środa, 29 marca 2017

"Upalny" koniec marca w Alcatrazie i krokusowe dylematy

Koniec marca taki bardziej majowy, pierwsze wiosenne rośliny przekwitają w tempie ekspresowym, koty urządzają zalegania parapetowe, kąpieli słonecznych zażywają w przerwach polowań na motyle ( żebyście widzieli te ciężkie podskoki, tyłki przez zimę trochę urosły i motylki dzięki temu bezpieczne - tylko Szpageton jak zwykle niebezpieczna ). Dzielę swój czas między ogarnianie ogrodu i całej  chałupy ( czytaj kamieniczka ), idzie tak sobie - nie jest  źle  z chałupą ale w ogrodzie robota nie do przerobienia. Tradycyjnie gdzieś zadziałam sekator, zdziwne bo  tydzień temu jeszcze kłuł mnie  w oczy prowokując do smętnych rozmyślań na temat  konieczności przycinania krzewów nie tylko  różanych ( wydawało mi się  że już jesienią co najważniejsze przycięłam a tu jednak nadal kupa roboty z przycinaniem, zupełnie zapomniałam o cisach, które trzeba teraz przycinać - cóś mnie to wszystko przerasta i co gorsza zarasta ). Na tempo  muszę też uskuteczniać ostatnie przesadzanie lilaków - trzy krzewy jeszcze mi zostały do  przesadzenia, na szczęście niezbyt  duże.




Na zdjęciu obok ( małym bo nieostre w pewnym miejscu aż niemiło ) widać jak  wygląda odmiana krokusa wiosennego  'King of the Striped' wewnątrz kielicha. Owszem są paseczki ale są też niemal jednolite płaszczyzny w kolorze jasnego fioletu. Odmiana 'Pickwick' ( zdjątko poniżej - pierwsza dwukolorowa odmiana ) jest  po prostu  paskowana, znacznie więcej bieli występuje  w jej kwiatach. To tak dla Moniki, coby rozróżnić było jej  łatwiej. Wiadomo - obraz lepszy niż tysiąc słów. Ja bezczelnie się ciesze  że nie wszystkie "botaniczne"  krokusy kwitną u mnie w jednym terminie, mam na myśli inne szafrany niż dość późno kwitnące tommasinianusy. Dlatego tak się u  porobiło  bo niektóre krokusy rosną w Alcatrazie w półcieniu, ziemia wolniej się nagrzewa i ruszają z lekkim opóźnieniem. Kwitną razem z dużymi krokusami wiosennymi i wzbogacają ogród cieplejszymi kolorami i pięknymi kombinacjami barw na płatkach. Krokus  vel szafran wiosenny Crocus vernus jest okazały ale paleta barw - hym...tego.



W tym roku w Alcatrazie po raz pierwszy wystąpiły takie  odmiany Crocus tommasinianus jak 'Barr's Purple' ( istatnia fotka ) i 'Whitewell Purple'. Obie są dość podobne ale za to łatwe do odróżnienia od chyba najpopularniejszej odmiany krokusa  Tommasiniego jaką jest 'Ruby Giant' ( przedostatnia fotka ). Z dużym trudem dopatruje się też  różnicy ( obiektyw pozostaje na nią nieczuły, no ślepy jest wręcz jak  kret ) pomiędzy tymi nowymi u mnie odmianami tommasinianusów a odcieniem koloru na płatkach Crocus tommasinianus 'Roseus'. o niby jest to  bardziej w róż ale nadal jest blisko koloru wrzosowego. Zastanawiam się leniwie czy warto wobec tego  kupować odmiany 'Lilac Beauty'i 'Pictus'. Miałam ochotę na zakupy bo lubię tommasinianusy za ich wdzięk dziczyzny ale nie wiem czy warto wydawać kasę na coś co odróżnialne jest  w momencie przyglądania się przez szkło powiększające. Nie jestem aż takim zbieraczem wczesnowiosennych cebulowych żeby mnie takowe przyglądania lupowe straszliwie fascynowały, wystarczy  że mam kuku na punkcie  irysów bródkowych.
 


poniedziałek, 27 marca 2017

O różach dla początkujących ogrodników słów kilka - rad parę na temat pielęgnacji róż


Co zrobić żeby różane krzewy nie sprawiały  kłopotów. Olbrzymia rzesza ogrodników ma na to pytanko jedną odpowiedź - najlepiej nie sadzić. Niektórzy z nich są po różanych przejściach, inni nasłuchawszy się opowieści o opryskach boją się tzw. upierdliwości uprawy wymagającej rośliny, jeszcze inni po prostu róż nie lubią. Z tymi ostatnimi jest najprościej - nie ma przymusu uprawy róż w ogrodach i jak  ktoś nie  czuje do róży mięty to nikomu nic do tego. Gorzej jest z tymi co chcieliby a boją się a najgorzej jest z tymi z nieciekawą różaną przeszłością w życiorysie. No oni czują że fajnie byłoby mieć róże w ogrodzie i chcieliby i w ogóle ale ona róża straszna jak wilk ciężkozębaty i kapryśna jak  książniczka Tabazella. Jak się takiego ogrodnika przesłucha to najczęściej wychodzi jak Szydło z Jarosława że ogrodnik w chwili różanego zakupu nie bardzo wiedział co kupuje. Znaczy wiedział że różę i na tym szlus, koniec i the end. A róża róży nierówna, jak się chce uprawiać "błękitnie" kwitnące mieszańce herbatnie w okolicy Suwałk to trzeba sobie przygotować chochołki  na zimę i  popitkę wysokoprocentową, którą zapijemy czarną rozpacz jak coś pójdzie nie tak. W okolicy Suwałk sprawdzą się inne róże, twardzielki którym długie zimy i syberyjskie mrozy niestraszne.

Podstawą udanej uprawy róż jest dobranie odpowiednich gatunków lub grup róż do warunków naszego ogrodu.

Taa, tylko tyle  i aż tyle. Dlatego stara Tabazella przynudzała w  wielu postach z cyklu "O różach dla początkujących słów kilka" ( Róże dzikie i półdzikie Róże historyczne - część pierwsza , Róże historyczne - część druga Róże historyczne - część trzecia , Mieszańce herbatnie, Pernetiany , Polianty, Floribundy i mieszańce piżmowe , Hybrid Kordesii, róże kanadyjskie, róże angielskie, Hultemias , Róże czepne ). Oczywiście zdaję sobie sprawę że mnóstwo rzeczy pominęłam pisząc o różach i ich historii, słówkiem nie wspomniałam o Hybrid macrantha, nie przyłożyłam się do tego jak to naprawdę z  żółtymi różami w tym XIX wieku było, w ogóle nie wyliczyłam grup róż Austina, pominęłam tzw. róże  chińskie  itd. itp. . Myślę jednak że mocno różami zainteresowani  poszukają typowo różanych blogów i znajdą tam wszystko co udało mi się chcąco - niechcący pominąć. Znaczy doczytają. Natomiast zainteresowani różami tyle  o ile  po tych moich wpisach pokumają że muszą szukać róż odpowiednich dla swojego ogrodu a nie tylko takich których kwiaty im się podobają.

Jeżeli znajdziecie różę o której marzycie a coś czujecie  że nie specjalnie nadaje się ona dla klimatu Waszego ogrodu to dont panic! Poznajcie szczegółowo jej wymagania znaczy  kochajcie net. Być może będziecie w stanie stworzyć jej lepsze warunki  ( polecam różane blogi i fora ) i uprawa Wam się powiedzie, nie należy się podłamywać  tylko korzystać z wiedzy braci ogrodniczej.

Cięcie pielęgnacyjne różanych krzewów polega na wycinaniu starzejących się pędów, żeby krzew nie miał zbyt wielu części słabych, które łatwo poddają się chorobom czy szkodnikom. Co drewnieje należy usuwać. Usuwamy również  pędy zbyt cienkie a przede wszystkim pędy krzyżujące się i  "zagęszczające koronę" ( ważne przy różach nowoczesnych ). I teraz będzie rzecz najważniejsza jeśli chodzi o cięcie:

Róże kwitnące na dwuletnich pędach przycina się inaczej i w innym terminie niż róże kwitnące na pędach jednorocznych.

Przy gatunkach i starych, historycznych odmianach róż zostawiamy więcej pędów niż przy różach nowoczesnych. Mamy wtedy do czynienia z morzem kwiatów na krzewach, może nie są one zbyt wielkie ale uroda gatunków i  historyczek nie leży w  wielkości samych kwiatów a w ich mnogości. Nie tniemy zbyt silnie - zbyt silne cięcie może spowodować że w przyszłym sezonie   w ogóle nie zobaczymy kwiatów - gatunki i galijki, damascenki, alba i centifolie - najlepiej to skracać ich pędy o 1/3 długości.  Burbonki, portlandki, remontanki możemy ciąć troszkę  mocniej. Cięcie wykonujemy zaraz po kwitnieniu, nie ma zmiłuj!

W przypadku gatunków lekko  prześwietlające cięcie wykonujemy w zależności od tego jak krzew sobie radzi raz na rok - dwa lata. Radykalne prześwietlenia raz na parę lat. Teraz uwaga - radykalne  odmłodzenie przeprowadzamy po majowym lub czerwcowym kwitnieniu, roślina wypuści  pędy które staną się twardsze przed nadejściem zimowych  chłodów a w przyszłym roku krzewy zakwitną.

Róże nowoczesne a szczególnie mieszańce  herbatnie i floribundy wymagają zostawienia najwyżej paru pędów z niewielką ilością oczek. Tnąc różane krzewy nowoczesne skracamy pędy tym bardziej im  krzew słabiej rośnie ( uzyskamy wtedy większe kwiaty ),  skracamy  mniej im więcej pra­gniemy mieć kwiatów.  W naszym klimacie podobnie traktujemy sekatorkiem  róże nostalgiczne i angielki

Róże pnące tniemy po kwitnieniu ( ramblery ) i po zimie ( climbery ).

Uwaga - oczko do którego skracamy różę  krzaczastą czy  pnącą powinno być skierowane  na zewnątrz korony krzewu!

Róże szczepione na pniu czyli  tzw. róże sztamowe wymagają odpowiedniej opieki ( czytaj trzeba być solidnie zaróżankowanym żeby taką różę prawidłowo prowadzić ). 

Ich krzewy  żyją krócej i są słabsze niż rośliny szczepione  na korzeniu lub uprawiane na własnych korzeniach! Najwięcej jazdy jest z nimi na jesieni, podczas przygotowania do zimowego snu - pacior trzeba przyginać, miejsce szczepienia przysypywać ziemią. Zanim wydacie kasę na pienną różę  przemyślcie kwestię  "Czy jesienią będzie mi się chciało?".

Sadzenie  i dbanie  o róże 

Róże lubią gleby żyzne i przepuszczalne, najlepiej bogate w próchnicę, żyzne piaszczysto - gliniaste (  pH w przedziale 6,0-7,0 ). Nie znaczy  że nie urosną na glebach słabszych, trzeba jednak wówczas trochę im pomóc. Wykopujemy dół którego rozmiar jest uzależniony  od typu sadzonej róży ( potężne krzewy będą miały solidne korzenie, miniaturki - wiadomo - dołek zawsze musi  być  większy o jakieś 2 do 3  razy od rozmiarów bryły korzeniowej ) , wsypujemy dobrą ziemię ogrodową, najlepiej taką która była zasilona obornikiem parę miesięcy wcześniej  ( zero świeżego obornika przy sadzeniu  bo źle to się skończy dla róży ) i sadzimy różę. Najłatwiej sadzi się róże doniczkowane i balotowane, wyjmujemy z opakowania, umieszczamy w dołku, obsypujemy dobrą ziemią podlewamy i szlus. Róże na tzw. nagim korzeniu wymagają nieco innego podejścia - przycinamy korzonki do długości około 20 cm, rozkładamy je w dołku szeroko i ...lejemy wodę, duuużo wody, Następnie wsypujemy lepszą ziemię, tak żeby zrobiło się  błoto, odczekujemy aż trochę siądzie  i dosypujemy znów  lepszej ziemi. Miejsce szczepienia zawsze musi  wystawać ponad grunt ( jesienią przykrywamy je  kopczykiem z gleby, który wiosną rozgarniamy - to jest właśnie tzw. kopczykowanie róż ). Posadzone róże możemy wyściółkować przekompostowaną korą ( znaczy taką, która zbytnio nie zakwasi gleby ) ale nie jest  to konieczne. Natomiast konieczne jest odchwaszczanie i podlewanie ( i już wiecie po co to   ściółkowanie ). Róże na  nagich korzeniach mogą być sadzone zarówno jesienią ( termin uchodzący za lepszy, bo roślina szybciej wchodzi w okres wegetacji - mniej stresu ) jak i wczesną wiosną ( kwiecień ). Róże lubią na ogół stanowiska słoneczne ( większość róż wytwarza  więcej kwiatów na słonecznych stanowiskach ) i takie  w świetlistym cieniu ( bo są róże których kwiatom słońce wcale nie służy - znów się kłania netowe info o roślinie ).  Uważajmy na odstępy podczas sadzenia ( znaczy posiadajmy wiedzę o docelowej wysokości krzewu ) , pamiętajmy  że róże urosną a liście zbyt gęsto posadzonych krzewów mogą paść ofiarą  chorób  grzybowych.

Nawożenie - róże nawozimy tylko do połowy lipca, potem basta! O nawożeniu powiem tak - każdy robi jak  uważa, ja  nie szaleję z nawozami sztucznymi ale pod róże daję raz na rok niewielką dawkę nawozu długodziałającego ( nie będę tu robiła reklamy ) - to robię wczesną wiosną. Potem w porze pierwszego kwitnienia nawożę suszonym obornikiem ( też  bez przesady ), po kwitnieniu w lipcu nawożę trzeci  i ostatni raz biohumusem. "Wszystko można byle wolno i z ostrożna" - nie szalejcie z nawozami, można zrobić sporo szkody zamiast pomóc roślinie.

Podlewanie - taa... węże i zraszacze fajna rzecz ale jak już podlewać róże to mechanicznie kropelkowo albo dygać koneweczkę albo zdjąć  nakładkę z węża ogrodowego. No bo róż lepiej nie podlewać "po całości", choróbska grzybowe mogą się przypałętać - trza lać pod listki, w korzonki.  Od czasu do czasu można zrosić ale ciągle podlewanie całych krzewów szczególnie w przypadku wysoce "cywilizowanych" róż jest mocno ryzykowne.

Siarczan miedzi - oprysk jak najwcześniej po zimie na wszelki wypadek przy odmianach  lubiących podłapać grzybka lub posadzonych  w warunkach sprzyjających łapaniu  grzybka.
Poza tym na tzw. szkodniki stosuję własnej produkcji trucizny z ziółek, chemii nie używam bo zauważyłam  że dopiero po niej to mam kłopoty z niszczycielami róż. Niektórych w ogóle nie truję bo przy okazji mogłabym wytruć takie biedronki na przykład ( a ja je lubię, choć małpy gryzą ). Domowych sposobów na pozbycie się paskud jest mnóstwo, zanim sięgniecie po gaz bojowy zastanówcie się a potem jeszcze usiądźcie na rączkach i poczekajcie - może  Wam zapał do walki  minie i zobaczycie Wasz  ogród nie tylko jako miejsce do uprawy róż ale taki mały zielony świat. Bądźcie trucicielami na miarę Borgiów, nie róbcie "wojny w Wietnamie". Trucie wybiórcze świadczy o subtelnej naturze, he, he.

Obcinanie kwiatów przekwitłych róż -  przy różach o ozdobnych owocach jak najbardziej niewskazane, przy tych  które maja głównie piękne kwiaty wskazane jak najbardziej. Floribundy, angielki itp. kwitnące wiechami tniemy przy pierwszym oczku przed rozgałęzieniem się pędów kwiatowych, mieszance herbatnie ponoć powinny być podcinane tuż pod  kielichem pąka ( nie wiem czy to tak do końca powinno być, ale to stare info przekazane mi w czasach wczesnej młodości przez osobę która namiętnie róże  uprawiała ).

Przed sezonem zimowym delikatne róże ( czytaj głównie nowoczesne i co bardziej rarytetne  historyczne ) kopczykujemy czyli obsypujemy  bryłę korzeniową z miejscem szczepienia   kopczykiem ( solidnym ) z ziemi. Pędy odmian  wrażliwych na mrozy róż historycznych okrywamy stroiszem lub chocholimy.

Uff, i to by było na tyle. Tematu nie wyczerpałam ale jakieś tam pojęcie  zyskaliście, oby Wasze róże  na tych moich wypocinach też zyskały!

sobota, 25 marca 2017

Wybuch wiosny w Alcatrazie


Przestaję na troszki katować Was Lizboną i okolicami ( nie cieszcie się, wrócę do tematu bo klimat miejsca mnie przyuroczył ) i zajmę się wiosną wybuchniętą w Alcatrazie. Tak, tak, wiosna wzięła i wybuchła! Najsampierw się czaiła tak  jakoś, nieśmiało wyłaziło zielone i kolorowe, może przestraszone deszczem i ogólną szarością spływającą z nieba ( przez ostatni tydzień to nie cud wiosenne deszczyki padały tylko jesiennie - zimowo lało, raz nawet marznąco ). Teraz jednak mimo  takich sobie temperatur ( chyba się rozpuściłam w  tej  Portugalii ),  na mniej zimno - dżdżystą aurę zielone zareagowało pozytywnie a kolorowe wręcz zaszalało. W ogrodzie zakrokusowanie i zaśnieżyczkowanie, powoli wyłażą cebulice i śnieżniki. Rzecz jasna o tej porze roku najbardziej interesującą rabatą wydaje się Ciemiernikowszczyzna. Tam jednak następuje dopiero przygotowanie do wielkich występów. Jestem bardzo happy bo Mamelon szukając  w Leroyu farby ( szara komódka  do łazienki - i kto to się zaklinał że  żadnego więcej mebelka nie kupi i nie będzie go upiększał, he, he ) i całkiem przypadkiem wdepnął na dział roślinny i całkiem przypadkiem  naszedł dwa ciemno kwitnące ciemierniki z serii 'Double Queen'. Kupił nie całkiem przypadkiem i oto są - w Mamelonoison jedna sztuka, w Alcatrazie druga. Mam całą masę ciemiernikowych siewek, zamierzam  w tym roku sporo z nich przesadzić na nowe rabaty. Oczywiście  nie wiem co to za jedne, znaczy jakie będą miały kwiaty ale ciemierniki są po prostu urocze i wszelkie ich kwiaty będą mile widziane. Przyznam się że zaczynam pałać chęcią posiadania większej ilości Helleborus niger, tego najwcześniej kwitnącego i chyba najbardziej wytrzymałego w naszym klimacie. Podobają mi się też bardzo ( chyba  do ich urody  w końcu dojrzałam )  ciemierniki korsykańskie  i ich mieszańce ale te jakoś nigdy  nie rosły u mnie dobrze, chyba będę musiała poczekać na  twardsze odmiany mieszańcowe - oby tylko choć część urodności miały po korsykańskich.

Kwitną przylaszczki, masowo - znaczy  kępki jakby większe niż  w zeszłym roku. Jednak nie jest to jeszcze masowość z tych najbardziej masowych, he, he. Jest dokładnie tak jak czułam w lutym że będzie. Ciekawe ile  przyjdzie mi jeszcze poczekać na kwitnienie z daleka dające po ślepiach - coroczna śpiewka, zawsze mi się zdaje  że to już  w tym roku olśnienia będą.  No i kuźwa zawsze nie to! Zastanawiałam się po oglądzie ogrodu czy się jednak nie złamać i  po prostu nie dokupić paru kępek ale wrodzona chytrość  mnie powstrzymuje.  Tak naprawdę  to w końcu zakupiłam byłam australijskie i hamerykańskie irysy, trochę mi szkoda "zielonej" czyli przeznaczonej  na zakupy ogrodowe kasy na wolno przyrastające przylaszczki. Raczej zakupię  dolomit i dokarmię moje kruszynki w nadziei że szybciej urosną ( tak, wiem czyją mamusią jest nadzieja ). Znaczy  jak zwykle będę  żyła oczekiwaniami ( taa,  a one przylaszczki będą rosły jak na sterydach  - "oj,głupia ty, głupia ty" że posłużę się cytatem z wieszczki ).


No cóż oczekiwanie na cud kwitnienie roślin ma w sobie jednak jakąś tajemną moc podtrzymującą radość z życia, w końcu to ta sama kategoria oczekiwań  do której  kiedyś należały bożonarodzeniowe prezenty, możliwe  do wyłudzenia majowe,  prawdziwie cukiernicze lody  ( znaczy takie które robili cukiernicy z mleka, jaj, czekolady czy owoców a nie proszkowe ), czy wyczekiwane "najnowsze" seanse filmowe w kinach mojego nastolęctwa ( człowiek  oglądał filmy z dziesięcioletnim poślizgiem i jeszcze był szczęśliwy że mu się udało i zamiast kolejnej opowieści o żołnierzach idących z bratnią armią na Berlin zobaczył coś z "prawdziwego  świata" ). W tym sezonie po raz pierwszy doczekałam się śnieżyczek Woronowa. Posadziłam  nie bardzo książkowo,  tam gdzie same znalazły sobie miejsce śnieżyczki przebiśniegi. Z cebulek wylazły  szerokie liściory i mocniej niż u Galanthus nivalis  zbudowane kwiaty ( takie krępe, większe, podobne do kwiatów śnieżyczki Elwesa ). Przyznaję bezczelnie że  jestem usatysfakcjonowana tym śnieżyczkowym kwitnieniem, któremu nie przeszkodziła nieco ostrzejsza zima ( co tam ostrzejsza jak  śnieg grubą warstwą zalegał ). Śnieżyczki w tym roku spisały się na medal, rzecz  jasna z wyjątkiem marketowych 'Flore Pleno', które tradycyjnie okazały się być nie pleno. Jakoś bez nerwów podeszłam do tej pomyłki, w końcu kupowałam je  z myślą że może jakimś cudem okażą się być tą odmianą, więc wielkiego rozczarowania nie czuję. Marketowe  przebiśniegi były  w cenie niepowalającej a  śnieżyczka to śnieżyczka. Gulgot to bym wydała  gdyby holenderskie  śnieżyczki były  czymś innym niż  obiecywały napisy na torebeczkach ale  holenderskie zakupy okazały się być bez pudła! No i dobrze, mam straszną ochotę na kolejne małe cebulaczki z tego źródełka.



W tym roku po raz pierwszy od wielu, wielu lat w "wiosennym pokazie" pojawiły się iryski cebulowe. Rośliny miłe dla oka  ale jakby nie do końca stworzone dla naszego klimatu. Turcja, Kaukaz, Grecja, południowo - wschodnia  część basenu  Morza  Śródziemnego - te rejony są ojczyzną gatunków malutkich, kwitnących wczesną wiosną  irysów cebulowych. W zeszłym roku sporo o nich czytałam, doszłam do wniosku że spróbuję posadzić w piochach przy  brzozie i zaniosę parę paciorków do Muczenicy Dorofieji, patronki ogrodników,  coby roślinki przetrwały. Paciorki będę zanosić latem bo nie tyle trzeba się bać w przypadku mieszańców irysów żyłkowanych  czy też irysa Danforda ( jeden z nielicznych irysów którego mam ochotę obrazić słowem kosaciec ) śnieżnej, mroźnej zimy co trzeba się bać mokrego lata. Dla tych irysów nasze tzw. przeciętne lato jest zbyt deszczowe, one latem lubieją u nas z premedytacją wygniwać ( tak, tak, to one winne a nie my którzy sadzimy je w każdej glebie ogrodowej a potem mamy zespół ciężkiego wydziwiania ). Moje podbrzozowe piochy ciepłe i suche bo brzózki  pracują starannie nad osuszeniem terenu, może te irysowe maluchy dadzą jakoś radę.



Powolutku zabieram się do sprzątania jesiennych liści, wycinania traw i tym podobnych  ogrodowych robótek. "Lepsze" róże przytnę nieco później ( cóś niewierząca jestem w zbyt wczesne przycinanie nowszych angielek ), starsze ogolę w  nadchodzącym tygodniu. Powinnam  też oddoniczkować zadoniczkowane na przyszopiu. Duuużo roboty, zaczęłam od podwórka które "się prosiło". Liście spod jarząbka, brzozowe opady, cholerne perzowate trawska ( jak to co wredne i nielubiane szybko zaczyna wegetację, zielone to jak szczypiorek a korzenie soczyste i wczapierzone w glebę ). Dokonałam dwóch przesadzeń mniejszych drzewek ( sadzonki z tych  co to ostatni termin na przeniesienie, mój kręgosłup krzyczał "Jezuuu, nie rób mi tego!" )  i przy wejściu  szopkowym do Alcatrazu powstał lilakowy zagajnik podszyty barwinkiem. Szczerze pisząc to jestem zdumiona tym ile miejsca uzyskałam po berberysowych wykopkach ( moje berberysy strzegą teraz działki syna pani Gieni, naszej sąsiadki,  posadzone zgodnie z przeznaczeniem jakie  miały  i u mnie - zapora przeciwdziecięca ). Zagajnik lilakowy ma duże szanse wykończyć w maju  Ciotkę Elkę, która masochistycznie nastrojona jęczy żeby posadzić lilaki w innej części podwórka ( "Od strony mojego okna, najwyżej zamknę jak już nie będę mogła oddychać ). Taa, zagajnik roślin duszących, rabatka roślin trujących i nasadzenia alergizujące itd. Może powinnam  otworzyć firmę "Urządzanie ogrodów na zlecenie spadkobierców - efekt gwarantowany!"  Oj tam, oj tam, jak  ktoś chce to i krokusem się zatruje ( szafrany niby spożywcze ale nie tak do końca ).





Krokusiki jak co roku dają czadu, to chyba najwdzięczniejsze z moich wczesnowiosennych cebulowych. Lubię je chyba tak samo jak szafirki. W tym roku kwitną nowe odmiany vernusów ( to te duże, mieszańcowe krokusy zwane też ogrodowymi ). Nie wiem jak będzie z wigorem i przeżywalnością cebul, z urodą jest OK. Numerem  jeden została w tym roku odmiana 'Vanguard', przepiękna. Wcale się nie dziwię że została nagrodzona RHS Award of Garden Merit ( to ta na pierwszym planie drugiego zdjęcia poniżej ). Należało się!



czwartek, 23 marca 2017

Sintra - Palácio da Pena ( z parkiem i widokami )

Hym, mój ostatni post był z lekka kobylasty ( Ciotka Elka stwierdziła że królów mieli ciut dużo, co jest nieprawdą bo mieli ilość królewskiego pogłowia na poziomie  średniej europejskiej ) ten zatem będzie troszki bardziej przygodowy. Zacznę od tego że pałac Pena leży na wzgórzu w paśmie Serra Sintra, niewielkich w sumie wzgórz ( Mamelon jest przeciwnego zdania - niebosiężne szczyty )  z których najwyższe nazywane Cruz Alta liczy sobie 529 metrów n.p.m. i znajduje  się w liczącym około  pięciu hektarów parku Palácio da Pena ( czego Mamelon jest nadal błogo nieświadoma, he, he ). To bardzo malutki zakątek Portugalii ( 10 kilometrów ze wschodu na zachód i z 5 z północy na południe ), z własnym mikroklimatem, endemicznymi roślinami i  chronionymi zwierzakami. No i w południowo wschodniej części jest usiany zabytkami.





Jak zatem widzicie okoliczności przyrody i nie tylko przyrody piękne i wyjątkowe i jak to w przypadku wzniesień,  wymagające nieco wysiłku przy oglądzie. Chmurkowało nieco od  Atlantyku i Mamelon szczęśliwie nie dojrzała celu naszej wyprawy. Co prawda lepiej widoczna twierdza Maurów, Castelo dos Mouros z lekka ją  zaniepokoiła wysokim położeniem ale sprytnie nęcona kameliami była pełna podróżniczego zapału. Tego zapału to starczyło Mamelonowi i mnie tak mniej   więcej na jedną trzecią drogi, potem poczułyśmy  się jak panie starsze ( w końcu nimi jesteśmy ). Ponieważ nie było co liczyć na szybki przyjazd autobusu 434 ( odjeżdża  ze stacji i można nim dotrzeć do różnych zabytków  Sintry ) postanowiłyśmy zaczaić się na tuk - tuka, trzykołową zmotoryzowaną rikszę, który to pojazd jest bardzo popularny zarówno na stromych uliczkach Lizbony jak i w Sintrze. O ile wjeżdżanie na wzniesienia w Lizbonie uważałyśmy za coś poniżej naszej  turystycznej godności o tyle serpentyny pałacowego wzgórza dały nam tak  popalić że na widok nadjeżdżającego tuk - tuka okazałyśmy entuzjazm który  z lekka wystraszył prowadzącego. Jazda tuk - tukiem to 5 euro od osoby i śmiem twierdzić  że na wzgórzach Sintry jest to cena adekwatna do usługi. Mój boszsz... ja podziwiałam te widoki, "przepaście" zapierające dech, las pachnący, kamelie które uciekły z ogrodu a Mamelon śledziła poczynania kierowcy, który pozdrawiał kolegów jednocześnie  bawiąc się z nimi w szybkich i wściekłych. W tzw. momentach grożących  bliskim kontaktem zamykała oczy. Koniec  jazdy został podsumowany słowami "No i przeżyłyśmy!". Przeżycie osłodziło nam przydługie czekanie w kolejce po bilety ale na  tyle ta radość zmąciła nam zmysły że nie kupiłyśmy  biletu na podwózkę przez ogródek. Tak, tak, to nie był koniec wdrapywania się do pałacu. Na szczęście ogród uroczy, barwinek szalał, kamelie dodawały sił i słońce przebiło poranne chmury ( choć dziwnie niektóre partie ogrodu nie były słoneczne ).





Kiedy ujrzałyśmy kolorowe mury zamku natychmiast zrozumiałyśmy na czym polega ten kretyński urok, który jest mu przypisywany. Takich zamków nie ma, nie istnieją realnie tylko w wyobraźni dzieci albo stukniętych Niemców jak Ludwik II Bawarski czy Baron Wilhelm Ludwig von Eschwege. Jest tak odjechany że aż  piękny.
Dobra, czas na historię tego miejsca  - rozpoczęła się w średniowieczu, kiedy na szczycie wzgórza nad Sintrą została zbudowana kaplica poświęcona Matce Boskiej Pena . Zgodnie z tradycją, budowa miała miejsce po objawieniu maryjnym ( Portugalia jak  wiadomo bogata w tego typu zjawiska ) . To było całkiem "poważne" sanktuarium, pielgrzymowali tu portugalscy królowie - João II i królowa Leonor w 1493 roku, a później Manoel I . Manoel zresztą nie tylko pielgrzymował, Manoel przede wszystkim wznosił budynki w stylu Manuelino. Na wzgórzu obok kaplicy pobudowano z rozkazu królewskiego malutki klasztor ( przebywało w nim do  ośmiu mnichów ), który przekazano zakonowi Jeronimitów ( portugalski são Jerome to polski święty Hieronim ).
W XVIII wieku nastały dla klasztoru ciężkie czasy, najpierw tzw. grom z nieba ( zachmurzonego ponoć ) uderzył w klasztor i to ta na serio, były poważne uszkodzenia, a potem wielkie trzęsienie ziemi w Lizbonie spowodowało zawalenie się  pietra klasztornego budynku. Kaplica szczęśliwie ocalała, łącznie z marmurowymi  i alabastrowymi rzeźbami  z lat dwudziestych i trzydziestych XVI wieku przypisywanymi Nicolau Chanterene,  rzeźbiarzowi rodem z Francji, który jednak bardziej znany jest  pod portugalską  wersją swojego imienia i nazwiska ).

W 1834 roku w katolickim kraju jakim jest Portugalia miała miejsce kasata zakonów ( śledząc portugalską historię można wysnuć z niej wniosek że Portugalczycy są solidnie po katolicku wierzący ale zdrowo antyklerykalni, natomiast od czasu do czasu trafiali im się władcy z manią religijną, wymagającą jak w przypadku królowej Marii I leczenia ). Piękne ruiny, zupełnie w romantycznym guście początku XIX wieku zachwyciły  bardzo młodego Fernando Augusto Francisco António de Saxe-Coburgo-Gotha, który przez małżeństwo z Marią II Bragança, córką tego wrednego Dom Pedro, który śmiał się ogłosić cesarzem Brazylii i zadekretował niepodległość tego kraju, wszedł do rodziny królewskiej.






 Troszki więcej o Marii i Ferdynandzie. Maria, jak to portugalskie infantki nie miała łatwego życia ( choć na pewno lepsze niż  słynna "wiecznie zaręczona" córka króla João I ). Najpierw poślubiła stryja, który zmusił ją do tułaczki po europejskich dworach, potem Karola Augusta, księcia Leuchtenbergu, wnuka Józefiny Beauharnais, który kipnął po  dwóch miesiącach małżeństwa a w 1836 roku  księcia Ferdynanda. Zważywszy na to że w tym czasie ukończyła lat szesnaście to można to określić jako "bogate życie uczuciowe", oczywiście z uczuciami nie mające wiele wspólnego ( no chyba że z uczuciem zmęczenia ). Zmarło się biedaczce przy kolejnym, jedenastym porodzie w 1853 roku. Zdaje się  że uważała takie zejście za godne - "Jeśli umrę, umrę na swym stanowisku", tak miała powiedzieć kiedy ostrzegano ją że jest na tyle słabego zdrowia że nie powinna więcej rodzić. No, Wielki Inkubator Narodowy! Ferdynand pochodził z dynastii, która dostarczała książąt małżonków XIX wiecznym dworom Europy bogatym jedynie w księżniczki. Biedaczek za wiele nie miał prócz tytułu i świetnych koligacji oraz zdolności prokreacji. Tytularnym królem został zgodnie z portugalskim obyczajem dopiero po narodzinach potomka (  trzeba  go było sprawdzić ),  bywał regentem (  w czasie ciąży żony i po jej śmierci, w czasie wyjazdu dzieci z kraju ) i podobnie jak jego kuzyn zasiadający na brytyjskim tronie u boku królowej Wiktorii Albert von Sachse-Coburg-Gotha, miał w sobie uwielbienie dla romantycznych zamczysk. W brytyjskim przypadku powstało Balmoral a w portugalskim Pena. Taaa, Koburgowie wyraźnie lubili pachnące świeżością, farbą i zaprawą tynkarską prawdziwe stare zamki.


W 1838 roku król  Ferdynand II zdecydował się na zakup starego klasztoru, wszystkich okolicznych terenów, pobliskiego Zamku Maurów i jeszcze kilku innych posiadłości w okolicy do kompletu. Zamierzał wznieść tu kompleks letniej rezydencji królewskiej, bardziej odpowiadającej jego gustowi niż stary królewski pałac u podnóży wzgórz. No i wymyślił że dobrze zrozumie go rodak, baron von Eschwege, amator co prawda ( kopalnie to była jego domena ) ale zamki nad Renem  widział. Budowa trwała w latach 1842-1854, dość długo bo w 1847 roku para królewska kiedy zamek był już właściwie gotowy zdecydowała się nagle na przebudowę.  Między innymi król zaproponował włączenie sklepienia łukowego, elementów średniowiecznych i islamskich, a także sam osobiście po królewsku zaprojektował ozdobne okno główne fasady, inspirowane przez okno domów kapłańskich klasztoru Zakonu Chrystusa w Tomar ( w końcu poddani nadali mu przydomek Artysta ). W 1869 roku na dworze królewskim miał miejsce niezły skandal - król Ferdynand zapałał był uczuciem do śpiewaczki operowej Elisy Hensler, młodszej od niego o dziewiętnaście lat skandalistki ( ha, żywot półkurtyzany czyli utrzymanki i horror XIX wieczny czyli nieślubne dziecko po drodze ). Skandalistka nie była jednak głupią gąską ani nie była pustakiem, oprócz całkiem niezłego głosu miała rozległe zainteresowania jak na ówczesne kryteria. Nie dość artystycznego zacięcia to i botaniką się interesowała. Zdaje się że była znacznie ciekawszą osobą niż królowa Maria. Ernest II von Sachsen - Coburg - Gotha obdarzył pannę Hensler tytułem hrabiny Edla i król poślubił tę  świeżą arystokratkę. Zdaje się  że byli szczęśliwi, hrabina była morganatyczną małżonką ale jak na byłą śpiewaczkę operową to był wielki awans społeczny. Po hrabinie pozostał w parku domek zwany "Chalet" ( nie to nie jest to  o czym myślicie ), w stylu słodkich domków wiejskich. Dzieci nie mieli ( polska Wikipedia bzdury zawiera, córeczka hrabiny była z "ojca nieznanego" choć przypuszczalnego ). Po śmierci króla hrabina odziedziczyła pałac ale postanowiła sprzedać  go królowi Luisowi aby  nadal pozostał rezydencją letnią królów Portugalii. W roku 1889 pałac zakupiło państwo a od roku 1910 czyli od czasów rewolucji republikańskiej pałac pełni funkcję muzeum. Królowa Amelia spędziła w nim ostatnią noc przed emigracją - ostatnia królowa, ostatnia noc, prawdziwe saudade czyli smętna radość z przemijania.



Pałac szybko zaczął przyciągać turystów i stał się jednym z najczęściej odwiedzanych zabytków w Portugalii. Z czasem kolory czerwono-żółtej fasady wyblakły, a przez wiele lat pałac był  uznawany za całkowicie szary. Pod koniec XX wieku postanowiono go odświeżyć i  przywrócić murom  oryginalne kolory. Ryk oburzenia  niosło przez całą Portugalię, jakże to tak "na kolorowo" a nie smutek i wyblakłość pasująca do historycznej aury zabytku i nostalgii, kojarzonej powszechnie z portugalskim stanem ducha. Jednak prawda historyczna taka jest że pałac miał walić po oczach  kolorami i nie ma że nie ma bo jest jak jest. Tak ten budynek wyglądał w XIX wieku, tak chcieli żeby wyglądał jego twórcy a  patyna czasu po prostu zaburzała odbiór zabytku. Zawsze się znajdą tacy, którzy twierdzić będą że okopcona dymami świec Sykstyna to "prawdziwy Michał Anioł", mimo tego że ten artysta preferował czyste barwy bez domieszki sadzowej szarości. W obrębie pałacu zachowano sporo pozostałości po klasztorze Jeronimitów,  refektarz. zakrystię, kaplicę w styli Manuelino. Włączono to w część budynku z wieżą zegarową ( dodano szeroki taras widokowy ). Wieżę zegarową ukończono dość wcześnie bo już w 1843 roku była  gotowa, to najstarsza nowa część budynku Słynny  taras zwany Tarasem Królowej zapewnia tzw. wrażenia, warto popatrzeć.

Teraz będzie o wnętrzach. Tego nie da się zwalić na miotającą się chińską wycieczkę, następczynię japońskich wycieczek - wnętrza przyprawiają mnie o klaustrofobię ( zupełnie tak jak  Józefa Reformatora po wielkim trzęsieniu ziemi  przyprawiały o ten stan wszelkie murowane wnętrza ), są strasznie ciężkie od sztukaterii i dość ciemne. Mamelon tłumaczy taki stan rzeczy chęcią odpoczynku od ostrego słonecznego światła, jak tak to ja wolę odpoczynek w ciemnawych ale dużych salach Palácio Nacionale. W Pena czułam się osaczona przez XIX wieczne ozdóbstwa. Mamelon bardziej spokojnie podeszła do tematu ale widok pokoju z boazerią drewnianą wykonaną z malowanego kamienia jednak nią wstrząsnął. Nasze własne łódzkie pomysły fabrykanckie wysiadają przy inwencji portugalskiej rodziny panującej - niekiedy trzeba coś zobaczyć żeby uwierzyć.

Szczęśliwie jednak nie samymi oficjalnymi i "lepszymi" pomieszczeniami pałace stoją - zawsze człowiek się dopatrzy kibelków, łazienek  i kuchni, gdzie jest bardziej swojsko ( np. cudowna wanienka w drewnianej oprawie albo kolekcja miedzianych foremek pobudzająca moją chęć dogłębniejszego zapoznania się z kuchnią Portugalii, ze szczególnym naciskiem  położonym na studia wyrobów cukierniczych ). Ponadto w pałacowych salach była wystawa europejskich wyrobów ze szkła ( fragmenty cud witraży średniowiecznych i renesansowych, szkło użytkowe itp. ) . Ciekawie też było przyjrzeć się miedziorytom ( chyba wczesno XIX wiecznym, nie doczytałam z powodu ataku chińskiej wycieczki ), szczególnie poruszająca była grafika zatytułowana "Śmierć kota" ( koci lekarze, koci ksiądz, koci schodzący i kocie płaczki ), przeżywałam a Mamelon rechotała. Mam wrażenie że  było  sporo ilustracji bajek La Fontaine. Jednak z pałacu wyszłyśmy z ulgą, tłumy to nie jest to co tygrysy  lubią najbardziej.


Polazłyśmy do ogrodu, który niby tylko  pięciohektarowy ale za to wielopoziomowy. Z tarasów pałacowych widok dech zapierał, Atlantyk szumiał w dali i w ogóle ale młode popołudnie nie nastrajało nas do wędrówek w kierunku widzianego oceanu. Postanowiłyśmy trzymać się wschodniej strony zbocza, dobrze ocienionej i jak wydawało nam się  nie aż tak stromej. Polazłyśmy w kierunku Vale dos Lagos czyli Doliny Jezior.  Tam jest osobne wejście do ogrodów czyli Entrada dos Lagos ( a tam  czekają tuk - tuki ) i przy okazji  mogłyśmy zahaczyć o Feteira da Rainha, czyli ogród królowej z roślinami z różnych stron świata. Darowałyśmy sobie domek hrabiny Edla i inne atrakcje, uznając ze wszystkiego  nie przeleziemy a siły musimy zachować na Quinta da Regaleira ( i było to słuszne podejście jak się później okazało ). Schodziłyśmy powoli mijając zasapaną włoską rodzinę podążającą  do pałacu i więcej nikogo, cisza i spokój po gwarze kłębiącego  się  na górze tłumu. Ogród sprzyja wytchnieniu o ile się schodzi ze wzniesienia




Wsiadłyśmy do tuk - tuka przy Entrada dos Lagos i pajechali! Mamelon tym razem bez zamykania oczu za to z wyrazem przerażenia na gębusi. Jednak przyzwyczajenie człowieka znieczula, kiedy z ostatniego zwiedzanego ogrodu w zapadającym wieczorze gnałyśmy na dworzec przez wzniesienia Sintry Mamelon nie tylko nie była przerażona, Mamelon była swobodna!
Oczywiście mimo całego dnia spędzonego w Sintrze widziałyśmy tylko część rzeczy godnych zobaczenia. Reszta innym razem, na razie niech się to uleży co widziałyśmy podczas tego wyjazdu.