sobota, 29 września 2018

Ogrodowe podsumowanie miesiąca


Dzisiejszy dzień chłodnawy ale patrząc na cały  wrzesień to jednak był to miesiąc  w  którym przez większość jego trwania panowała letnia pogoda. Niestety nadal sucho, znaczy niby  cóś tam padało  ale zważywszy na to co  zrobiła nam z  glebą letnia  pogoda to nie są to tzw. opady znaczące. Ogród powoli jesiennieje, choć nie jest to jesiennienie pełne chwały, bardzo bogate i obfite w barwy.  Jako tako wrzesień wyglądał na  Suchej - Żwirowej ale w Alcatrazie nie powalał.  No tak, ogrodowi który ma być  cienisty i miejscami  przypominać leśne  klimaty,  pięciomiesięczne lato nie bardzo sprzyja. Deszcze czy ostatni chłodek nie naprawią szkód które wcześniej wyrządziła susza i upały. Oczywiście sadzę małe cebulaki i pocieszam się że za to wiosną Alcatraz zakwieci, pokaże i w ogóle ale teraz mamy jesień a w tym moim ogrodzie ciężko na czymś zawiesić oko.  Zazwyczaj koniec września Alcatraz wita złociejącymi  liśćmi funkii i początkiem  przebarwień liści na krzewach i drzewach ale w tym roku zamiast złocistości funkiowych  liści mam albo  tzw.  miejsca po albo jakieś smęty powyżerane i popalone,  które lepiej  byłoby sunąć coby ogrodu  nie szpeciły ( czego rzecz jasna nie robię, bo nawet te smęty po  uschnięciu  szczątkowo okryją glebę pełną cebulek i będą jej robiły dobrze ). Na krzewach i drzewach też nie za ciekawie, liście raczej podeschłe  niż zmieniające barwę. W dziale paprotnym, gdyby  nie nówki języczników byłoby kiepskawo - paprociumy są, przeżyły ale ich wygląd jesienny pozostawia sporo  do życzenia.

No cóż, może październik okaże się  łaskawszym miesiącem dla Alcatrazu, na razie pozostaje mi  cieszyć się jesienią na  Suchej - Żwirowej. Sezon marcinkowy w pełni, kwitnie  całe Podwórko.  Największa koncentracja marcinków vel  michałków na  Suchej  - Żwirowej i w  Różance Podokiennej.  Kwitną wszystkie, te  nowoangielskie, nowobelgijskie,  krzaczaste. Zakwitają siewki, których kwiaty uważnie oglądam bo zawsze może trafić  się  wśród nich coś co człowieka zauroczy i sprawi że roślina zostanie uznana za godną posadzenia na rabacie a nie tylko wzbogaci wazon i kompost ( jak to ma miejsce w wypadku większości marcinkowych siewek ). Podobną selekcję przeprowadzam wśród potomstwa rozchodników, odsetek siewek  nadających się wyłącznie na kompost jest niestety równie duży jak w przypadku marcinkowych dzieci.  Trzeba mnóstwa "niczego nadzwyczajnego" żeby pojawiło się coś  naprawdę przykuwającego uwagę. Mam w związku z tą ewolucyjną prawidłowością niewesołe myśli na temat własnego gatunku, marcinkowe siewki cóś mnie tak przykro "fylozoficznie" nastrajają. No a  insze jesienią dające czadu rośliny  Podwórka? W Różance Podwórkowej róże szykują się do kolejnego kwitnienia, naprawdę nieźle wyglądają trawy i całkiem - całkiem rośliny kojarzone raczej z latem  niż jesienią - perowskie i jeżówki. Gwiazdą września jest jednak szalejący powojnik 'Anita', chyba najładniejszy  z moich powojników ( a na pewno najlepiej rosnący ).




Jakie gryplany na październik? Raczej nie  dokupię już cebulek, cebulowo jestem jak na razie usatysfakcjonowana. Oczywiście nigdy nie należy  mówić nigdy. Człowiek może się zaklinać, zaperzać że nic już, że w ogóle , zapierać  się  cebularstwa jak żaba  błota a potem widzi przed nosem torebeczkę z cebulkami odmianowych przebiśniegów i to całe zaprzeczanie idzie się tralala.  No i lata z obłędem w oczach po ogrodzie szukając gdzieby tu cebulaczki wcisnąć i żyje ogrodowo  in spe - w przedwiosennym czasie znaczy. Może się tak zdarzyć ale  lepiej  żeby się nie zdarzyło bo cebulki odmianowych przebiśniegów do tanich nie należą a Gosia właśnie zarządziła  gryplanowanie wspólnego wyjazdu, co  rzecz jasna wiąże się z kosztami i nie ma że nie ma.

Z gryplanami ogrodowymi to lepiej w ogóle  ostrożnie, wiadomo że ostatnio Wielki Ogrodowo - Pogodowy lubi robić siurprajzy.  Ja tu się cała nastawię na przesadzania krzewów a Najwyższa  Zwierzchność potraktuje nas kopnym śniegiem albo deszczami powodującymi cóś na kształt potopu.  No i wszystkie gryplany na nic  bo trza będzie  gawrę zakładać albo arkę budować dla się i zwierzątków. Także żeby basior w lesie siedział to żadnych wielkich gryplanów nie robię, działania ogrodowe  będę na bieżąco dostosowywać do pogody. Zrobię co się da ale jak się nie da to wyrzutów sumienia wielkich mieć nie będę, w razie czego mamy winnego takiej sytuacji.  Nie żebym tak o wszystko Absolut  obwiniała, ale swoje  wiemy co?!  A w ogóle  to ładnie to tak było cholerne upały i suszę wielomiesięczną zarządzić?! Ładnie?! No to teraz nie ma co liczyć na wiele dziękczynnych paciorków! No chyba że sypnie grzybami.






wtorek, 25 września 2018

Codziennik - grypno - szkolnie i planowo - cebulowo

Post o anemonach jesiennych nadal wisi nade mną jak wisiał prawie tydzień temu, płyn do mycia podłóg w nieotwartej butli wygląda jakoś tak wyrzutosumiennie, papiry urosły w sterty wysokości Himalajów -  a ja pośród tego wszystkiego przeżywam koniec lata. Nie, nie, żadnych tam smuteczków, ulga - tylko mnie się organizm cóś wolniej przestawia na  klimę niż  te dziesięć lat temu. No i  niebezpieczeństwo  zaczęłam spotykać na schodach, znaczy bachores sąsiadów  udały się do szkół z których przynoszą uglutania przeróżne, przesmarkliwości rozkaszlane i sralność  trzydniową. Taa, jednym z niemiłych zjawisk zimnego sezonu jest grypa i grypopodobne. Panoszy to się ledwie tylko temperatura nieco się obniży i młodociani zaczną tworzyć skupiska.  Niestety nie można  wystrzelać  młodocianych  ( przetrwanie gatunku, te sprawy ),  można co najwyżej krzywym oczkiem na  dziecię spojrzeć jak siąpając nochalem i dreszcząc człapie po schodach wydając z siebie  grzecznościowe pomruki.

Na  "Dzińdybry, smark, smark" zapodawane basem przez dwunastolatkę odćwierkuję "Poczekaj Oleńko, ja teraz szybko przejdę a potem Ty sobie  zejdziesz  powolutku". Dziecię wie  o co kaman i zapodaje tekst usprawiedliwiający "To Żaneta pierwsza w klasie zachorowała", więc  kiwam potępiająco głową  i przewracam oczami nad  wyjątkową niefrasobliwością Żanety, która sobie  bezmyślnie zapuściła choróbsko. " A Ty Oleńko nie powinnaś trochę poleżeć w domu?" ciągnę  bezpieczna bo już prawie zza domowych drzwi. "Nie mogę bo mam inscenizację, pani powiedziała  że nie da rady" rzuca wyjaśniająco Oleńka i wyczłapuje z kamienicy. Nie wiem jaką czy czego inscenizację, sądząc po stanie dziecięcia  chyba  inscenizują  operę "Borys Godunow"  i do szczęścia konieczny im dzieciak  śpiewający basem godnym  Szalapina.

No ale wicie  rozumicie "pani powiedziała"! Mój bosz... w oświacie nadal zatrudniają idiotów, jest jednak szansa   że mateczka Oli się zbiesi i zrobi małą reformę  edukacji ( rozmawiałam z cooleżanką, która jest z tej drugiej strony  Mocy,  nauczycielką  znaczy - małe reformy edukacji w wykonaniu rodziców , słuszne i zupełnie od czapy, są teraz bardzo częste - Ela wieszczy ciekawe czasy z tajnymi kompletami i tym podobnymi atrakcjami ). Cóś musi się rzeczywiście bardzo źle dziać  w "temacie edukacji" bo   moja własna siostra głosząca swego czasu prymat kształcenia państwowego, jego społecznej roli itd. zmieniła poglądy i w zeszłym roku  szkolnym zapisała dzieciaki do szkoły społecznej. Stwierdziła że dzieciom musi zapewnić wykształcenie a nie eksperymenty i że  to nie jest tylko sprawa obecnej, najnowszej  reformy edukacji ale  ciągnącej się od lat sprawy spadku  jakości  nauczania. Fakt, Ela tyż o podstawach programowych i metodyce brzydko się wyrażała a  mówiła to z perspektywy  trzydziestu lat w zawodzie. Zdaje się że oświata cierpi   u nas nie  na grypę ale przewlekłe schorzenie zanikowe, "Tragedy!" jak mawia Dżizaas.

Unikając sąsiedzkich dzieci, nosząc skarpetki z grubaśnej wełny dające tyle ciepła że onuce przy nich wysiadają, popijając jesienną herbatkę z lekkim prądem, kombinuje domowo  i nie wyściubiam specjalnie nosa z chałupy, poza wyjściami koniecznymi rzecz jasna. Czekam na lepszą pogodę z wkopkami ostatnich cebul - zostały mi jeszcze do wkopania cebule tulipków 'Blushing Lady' w liczbie sztuk  trzydziestu i czterdzieści cebul  hiacyntów, absolutnie pozaplanowych ( nie mogłam się oprzeć - 'China Pink' i 'Aida', zero hiacyntowej ascezy ).  Mamelon była tak przerażona moim  hiacyntowym występkiem  że sama  przez pomyłkę hiacynty 'China Pink' nabyła, ku wielkiemu niezadowolnienu Sławencjusza  który z roślin cebulowych zdecydowanie preferuje lilie.  O ile wiem gdzie posadzę  tulipany o tyle stanowisko dla hiacyntów jest dla mnie  sprawą niejasną, zamgloną po  jesiennemu.  No nie jest tego mało i cebule wydadzą kwiaty o kontrastujących ze sobą  barwach.  Nie chciałabym  sadzić tych  odmian  obok siebie, wydaje mi się że kwitnąca ciemno fioletowymi kwiatami 'Aida' znacznie ciekawiej wyglądałaby posadzona w  towarzystwie szafirków niż przy słodziutkiej jasno różowej  'China  Pink'.  Hym... szczerze pisząc łatwiej mi zestawiać ze sobą i z innymi roślinami hiacynty o pastelowych kwiatach.  W przypadku odmiany 'Aida' coolorek był jednak bardzo kuszący, nasycony i w sam raz paszący do barw wiosennych  co niektórych  moich drzewek. Podkusiło mnie  i teraz będę się  trochę  z tą odmianą bujać, kto wie  czy nie dokupię jeszcze szafirkowych cebul?

piątek, 21 września 2018

Las na powitanie jesieni


Jak co roku czas na  jesienne wyprawy do lasu.  Wicie rozumicie, mamy  alibi w postaci  grzybobrania.  Grzybów  co prawda jakoś mało  przywozimy z tych wycieczek ale to przeca nie o to chodzi żeby tony  grzybolstwa z lasu wywozić. Tak naprawdę to jeżdżę na spotkania z lasem. W tym roku z wszelkimi leśnymi wyprawami trza było  w naszym regionie się wstrzymać. Spora cześć lasów była po prostu zamknięta z powodu suszy i związanego z nią zagrożenia pożarem. Latem co najwyżej można było  odwiedzać podmiejskie laski, o ile się nie padło zanim  się do nich doszło. W niektórych, tych z  przewagą  drzew liściastych panował błogi cień a duchota była  jakby mniej  dokuczliwa.  Do lasków sosnowych  w upalne dni  jednak lepiej się było  nie zapuszczać, trzydzieści stopni +  żywiczne wonie i stojące powietrze to tak w sam raz warunki do wykończenia starszych pań.

W tym roku pierwsza wyprawa leśna  odbyła się do tzw. lasu mokrego, położonego w okolicy bagienek.  Szczególnie suchy sezon wegetacyjny sprawił że można było w wiele  miejsc zazwyczaj półdostępnych  wleźć suchą stopą. Trawska i mchy, na suchych wysepkach jagodziny, krzewinki borówek  i wrzosy.  Wyższe krzewinki jagód na bardziej wilgotnych stanowiskach przypominały Mamelonowi łochynie  - borówki bagienne Vaccinium uliginosum zapamiętane z dzieciństwa. Kto wie, może to rzeczywiście były te jagodziny wydające z siebie owoce zwane dawniej pijanicami? Ciężko by to stwierdzić bo krzewinki  łysawe, owoców na nich nie było ( ponoć jagody  łochyni są nieco większe i pokryte jaśniejszym nalotem niż  owoce zwykłych leśnych jagód, zwanych czarnymi ). Chyba cóś jest na rzeczy bo w tym lesie znajduje się całkiem spory obszar podlegający ścisłej ochronie ( zasiatkowanie  itd. ). Może  rośnie tam bagno zwyczajne obecnie Rhododendron tomentosum niegdyś Ledum palustre, którego krzewinki często występują przy krzewinkach borówki bagiennej ( ponoć odurzające właściwości borówki bagiennej pochodziły głównie  z tego sąsiedztwa, pyłek bagna osiadający na jagodach jest taki odlotowy a nie sama z siebie borówka ).



Bezczelnie informuję że  problem jagodowy interesował mnie średnio, jak zwykle wpadłam w mchy. Nie da się ukryć że las  bez mchu jest dla mnie taki  trochę nieleśny. Głupie to, wiem o tym, wszak nie w każdym rodzaju lasu mech występuje ale mnie mszaki się z leśnością kojarzą i  nic na to nie poradzę. Ha, może istnieć dla mnie las  bez wrzosu ( wszak pamiętam z dzieciństwa wrzosowiska jako odrębny od lasu ekosystem ) ale las  bez mchu i paproci? Never! Gdzie by się mieli Żwirek i Muchomorek podziać? Łaziłam późnym popołudniem wśród tych orlic  i nerecznic, wgapiając się w te wszystkie torfowce ( Sphagnum ) i marzyłam o szklarence pod tytułem paludarium. Chodzi  tak za mną od tegorocznej  zimy i  i co i raz powraca silniejszym pragnieniem posiadania kawałka mszysto - paprotnego na własność.  Kto wie czy nie zamieni się to w obsesję gdzieś tak w okolicach listopada czy grudnia, kiedy ogród będzie już sobie spał. Do domu wróciłam z wytłumaczeniem wyprawy w postaci paru podgrzybków, w końcu oficjalnie to grzybobranie  było.


środa, 19 września 2018

Katerina od Zaklętych Bukietów

Miał być wpis o anemonach ale właśnie mam zachwycenie.  No i co będę się zachwycać sama, dobrem trza się dzielić. Historia Kateriny  jakby z baśni  braci Grimm, nie wiadomo tak do  końca co jest bajką, co tylko prawdopodobieństwem a co najprawdziwszą prawdą  ale za to groza się czai i wygląda co i raz z tego życiorysu. Niby tak półgębkiem, nie do końca  widoczna,  jednak dobrze wyczuwalna. Kateriny nie rozpieszczało ani miejsce urodzenia ani czas w którym przyszło jej  żyć, trafia się ludziom różnie - jedni tylko  w takiej czasoprzestrzeni egzystują czy nawet wegetują a  inni ją po swojemu przetwarzają,  w nową jakość obracają świat wokół siebie.  To przetwarzanie i obracanie to właśnie przypadek  Kateriny.

Katerina Wasiljewna Biłokur przyszła na świat w roku 1900, w małej wsi Bohdaniwka, w Kijowskiej Obłastii. Ciężko dotknięta artyzmem źle  sobie radziła w środowisku ukraińskiej wsi, ponoć solidnie odstawała od  tzw. normalnych dzieci które to w wieku lat  czterech gęsi potrafiły przypilnować a nawet  młodsze rodzeństwo przewinąć ( to te bardziej  uzdolnione ). Katerina zamiast pożytecznie spędzać czas na zajmowaniu się w chwilach wolnych od prac  gospodarskich  innymi pracami gospodarskimi, zajmowała się nikomu niepotrzebnym malowaniem. Warsztat artystki musiała  sobie tworzyć od podstaw - znaczy farby pozyskiwała na ten przykład  z soku z buraków, jagód, cebuli, kaliny, ziół, właściwie wszystkiego co pochodziło ze świata roślin i dawało barwę. Pędzle do malowania również wykonywała sama i nie zawsze wykorzystywała  do tego tworzywo które na ogół  kojarzymy z pędzlami ( nie potępiajmy  biednego dziecka za pędzel z sierści kota ). No radziła sobie jak umiała, poświęcając ulubionemu zajęciu tyle czasu ile tylko mogła ukraść jako dziecko z biednej rodziny na zapadłej ukraińskiej prowincji w początkach XX wieku. Ponoć zdarzało  malować się po  nocach, po mojemu to chyba letnich bo nikt dzieciakowi na zabitej dechami wsi nie pozwoliłby świeczek łojowych marnować, o nafcie do lamp  nie wspominając. Artystyczna pasja nie znajdowała zrozumienia  rodziny, historia milczy o tym  jak się ten brak wyrażał. Cóś mnie  mówi  że nie wyrażał się w delikatnych  napomnieniach i kuszących propozycjach znalezienia innych pasji.

Ten dziecek był inny i rodzina uważała  to to  za odmieńca, którego trza będzie gdzieś upchnąć. Najlepszym sposobem na upchnięcie było  albo "pójście na służbę" albo "wydanie za chłopa", jednak Katerina jakby oporna była. A tymczasem na  świecie się działo - przyszła Wielka Wojna, potem rewolucja która jak czkawka odbiła się kolejną wojną i  nawet we wsiach pod  Kijowem koła historii jakby zaczęły się szybciej obracać, wioząc ich  mieszkańców w nieznaną, groźną przyszłość.  Na Katerinę historyczne przemiany  podziałały o tyle że  stanowczo odżegnywała się od jakichkolwiek prób upchnięcia jej w charakterze  małżonki. Zmęczona  oślim uporem rodzina w końcu odpuściła temat i Katerina mogła się cieszyć  swobodą i brakiem szacunku swojego środowiska jako  ta "wariatka co  maluje". W wieku 20 lat Katerina postanowiła zostać kimś więcej niż atrakcją typu wiejski głupek i złożyła dokumenty na uczelnię artystyczną w małym ukraińskim mieście Mirgorodzie. Ponieważ miała tzw. żadne wykształcenie a rysowanie węgielkiem i malowanie sokami roślin rozpoczęte w wieku lat sześciu nie podpadały pod edukację artystyczną jej prac nawet nie obejrzano. W związku z tym artystyczna uczelnia w Mirogrodzie nie miała szansy kształcić w swoich murach jednej z najciekawszych artystek ukraińskich.


Kto wie, może to i dobrze! Lata dwudzieste nie były dla Kateriny najłatwiejsze, była nawet próba samobójcza z jej strony ale w końcu sytuacja w domu jakoś się ustabilizowała. Dopiero lata  trzydzieste  i czterdzieste  XX wieku, tak paskudne dla Ukrainy ( Hołodomor i wszystko z nim związane, ten cały  upadek cywilizacyjny, potem  Wojna Ojczyźniana ) dla malarki okazały się być bardziej sprzyjające. Za sprawą Oksany Petruszenko, wielkiego sopranu  i rówieśniczki pochodzącej podobnie jak Katerina z równie zapadłej wiochy, dla odmiany w Charkowskiej Obłastii, prace Biłokur stały się znane szerszej publiczności. Oczywiście wszystko było podane w sosie ludowym, jak to za towarzysza Stalina lubiano. Artystka ludowa, żadna tam Panie tego, zdegenerowana sztuka. Dla samej Kateriny chyba nie miało to wielkiego znaczenia, grunt  że mogła malować.


Uwielbiała kwiaty, to one i  warzywa były  jej ulubionymi modelami. W 1954 Katerina Biłokur była już na tyle znana  że postanowiono jej prace pokazać poza ZSRR.  Na wystawie w Paryżu zobaczył je Pablo Picasso i zachwycił się  nimi nie tylko z "lewicującej  kurtuazji". Technika, cała ta  rzemieślnicza strona  malarskiej roboty, wprzęgnięta w tzw. artystyczną wizję naprawdę  robią wrażenie. Nawet Pablo od  Zasranego Gołąbka Pokoju tego nie przeoczył! Niestety na Ukrainie podobnie jak w Polszcze  wycina się  tych co odstają a tych co wystają w górę to  już musowo  trza wyciąć.  O Biłokur było cichooo jak makiem zasiał. Kiedy  odeszła w roku 1961 to  tak jakoś niezauważenie, w ciszy. Jednak z artystami jak ze zbożem, jak poleżą w ziemi to twórczość wschodzi, kłosi się i plony daje. Na początku tego tysiąclecia nieśmiało ale jednak malarstwo Biłokur przebija się do powszechnej  świadomości ( no nie jest  to Klimt kubkowy ani  Gioconda podkoszulkowa ale pojawiają się  albumy, wystawy  i w ogóle ). No i bardzo  dobrze bo nie ma  drugiej takiej artystki, która by  kwietne obrazy pisała jak ikony.

poniedziałek, 17 września 2018

Jesień idzie ale jakby letnim krokiem


Powinnam coś naskrobać ale nie bardzo jest  co sprawozdawać poza domowymi sprawami.  Znaczy  niby  sadzę cebulowe i usiłuje przywrócić drożność  Alcatrazu.  Tak dosłownie  bo  gąszcz krząszcz się rozpanoszył a pajęczysko gigant buduje sieć w tajnym  przejściu do Alcatrazu.  Ja w środku ogroda tyż bardziej w stylu śpięcej królewny sobie poczynam zamiast dziarsko kosić, ciąć i kopać jak na prawdziwego ogrodnika   przystało.  Tu przysiądę, tam mnie powieka  opadnie a jeszcze  w inszym miejscu usiłuję sama siebie przekonać że oranie w glebie mnie uszczęśliwi. Sama nie wiem czy to letni wrzesień czy starość czy też  zwyczajne lenistwo. Podejrzewam że chyba niestety ta ostatnia możliwość jest najbliższa prawdy,  znaczy leń mnie się zalągł i rozpełzł  po  organizmie. Powinnam zwalczać ale nie wiem jakie medykamenta na lenia są skuteczne.  Na pewno nie  parówki z ziół bo to trzeba lenia nie mieć żeby cóś takiego przygotować, może proszki w typie tych "z  kogutkiem", takie  do codziennego brania  a może  jeszcze co  innego? Ech, uwaliłabym się jak ta baba z brudnymi stopkami z obabrazka  Chełmońskiego i  latające pajęczaki bym podziwiała. Aura sprzyja takiej sielance,  w południe ciepło aż za choć poranki  i wieczory już jesienne.


Na warsztacie dłuuugi wpis  o anemonach  japońskich ale od paru dni jest rozbabrany, nieruszony i  robiący za wyrzut sumienia. Leń co się we mnie zalągł udaje  że  czegóś takiego nie ma,  że nie istnieje  bo w ogóle nie było w planach.  Hym... to już nie tylko ogród, leń atakuje  po całości,  znaczy wygląda że się uzłośliwił. W związku  z tym uzłośliwieniem  to może powinnam po cięższe dragi sięgnąć, na ten przykład  jakiego dopalacza jednak  łyknąć żeby  mnie odpaliło?  Choć to ryzykowne  bo  może mnie się turbodoładować i będę jak ten gościu którego przywieźli do naszej miejskiej odtrutkowni w stanie wniebowziętym.  Nie żeby schodził, nic  z tych rzeczy, on jeno ciuszki zdjął, wykąpał się  w miejskim stawiku po czym golusieńki wlazł na znak drogowy i twierdził że jest  Maryją Panną. Ponoć nawet w szpitalu długo się wykłócał że jest Matką  Boską choć tzw. płeć miał na wierzchu i personel go przekonywał że  niczyją matką z takim oprzyrządowaniem być nie może.  Co prawda nie przebił facia który jakiś czas temu usiłował po dopaleniu zgwałcić  zaparkowaną beemkę ( nisko  upadł, co innego być namiętnym dla takiego porszaka  albo merca ) ale występ został zaliczony do bardzo udanych. Cóż nie  chciałabym robić  performance'a,  ja tylko pragnę lenia w sobie utłuc. Chyba sięgnę po  herbatkę z guarany, wielki speed to nie będzie ale zawsze cóś.


Przechodzimy do fotek - to są zdziśki  ( czyli  fotki dzisiejsze ) z ogrodu i jedna poglądowa robiona w szkółce.  Na fotce nr 1 i 2 szalejąca 'Anita'. To Clematis tangutica, po paru latach w gruncie odmiana robi się  żywotna jak  gatunek.  Bardzo  sobie ją chwalę choć obecnie  pnie się nie tylko po różach. Zaatakowała berberysy, wspięła  się na karłowy  modrzew i pełznie  dalej. Fotka nr 3 i 4 to Sucha  Żwirowa wyglądająca na mocno jesienną, wicie rozumicie marcinki, trawy itd.  Na fotce nr 5 mój  nóweczek języcznik 'Crispum Nobile' a na fotce nr 6 kolejny  nówek 'Crispum Golden Queen'. Mam  słabość do  gatunku Asplenium scoleopendrium, a do grup Crispum i Cristata to słabość silną jak mało  która.  No robi  mnie się chciejstwo jak tylko widzę, ślinotok i te sprawy - aż wstyd się przyznać. Nie mogę odżałować tegorocznych sieweczek  od  Sylwika które po prostu się ugotowały  ale na fotkach poniżej są  sieweczki  które Sylwik przywiozła wcześniej. Zeszłoroczne lato i jesień były sprzyjające języcznikom i  maluchy nieźle podrosły.  W tym roku były na tyle silne że nie dały się upałom.



A teraz uwaga! Oto nowy  wymarzeniec, pracuję intensywnie nad przekazem  telepatycznym "Podziel Roślinę".  Na razie mam obiecankę, więc  zwiększę intensywność myślenia ( hym... może ja od tego intensywnego myślenia tego lenia mam, praca umysłowa wyczerpuje że ho!  ).

wtorek, 11 września 2018

Ogrodniku o wiośnie myśl jesienią!



No i  nadszedł czas  cebulkowania czyli będą coroczne utyskiwania cebulowe  w moim wykonaniu. Ogrodnicy we wrześniu rzucajo się na cebulki  wiosennych kwiatów jak Felicjan  na surową wołowinę, oczywiście ma być dużo i bardzo różnorodnie. Taa, bardzo, bardzo.  Najlepiej  to jakby udało  się Keukenhof urządzić na tych paru lub w najlepszym wypadku parudziesięciu metrach przeznaczonych pod nasadzenia cebul. Trzy cebulki, takie, cztery takie a ta to droga więc tylko jedną wezmę - tak to mniej więcej odbywają się zakupy na  stoiskach  gdzie cebule kupuje się na sztuki. Kapersujący szczęśliwie skazani są na większe ilości cebul jednego gatunku  czy odmiany.  W kapersie najczęściej cebule  odmian  wysokich  tulipanów pakowane są po pięć sztuk, tyle samo przeważnie jest cebul  wysokich narcyzów. Drobnica cebulowa pakowana po dziesięć sztuk, hiacyntowe cebule pakowane po trzy do jednej siateczki.  No fajnie, fajnie ale głównie to tak doniczkowo  fajnie - z ogrodowej perspektywy patrząc to te pięć, trzy czy dziesięć cebul  to może być  tak na rozmnożenie (  o ile mamy ku temu  odpowiednie warunki i nie marzy nam  się rozmnażanie najnowszych superhitów ) ale w ogrodzie taka ilość sadzonych cebul nie tworzy jakiegoś bardzo znaczącego nasadzenia.  W ogrodzie oczy rwą barwne plamy a nie jakieś pojedyncze kwiaty. W maleńkim przedogródku można je zauważyć ale w większym ogrodzie? W większym ogrodzie  wszystkiego potrzeba więcej, za to bezkarnie uchodzą różne eksperymenta z różnorodnością gatunków  czy odmian.  W malutkich ogrodach raczej sprawdza się cebulowa dyscyplina.  Rzecz jasna im mniejsze cebulki tym więcej ich potrzeba żeby rośliny tworzyły  kwitnące łany, trzema krokusowymi cebulkami nawet tyrawnika nie  ozdobisz.



Ja już po pierwszych cebulkowych zakupach, jak zwykle skoncentrowałam się na drobnicy. Kolejne krokusy ( Alcatraz  duży, ciągle mi  ich mało ), śnieżyczki Elwesa ( moje stare cebule tego gatunku nie rozrastają się tak  jak bym chciała  żeby się rozrastały ). Z roślin wyższych pojawiły się  tradycyjnie cebule mojego ulubionego narcyzka 'Thalia' ( w ubiegłym roku mokre lato i  wraża muszka przerzedziły mi łany, dziwna zima tyż nie pomogła ).  Przed mną jeszcze zakup czosnku główkowatego i być może botanicznych tulipków albo tulipanów  'Blushing Beauty'.  Hiacynty w tym roku sobie odpuszczam, mam ich całkiem sporo.  Może trafią mi się jakieś fajne  wczesnowiosenne irysy pod brzózki.  I tyle mojego cebulowania.

niedziela, 9 września 2018

Codziennik - niedoczasowanie



 

Niedogodnościuję  czytelnikom blogiego bo mam  niedoczasowanie. Życie mnie się toczy jakoś tak bardziej w realu, jak dopadam do  kompa to ciemnawo a ja czuje że pisanie to akurat nie jest to co mnie wzmocni albo choć  odpręży.  No i tak blog jak i ogród zostawiony na pastwę i w ogóle a ja wydaję się sobie  zestresowaną matką która wyraźnie  czuje  że bachor się robi z jej dziecięcia, bo one dziecię nie jest książkowo  chowane, należycie odstresowane a za to jest  karmione chemicznymi odżywkami co mu szkodzą na mózg i jestestwo. Hym... takie to poczucie półwiny mam ( tylko pół bo nie wszystkie okoliczności niedoczasowania są moją "zasługą" ). Co prawda miałam  wolny czwartek ale Mamelona dawno nie widziałam ( tak  z pięć dni ) i mnie do niej zagnało a raczej  z nią zagnało na  nasze ulubione lumpowisko - znaczy odstresunek był przy wysortach z lepsiejszego świata. Uwiozłyśmy łupy w skład których wchodzi kolejny krasnal dla  Wujka  Jo ( Cio Mary obiecała mi  że jeżeli na skutek  dulczenia Wujka Jo zakupię sarenkę to mam przechlapane,  kto wie czy nie  byłaby zdolna wbić mnie w tzw. anielski kostium  w stylu Cioci Dany, okrucieństwo w niej się budzi na samo wspomnienie sarenki w sam raz do krasnoludka paszącej ). Nowy krasnal jest mały i tego... ten... kompromisowy. Wykonany ze szlachetnej  glinki, coolorków szczęśliwie mu brak więc chyba nadal będę mogła liczyć na zaproszenia na kawusię u Cio  i Wujka.  Co prawda wciąż jest to ohydek ale do sarenki  mu daleko.

Mamelon szalała nabywając słoje i słoiczki, a mła postanowiła wyjść z rynku  ze szmatami  do odziewania stołów.  Nasz  ryneczek bywa szmatowo obfity  od czasu do czasu i to w sposób mła dogadzający. A to lniany obrus, a to serweta  z tegoż materiału, bywa lepsiejsza  bawełna. Rzecz jasna wszystkie szmaciane wysorty wymagajo pracy - dopieranie ekstremalne, prasowanie wyczynowe. Czasem tkanina bywa  w takim stanie że lepiej jej w automacie nie prać ( ze względu zarówno na dobro automatu  jak i tkaniny ) a czasem, Panie tego,  trafia się nówka sztuka  nieśmigana której zwykłe pranie wystarczy.  Tym razem nabyłam len cudnej urody wymagający sporego nakładu pracy i duuużej  ilości odplamiacza.  Po mojemu warto było bo jak raz pasuje do kubeczka od kłamliwego Unisława ( co to Pies w Swetrze o kłamliwość   go  podejrzewa - Unisława, nie kubeczka ).  Takie klimaty lniano - zbożowe, ciepło  polne , naturalne. Wicie rozumicie, wyrafinowana prostota czyli najprawdziwsza elegancja ( znaczy daleeeko od  glinianego krasnoludka, he, he, he ).




Drugi len mniejszych rozmiarów i prostszego splotu ma całkiem niezły coolur - zimnawy brąz o średnim natężeniu czyli walorze.  Rozmiar serwetowy czyli  80 x 80 cm, taki w sam raz do rozjaśnienia  mojego  czekoladowego obrusego, któren  jakoś tak smętnie sam w sobie się prezentuje. Na sam koniec nabywszy serwetę na widok  której  Mamelona zatchnęło - no nie mogłam się powstrzymać, nie dałam rady oprzeć się  wewiórkom, lysom, jeżusom, lejeniom, ptoszkom dzięcielnym i sówkom. Coolorki tego żakarda  to  zielony jak u  żaby   i "majowy", sama leśność.  Nie dałam sobie wyrwać z łap i triumfalnie powróciłam z nim do domu odgrażając się  sceptycznej Mamelonu urządzeniem "leśnej dekoracji". Wszystek zakup starzyźniany  kosztował cóś koło  20 złociszy a ja czuję się jakbym dorwała co najmniej bizantyńskie złotogłowia czy renesansowe florenckie  aksamity. Taka jest siła polowań! Łowcze instynkta zaspokojone i człowiek od razu jakby  w lepszej kondycji psycho -  fizycznej.




No niestety, zakup nie pomógł na niedoczasowanie. Ba, on jakby niedoczasowalność  zwiększył! Szmaty same się nie pioro a przede wszystkim same  się nie prasujo ( gupie so ). No i w związku z tym kończę niniejszy wpis bo przede mną wykręcanie ( prasowanie odkładam na jutro, jak troszki przeschną ). Dzisiejsze fotki to takie  popołudniowe migawki ogrodowe ( "cóś tam" usiłowałam ogrodowo robić ale totalnie mi  nie szło - jak zwykle skończyło się na tym że polazłam do  Mamelona usiłującej "cóś  tam" zrobić w ogródku, tyż jej  nie szło ).
P.S. Na sam koniec dla zainteresowanych ( są takowi ) fotka ekspozycji stałej na drzwiach mojej lodówki  - kocio ale nie tylko, to jest przeca lodówka w mieście Odzi stojąca, he, he, he. Po sfoconym krasnoludku to Drogiemu Czytelnictwu już niewiele jest w stanie zaszkodzić!