rozczarowania nie czuję. Marketowe przebiśniegi były w cenie niepowalającej a śnieżyczka to śnieżyczka. Gulgot to bym wydała gdyby holenderskie śnieżyczki były czymś innym niż obiecywały napisy na torebeczkach ale holenderskie zakupy okazały się być bez pudła! No i dobrze, mam straszną ochotę na kolejne małe cebulaczki z tego źródełka.
W tym roku po raz pierwszy od wielu, wielu lat w "wiosennym pokazie" pojawiły się iryski cebulowe. Rośliny miłe dla oka ale jakby nie do końca stworzone dla naszego klimatu. Turcja, Kaukaz, Grecja, południowo - wschodnia część basenu Morza Śródziemnego - te rejony są ojczyzną gatunków malutkich, kwitnących wczesną wiosną irysów cebulowych. W zeszłym roku sporo o nich czytałam, doszłam do wniosku że spróbuję posadzić w piochach przy brzozie i zaniosę parę paciorków do Muczenicy Dorofieji, patronki ogrodników, coby roślinki przetrwały. Paciorki będę zanosić latem bo nie tyle trzeba się bać w przypadku mieszańców irysów żyłkowanych czy też irysa Danforda ( jeden z nielicznych irysów którego mam ochotę obrazić słowem kosaciec ) śnieżnej, mroźnej zimy co trzeba się bać mokrego lata. Dla tych irysów nasze tzw. przeciętne lato jest zbyt deszczowe, one latem lubieją u nas z premedytacją wygniwać ( tak, tak, to one winne a nie my którzy sadzimy je w każdej glebie ogrodowej a potem mamy zespół ciężkiego wydziwiania ). Moje podbrzozowe piochy ciepłe i suche bo brzózki pracują starannie nad osuszeniem terenu, może te irysowe maluchy dadzą jakoś radę.
Powolutku zabieram się do sprzątania jesiennych liści, wycinania traw i tym podobnych ogrodowych robótek. "Lepsze" róże przytnę nieco później ( cóś niewierząca jestem w zbyt wczesne przycinanie nowszych angielek ), starsze ogolę w nadchodzącym tygodniu. Powinnam też oddoniczkować zadoniczkowane na przyszopiu. Duuużo roboty, zaczęłam od podwórka które "się prosiło". Liście spod jarząbka, brzozowe opady, cholerne perzowate trawska ( jak to co wredne i nielubiane szybko zaczyna wegetację, zielone to jak szczypiorek a korzenie soczyste i wczapierzone w glebę ). Dokonałam dwóch przesadzeń mniejszych drzewek ( sadzonki z tych co to ostatni termin na przeniesienie, mój kręgosłup krzyczał "Jezuuu, nie rób mi tego!" ) i przy wejściu szopkowym do Alcatrazu powstał lilakowy zagajnik podszyty barwinkiem. Szczerze pisząc to jestem zdumiona tym ile miejsca uzyskałam po berberysowych wykopkach ( moje berberysy strzegą teraz działki syna pani Gieni, naszej sąsiadki, posadzone zgodnie z przeznaczeniem jakie miały i u mnie - zapora przeciwdziecięca ). Zagajnik lilakowy ma duże szanse wykończyć w maju Ciotkę Elkę, która masochistycznie nastrojona jęczy żeby posadzić lilaki w innej części podwórka ( "Od strony mojego okna, najwyżej zamknę jak już nie będę mogła oddychać ). Taa, zagajnik roślin duszących, rabatka roślin trujących i nasadzenia alergizujące itd. Może powinnam otworzyć firmę "Urządzanie ogrodów na zlecenie spadkobierców - efekt gwarantowany!" Oj tam, oj tam, jak ktoś chce to i krokusem się zatruje ( szafrany niby spożywcze ale nie tak do końca ).
Krokusiki jak co roku dają czadu, to chyba najwdzięczniejsze z moich wczesnowiosennych cebulowych. Lubię je chyba tak samo jak szafirki. W tym roku kwitną nowe odmiany vernusów ( to te duże, mieszańcowe krokusy zwane też ogrodowymi ). Nie wiem jak będzie z wigorem i przeżywalnością cebul, z urodą jest OK. Numerem jeden została w tym roku odmiana 'Vanguard', przepiękna. Wcale się nie dziwię że została nagrodzona RHS Award of Garden Merit ( to ta na pierwszym planie drugiego zdjęcia poniżej ). Należało się!
czwartek, 23 marca 2017
Sintra - Palácio da Pena ( z parkiem i widokami )
Hym, mój ostatni post był z lekka kobylasty ( Ciotka Elka stwierdziła że królów mieli ciut dużo, co jest nieprawdą bo mieli ilość królewskiego pogłowia na poziomie średniej europejskiej ) ten zatem będzie troszki bardziej przygodowy. Zacznę od tego że pałac Pena leży na wzgórzu w paśmie Serra Sintra, niewielkich w sumie wzgórz ( Mamelon jest przeciwnego zdania - niebosiężne szczyty ) z których najwyższe nazywane Cruz Alta liczy sobie 529 metrów n.p.m. i znajduje się w liczącym około pięciu hektarów parku Palácio da Pena ( czego Mamelon jest nadal błogo nieświadoma, he, he ). To bardzo malutki zakątek Portugalii ( 10 kilometrów ze wschodu na zachód i z 5 z północy na południe ), z własnym mikroklimatem, endemicznymi roślinami i chronionymi zwierzakami. No i w południowo wschodniej części jest usiany zabytkami.
Jak zatem widzicie okoliczności przyrody i nie tylko przyrody piękne i wyjątkowe i jak to w przypadku wzniesień, wymagające nieco wysiłku przy oglądzie. Chmurkowało nieco od Atlantyku i Mamelon szczęśliwie nie dojrzała celu naszej wyprawy. Co prawda lepiej widoczna twierdza Maurów, Castelo dos Mouros z lekka ją zaniepokoiła wysokim położeniem ale sprytnie nęcona kameliami była pełna podróżniczego zapału. Tego zapału to starczyło Mamelonowi i mnie tak mniej więcej na jedną trzecią drogi, potem poczułyśmy się jak panie starsze ( w końcu nimi jesteśmy ). Ponieważ nie było co liczyć na szybki przyjazd autobusu 434 ( odjeżdża ze stacji i można nim dotrzeć do różnych zabytków Sintry ) postanowiłyśmy zaczaić się na tuk - tuka, trzykołową zmotoryzowaną rikszę, który to pojazd jest bardzo popularny zarówno na stromych uliczkach Lizbony jak i w Sintrze. O ile wjeżdżanie na wzniesienia w Lizbonie uważałyśmy za coś poniżej naszej turystycznej godności o tyle serpentyny pałacowego wzgórza dały nam tak popalić że na widok nadjeżdżającego tuk - tuka okazałyśmy entuzjazm który z lekka wystraszył prowadzącego. Jazda tuk - tukiem to 5 euro od osoby i śmiem twierdzić że na wzgórzach Sintry jest to cena adekwatna do usługi. Mój boszsz... ja podziwiałam te widoki, "przepaście" zapierające dech, las pachnący, kamelie które uciekły z ogrodu a Mamelon śledziła poczynania kierowcy, który pozdrawiał kolegów jednocześnie bawiąc się z nimi w szybkich i wściekłych. W tzw. momentach grożących bliskim kontaktem zamykała oczy. Koniec jazdy został podsumowany słowami "No i przeżyłyśmy!". Przeżycie osłodziło nam przydługie czekanie w kolejce po bilety ale na tyle ta radość zmąciła nam zmysły że nie kupiłyśmy biletu na podwózkę przez ogródek. Tak, tak, to nie był koniec wdrapywania się do pałacu. Na szczęście ogród uroczy, barwinek szalał, kamelie dodawały sił i słońce przebiło poranne chmury ( choć dziwnie niektóre partie ogrodu nie były słoneczne ).
Kiedy ujrzałyśmy kolorowe mury zamku natychmiast zrozumiałyśmy na czym polega ten kretyński urok, który jest mu przypisywany. Takich zamków nie ma, nie istnieją realnie tylko w wyobraźni dzieci albo stukniętych Niemców jak Ludwik II Bawarski czy Baron Wilhelm Ludwig von Eschwege. Jest tak odjechany że aż piękny.
Dobra, czas na historię tego miejsca - rozpoczęła się w średniowieczu, kiedy na szczycie wzgórza nad Sintrą została zbudowana kaplica poświęcona Matce Boskiej Pena . Zgodnie z tradycją, budowa miała miejsce po objawieniu maryjnym ( Portugalia jak wiadomo bogata w tego typu zjawiska ) . To było całkiem "poważne" sanktuarium, pielgrzymowali tu portugalscy królowie - João II i królowa Leonor w 1493 roku, a później Manoel I . Manoel zresztą nie tylko pielgrzymował, Manoel przede wszystkim wznosił budynki w stylu Manuelino. Na wzgórzu obok kaplicy pobudowano z rozkazu królewskiego malutki klasztor ( przebywało w nim do ośmiu mnichów ), który przekazano zakonowi Jeronimitów ( portugalski são Jerome to polski święty Hieronim ).
W XVIII wieku nastały dla klasztoru ciężkie czasy, najpierw tzw. grom z nieba ( zachmurzonego ponoć ) uderzył w klasztor i to ta na serio, były poważne uszkodzenia, a potem wielkie trzęsienie ziemi w Lizbonie spowodowało zawalenie się pietra klasztornego budynku. Kaplica szczęśliwie ocalała, łącznie z marmurowymi i alabastrowymi rzeźbami z lat dwudziestych i trzydziestych XVI wieku przypisywanymi Nicolau Chanterene, rzeźbiarzowi rodem z Francji, który jednak bardziej znany jest pod portugalską wersją swojego imienia i nazwiska ).
W 1834 roku w katolickim kraju jakim jest Portugalia miała miejsce kasata zakonów ( śledząc portugalską historię można wysnuć z niej wniosek że Portugalczycy są solidnie po katolicku wierzący ale zdrowo antyklerykalni, natomiast od czasu do czasu trafiali im się władcy z manią religijną, wymagającą jak w przypadku królowej Marii I leczenia ). Piękne ruiny, zupełnie w romantycznym guście początku XIX wieku zachwyciły bardzo młodego Fernando Augusto Francisco António de Saxe-Coburgo-Gotha, który przez małżeństwo z Marią II Bragança, córką tego wrednego Dom Pedro, który śmiał się ogłosić cesarzem Brazylii i zadekretował niepodległość tego kraju, wszedł do rodziny królewskiej.
Troszki więcej o Marii i Ferdynandzie. Maria, jak to portugalskie infantki nie miała łatwego życia ( choć na pewno lepsze niż słynna "wiecznie zaręczona" córka króla João I ). Najpierw poślubiła stryja, który zmusił ją do tułaczki po europejskich dworach, potem Karola Augusta, księcia Leuchtenbergu, wnuka Józefiny Beauharnais, który kipnął po dwóch miesiącach małżeństwa a w 1836 roku księcia Ferdynanda. Zważywszy na to że w tym czasie ukończyła lat szesnaście to można to określić jako "bogate życie uczuciowe", oczywiście z uczuciami nie mające wiele wspólnego ( no chyba że z uczuciem zmęczenia ). Zmarło się biedaczce przy kolejnym, jedenastym porodzie w 1853 roku. Zdaje się że uważała takie zejście za godne - "Jeśli umrę, umrę na swym stanowisku", tak miała powiedzieć kiedy ostrzegano ją że jest na tyle słabego zdrowia że nie powinna więcej rodzić. No, Wielki Inkubator Narodowy! Ferdynand pochodził z dynastii, która dostarczała książąt małżonków XIX wiecznym dworom Europy bogatym jedynie w księżniczki. Biedaczek za wiele nie miał prócz tytułu i świetnych koligacji oraz zdolności prokreacji. Tytularnym królem został zgodnie z portugalskim obyczajem dopiero po narodzinach potomka ( trzeba go było sprawdzić ), bywał regentem ( w czasie ciąży żony i po jej śmierci, w czasie wyjazdu dzieci z kraju ) i podobnie jak jego kuzyn zasiadający na brytyjskim tronie u boku królowej Wiktorii Albert von Sachse-Coburg-Gotha, miał w sobie uwielbienie dla romantycznych zamczysk. W brytyjskim przypadku powstało Balmoral a w portugalskim Pena. Taaa, Koburgowie wyraźnie lubili pachnące świeżością, farbą i zaprawą tynkarską prawdziwe stare zamki.
W 1838 roku król Ferdynand II zdecydował się na zakup starego klasztoru, wszystkich okolicznych terenów, pobliskiego Zamku Maurów i jeszcze kilku innych posiadłości w okolicy do kompletu. Zamierzał wznieść tu kompleks letniej rezydencji królewskiej, bardziej odpowiadającej jego gustowi niż stary królewski pałac u podnóży wzgórz. No i wymyślił że dobrze zrozumie go rodak, baron von Eschwege, amator co prawda ( kopalnie to była jego domena ) ale zamki nad Renem widział. Budowa trwała w latach 1842-1854, dość długo bo w 1847 roku para królewska kiedy zamek był już właściwie gotowy zdecydowała się nagle na przebudowę. Między innymi król zaproponował włączenie sklepienia łukowego, elementów średniowiecznych i islamskich, a także sam osobiście po królewsku zaprojektował ozdobne okno główne fasady, inspirowane przez okno domów kapłańskich klasztoru Zakonu Chrystusa w Tomar ( w końcu poddani nadali mu przydomek Artysta ). W 1869 roku na dworze królewskim miał miejsce niezły skandal - król Ferdynand zapałał był uczuciem do śpiewaczki operowej Elisy Hensler, młodszej od niego o dziewiętnaście lat skandalistki ( ha, żywot półkurtyzany czyli utrzymanki i horror XIX wieczny czyli nieślubne dziecko po drodze ). Skandalistka nie była jednak głupią gąską ani nie była pustakiem, oprócz całkiem niezłego głosu miała rozległe zainteresowania jak na ówczesne kryteria. Nie dość artystycznego zacięcia to i botaniką się interesowała. Zdaje się że była znacznie ciekawszą osobą niż królowa Maria. Ernest II von Sachsen - Coburg - Gotha obdarzył pannę Hensler tytułem hrabiny Edla i król poślubił tę świeżą arystokratkę. Zdaje się że byli szczęśliwi, hrabina była morganatyczną małżonką ale jak na byłą śpiewaczkę operową to był wielki awans społeczny. Po hrabinie pozostał w parku domek zwany "Chalet" ( nie to nie jest to o czym myślicie ), w stylu słodkich domków wiejskich. Dzieci nie mieli ( polska Wikipedia bzdury zawiera, córeczka hrabiny była z "ojca nieznanego" choć przypuszczalnego ). Po śmierci króla hrabina odziedziczyła pałac ale postanowiła sprzedać go królowi Luisowi aby nadal pozostał rezydencją letnią królów Portugalii. W roku 1889 pałac zakupiło państwo a od roku 1910 czyli od czasów rewolucji republikańskiej pałac pełni funkcję muzeum. Królowa Amelia spędziła w nim ostatnią noc przed emigracją - ostatnia królowa, ostatnia noc, prawdziwe saudade czyli smętna radość z przemijania.
Pałac szybko zaczął przyciągać turystów i stał się jednym z najczęściej odwiedzanych zabytków w Portugalii. Z czasem kolory czerwono-żółtej fasady wyblakły, a przez wiele lat pałac był uznawany za całkowicie szary. Pod koniec XX wieku postanowiono go odświeżyć i przywrócić murom oryginalne kolory. Ryk oburzenia niosło przez całą Portugalię, jakże to tak "na kolorowo" a nie smutek i wyblakłość pasująca do historycznej aury zabytku i nostalgii, kojarzonej powszechnie z portugalskim stanem ducha. Jednak prawda historyczna taka jest że pałac miał walić po oczach kolorami i nie ma że nie ma bo jest jak jest. Tak ten budynek wyglądał w XIX wieku, tak chcieli żeby wyglądał jego twórcy a patyna czasu po prostu zaburzała odbiór zabytku. Zawsze się znajdą tacy, którzy twierdzić będą że okopcona dymami świec Sykstyna to "prawdziwy Michał Anioł", mimo tego że ten artysta preferował czyste barwy bez domieszki sadzowej szarości. W obrębie pałacu zachowano sporo pozostałości po klasztorze Jeronimitów, refektarz. zakrystię, kaplicę w styli Manuelino. Włączono to w część budynku z wieżą zegarową ( dodano szeroki taras widokowy ). Wieżę zegarową ukończono dość wcześnie bo już w 1843 roku była gotowa, to najstarsza nowa część budynku Słynny taras zwany Tarasem Królowej zapewnia tzw. wrażenia, warto popatrzeć.
Teraz będzie o wnętrzach. Tego nie da się zwalić na miotającą się chińską wycieczkę, następczynię japońskich wycieczek - wnętrza przyprawiają mnie o klaustrofobię ( zupełnie tak jak Józefa Reformatora po wielkim trzęsieniu ziemi przyprawiały o ten stan wszelkie murowane wnętrza ), są strasznie ciężkie od sztukaterii i dość ciemne. Mamelon tłumaczy taki stan rzeczy chęcią odpoczynku od ostrego słonecznego światła, jak tak to ja wolę odpoczynek w ciemnawych ale dużych salach Palácio Nacionale. W Pena czułam się osaczona przez XIX wieczne ozdóbstwa. Mamelon bardziej spokojnie podeszła do tematu ale widok pokoju z boazerią drewnianą wykonaną z malowanego kamienia jednak nią wstrząsnął. Nasze własne łódzkie pomysły fabrykanckie wysiadają przy inwencji portugalskiej rodziny panującej - niekiedy trzeba coś zobaczyć żeby uwierzyć.
Szczęśliwie jednak nie samymi oficjalnymi i "lepszymi" pomieszczeniami pałace stoją - zawsze człowiek się dopatrzy kibelków, łazienek i kuchni, gdzie jest bardziej swojsko ( np. cudowna wanienka w drewnianej oprawie albo kolekcja miedzianych foremek pobudzająca moją chęć dogłębniejszego zapoznania się z kuchnią Portugalii, ze szczególnym naciskiem położonym na studia wyrobów cukierniczych ). Ponadto w pałacowych salach była wystawa europejskich wyrobów ze szkła ( fragmenty cud witraży średniowiecznych i renesansowych, szkło użytkowe itp. ) . Ciekawie też było przyjrzeć się miedziorytom ( chyba wczesno XIX wiecznym, nie doczytałam z powodu ataku chińskiej wycieczki ), szczególnie poruszająca była grafika zatytułowana "Śmierć kota" ( koci lekarze, koci ksiądz, koci schodzący i kocie płaczki ), przeżywałam a Mamelon rechotała. Mam wrażenie że było sporo ilustracji bajek La Fontaine. Jednak z pałacu wyszłyśmy z ulgą, tłumy to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej.
Polazłyśmy do ogrodu, który niby tylko pięciohektarowy ale za to wielopoziomowy. Z tarasów pałacowych widok dech zapierał, Atlantyk szumiał w dali i w ogóle ale młode popołudnie nie nastrajało nas do wędrówek w kierunku widzianego oceanu. Postanowiłyśmy trzymać się wschodniej strony zbocza, dobrze ocienionej i jak wydawało nam się nie aż tak stromej. Polazłyśmy w kierunku Vale dos Lagos czyli Doliny Jezior. Tam jest osobne wejście do ogrodów czyli Entrada dos Lagos ( a tam czekają tuk - tuki ) i przy okazji mogłyśmy zahaczyć o Feteira da Rainha, czyli ogród królowej z roślinami z różnych stron świata. Darowałyśmy sobie domek hrabiny Edla i inne atrakcje, uznając ze wszystkiego nie przeleziemy a siły musimy zachować na Quinta da Regaleira ( i było to słuszne podejście jak się później okazało ). Schodziłyśmy powoli mijając zasapaną włoską rodzinę podążającą do pałacu i więcej nikogo, cisza i spokój po gwarze kłębiącego się na górze tłumu. Ogród sprzyja wytchnieniu o ile się schodzi ze wzniesienia
Wsiadłyśmy do tuk - tuka przy Entrada dos Lagos i pajechali! Mamelon tym razem bez zamykania oczu za to z wyrazem przerażenia na gębusi. Jednak przyzwyczajenie człowieka znieczula, kiedy z ostatniego zwiedzanego ogrodu w zapadającym wieczorze gnałyśmy na dworzec przez wzniesienia Sintry Mamelon nie tylko nie była przerażona, Mamelon była swobodna!
Oczywiście mimo całego dnia spędzonego w Sintrze widziałyśmy tylko część rzeczy godnych zobaczenia. Reszta innym razem, na razie niech się to uleży co widziałyśmy podczas tego wyjazdu.
Jak zatem widzicie okoliczności przyrody i nie tylko przyrody piękne i wyjątkowe i jak to w przypadku wzniesień, wymagające nieco wysiłku przy oglądzie. Chmurkowało nieco od Atlantyku i Mamelon szczęśliwie nie dojrzała celu naszej wyprawy. Co prawda lepiej widoczna twierdza Maurów, Castelo dos Mouros z lekka ją zaniepokoiła wysokim położeniem ale sprytnie nęcona kameliami była pełna podróżniczego zapału. Tego zapału to starczyło Mamelonowi i mnie tak mniej więcej na jedną trzecią drogi, potem poczułyśmy się jak panie starsze ( w końcu nimi jesteśmy ). Ponieważ nie było co liczyć na szybki przyjazd autobusu 434 ( odjeżdża ze stacji i można nim dotrzeć do różnych zabytków Sintry ) postanowiłyśmy zaczaić się na tuk - tuka, trzykołową zmotoryzowaną rikszę, który to pojazd jest bardzo popularny zarówno na stromych uliczkach Lizbony jak i w Sintrze. O ile wjeżdżanie na wzniesienia w Lizbonie uważałyśmy za coś poniżej naszej turystycznej godności o tyle serpentyny pałacowego wzgórza dały nam tak popalić że na widok nadjeżdżającego tuk - tuka okazałyśmy entuzjazm który z lekka wystraszył prowadzącego. Jazda tuk - tukiem to 5 euro od osoby i śmiem twierdzić że na wzgórzach Sintry jest to cena adekwatna do usługi. Mój boszsz... ja podziwiałam te widoki, "przepaście" zapierające dech, las pachnący, kamelie które uciekły z ogrodu a Mamelon śledziła poczynania kierowcy, który pozdrawiał kolegów jednocześnie bawiąc się z nimi w szybkich i wściekłych. W tzw. momentach grożących bliskim kontaktem zamykała oczy. Koniec jazdy został podsumowany słowami "No i przeżyłyśmy!". Przeżycie osłodziło nam przydługie czekanie w kolejce po bilety ale na tyle ta radość zmąciła nam zmysły że nie kupiłyśmy biletu na podwózkę przez ogródek. Tak, tak, to nie był koniec wdrapywania się do pałacu. Na szczęście ogród uroczy, barwinek szalał, kamelie dodawały sił i słońce przebiło poranne chmury ( choć dziwnie niektóre partie ogrodu nie były słoneczne ).
Kiedy ujrzałyśmy kolorowe mury zamku natychmiast zrozumiałyśmy na czym polega ten kretyński urok, który jest mu przypisywany. Takich zamków nie ma, nie istnieją realnie tylko w wyobraźni dzieci albo stukniętych Niemców jak Ludwik II Bawarski czy Baron Wilhelm Ludwig von Eschwege. Jest tak odjechany że aż piękny.
Dobra, czas na historię tego miejsca - rozpoczęła się w średniowieczu, kiedy na szczycie wzgórza nad Sintrą została zbudowana kaplica poświęcona Matce Boskiej Pena . Zgodnie z tradycją, budowa miała miejsce po objawieniu maryjnym ( Portugalia jak wiadomo bogata w tego typu zjawiska ) . To było całkiem "poważne" sanktuarium, pielgrzymowali tu portugalscy królowie - João II i królowa Leonor w 1493 roku, a później Manoel I . Manoel zresztą nie tylko pielgrzymował, Manoel przede wszystkim wznosił budynki w stylu Manuelino. Na wzgórzu obok kaplicy pobudowano z rozkazu królewskiego malutki klasztor ( przebywało w nim do ośmiu mnichów ), który przekazano zakonowi Jeronimitów ( portugalski são Jerome to polski święty Hieronim ).
W XVIII wieku nastały dla klasztoru ciężkie czasy, najpierw tzw. grom z nieba ( zachmurzonego ponoć ) uderzył w klasztor i to ta na serio, były poważne uszkodzenia, a potem wielkie trzęsienie ziemi w Lizbonie spowodowało zawalenie się pietra klasztornego budynku. Kaplica szczęśliwie ocalała, łącznie z marmurowymi i alabastrowymi rzeźbami z lat dwudziestych i trzydziestych XVI wieku przypisywanymi Nicolau Chanterene, rzeźbiarzowi rodem z Francji, który jednak bardziej znany jest pod portugalską wersją swojego imienia i nazwiska ).
W 1834 roku w katolickim kraju jakim jest Portugalia miała miejsce kasata zakonów ( śledząc portugalską historię można wysnuć z niej wniosek że Portugalczycy są solidnie po katolicku wierzący ale zdrowo antyklerykalni, natomiast od czasu do czasu trafiali im się władcy z manią religijną, wymagającą jak w przypadku królowej Marii I leczenia ). Piękne ruiny, zupełnie w romantycznym guście początku XIX wieku zachwyciły bardzo młodego Fernando Augusto Francisco António de Saxe-Coburgo-Gotha, który przez małżeństwo z Marią II Bragança, córką tego wrednego Dom Pedro, który śmiał się ogłosić cesarzem Brazylii i zadekretował niepodległość tego kraju, wszedł do rodziny królewskiej.
Troszki więcej o Marii i Ferdynandzie. Maria, jak to portugalskie infantki nie miała łatwego życia ( choć na pewno lepsze niż słynna "wiecznie zaręczona" córka króla João I ). Najpierw poślubiła stryja, który zmusił ją do tułaczki po europejskich dworach, potem Karola Augusta, księcia Leuchtenbergu, wnuka Józefiny Beauharnais, który kipnął po dwóch miesiącach małżeństwa a w 1836 roku księcia Ferdynanda. Zważywszy na to że w tym czasie ukończyła lat szesnaście to można to określić jako "bogate życie uczuciowe", oczywiście z uczuciami nie mające wiele wspólnego ( no chyba że z uczuciem zmęczenia ). Zmarło się biedaczce przy kolejnym, jedenastym porodzie w 1853 roku. Zdaje się że uważała takie zejście za godne - "Jeśli umrę, umrę na swym stanowisku", tak miała powiedzieć kiedy ostrzegano ją że jest na tyle słabego zdrowia że nie powinna więcej rodzić. No, Wielki Inkubator Narodowy! Ferdynand pochodził z dynastii, która dostarczała książąt małżonków XIX wiecznym dworom Europy bogatym jedynie w księżniczki. Biedaczek za wiele nie miał prócz tytułu i świetnych koligacji oraz zdolności prokreacji. Tytularnym królem został zgodnie z portugalskim obyczajem dopiero po narodzinach potomka ( trzeba go było sprawdzić ), bywał regentem ( w czasie ciąży żony i po jej śmierci, w czasie wyjazdu dzieci z kraju ) i podobnie jak jego kuzyn zasiadający na brytyjskim tronie u boku królowej Wiktorii Albert von Sachse-Coburg-Gotha, miał w sobie uwielbienie dla romantycznych zamczysk. W brytyjskim przypadku powstało Balmoral a w portugalskim Pena. Taaa, Koburgowie wyraźnie lubili pachnące świeżością, farbą i zaprawą tynkarską prawdziwe stare zamki.
W 1838 roku król Ferdynand II zdecydował się na zakup starego klasztoru, wszystkich okolicznych terenów, pobliskiego Zamku Maurów i jeszcze kilku innych posiadłości w okolicy do kompletu. Zamierzał wznieść tu kompleks letniej rezydencji królewskiej, bardziej odpowiadającej jego gustowi niż stary królewski pałac u podnóży wzgórz. No i wymyślił że dobrze zrozumie go rodak, baron von Eschwege, amator co prawda ( kopalnie to była jego domena ) ale zamki nad Renem widział. Budowa trwała w latach 1842-1854, dość długo bo w 1847 roku para królewska kiedy zamek był już właściwie gotowy zdecydowała się nagle na przebudowę. Między innymi król zaproponował włączenie sklepienia łukowego, elementów średniowiecznych i islamskich, a także sam osobiście po królewsku zaprojektował ozdobne okno główne fasady, inspirowane przez okno domów kapłańskich klasztoru Zakonu Chrystusa w Tomar ( w końcu poddani nadali mu przydomek Artysta ). W 1869 roku na dworze królewskim miał miejsce niezły skandal - król Ferdynand zapałał był uczuciem do śpiewaczki operowej Elisy Hensler, młodszej od niego o dziewiętnaście lat skandalistki ( ha, żywot półkurtyzany czyli utrzymanki i horror XIX wieczny czyli nieślubne dziecko po drodze ). Skandalistka nie była jednak głupią gąską ani nie była pustakiem, oprócz całkiem niezłego głosu miała rozległe zainteresowania jak na ówczesne kryteria. Nie dość artystycznego zacięcia to i botaniką się interesowała. Zdaje się że była znacznie ciekawszą osobą niż królowa Maria. Ernest II von Sachsen - Coburg - Gotha obdarzył pannę Hensler tytułem hrabiny Edla i król poślubił tę świeżą arystokratkę. Zdaje się że byli szczęśliwi, hrabina była morganatyczną małżonką ale jak na byłą śpiewaczkę operową to był wielki awans społeczny. Po hrabinie pozostał w parku domek zwany "Chalet" ( nie to nie jest to o czym myślicie ), w stylu słodkich domków wiejskich. Dzieci nie mieli ( polska Wikipedia bzdury zawiera, córeczka hrabiny była z "ojca nieznanego" choć przypuszczalnego ). Po śmierci króla hrabina odziedziczyła pałac ale postanowiła sprzedać go królowi Luisowi aby nadal pozostał rezydencją letnią królów Portugalii. W roku 1889 pałac zakupiło państwo a od roku 1910 czyli od czasów rewolucji republikańskiej pałac pełni funkcję muzeum. Królowa Amelia spędziła w nim ostatnią noc przed emigracją - ostatnia królowa, ostatnia noc, prawdziwe saudade czyli smętna radość z przemijania.
Pałac szybko zaczął przyciągać turystów i stał się jednym z najczęściej odwiedzanych zabytków w Portugalii. Z czasem kolory czerwono-żółtej fasady wyblakły, a przez wiele lat pałac był uznawany za całkowicie szary. Pod koniec XX wieku postanowiono go odświeżyć i przywrócić murom oryginalne kolory. Ryk oburzenia niosło przez całą Portugalię, jakże to tak "na kolorowo" a nie smutek i wyblakłość pasująca do historycznej aury zabytku i nostalgii, kojarzonej powszechnie z portugalskim stanem ducha. Jednak prawda historyczna taka jest że pałac miał walić po oczach kolorami i nie ma że nie ma bo jest jak jest. Tak ten budynek wyglądał w XIX wieku, tak chcieli żeby wyglądał jego twórcy a patyna czasu po prostu zaburzała odbiór zabytku. Zawsze się znajdą tacy, którzy twierdzić będą że okopcona dymami świec Sykstyna to "prawdziwy Michał Anioł", mimo tego że ten artysta preferował czyste barwy bez domieszki sadzowej szarości. W obrębie pałacu zachowano sporo pozostałości po klasztorze Jeronimitów, refektarz. zakrystię, kaplicę w styli Manuelino. Włączono to w część budynku z wieżą zegarową ( dodano szeroki taras widokowy ). Wieżę zegarową ukończono dość wcześnie bo już w 1843 roku była gotowa, to najstarsza nowa część budynku Słynny taras zwany Tarasem Królowej zapewnia tzw. wrażenia, warto popatrzeć.
Teraz będzie o wnętrzach. Tego nie da się zwalić na miotającą się chińską wycieczkę, następczynię japońskich wycieczek - wnętrza przyprawiają mnie o klaustrofobię ( zupełnie tak jak Józefa Reformatora po wielkim trzęsieniu ziemi przyprawiały o ten stan wszelkie murowane wnętrza ), są strasznie ciężkie od sztukaterii i dość ciemne. Mamelon tłumaczy taki stan rzeczy chęcią odpoczynku od ostrego słonecznego światła, jak tak to ja wolę odpoczynek w ciemnawych ale dużych salach Palácio Nacionale. W Pena czułam się osaczona przez XIX wieczne ozdóbstwa. Mamelon bardziej spokojnie podeszła do tematu ale widok pokoju z boazerią drewnianą wykonaną z malowanego kamienia jednak nią wstrząsnął. Nasze własne łódzkie pomysły fabrykanckie wysiadają przy inwencji portugalskiej rodziny panującej - niekiedy trzeba coś zobaczyć żeby uwierzyć.
Szczęśliwie jednak nie samymi oficjalnymi i "lepszymi" pomieszczeniami pałace stoją - zawsze człowiek się dopatrzy kibelków, łazienek i kuchni, gdzie jest bardziej swojsko ( np. cudowna wanienka w drewnianej oprawie albo kolekcja miedzianych foremek pobudzająca moją chęć dogłębniejszego zapoznania się z kuchnią Portugalii, ze szczególnym naciskiem położonym na studia wyrobów cukierniczych ). Ponadto w pałacowych salach była wystawa europejskich wyrobów ze szkła ( fragmenty cud witraży średniowiecznych i renesansowych, szkło użytkowe itp. ) . Ciekawie też było przyjrzeć się miedziorytom ( chyba wczesno XIX wiecznym, nie doczytałam z powodu ataku chińskiej wycieczki ), szczególnie poruszająca była grafika zatytułowana "Śmierć kota" ( koci lekarze, koci ksiądz, koci schodzący i kocie płaczki ), przeżywałam a Mamelon rechotała. Mam wrażenie że było sporo ilustracji bajek La Fontaine. Jednak z pałacu wyszłyśmy z ulgą, tłumy to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej.
Polazłyśmy do ogrodu, który niby tylko pięciohektarowy ale za to wielopoziomowy. Z tarasów pałacowych widok dech zapierał, Atlantyk szumiał w dali i w ogóle ale młode popołudnie nie nastrajało nas do wędrówek w kierunku widzianego oceanu. Postanowiłyśmy trzymać się wschodniej strony zbocza, dobrze ocienionej i jak wydawało nam się nie aż tak stromej. Polazłyśmy w kierunku Vale dos Lagos czyli Doliny Jezior. Tam jest osobne wejście do ogrodów czyli Entrada dos Lagos ( a tam czekają tuk - tuki ) i przy okazji mogłyśmy zahaczyć o Feteira da Rainha, czyli ogród królowej z roślinami z różnych stron świata. Darowałyśmy sobie domek hrabiny Edla i inne atrakcje, uznając ze wszystkiego nie przeleziemy a siły musimy zachować na Quinta da Regaleira ( i było to słuszne podejście jak się później okazało ). Schodziłyśmy powoli mijając zasapaną włoską rodzinę podążającą do pałacu i więcej nikogo, cisza i spokój po gwarze kłębiącego się na górze tłumu. Ogród sprzyja wytchnieniu o ile się schodzi ze wzniesienia
Wsiadłyśmy do tuk - tuka przy Entrada dos Lagos i pajechali! Mamelon tym razem bez zamykania oczu za to z wyrazem przerażenia na gębusi. Jednak przyzwyczajenie człowieka znieczula, kiedy z ostatniego zwiedzanego ogrodu w zapadającym wieczorze gnałyśmy na dworzec przez wzniesienia Sintry Mamelon nie tylko nie była przerażona, Mamelon była swobodna!
Oczywiście mimo całego dnia spędzonego w Sintrze widziałyśmy tylko część rzeczy godnych zobaczenia. Reszta innym razem, na razie niech się to uleży co widziałyśmy podczas tego wyjazdu.