Strony
▼
sobota, 29 września 2018
Ogrodowe podsumowanie miesiąca
Dzisiejszy dzień chłodnawy ale patrząc na cały wrzesień to jednak był to miesiąc w którym przez większość jego trwania panowała letnia pogoda. Niestety nadal sucho, znaczy niby cóś tam padało ale zważywszy na to co zrobiła nam z glebą letnia pogoda to nie są to tzw. opady znaczące. Ogród powoli jesiennieje, choć nie jest to jesiennienie pełne chwały, bardzo bogate i obfite w barwy. Jako tako wrzesień wyglądał na Suchej - Żwirowej ale w Alcatrazie nie powalał. No tak, ogrodowi który ma być cienisty i miejscami przypominać leśne klimaty, pięciomiesięczne lato nie bardzo sprzyja. Deszcze czy ostatni chłodek nie naprawią szkód które wcześniej wyrządziła susza i upały. Oczywiście sadzę małe cebulaki i pocieszam się że za to wiosną Alcatraz zakwieci, pokaże i w ogóle ale teraz mamy jesień a w tym moim ogrodzie ciężko na czymś zawiesić oko. Zazwyczaj koniec września Alcatraz wita złociejącymi liśćmi funkii i początkiem przebarwień liści na krzewach i drzewach ale w tym roku zamiast złocistości funkiowych liści mam albo tzw. miejsca po albo jakieś smęty powyżerane i popalone, które lepiej byłoby sunąć coby ogrodu nie szpeciły ( czego rzecz jasna nie robię, bo nawet te smęty po uschnięciu szczątkowo okryją glebę pełną cebulek i będą jej robiły dobrze ). Na krzewach i drzewach też nie za ciekawie, liście raczej podeschłe niż zmieniające barwę. W dziale paprotnym, gdyby nie nówki języczników byłoby kiepskawo - paprociumy są, przeżyły ale ich wygląd jesienny pozostawia sporo do życzenia.
No cóż, może październik okaże się łaskawszym miesiącem dla Alcatrazu, na razie pozostaje mi cieszyć się jesienią na Suchej - Żwirowej. Sezon marcinkowy w pełni, kwitnie całe Podwórko. Największa koncentracja marcinków vel michałków na Suchej - Żwirowej i w Różance Podokiennej. Kwitną wszystkie, te nowoangielskie, nowobelgijskie, krzaczaste. Zakwitają siewki, których kwiaty uważnie oglądam bo zawsze może trafić się wśród nich coś co człowieka zauroczy i sprawi że roślina zostanie uznana za godną posadzenia na rabacie a nie tylko wzbogaci wazon i kompost ( jak to ma miejsce w wypadku większości marcinkowych siewek ). Podobną selekcję przeprowadzam wśród potomstwa rozchodników, odsetek siewek nadających się wyłącznie na kompost jest niestety równie duży jak w przypadku marcinkowych dzieci. Trzeba mnóstwa "niczego nadzwyczajnego" żeby pojawiło się coś naprawdę przykuwającego uwagę. Mam w związku z tą ewolucyjną prawidłowością niewesołe myśli na temat własnego gatunku, marcinkowe siewki cóś mnie tak przykro "fylozoficznie" nastrajają. No a insze jesienią dające czadu rośliny Podwórka? W Różance Podwórkowej róże szykują się do kolejnego kwitnienia, naprawdę nieźle wyglądają trawy i całkiem - całkiem rośliny kojarzone raczej z latem niż jesienią - perowskie i jeżówki. Gwiazdą września jest jednak szalejący powojnik 'Anita', chyba najładniejszy z moich powojników ( a na pewno najlepiej rosnący ).
Jakie gryplany na październik? Raczej nie dokupię już cebulek, cebulowo jestem jak na razie usatysfakcjonowana. Oczywiście nigdy nie należy mówić nigdy. Człowiek może się zaklinać, zaperzać że nic już, że w ogóle , zapierać się cebularstwa jak żaba błota a potem widzi przed nosem torebeczkę z cebulkami odmianowych przebiśniegów i to całe zaprzeczanie idzie się tralala. No i lata z obłędem w oczach po ogrodzie szukając gdzieby tu cebulaczki wcisnąć i żyje ogrodowo in spe - w przedwiosennym czasie znaczy. Może się tak zdarzyć ale lepiej żeby się nie zdarzyło bo cebulki odmianowych przebiśniegów do tanich nie należą a Gosia właśnie zarządziła gryplanowanie wspólnego wyjazdu, co rzecz jasna wiąże się z kosztami i nie ma że nie ma.
Z gryplanami ogrodowymi to lepiej w ogóle ostrożnie, wiadomo że ostatnio Wielki Ogrodowo - Pogodowy lubi robić siurprajzy. Ja tu się cała nastawię na przesadzania krzewów a Najwyższa Zwierzchność potraktuje nas kopnym śniegiem albo deszczami powodującymi cóś na kształt potopu. No i wszystkie gryplany na nic bo trza będzie gawrę zakładać albo arkę budować dla się i zwierzątków. Także żeby basior w lesie siedział to żadnych wielkich gryplanów nie robię, działania ogrodowe będę na bieżąco dostosowywać do pogody. Zrobię co się da ale jak się nie da to wyrzutów sumienia wielkich mieć nie będę, w razie czego mamy winnego takiej sytuacji. Nie żebym tak o wszystko Absolut obwiniała, ale swoje wiemy co?! A w ogóle to ładnie to tak było cholerne upały i suszę wielomiesięczną zarządzić?! Ładnie?! No to teraz nie ma co liczyć na wiele dziękczynnych paciorków! No chyba że sypnie grzybami.
wtorek, 25 września 2018
Codziennik - grypno - szkolnie i planowo - cebulowo
Post o anemonach jesiennych nadal wisi nade mną jak wisiał prawie tydzień temu, płyn do mycia podłóg w nieotwartej butli wygląda jakoś tak wyrzutosumiennie, papiry urosły w sterty wysokości Himalajów - a ja pośród tego wszystkiego przeżywam koniec lata. Nie, nie, żadnych tam smuteczków, ulga - tylko mnie się organizm cóś wolniej przestawia na klimę niż te dziesięć lat temu. No i niebezpieczeństwo zaczęłam spotykać na schodach, znaczy bachores sąsiadów udały się do szkół z których przynoszą uglutania przeróżne, przesmarkliwości rozkaszlane i sralność trzydniową. Taa, jednym z niemiłych zjawisk zimnego sezonu jest grypa i grypopodobne. Panoszy to się ledwie tylko temperatura nieco się obniży i młodociani zaczną tworzyć skupiska. Niestety nie można wystrzelać młodocianych ( przetrwanie gatunku, te sprawy ), można co najwyżej krzywym oczkiem na dziecię spojrzeć jak siąpając nochalem i dreszcząc człapie po schodach wydając z siebie grzecznościowe pomruki.
Na "Dzińdybry, smark, smark" zapodawane basem przez dwunastolatkę odćwierkuję "Poczekaj Oleńko, ja teraz szybko przejdę a potem Ty sobie zejdziesz powolutku". Dziecię wie o co kaman i zapodaje tekst usprawiedliwiający "To Żaneta pierwsza w klasie zachorowała", więc kiwam potępiająco głową i przewracam oczami nad wyjątkową niefrasobliwością Żanety, która sobie bezmyślnie zapuściła choróbsko. " A Ty Oleńko nie powinnaś trochę poleżeć w domu?" ciągnę bezpieczna bo już prawie zza domowych drzwi. "Nie mogę bo mam inscenizację, pani powiedziała że nie da rady" rzuca wyjaśniająco Oleńka i wyczłapuje z kamienicy. Nie wiem jaką czy czego inscenizację, sądząc po stanie dziecięcia chyba inscenizują operę "Borys Godunow" i do szczęścia konieczny im dzieciak śpiewający basem godnym Szalapina.
No ale wicie rozumicie "pani powiedziała"! Mój bosz... w oświacie nadal zatrudniają idiotów, jest jednak szansa że mateczka Oli się zbiesi i zrobi małą reformę edukacji ( rozmawiałam z cooleżanką, która jest z tej drugiej strony Mocy, nauczycielką znaczy - małe reformy edukacji w wykonaniu rodziców , słuszne i zupełnie od czapy, są teraz bardzo częste - Ela wieszczy ciekawe czasy z tajnymi kompletami i tym podobnymi atrakcjami ). Cóś musi się rzeczywiście bardzo źle dziać w "temacie edukacji" bo moja własna siostra głosząca swego czasu prymat kształcenia państwowego, jego społecznej roli itd. zmieniła poglądy i w zeszłym roku szkolnym zapisała dzieciaki do szkoły społecznej. Stwierdziła że dzieciom musi zapewnić wykształcenie a nie eksperymenty i że to nie jest tylko sprawa obecnej, najnowszej reformy edukacji ale ciągnącej się od lat sprawy spadku jakości nauczania. Fakt, Ela tyż o podstawach programowych i metodyce brzydko się wyrażała a mówiła to z perspektywy trzydziestu lat w zawodzie. Zdaje się że oświata cierpi u nas nie na grypę ale przewlekłe schorzenie zanikowe, "Tragedy!" jak mawia Dżizaas.
Unikając sąsiedzkich dzieci, nosząc skarpetki z grubaśnej wełny dające tyle ciepła że onuce przy nich wysiadają, popijając jesienną herbatkę z lekkim prądem, kombinuje domowo i nie wyściubiam specjalnie nosa z chałupy, poza wyjściami koniecznymi rzecz jasna. Czekam na lepszą pogodę z wkopkami ostatnich cebul - zostały mi jeszcze do wkopania cebule tulipków 'Blushing Lady' w liczbie sztuk trzydziestu i czterdzieści cebul hiacyntów, absolutnie pozaplanowych ( nie mogłam się oprzeć - 'China Pink' i 'Aida', zero hiacyntowej ascezy ). Mamelon była tak przerażona moim hiacyntowym występkiem że sama przez pomyłkę hiacynty 'China Pink' nabyła, ku wielkiemu niezadowolnienu Sławencjusza który z roślin cebulowych zdecydowanie preferuje lilie. O ile wiem gdzie posadzę tulipany o tyle stanowisko dla hiacyntów jest dla mnie sprawą niejasną, zamgloną po jesiennemu. No nie jest tego mało i cebule wydadzą kwiaty o kontrastujących ze sobą barwach. Nie chciałabym sadzić tych odmian obok siebie, wydaje mi się że kwitnąca ciemno fioletowymi kwiatami 'Aida' znacznie ciekawiej wyglądałaby posadzona w towarzystwie szafirków niż przy słodziutkiej jasno różowej 'China Pink'. Hym... szczerze pisząc łatwiej mi zestawiać ze sobą i z innymi roślinami hiacynty o pastelowych kwiatach. W przypadku odmiany 'Aida' coolorek był jednak bardzo kuszący, nasycony i w sam raz paszący do barw wiosennych co niektórych moich drzewek. Podkusiło mnie i teraz będę się trochę z tą odmianą bujać, kto wie czy nie dokupię jeszcze szafirkowych cebul?
Na "Dzińdybry, smark, smark" zapodawane basem przez dwunastolatkę odćwierkuję "Poczekaj Oleńko, ja teraz szybko przejdę a potem Ty sobie zejdziesz powolutku". Dziecię wie o co kaman i zapodaje tekst usprawiedliwiający "To Żaneta pierwsza w klasie zachorowała", więc kiwam potępiająco głową i przewracam oczami nad wyjątkową niefrasobliwością Żanety, która sobie bezmyślnie zapuściła choróbsko. " A Ty Oleńko nie powinnaś trochę poleżeć w domu?" ciągnę bezpieczna bo już prawie zza domowych drzwi. "Nie mogę bo mam inscenizację, pani powiedziała że nie da rady" rzuca wyjaśniająco Oleńka i wyczłapuje z kamienicy. Nie wiem jaką czy czego inscenizację, sądząc po stanie dziecięcia chyba inscenizują operę "Borys Godunow" i do szczęścia konieczny im dzieciak śpiewający basem godnym Szalapina.
No ale wicie rozumicie "pani powiedziała"! Mój bosz... w oświacie nadal zatrudniają idiotów, jest jednak szansa że mateczka Oli się zbiesi i zrobi małą reformę edukacji ( rozmawiałam z cooleżanką, która jest z tej drugiej strony Mocy, nauczycielką znaczy - małe reformy edukacji w wykonaniu rodziców , słuszne i zupełnie od czapy, są teraz bardzo częste - Ela wieszczy ciekawe czasy z tajnymi kompletami i tym podobnymi atrakcjami ). Cóś musi się rzeczywiście bardzo źle dziać w "temacie edukacji" bo moja własna siostra głosząca swego czasu prymat kształcenia państwowego, jego społecznej roli itd. zmieniła poglądy i w zeszłym roku szkolnym zapisała dzieciaki do szkoły społecznej. Stwierdziła że dzieciom musi zapewnić wykształcenie a nie eksperymenty i że to nie jest tylko sprawa obecnej, najnowszej reformy edukacji ale ciągnącej się od lat sprawy spadku jakości nauczania. Fakt, Ela tyż o podstawach programowych i metodyce brzydko się wyrażała a mówiła to z perspektywy trzydziestu lat w zawodzie. Zdaje się że oświata cierpi u nas nie na grypę ale przewlekłe schorzenie zanikowe, "Tragedy!" jak mawia Dżizaas.
Unikając sąsiedzkich dzieci, nosząc skarpetki z grubaśnej wełny dające tyle ciepła że onuce przy nich wysiadają, popijając jesienną herbatkę z lekkim prądem, kombinuje domowo i nie wyściubiam specjalnie nosa z chałupy, poza wyjściami koniecznymi rzecz jasna. Czekam na lepszą pogodę z wkopkami ostatnich cebul - zostały mi jeszcze do wkopania cebule tulipków 'Blushing Lady' w liczbie sztuk trzydziestu i czterdzieści cebul hiacyntów, absolutnie pozaplanowych ( nie mogłam się oprzeć - 'China Pink' i 'Aida', zero hiacyntowej ascezy ). Mamelon była tak przerażona moim hiacyntowym występkiem że sama przez pomyłkę hiacynty 'China Pink' nabyła, ku wielkiemu niezadowolnienu Sławencjusza który z roślin cebulowych zdecydowanie preferuje lilie. O ile wiem gdzie posadzę tulipany o tyle stanowisko dla hiacyntów jest dla mnie sprawą niejasną, zamgloną po jesiennemu. No nie jest tego mało i cebule wydadzą kwiaty o kontrastujących ze sobą barwach. Nie chciałabym sadzić tych odmian obok siebie, wydaje mi się że kwitnąca ciemno fioletowymi kwiatami 'Aida' znacznie ciekawiej wyglądałaby posadzona w towarzystwie szafirków niż przy słodziutkiej jasno różowej 'China Pink'. Hym... szczerze pisząc łatwiej mi zestawiać ze sobą i z innymi roślinami hiacynty o pastelowych kwiatach. W przypadku odmiany 'Aida' coolorek był jednak bardzo kuszący, nasycony i w sam raz paszący do barw wiosennych co niektórych moich drzewek. Podkusiło mnie i teraz będę się trochę z tą odmianą bujać, kto wie czy nie dokupię jeszcze szafirkowych cebul?
piątek, 21 września 2018
Las na powitanie jesieni
Jak co roku czas na jesienne wyprawy do lasu. Wicie rozumicie, mamy alibi w postaci grzybobrania. Grzybów co prawda jakoś mało przywozimy z tych wycieczek ale to przeca nie o to chodzi żeby tony grzybolstwa z lasu wywozić. Tak naprawdę to jeżdżę na spotkania z lasem. W tym roku z wszelkimi leśnymi wyprawami trza było w naszym regionie się wstrzymać. Spora cześć lasów była po prostu zamknięta z powodu suszy i związanego z nią zagrożenia pożarem. Latem co najwyżej można było odwiedzać podmiejskie laski, o ile się nie padło zanim się do nich doszło. W niektórych, tych z przewagą drzew liściastych panował błogi cień a duchota była jakby mniej dokuczliwa. Do lasków sosnowych w upalne dni jednak lepiej się było nie zapuszczać, trzydzieści stopni + żywiczne wonie i stojące powietrze to tak w sam raz warunki do wykończenia starszych pań.
W tym roku pierwsza wyprawa leśna odbyła się do tzw. lasu mokrego, położonego w okolicy bagienek. Szczególnie suchy sezon wegetacyjny sprawił że można było w wiele miejsc zazwyczaj półdostępnych wleźć suchą stopą. Trawska i mchy, na suchych wysepkach jagodziny, krzewinki borówek i wrzosy. Wyższe krzewinki jagód na bardziej wilgotnych stanowiskach przypominały Mamelonowi łochynie - borówki bagienne Vaccinium uliginosum zapamiętane z dzieciństwa. Kto wie, może to rzeczywiście były te jagodziny wydające z siebie owoce zwane dawniej pijanicami? Ciężko by to stwierdzić bo krzewinki łysawe, owoców na nich nie było ( ponoć jagody łochyni są nieco większe i pokryte jaśniejszym nalotem niż owoce zwykłych leśnych jagód, zwanych czarnymi ). Chyba cóś jest na rzeczy bo w tym lesie znajduje się całkiem spory obszar podlegający ścisłej ochronie ( zasiatkowanie itd. ). Może rośnie tam bagno zwyczajne obecnie Rhododendron tomentosum niegdyś Ledum palustre, którego krzewinki często występują przy krzewinkach borówki bagiennej ( ponoć odurzające właściwości borówki bagiennej pochodziły głównie z tego sąsiedztwa, pyłek bagna osiadający na jagodach jest taki odlotowy a nie sama z siebie borówka ).
Bezczelnie informuję że problem jagodowy interesował mnie średnio, jak zwykle wpadłam w mchy. Nie da się ukryć że las bez mchu jest dla mnie taki trochę nieleśny. Głupie to, wiem o tym, wszak nie w każdym rodzaju lasu mech występuje ale mnie mszaki się z leśnością kojarzą i nic na to nie poradzę. Ha, może istnieć dla mnie las bez wrzosu ( wszak pamiętam z dzieciństwa wrzosowiska jako odrębny od lasu ekosystem ) ale las bez mchu i paproci? Never! Gdzie by się mieli Żwirek i Muchomorek podziać? Łaziłam późnym popołudniem wśród tych orlic i nerecznic, wgapiając się w te wszystkie torfowce ( Sphagnum ) i marzyłam o szklarence pod tytułem paludarium. Chodzi tak za mną od tegorocznej zimy i i co i raz powraca silniejszym pragnieniem posiadania kawałka mszysto - paprotnego na własność. Kto wie czy nie zamieni się to w obsesję gdzieś tak w okolicach listopada czy grudnia, kiedy ogród będzie już sobie spał. Do domu wróciłam z wytłumaczeniem wyprawy w postaci paru podgrzybków, w końcu oficjalnie to grzybobranie było.
środa, 19 września 2018
Katerina od Zaklętych Bukietów
Miał być wpis o anemonach ale właśnie mam zachwycenie. No i co będę się zachwycać sama, dobrem trza się dzielić. Historia Kateriny jakby z baśni braci Grimm, nie wiadomo tak do końca co jest bajką, co tylko prawdopodobieństwem a co najprawdziwszą prawdą ale za to groza się czai i wygląda co i raz z tego życiorysu. Niby tak półgębkiem, nie do końca widoczna, jednak dobrze wyczuwalna. Kateriny nie rozpieszczało ani miejsce urodzenia ani czas w którym przyszło jej żyć, trafia się ludziom różnie - jedni tylko w takiej czasoprzestrzeni egzystują czy nawet wegetują a inni ją po swojemu przetwarzają, w nową jakość obracają świat wokół siebie. To przetwarzanie i obracanie to właśnie przypadek Kateriny.
Katerina Wasiljewna Biłokur przyszła na świat w roku 1900, w małej wsi Bohdaniwka, w Kijowskiej Obłastii. Ciężko dotknięta artyzmem źle sobie radziła w środowisku ukraińskiej wsi, ponoć solidnie odstawała od tzw. normalnych dzieci które to w wieku lat czterech gęsi potrafiły przypilnować a nawet młodsze rodzeństwo przewinąć ( to te bardziej uzdolnione ). Katerina zamiast pożytecznie spędzać czas na zajmowaniu się w chwilach wolnych od prac gospodarskich innymi pracami gospodarskimi, zajmowała się nikomu niepotrzebnym malowaniem. Warsztat artystki musiała sobie tworzyć od podstaw - znaczy farby pozyskiwała na ten przykład z soku z buraków, jagód, cebuli, kaliny, ziół, właściwie wszystkiego co pochodziło ze świata roślin i dawało barwę. Pędzle do malowania również wykonywała sama i nie zawsze wykorzystywała do tego tworzywo które na ogół kojarzymy z pędzlami ( nie potępiajmy biednego dziecka za pędzel z sierści kota ). No radziła sobie jak umiała, poświęcając ulubionemu zajęciu tyle czasu ile tylko mogła ukraść jako dziecko z biednej rodziny na zapadłej ukraińskiej prowincji w początkach XX wieku. Ponoć zdarzało malować się po nocach, po mojemu to chyba letnich bo nikt dzieciakowi na zabitej dechami wsi nie pozwoliłby świeczek łojowych marnować, o nafcie do lamp nie wspominając. Artystyczna pasja nie znajdowała zrozumienia rodziny, historia milczy o tym jak się ten brak wyrażał. Cóś mnie mówi że nie wyrażał się w delikatnych napomnieniach i kuszących propozycjach znalezienia innych pasji.
Ten dziecek był inny i rodzina uważała to to za odmieńca, którego trza będzie gdzieś upchnąć. Najlepszym sposobem na upchnięcie było albo "pójście na służbę" albo "wydanie za chłopa", jednak Katerina jakby oporna była. A tymczasem na świecie się działo - przyszła Wielka Wojna, potem rewolucja która jak czkawka odbiła się kolejną wojną i nawet we wsiach pod Kijowem koła historii jakby zaczęły się szybciej obracać, wioząc ich mieszkańców w nieznaną, groźną przyszłość. Na Katerinę historyczne przemiany podziałały o tyle że stanowczo odżegnywała się od jakichkolwiek prób upchnięcia jej w charakterze małżonki. Zmęczona oślim uporem rodzina w końcu odpuściła temat i Katerina mogła się cieszyć swobodą i brakiem szacunku swojego środowiska jako ta "wariatka co maluje". W wieku 20 lat Katerina postanowiła zostać kimś więcej niż atrakcją typu wiejski głupek i złożyła dokumenty na uczelnię artystyczną w małym ukraińskim mieście Mirgorodzie. Ponieważ miała tzw. żadne wykształcenie a rysowanie węgielkiem i malowanie sokami roślin rozpoczęte w wieku lat sześciu nie podpadały pod edukację artystyczną jej prac nawet nie obejrzano. W związku z tym artystyczna uczelnia w Mirogrodzie nie miała szansy kształcić w swoich murach jednej z najciekawszych artystek ukraińskich.
Kto wie, może to i dobrze! Lata dwudzieste nie były dla Kateriny najłatwiejsze, była nawet próba samobójcza z jej strony ale w końcu sytuacja w domu jakoś się ustabilizowała. Dopiero lata trzydzieste i czterdzieste XX wieku, tak paskudne dla Ukrainy ( Hołodomor i wszystko z nim związane, ten cały upadek cywilizacyjny, potem Wojna Ojczyźniana ) dla malarki okazały się być bardziej sprzyjające. Za sprawą Oksany Petruszenko, wielkiego sopranu i rówieśniczki pochodzącej podobnie jak Katerina z równie zapadłej wiochy, dla odmiany w Charkowskiej Obłastii, prace Biłokur stały się znane szerszej publiczności. Oczywiście wszystko było podane w sosie ludowym, jak to za towarzysza Stalina lubiano. Artystka ludowa, żadna tam Panie tego, zdegenerowana sztuka. Dla samej Kateriny chyba nie miało to wielkiego znaczenia, grunt że mogła malować.
Uwielbiała kwiaty, to one i warzywa były jej ulubionymi modelami. W 1954 Katerina Biłokur była już na tyle znana że postanowiono jej prace pokazać poza ZSRR. Na wystawie w Paryżu zobaczył je Pablo Picasso i zachwycił się nimi nie tylko z "lewicującej kurtuazji". Technika, cała ta rzemieślnicza strona malarskiej roboty, wprzęgnięta w tzw. artystyczną wizję naprawdę robią wrażenie. Nawet Pablo od Zasranego Gołąbka Pokoju tego nie przeoczył! Niestety na Ukrainie podobnie jak w Polszcze wycina się tych co odstają a tych co wystają w górę to już musowo trza wyciąć. O Biłokur było cichooo jak makiem zasiał. Kiedy odeszła w roku 1961 to tak jakoś niezauważenie, w ciszy. Jednak z artystami jak ze zbożem, jak poleżą w ziemi to twórczość wschodzi, kłosi się i plony daje. Na początku tego tysiąclecia nieśmiało ale jednak malarstwo Biłokur przebija się do powszechnej świadomości ( no nie jest to Klimt kubkowy ani Gioconda podkoszulkowa ale pojawiają się albumy, wystawy i w ogóle ). No i bardzo dobrze bo nie ma drugiej takiej artystki, która by kwietne obrazy pisała jak ikony.
Katerina Wasiljewna Biłokur przyszła na świat w roku 1900, w małej wsi Bohdaniwka, w Kijowskiej Obłastii. Ciężko dotknięta artyzmem źle sobie radziła w środowisku ukraińskiej wsi, ponoć solidnie odstawała od tzw. normalnych dzieci które to w wieku lat czterech gęsi potrafiły przypilnować a nawet młodsze rodzeństwo przewinąć ( to te bardziej uzdolnione ). Katerina zamiast pożytecznie spędzać czas na zajmowaniu się w chwilach wolnych od prac gospodarskich innymi pracami gospodarskimi, zajmowała się nikomu niepotrzebnym malowaniem. Warsztat artystki musiała sobie tworzyć od podstaw - znaczy farby pozyskiwała na ten przykład z soku z buraków, jagód, cebuli, kaliny, ziół, właściwie wszystkiego co pochodziło ze świata roślin i dawało barwę. Pędzle do malowania również wykonywała sama i nie zawsze wykorzystywała do tego tworzywo które na ogół kojarzymy z pędzlami ( nie potępiajmy biednego dziecka za pędzel z sierści kota ). No radziła sobie jak umiała, poświęcając ulubionemu zajęciu tyle czasu ile tylko mogła ukraść jako dziecko z biednej rodziny na zapadłej ukraińskiej prowincji w początkach XX wieku. Ponoć zdarzało malować się po nocach, po mojemu to chyba letnich bo nikt dzieciakowi na zabitej dechami wsi nie pozwoliłby świeczek łojowych marnować, o nafcie do lamp nie wspominając. Artystyczna pasja nie znajdowała zrozumienia rodziny, historia milczy o tym jak się ten brak wyrażał. Cóś mnie mówi że nie wyrażał się w delikatnych napomnieniach i kuszących propozycjach znalezienia innych pasji.
Ten dziecek był inny i rodzina uważała to to za odmieńca, którego trza będzie gdzieś upchnąć. Najlepszym sposobem na upchnięcie było albo "pójście na służbę" albo "wydanie za chłopa", jednak Katerina jakby oporna była. A tymczasem na świecie się działo - przyszła Wielka Wojna, potem rewolucja która jak czkawka odbiła się kolejną wojną i nawet we wsiach pod Kijowem koła historii jakby zaczęły się szybciej obracać, wioząc ich mieszkańców w nieznaną, groźną przyszłość. Na Katerinę historyczne przemiany podziałały o tyle że stanowczo odżegnywała się od jakichkolwiek prób upchnięcia jej w charakterze małżonki. Zmęczona oślim uporem rodzina w końcu odpuściła temat i Katerina mogła się cieszyć swobodą i brakiem szacunku swojego środowiska jako ta "wariatka co maluje". W wieku 20 lat Katerina postanowiła zostać kimś więcej niż atrakcją typu wiejski głupek i złożyła dokumenty na uczelnię artystyczną w małym ukraińskim mieście Mirgorodzie. Ponieważ miała tzw. żadne wykształcenie a rysowanie węgielkiem i malowanie sokami roślin rozpoczęte w wieku lat sześciu nie podpadały pod edukację artystyczną jej prac nawet nie obejrzano. W związku z tym artystyczna uczelnia w Mirogrodzie nie miała szansy kształcić w swoich murach jednej z najciekawszych artystek ukraińskich.
Kto wie, może to i dobrze! Lata dwudzieste nie były dla Kateriny najłatwiejsze, była nawet próba samobójcza z jej strony ale w końcu sytuacja w domu jakoś się ustabilizowała. Dopiero lata trzydzieste i czterdzieste XX wieku, tak paskudne dla Ukrainy ( Hołodomor i wszystko z nim związane, ten cały upadek cywilizacyjny, potem Wojna Ojczyźniana ) dla malarki okazały się być bardziej sprzyjające. Za sprawą Oksany Petruszenko, wielkiego sopranu i rówieśniczki pochodzącej podobnie jak Katerina z równie zapadłej wiochy, dla odmiany w Charkowskiej Obłastii, prace Biłokur stały się znane szerszej publiczności. Oczywiście wszystko było podane w sosie ludowym, jak to za towarzysza Stalina lubiano. Artystka ludowa, żadna tam Panie tego, zdegenerowana sztuka. Dla samej Kateriny chyba nie miało to wielkiego znaczenia, grunt że mogła malować.
Uwielbiała kwiaty, to one i warzywa były jej ulubionymi modelami. W 1954 Katerina Biłokur była już na tyle znana że postanowiono jej prace pokazać poza ZSRR. Na wystawie w Paryżu zobaczył je Pablo Picasso i zachwycił się nimi nie tylko z "lewicującej kurtuazji". Technika, cała ta rzemieślnicza strona malarskiej roboty, wprzęgnięta w tzw. artystyczną wizję naprawdę robią wrażenie. Nawet Pablo od Zasranego Gołąbka Pokoju tego nie przeoczył! Niestety na Ukrainie podobnie jak w Polszcze wycina się tych co odstają a tych co wystają w górę to już musowo trza wyciąć. O Biłokur było cichooo jak makiem zasiał. Kiedy odeszła w roku 1961 to tak jakoś niezauważenie, w ciszy. Jednak z artystami jak ze zbożem, jak poleżą w ziemi to twórczość wschodzi, kłosi się i plony daje. Na początku tego tysiąclecia nieśmiało ale jednak malarstwo Biłokur przebija się do powszechnej świadomości ( no nie jest to Klimt kubkowy ani Gioconda podkoszulkowa ale pojawiają się albumy, wystawy i w ogóle ). No i bardzo dobrze bo nie ma drugiej takiej artystki, która by kwietne obrazy pisała jak ikony.
poniedziałek, 17 września 2018
Jesień idzie ale jakby letnim krokiem
Powinnam coś naskrobać ale nie bardzo jest co sprawozdawać poza domowymi sprawami. Znaczy niby sadzę cebulowe i usiłuje przywrócić drożność Alcatrazu. Tak dosłownie bo gąszcz krząszcz się rozpanoszył a pajęczysko gigant buduje sieć w tajnym przejściu do Alcatrazu. Ja w środku ogroda tyż bardziej w stylu śpięcej królewny sobie poczynam zamiast dziarsko kosić, ciąć i kopać jak na prawdziwego ogrodnika przystało. Tu przysiądę, tam mnie powieka opadnie a jeszcze w inszym miejscu usiłuję sama siebie przekonać że oranie w glebie mnie uszczęśliwi. Sama nie wiem czy to letni wrzesień czy starość czy też zwyczajne lenistwo. Podejrzewam że chyba niestety ta ostatnia możliwość jest najbliższa prawdy, znaczy leń mnie się zalągł i rozpełzł po organizmie. Powinnam zwalczać ale nie wiem jakie medykamenta na lenia są skuteczne. Na pewno nie parówki z ziół bo to trzeba lenia nie mieć żeby cóś takiego przygotować, może proszki w typie tych "z kogutkiem", takie do codziennego brania a może jeszcze co innego? Ech, uwaliłabym się jak ta baba z brudnymi stopkami z obabrazka Chełmońskiego i latające pajęczaki bym podziwiała. Aura sprzyja takiej sielance, w południe ciepło aż za choć poranki i wieczory już jesienne.
Na warsztacie dłuuugi wpis o anemonach japońskich ale od paru dni jest rozbabrany, nieruszony i robiący za wyrzut sumienia. Leń co się we mnie zalągł udaje że czegóś takiego nie ma, że nie istnieje bo w ogóle nie było w planach. Hym... to już nie tylko ogród, leń atakuje po całości, znaczy wygląda że się uzłośliwił. W związku z tym uzłośliwieniem to może powinnam po cięższe dragi sięgnąć, na ten przykład jakiego dopalacza jednak łyknąć żeby mnie odpaliło? Choć to ryzykowne bo może mnie się turbodoładować i będę jak ten gościu którego przywieźli do naszej miejskiej odtrutkowni w stanie wniebowziętym. Nie żeby schodził, nic z tych rzeczy, on jeno ciuszki zdjął, wykąpał się w miejskim stawiku po czym golusieńki wlazł na znak drogowy i twierdził że jest Maryją Panną. Ponoć nawet w szpitalu długo się wykłócał że jest Matką Boską choć tzw. płeć miał na wierzchu i personel go przekonywał że niczyją matką z takim oprzyrządowaniem być nie może. Co prawda nie przebił facia który jakiś czas temu usiłował po dopaleniu zgwałcić zaparkowaną beemkę ( nisko upadł, co innego być namiętnym dla takiego porszaka albo merca ) ale występ został zaliczony do bardzo udanych. Cóż nie chciałabym robić performance'a, ja tylko pragnę lenia w sobie utłuc. Chyba sięgnę po herbatkę z guarany, wielki speed to nie będzie ale zawsze cóś.
Przechodzimy do fotek - to są zdziśki ( czyli fotki dzisiejsze ) z ogrodu i jedna poglądowa robiona w szkółce. Na fotce nr 1 i 2 szalejąca 'Anita'. To Clematis tangutica, po paru latach w gruncie odmiana robi się żywotna jak gatunek. Bardzo sobie ją chwalę choć obecnie pnie się nie tylko po różach. Zaatakowała berberysy, wspięła się na karłowy modrzew i pełznie dalej. Fotka nr 3 i 4 to Sucha Żwirowa wyglądająca na mocno jesienną, wicie rozumicie marcinki, trawy itd. Na fotce nr 5 mój nóweczek języcznik 'Crispum Nobile' a na fotce nr 6 kolejny nówek 'Crispum Golden Queen'. Mam słabość do gatunku Asplenium scoleopendrium, a do grup Crispum i Cristata to słabość silną jak mało która. No robi mnie się chciejstwo jak tylko widzę, ślinotok i te sprawy - aż wstyd się przyznać. Nie mogę odżałować tegorocznych sieweczek od Sylwika które po prostu się ugotowały ale na fotkach poniżej są sieweczki które Sylwik przywiozła wcześniej. Zeszłoroczne lato i jesień były sprzyjające języcznikom i maluchy nieźle podrosły. W tym roku były na tyle silne że nie dały się upałom.
A teraz uwaga! Oto nowy wymarzeniec, pracuję intensywnie nad przekazem telepatycznym "Podziel Roślinę". Na razie mam obiecankę, więc zwiększę intensywność myślenia ( hym... może ja od tego intensywnego myślenia tego lenia mam, praca umysłowa wyczerpuje że ho! ).
wtorek, 11 września 2018
Ogrodniku o wiośnie myśl jesienią!
No i nadszedł czas cebulkowania czyli będą coroczne utyskiwania cebulowe w moim wykonaniu. Ogrodnicy we wrześniu rzucajo się na cebulki wiosennych kwiatów jak Felicjan na surową wołowinę, oczywiście ma być dużo i bardzo różnorodnie. Taa, bardzo, bardzo. Najlepiej to jakby udało się Keukenhof urządzić na tych paru lub w najlepszym wypadku parudziesięciu metrach przeznaczonych pod nasadzenia cebul. Trzy cebulki, takie, cztery takie a ta to droga więc tylko jedną wezmę - tak to mniej więcej odbywają się zakupy na stoiskach gdzie cebule kupuje się na sztuki. Kapersujący szczęśliwie skazani są na większe ilości cebul jednego gatunku czy odmiany. W kapersie najczęściej cebule odmian wysokich tulipanów pakowane są po pięć sztuk, tyle samo przeważnie jest cebul wysokich narcyzów. Drobnica cebulowa pakowana po dziesięć sztuk, hiacyntowe cebule pakowane po trzy do jednej siateczki. No fajnie, fajnie ale głównie to tak doniczkowo fajnie - z ogrodowej perspektywy patrząc to te pięć, trzy czy dziesięć cebul to może być tak na rozmnożenie ( o ile mamy ku temu odpowiednie warunki i nie marzy nam się rozmnażanie najnowszych superhitów ) ale w ogrodzie taka ilość sadzonych cebul nie tworzy jakiegoś bardzo znaczącego nasadzenia. W ogrodzie oczy rwą barwne plamy a nie jakieś pojedyncze kwiaty. W maleńkim przedogródku można je zauważyć ale w większym ogrodzie? W większym ogrodzie wszystkiego potrzeba więcej, za to bezkarnie uchodzą różne eksperymenta z różnorodnością gatunków czy odmian. W malutkich ogrodach raczej sprawdza się cebulowa dyscyplina. Rzecz jasna im mniejsze cebulki tym więcej ich potrzeba żeby rośliny tworzyły kwitnące łany, trzema krokusowymi cebulkami nawet tyrawnika nie ozdobisz.
Ja już po pierwszych cebulkowych zakupach, jak zwykle skoncentrowałam się na drobnicy. Kolejne krokusy ( Alcatraz duży, ciągle mi ich mało ), śnieżyczki Elwesa ( moje stare cebule tego gatunku nie rozrastają się tak jak bym chciała żeby się rozrastały ). Z roślin wyższych pojawiły się tradycyjnie cebule mojego ulubionego narcyzka 'Thalia' ( w ubiegłym roku mokre lato i wraża muszka przerzedziły mi łany, dziwna zima tyż nie pomogła ). Przed mną jeszcze zakup czosnku główkowatego i być może botanicznych tulipków albo tulipanów 'Blushing Beauty'. Hiacynty w tym roku sobie odpuszczam, mam ich całkiem sporo. Może trafią mi się jakieś fajne wczesnowiosenne irysy pod brzózki. I tyle mojego cebulowania.
niedziela, 9 września 2018
Codziennik - niedoczasowanie
Niedogodnościuję czytelnikom blogiego bo mam niedoczasowanie. Życie mnie się toczy jakoś tak bardziej w realu, jak dopadam do kompa to ciemnawo a ja czuje że pisanie to akurat nie jest to co mnie wzmocni albo choć odpręży. No i tak blog jak i ogród zostawiony na pastwę i w ogóle a ja wydaję się sobie zestresowaną matką która wyraźnie czuje że bachor się robi z jej dziecięcia, bo one dziecię nie jest książkowo chowane, należycie odstresowane a za to jest karmione chemicznymi odżywkami co mu szkodzą na mózg i jestestwo. Hym... takie to poczucie półwiny mam ( tylko pół bo nie wszystkie okoliczności niedoczasowania są moją "zasługą" ). Co prawda miałam wolny czwartek ale Mamelona dawno nie widziałam ( tak z pięć dni ) i mnie do niej zagnało a raczej z nią zagnało na nasze ulubione lumpowisko - znaczy odstresunek był przy wysortach z lepsiejszego świata. Uwiozłyśmy łupy w skład których wchodzi kolejny krasnal dla Wujka Jo ( Cio Mary obiecała mi że jeżeli na skutek dulczenia Wujka Jo zakupię sarenkę to mam przechlapane, kto wie czy nie byłaby zdolna wbić mnie w tzw. anielski kostium w stylu Cioci Dany, okrucieństwo w niej się budzi na samo wspomnienie sarenki w sam raz do krasnoludka paszącej ). Nowy krasnal jest mały i tego... ten... kompromisowy. Wykonany ze szlachetnej glinki, coolorków szczęśliwie mu brak więc chyba nadal będę mogła liczyć na zaproszenia na kawusię u Cio i Wujka. Co prawda wciąż jest to ohydek ale do sarenki mu daleko.
Mamelon szalała nabywając słoje i słoiczki, a mła postanowiła wyjść z rynku ze szmatami do odziewania stołów. Nasz ryneczek bywa szmatowo obfity od czasu do czasu i to w sposób mła dogadzający. A to lniany obrus, a to serweta z tegoż materiału, bywa lepsiejsza bawełna. Rzecz jasna wszystkie szmaciane wysorty wymagajo pracy - dopieranie ekstremalne, prasowanie wyczynowe. Czasem tkanina bywa w takim stanie że lepiej jej w automacie nie prać ( ze względu zarówno na dobro automatu jak i tkaniny ) a czasem, Panie tego, trafia się nówka sztuka nieśmigana której zwykłe pranie wystarczy. Tym razem nabyłam len cudnej urody wymagający sporego nakładu pracy i duuużej ilości odplamiacza. Po mojemu warto było bo jak raz pasuje do kubeczka od kłamliwego Unisława ( co to Pies w Swetrze o kłamliwość go podejrzewa - Unisława, nie kubeczka ). Takie klimaty lniano - zbożowe, ciepło polne , naturalne. Wicie rozumicie, wyrafinowana prostota czyli najprawdziwsza elegancja ( znaczy daleeeko od glinianego krasnoludka, he, he, he ).
Drugi len mniejszych rozmiarów i prostszego splotu ma całkiem niezły coolur - zimnawy brąz o średnim natężeniu czyli walorze. Rozmiar serwetowy czyli 80 x 80 cm, taki w sam raz do rozjaśnienia mojego czekoladowego obrusego, któren jakoś tak smętnie sam w sobie się prezentuje. Na sam koniec nabywszy serwetę na widok której Mamelona zatchnęło - no nie mogłam się powstrzymać, nie dałam rady oprzeć się wewiórkom, lysom, jeżusom, lejeniom, ptoszkom dzięcielnym i sówkom. Coolorki tego żakarda to zielony jak u żaby i "majowy", sama leśność. Nie dałam sobie wyrwać z łap i triumfalnie powróciłam z nim do domu odgrażając się sceptycznej Mamelonu urządzeniem "leśnej dekoracji". Wszystek zakup starzyźniany kosztował cóś koło 20 złociszy a ja czuję się jakbym dorwała co najmniej bizantyńskie złotogłowia czy renesansowe florenckie aksamity. Taka jest siła polowań! Łowcze instynkta zaspokojone i człowiek od razu jakby w lepszej kondycji psycho - fizycznej.
No niestety, zakup nie pomógł na niedoczasowanie. Ba, on jakby niedoczasowalność zwiększył! Szmaty same się nie pioro a przede wszystkim same się nie prasujo ( gupie so ). No i w związku z tym kończę niniejszy wpis bo przede mną wykręcanie ( prasowanie odkładam na jutro, jak troszki przeschną ). Dzisiejsze fotki to takie popołudniowe migawki ogrodowe ( "cóś tam" usiłowałam ogrodowo robić ale totalnie mi nie szło - jak zwykle skończyło się na tym że polazłam do Mamelona usiłującej "cóś tam" zrobić w ogródku, tyż jej nie szło ).
P.S. Na sam koniec dla zainteresowanych ( są takowi ) fotka ekspozycji stałej na drzwiach mojej lodówki - kocio ale nie tylko, to jest przeca lodówka w mieście Odzi stojąca, he, he, he. Po sfoconym krasnoludku to Drogiemu Czytelnictwu już niewiele jest w stanie zaszkodzić!