Strony

czwartek, 30 października 2014

Nadchodzi listopad


Podstępnie objawiła nam się mroźna twarz jesieni. Dwa dni temu wieczorkiem było zimno ale to dopiero ranek ujawnił paskudność nocy. Na trawie podwórkowej  i dachach szopek biało, chwycił przymrozek i objawił się szronem. Oj, nie lubię ja takich niespodzianek pogodowych kiedy trwa  czas chryzantem. Mróz  warzy płatki kwiatów i psuje mi coroczny chryzantemowy  przegląd podcmentarny.  No bo dla mnie chryzantemki to nie tylko kwiaty służące do ubierania grobów w Dzień  Wszystkich Świętych. Chryzantemy są ukoronowaniem  kwitnień jesiennego sezonu.  Chętnie bym  je zaprosiła do ogrodu ale niestety coś  nie lubią się z Alcatrazem ( parę razy próbowałam tzw.oswojenia ).  Chryzantemy wielkokwiatowe  rzecz jasna nie mają żadnych szans na przeżycie w naszym klimacie, ale  te  ślicznotki o mniejszych kwiatach, zwane popularnie dąbkami lub  dębkami, "udają się " w Polsce całkiem  nieźle.

W Alcatrazie rosną  tylko te najwytrzymalsze z wytrzymałych czyli złocienie czerwonawe Chrysanetmum  grupa Rubellum. Wyjątkowo  dobrze rośnie złocień czerwonawy odmiany 'Clara Curtis' i na tym, niestety, kończą  się moje sukcesy chryzantemkowe. Inne złocienie jesienne rosną tak sobie, większość tych rarytetniejszych odpływa po kolejnej zimie a ja obiecuję sobie że już nigdy więcej się nie skuszę na  chryzantemkowy zakup, never i w ogóle szlus! Trwam w tym postanowieniu tak mniej więcej do połowy października a potem zaczynam się łamać.  W okolicach pierwszego jestem  już gotowa kupić  najtrwalsze i dość wcześnie zakwitające hardcory ( nie ma sensu kupowanie złocieni zakwitających w listopadzie, miałam już takowe i zazwyczaj doczekiwałam się jedynie  kiepskawych pąków, a przy lepszej pogodzie  mało ciekawych kwiatów ), problem tylko w tym że pod  cmentarzami hardcory nie są licznie reprezentowane. Pełno jest delikatniejszych odmian, prowadzonych w  "kulę" ( uszczykiwanie wierzchołków do nieprzytomności, zabieg szklarniowy nie do powtórzenia w warunkach ogrodowych, gdzie uszczykiwania nie można przeprowadzać za często ), cieniowanych o odpowiedniej godzinie  ( kwitnienie chryzantem to kwestia odpowiedniej dawki światła - to kwiaty  krótkiego dnia ), dokarmianych do przesytu i chronionych  przed wszelką zarazą. Te delikatesy raczej są radością kwiaciarza niż ogrodnika, ale kuszą jako jednoroczna jesienna ozdoba  tarasów czy  placyków ogrodowych. Tym bardziej że cena doniczek chryzantemkowych w Zaduszki pikuje na łeb, na szyję.








niedziela, 26 października 2014

Psikus czy cukierek?

Nie jestem miłośniczką świąt świeżo importowanych, radości halloweenowe czy walentynkowe słabo do mnie przemawiają. Po pierwsze wiek już nie ten żeby słodycze sępić groźbą szantażu ( pomysły na psikusy by się znalazły i to takie  że murowana groza natychmiastowa i włos dęba staje, he, he ), czy też  z utęsknieniem wyglądać tandetnego, czerwonego serduszka ( jak wiadomo w pewnym wieku to już tylko brylanty wielokaratowe na człowieku robią wrażenie, he, he). Nasze całkiem  nowe święta ( bo co to jest to ćwierć wieku - jedno pokolenie ) traktuję jako zjawiska handlowe. Co prawda dorobiliśmy się już własnej malutkiej tradycji jaką są  protesty  niektórych katechetów czy proboszczów przeciwko "szatańskim" zabawom czy  protesty Szczeropolaków przeciwko zachodniemu importowi ( mamy własne Dziady, słowiańskie, no dobra z lekkim bałtyjskim wkładem ale w sumie nasze,  halloweenów nam  nie trzeba, he, he ). Tradycja protestowania przeciw  nowemu zwyczajowi nie ma jednak moim zdaniem szans na dłuższe zagoszczenie w naszej kulturze ( protesty tego typu to do siebie mają że po pewnym czasie samoistnie zanikają, wraz z asymilacją zwyczaju).

W sumie do  wiary w czary nam niemal tak samo blisko  jak  Anglosasom.   Powszechnie uważa się że ostatnią czarownicą  skazaną za  czary na ziemiach polskich i jednocześnie w Europie  była niejaka Barbara Zdunk z Reszla.  Jednak  jak się okazuje Barbara nie była sądzona za czary tylko za podpalenie  domu, to spalenie jej  zwłok na stosie spowodowało że uważano ją za ofiarę  procesu  o czary. Prawda jest taka że w  tym czasie ( 1811 rok   ) to już  sędziowie mieli postoświeceniowe  kodeksy i trzeba było radzić sobie  inaczej. Radzono, czego najlepszym przykładem była  sprawa Krystyny Ceynowy, poddanej  próbie wody ( której  nie przeżyła ) przez jej sąsiadów, mieszkańców  wsi Chałupy, w 1836 roku.  Co prawda Witchcraft Act został odwołany w Wielkiej Brytanii w 1951 roku ( Helen Duncan handlująca tajnymi informacjami jeszcze się zdążyła załapać na proces o czary ), a w 1999 roku na amerykańskim tzw. Midwest zawieszono w prawach ucznia za rzucanie uroków jakąś głęboko wierzącą w czary nastolatkę ,  jednak i my mamy się  czym "pochwalić".  Otóż w  2003 roku przed  krakowskim sądem toczył się proces w sprawie pomówienia  o czary. Dobrego imienia bronił  nie będący  czarownikiem ( bo wszak wiadomo że czarownicy  i czarownice istnieją, he, he  ) rolnik z Woli Kalinowskiej.  Jego sąsiadka przyuważyła  że krowy domniemanego dają coś więcej mleka od  jej  krów ( wiadomo zauroczenie ) i podzieliła się  tym odkrywczym spostrzeżeniem z resztą podkrakowskiej wsi. Proces zakończył się ugodą. Podobno domniemany czarownik w czary nie wierzył ale nie miał pewności czy sąsiedzi też są niewierzący.  Jakoś jestem dziwnie spokojnie pewna że świętowanie Halloween wrośnie w  tradycję kraju nad Wisłą, he, he.

sobota, 25 października 2014

Październikowe zaciemnienie


No i zbliża się niestety ta paskudna chwila w której  cofać będziemy wskazówki zegarów. Wrócimy do czasu środkowoeuropejskiego, ku mojemu wielkiemu  niezadowoleniu. Co z tego że godzinkę dłużej pośpię, wolałabym godzinkę dłużej przy jako takim popołudniowym, dziennym świetle pobalować. Nie tylko mnie boli ta zmiana, Mamelon też zawsze w okolicach ostatniej soboty października notuje tzw.  obniżenie nastroju. Dżizaas i Małgoś Sąsiadka nie mają "normalnego" obniżenia  tylko depresję w stylu  doliny Morza Martwego. Znaczy szykuje  się coroczne październikowe lekkie załamanie nerwowe. Nie wiem po jaką cholerę  majstrują przy czasie, kiedy to ponoć żadnych wielkich oszczędności już nie przynosi ( 100 lat po wprowadzeniu zmian czasu świat się jednak trochę zmienił ). W dodatku  "ponurzy" mnie fakt że nawet jak  przestaną majstrować  to pewnikiem zostaniemy przy czasie zimowym jako przy naszym "naturalnym". Łeeee!

Jak czegoś nijak zmienić  nie można to należy próbować się z tym pogodzić. Trochę ciężko mi to idzie ale staram się znaleźć  jakieś pozytywy wczesnych jesiennych wieczorów. No więc nic nie wyciąga  człowieka z domu ( hym....nie do końca ) i ma więcej czasu na "radości domowych pieleszy". Jesienią  najlepiej smakuje herbata, a ta wieczorna z rumem i konfiturką jest the best ( nie wiem dlaczego ale już pod  koniec lutego smaki  herbaciane jakoś mnie  nie nęcą ). Jak człowieka najdzie ochota może wyciągnąć  swoje małe"jesienne" filiżaneczki do kawy i urządzić dyskretnie nienarzucające się ( znaczy na chybcika ) party przy świecach. Dżizaas w listopadzie zacznie  Wielkie Pierniczenie czyli zarobi piernikowe ciasto dojrzewające. Ja odgrzebię stare przepisy z przedwojennych  czasopism, których od wiosny praktycznie nie przeglądam ( przy  okazji znowu poczytam porady jak walczyć z kurzym pomorem i hodować króliki angory ).

Wreszcie przeczytam też coś  książkowego i nie mam tu na myśli "literatury  pracowej".Co  prawda jakoś mną nie rzuca strasznie w kierunku dobrej beletrystyki, nawet tej której autorzy nagradzani są  Nagrodą  Nobla, więc  nie  będzie bardzo ambitnie. No cóż,  czas kiedy człowiek  czuł że musi być na  intelektualnym  topie został  pożegnany. Jakoś nic nie zwiastuje aby miał powrócić, Tatuś nazywa  to dojrzałym wyborem zainteresowań. Spokojnie, nie będzie czytania tylko i wyłącznie "literatury ogrodowej" ( tralala, większość znanych mi ogrodujących ma solidne księgozbiory takowej literatury i są to  tzw.  czytadła najmilsze ). Jak czytanie książek to w kocyku i pozycji leżącej, wiadomo że zaraz zjawią się koty i czytanie będzie się odbywało z mruczącym akompaniamentem. Raczej nie będzie w związku z tym pomrukiwaniami trwało zbyt  długo, kocie mruuum, mruuum działa na mnie usypiająco. Znaczy w jesienne wieczorki  można liczyć na regularne drzemki.

Zacznę palić świeczki, rozjaśnianie  jesienno - zimowych ciemności żywym ogniem ma dla mnie wielki urok. Kto wie czy przy zapowiadanych podwyżkach cen prądu nie przejdę na oświetlanie świecami, he, he. Najbardziej przemawiają do mnie  zapalone  woskowe świece, zapach świeżego palonego wosku jest cudowny. Niestety z tym cudownym zapachem idzie w parze nie mniej cudowna cena! Człowiekowi zostaje  wmawianie sobie że parafina też jest cool  i cieszenie się płomieniem ( radości piromana). Nie lubię świec zapachowych, nie palę ich bo mam w wrażenie że w domu działa  Chemiczny Ali, czasem zdarza mi się palić lampki olejowe, ale i w tym wypadku wybieram oleje bez zapachowych ulepszaczy. Co innego z zapalaniem świeczuszki pod  kominkiem aromaterapeutycznym, zapach olejku neroli  ( delikatny, bez przesadyzmu ) roznosi się po chałupie a ja czuję się niemal świątecznie.
To tyle przypomniało mi się radości wczesnych  jesiennych wieczorów, dużo tego nie ma ale co robić?! Awanturę Wielkiemu Astronomicznemu że żyję w tej a nie innej szerokości geograficznej. Jeszcze usłyszę z Niebios poleconko wyniesienia się na  własną rękę  do południowej Kalifornii, gdzie ponoć  pory roku nie istnieją albo wypomni mi się że  Eskimosi mają  teraz gorzej. Lepiej Zwierzchności nie prowokować! Wczesne jesienne wieczory trzeba jakoś znieść, nie ma zmiłuj.


piątek, 24 października 2014

'Posing' - irys SDB "prawdziwie blythowski"

Szczerze pisząc to miałam wątpliwości  czy w tym roku powinnam przedstawiać 'Posing'. Kwiat  nie był najlepszej jakości, przymrozki go solidnie "popieściły". Jednak mimo tej, oględnie to nazwę, nie najwyższej formy irys i tak pokazał  klasę. Jak to u "blythów" jest rozwijanie koloru. Podkreślam że to rozwijanie,  bo nie ma ono nic wspólnego z paskudnym  płowieniem. Owszem 'Posing'wraz z wykwitaniem robi się jaśniejszy ale jednocześnie zmienia się odcień koloru jego płatków. Jasne kwiaty wysokich  odmian Blyth'a  bardzo często kwitną w ten właśnie "rozwojowy" sposób, dla co poniektórych Irysowych jest to jakby znakiem firmowym irysów Blytha i cechą wyróżniającą  irysy  tego  hybrydyzera. U irysów  SDB "rozwijanie"  koloru nie występuje  tak często  ani nie jest  tak spektakularne jak  u odmian wyższych kategorii, dlatego 'Posing' jest mi szczególnie miły. Oczywiście nie jest  bez wad, jak to  u małych irysków Barrego kopułka  szybko  traci formę. Mam wrażenie że   nie jest to tylko wina deformacji kwiatu po przymrozkach. No cóż, nie można  mieć wszystkiego. Teraz metryczka - 'Posing' został zarejestrowany przez  Blyth'a w 2004 roku, w sezonie  2004/2005 szkółka Tempo Two wprowadziła go do handlu. Odmiana jest wynikiem  krzyżowania 'Terse Verse' X 'Pilgrims' Choice',dorasta do 36 cm, kwitnie w środku sezonu SDB ( u mnie zakwitł nieco później ). Ta piękna odmiana trafiła do Alcatrazu z ogrodu Ewy i Andrzeja.

'Serendipity Elf' - irys SDB nieoczekiwanie ciekawy

Nie spodziewałam się że  ten nie najmłodszy irysek mnie tak  zauroczy. Zdjątka które  oglądałam w necie były tak różne jakby przedstawiały parę odmian a nie jednego esdebiaka. Kupiłam kłącze na zasadzie "wyjdzie  co wyjdzie" i dość późno posadziłam ( tralala, koło listopada mi się  przypomniało że "węglowałam" antygrzybicznie jeszcze jedno kłączko ). Mimo  późnej pory sadzenia i średniej wielkości kłącza irysek wyprodukował kwiat. Od  tzw. pierwszego wejrzenia  zapałałam  uczuciem,  'Serendipity Elf' ma zapewnione stałe miejsce w Alcatrazie. Kolory z tych co to zawsze chwytały mnie za serce i w dodatku ta chęć do zakwitania,  mimo tego że "można sobie odpuścić" (  przy niemal  listopadowym sadzeniu odmiana miała  prawo grymasić i pokazać jedynie liście ).  Teraz metryczka - 'Serendipity Elf' to dzieło Davida O. Niswonger'a, zarejestrowane w 1992 roku a w 1993 roku wprowadzone do handlu przez szkółkę Cape Iris. Irys  jest wynikiem następującego krzyżowania -  SDB 20-87: (C. Palmer 7259: (('Wilma V' x unknown) x 'Little Titan') x Nichols 8109A: ('April Anthem' x 'Passport')) X 'Adoring Glances'. No prostego rodowodu nie ma, nie tylko odmiany ale i siewki z wolnego zapylenia znalazły się wśród bliskich przodków. Odmiana dorasta do 30 cm, kwitnie w środku sezonu SDB. 'Serendipity Elf' otrzymał American Iris Society Honorable Mention 1995.

'Cyclops' - irys SDB nieco "jarmarczny"

Miało być kolorowo i nieszablonowo, wyszło jednak trochę jarmarcznie. To nie jest tak do końca wina żarówiastości odmiany, ciężkim grzechem było zestawienie jakiego dokonałam. Ten irys wymaga w najbliższym sąsiedztwie spokoju, jest idealny do nasadzeń koło irysów kwitnących kwiatami typu self. Nie wiem co mi na mózg padło że posadziłam go koło plicat, mam tylko słabe usprawiedliwienie że pewnie znowu potaśtały się znaczniki. 'Cyclops' został wyhodowany przez Chucka Chapmana, zarejestrowano odmianę w 2003 roku i w tym samym roku  pojawiła się ona w handlu. Ten "kolorowy odjazd" pochodzi z krzyżowania odmian (Rusty Dusty x Pal Sam) X Klingon Princess, dorasta do 33 cm wysokości, kwitnie w środku sezonu. Kariery odmiana nie zrobiła, pewnie okazała się dla sędziów z AIS zbyt dużym "oczopląsem". No fakt, na rabacie potrafi zrobić niezły jarmark. Nie zauważyć  tego irysa się nie da. Jak to określiła  go moja sąsiadka - "Taki discopolowy kwiatek". W przyszłym roku ląduje przy ciemnych fioletach, a jak coś się znowu  pomiesza to ja  dostanę oczopląsu he, he.

'Cream And Peaches' - irys SDB typu "cukierenkowy"

Jeden z "cukierenkowych" ( nie  "cukierkowych"  bo to miano zarezerwowane dla różowości ) słodziaków na Pumilotonie. Odmiana nie jest jakoś szczególnie popularna a szkoda bo bezproblemowo zakwita, dość szybko przyrasta ( nawet jak na SDB ) i do tego dobrze się komponuje zarówno z "wyrazistymi" odmianami jak i z tymi pastelowymi. Do Alcatrazu trafił z  ogrodu Ewy i Andrzeja, z rekomendacją że  miły  i "bezniespodziankowy". 'Cream And Peaches' to dzieło Davida O. Niswonger'a, irys został zarejestrowany w 1993 roku a rok później trafil do handlu. Jest krzyżówką odmian 'Straw Hat' X 'Ballet Slippers', dorasta do 30 cm, kwitnie w środku sezonu SDB ( u mnie zakwitł jednak dość późno ). Nie jest to może irys wybitny ale na tej części Pumilotonu  na której rosną już 'Ballet Lesson', 'Cocoa Pink' i 'Music' robi bardzo dobre wrażenie. Zastanawiam się  czy właśnie ta odmiana nie powinna stanowić na rabacie "przejścia" do irysów kwitnących w kolorze starego złota. Podczas przyszłorocznych kwitnień  "poprzymierzam"  kwiaty. Inna opcja na posadzenie tej odmiany to "przejście"  do irysów  kwitnących na żółto. Muszę żywcem oblookać w jakich zestawieniach 'Cream And Peaches'  będzie lepiej wyglądał.

czwartek, 23 października 2014

Gzie koty wchodzić nie powinny!


Mogą w domu robić niemal wszystko ale są nawet dla nich miejsca zakazane, niedostępne i święte. Nie ma zmiłuj! Pewne  numery nie przejdą i guzik mnie wtedy ruszają żałosne miauczenia, niby czułe ocierania i patrzenie w moje oczy wzrokiem kota  ze Shreka.  Nie będę otwierała szafy, ani mi się śni ulegać kocim  chęciom wylegiwania się na moich ubraniach!

Jak  tylko zrobiło się  chłodno, dżdżysto i prawdziwie jesiennie moje koty odkryły uroki przebywania w ciepłym i suchym domku. Mają swoje posłanka, koszyki, że  o kanapie, fotelu czy  krzesłach ledwie napomknę. Nie grzeję jeszcze ( w domu 18 stopni, jak dla mnie zimnolubnej foki to boska temperatura ) więc nie mogą się bestie wygrzewać na kaloryferach, ale włączam im kocyk elektryczny.  Naprawdę mają zapewniony full wypas domowy ale to dla nich stanowczo za mało - trzeba było atakować drzwi od szafy. Kiedyś dawno, dawno temu zdecydowałam się  na drzwi suwane, żeby problemów z ich otwieraniem nie było ( tzw.oszczędność miejsca - idiotyzm w tak dużym pomieszczeniu ). No to teraz miałam problem z rozsuwaniem. Kocia jednostka nie dawała drzwiom suwanym rady ale zespół złożony z Lalka  i Felicjana był w stanie przesunąć  drzwi na tyle  że w powstałym otworze mieściła się kocia głowa. Wiadomo że jak zmieści się kocia głowa to zmieści się i cała reszta. Dziewczyny tylko na to czekały, myk, myk i miałam nagle pięć kotów na moich wypranych ubrankach. Mało co mnie tak wkurza jak zapieranie się przy eksmisji i natychmiastowe powroty  do strefy zakazanej. Wyjmowałam jednego kota, stawiałam  i usiłowałam wyciągnąć następnego a w międzyczasie eksmitowany  z powrotem właził do szafy. Poza tym ten ryk protestujący wydawany  przez Lalka, Felka i Szaflika i żałosne popiskiwania Okularii Pumelii. Tylko Szpagetka trzymała poziom i z jej strony nie było żadnych wokalnych występów.  Niestety to właśnie ona  najbezczelniej, najszybciej i najsprawniej  z powrotem właziła do szafy stosując metodę na piskorza ( takie sztuki  tym swoim małym ciałkiem wyprawiała że wymykała się moim rękom bez trudu ).

Opracowałam sposób wyciągania intruzów z szafy z  zamykaniem  "ofiary wyciągu" w pokoju ale i w przypadku stosowania  tej opcji pozbywania się kociego towarzystwa z miejsca zakazanego były problemy. Poprzednia  "ofiara wyciągu" czyhała tylko na  uchylenie drzwi w chwili  kiedy następna "ofiara  wyciągu" miała zostać zainstalowana  w pokoju i  usiłowała się  przedrzeć z powrotem do strefy walki. Ostatnio  w bitwie o szafę uczestniczyła Małgoś Sąsiadka w charakterze starszego operatora drzwi pokojowych i oficera propagandy ( "Macie taki ładny grzany kocyk" ), dzięki temu jakoś  to wyciąganie z szafy sprawniej poszło i nie czułam się po całej imprezie jak komandos z zespołem stresu pourazowego. Przez pewien czas tuż przy szafie był ustawiony stołek  a na nim  kosz wypełniony włóczką ( zamykany, złe nie śpi he,he ), kartony wypełnione książkami i "inne  śmieci" ( ale "oszczędność miejsca" ), niedawno wpadłam na pomysł ( bosz.... ile mi to czasu zajęło, styki w mózgu coś mi słabo pracują ) żeby na szynach do suwania zastosować blokadkę. Teraz kotom zostało tylko żałosne porykiwanie, interesowne czułości i zaglądanie w oczy. Drzwiczki sezamu już się nie rozsuną, he, he. Może to nie najlepiej o mnie świadczy ale czuję  pewną złośliwą satysfakcję kiedy patrzę na te nieudane próby dostania się do szafy a potem na to "przymilanie się na intencję". Wreszcie pani we własnym domu, niepokonana władczyni niepodzielnej szafy, obrończyni prawa ludzkości do samostanowienia przed napastliwą  kocią chęcią zdeptania tego prawa. Teraz , kiedy nie muszę czyścić ubranek z sierści, kiedy  pralka milczy bo wreszcie  nic się w niej nie pierze, mogę sobie pozwolić na  docenienie przeciwnika z którym toczyłam wojnę o szafę. Dość powszechne jest traktowanie  tzw. szafiarek i szafiarzy jako przykładów chodzącej głupoty  ( nie wiem czy to prawda, do blogów modowych tak  mi daleko jak do blogów politycznych ), moje koty jako  pięciogłowa  hydra szafiarska nie potwierdzają słuszności mniemań o szafiarskiej głupocie. Moje szafiarki i moi szafiarze okazały się  stworzeniami bystrymi i inteligentnymi. Do tego należy dodać jeszcze silne i nieprzejednane charaktery ( nawet wołanie do żarcia nie skusiło kotostwa do opuszczenia szafy ). No  krótko  pisząc to mieszkam  pod jednym dachem z godnym przeciwnikiem, he, he. Obecnie  przeciwnik zamienił się w mruczące na ciepłym kocyku szczęście. Na szczęście, he, he!

środa, 22 października 2014

Alcatrazowanie październikowe - gryplany i aktualności.

Powolutku zbliża nam się do końca  najładniejsza  faza jesieni. Nie ma zmiłuj, czas na szarugi, siąpania i tym podobne  jesienne "przyjemności". Ogrodowa jesień w tym roku  była "odpuszczona". Nie żebym tam w ogóle do Alcatrazu  nie zaglądała, ale wszystko odbywało  się na chybcika albo w takim poczuciu  znużenia  pracami ogrodowymi że nie czerpałam z tego zwykłej przyjemności. Nie uważam  tego sezonu za szczególnie bogaty w kwitnienia,  super hiper zakupy  czy powalające odkrycia nowych roślin. Za to  niewątpliwie  był to czas wykorzystany  przeze mnie na przemyślenia koncepcji  ogrodowania. Bo Alcatraz się zmienia wraz  ze mną, krótko  pisząc - Alcatraz się starzeje. Pięknie i fajnie bo duże drzewa i rozrośnięte krzewy  "robią" dojrzały ogród, mniej cudnie jest  z bylinami. Zawsze byłam byliniarą  i najwyżej ceniłam ogrody pełne pięknie kwitnących bylin. Alcatraz  jest zatem zabylinowany do nieprzytomności. Niestety ogród bylinowy wymaga  sporego nakładu pracy żeby cieszył oczy, a mnie  zaczyna brakować  nie tylko czasu ale  i siły na ciągłe "obrabianie" rabat. Ogród, który powinien cieszyć człowieka urodą staje  się  Wielkim  Polem Pielowym, gdzie ciężko się rozluźnić i odpocząć bo ciągle  ma się przed oczami "zakres  robót" do wykonania. A mnie w ogrodowaniu akurat  nie pociąga  radość "urobienia" do padnięcia na pysk. Nie ogroduję przecież po to by się zamęczać fizycznie i co  gorsza psychicznie, bo ogród musi wyglądać tak jak to sobie uplanowałam.

Jak praca w ogrodzie przestaje cieszyć to wyraźny znak że  czas na zmiany.  Ja i Alcatraz  właśnie dojrzeliśmy  do zmiany koncepcji. Alcatraz od pewnego czasu dawał mi już do zrozumienia że albo  zaprzęgnę Dżizaasa do wolontariatu w "pełnym wymiarze  godzin" albo  będę musiała  się pogodzić  z  tym że nie utrzymam tak dużych rabat  bylinowych w jakim takim porządku przy obsłudze jednoosobowej. Oczywiście bezczelnie  udawałam że nie wiem o co Alcatrazowi chodzi, ale w końcu czas skończyć  z tym udawaniem i znaleźć się jakoś  w realu, czyli wziąć problem na klatę. Byliny tak, ale  nie w takiej ilości i niekoniecznie z tych  wymagających nieustannego doglądania. To pierwsze przyjdzie  mi w tej chwili dość łatwo ( zmęczenie wiecznym pieleniem ) , z tym drugim jako miłośniczka  irysów bródkowych, mogę mieć pewien problem.


Cóż, trzeba będzie z pewnych roślin zrezygnować i ograniczyć stanowiska innych. W innym wypadku nie dojdę  z Alcatrazem do  ładu,i  ze sobą zresztą też. Jak już gdzieś wcześniej  pisałam jako pierwsze zmiany  odczuje Ciepłe Monstrum. Z typowej słonecznej rabaty bylinowej zamierzam  zrobić mały zagajnik magnolkowy. Dwie magnolie kwitnące wiosną białymi kwiatami znajdą tam swoje miejsce -'Lennei Alba' ( już  rok  jak rośnie w gruncie) i powstała z popiołów jak  ten feniks 'Double Diamond'.  To wokół tych magnolek  będą skupiały się nasadzenia bylinowe. Magnolki  rzecz jasna nie będą jedynymi drzewo - krzakami na tak dużej przestrzeni  jaką jest  Ciepłe  Monstrum.Mam jeszcze parę pomysłów dotyczących zakrzewiania  tej części  ogrodu. Muszę pamiętać jednak o tym by nie popaść z tym sadzeniem krzewów  w "manię zakrzewiania", bo żadna przesada  ogrodowi nie służy (a większość krzewów podpija  wodę jak  to stado u wodopoju - za duża  ilość  krzewów  to wysuszona gleba ).

Zatem muszę solidnie przemyśleć  moje pomysły nasadzeniowe dotyczące krzewów bo ilość tych roślin na Ciepłym Monstrum będzie mocno ograniczona ( żadnego kolekcjonerskiego utykania na siłę ). Szlachetna rezygnacja nigdy nie przychodziła  mi łatwo, mój charakterek jest z tych  wrednawych i pazerność jest jego brzydką cechą, więc zanim cokolwiek posadzę pewne będę  przechodziła tzw. stan niepewności ( a zaraz po  posadzeniu wybrańca tzw. stan zwątpienia he, he ).  Nie ma  jednak dla mnie innej opcji, bo tylko powiększenie stanu krzewów  w Alcatrazie wybawi mnie od pielenia "hektarów". Po Ciepłym Monstrum  do przeróbki  pójdzie tzw.  Górny Landryn ( wywalenie jednych  krzewów i zastąpienie ich mniej ekspansywnymi - śnieguliczka ma swoje stanowisko na podwórku i ono jej musi wystarczyć a tawuła wierzbolistna po prostu wylatuje z ogrodu ). Miejsce po tych  krzewach zajmą różane dzikuny ( te które rosną dotychczas przy kalinie  i nie najlepiej im się wiedzie ) oraz  róże historyczne ( z tych większych ). W końcu będę mogła wykończyć porządnie placyk podkawiaczkowy,  który znajduje  się w tej części ogrodu. Zarzuciłam jakiś czas temu placykowanie po próbie kradzieży słynnej żeliwnej nogi do kawiaczka. Zostawienie na placyku podkawiaczkowym żeliwnych krzeseł i stolika dla złodzieja było bez sensu ( na sprzątanie mebelków  ogrodowych to ja jestem za leniwa ) i placyk jakoś przestał być moim priorytetem ogrodowym. Teraz w związku z rozbudową sąsiedztwa jest szansa  że kawiaczkowanie powróci.


A co planuję w najbliższym czasie. Planuję bezczelne niesprzątnięcie liści. Tzn. wygrabię tylko te z Tyrawnika a reszta zostanie  tam gdzie spadły. Czytam i słyszę  od czasu do czasu jak to pod tymi liśćmi zgnilizna, robactwo i jeszcze gryzonie ale jakoś mniej mnie to rusza niż wizja porządnie wyczyszczonej rabaty i minus piętnastu bez śniegu, a przy  gruncie jeszcze ciekawiej.  Nadgorliwość  gorsza niż faszyzm a "porządnictwo wyczynowe" może się źle skończyć. Poza tym to trochę dziwne  żeby wywalać naturalną ściółkę i  okrywać rośliny agrowłókniną, szczególnie w wypadku tych roślin przy których ważne jest okrywanie bryły korzeniowej. W ogóle na temat okrywania agrowłókniną roślin żeby  chronić  je  przed mrozami a nie tylko przed  przymrozkami, mam tzw. swoje  zdanie.

Kopczykuję, okrywam stroiszem ( gałęziami przycinanych w ogrodzie iglaków ), opatulam ściętymi pędami traw ale zabawy z agrowłókniną  sobie darowałam. Przed przymrozkami nie mam już czego o tej porze roku chronić  a  w razie  prawdziwego centralnopolskiego  mrozu to okrywanie  agrowłókniną  jest tak skuteczne jak wyrywanie zęba  widelcem. Zarówno w przypadku widelca jak i agrowłókniny ma się tylko satysfakcję że coś się zrobiło i mnóstwo bólu na dodatek. W obydwu wypadkach wiara nie czyni cudu. Niestety  nie uda mi się  w tym roku  pozbyć  przyszopia. Zarzekałam się że żadnego dołowania  a teraz mam na przyszopiu rośliny  swoje, Artamki i Ewandki. Tak to życie weryfikuje  moje  gryplany. Nic to, zadołowane mają  u mnie  zawsze dobre szanse na przeżycie a miło sobie pomyśleć że zaraz po "wyjściu z gawry" czekają na człowieka w ogrodzie  rośliny  do  posadzenia.


 Na fotce poniżej obietnica wiosny - przyszłoroczne kwiaty magnolek po opadnięciu  liści są doskonale widoczne. Jak dla mnie radość dla oczu i plasterek na nieco wymęczone tegorocznym jesiennym kołowrotkiem ( nie tylko ogrodowym ) ego.

sobota, 18 października 2014

Rosa gallica - różane staruszki czyli "Matuzalemki"

Rosa gallica czyli róża galijska, zwana czule  przez Sławka "poluchem" zawitała  do Alcatrazu  jako odtrutka po różanowstręcie  spowodowanym postawą mieszańców herbatnich. Miało być krzaczasto a nie krzakopodobnie, bez okrywań i innych "obsrywantes" i w ogóle  prosto i bezstresowo. Zmęczona problemami róż nowoczesnych pogodziłam się  z jednorazowym kwitnieniem galijek. Tak  jakoś mi to bez  trudu przyszło, w końcu Alcatraz nie tylko różami stoi. Zaczęłam od tych najprostszych i zarazem  najstarszych przedstawicieli grupy - pierwsza była odmiana 'Versicolor' , staruszka pamiętająca czasy Renesansu. Kariera galijek jako krzewu ozdobnego zaczęła się właśnie od tej odmiany.  Jej starsza siostra ( 'Versicolor' jest sportem czyli odmianą powstałą ze zmutowanego pędu ) Rosa gallica officinalis, zwana inaczej różą apteczną była sadzona w ogródkach raczej jako  roślina użytkowa. Co prawda zawsze robiła za  królową rabat ale jakie to były rabaty i co na nich za  towarzystwo rosło! Zioła, ziółeczka a  i warzywka też się potrafiły w sąsiedztwie pojawić. Żadna tam  ozdobna  arystokracja, sprawy żołądkowo - lecznicze  stały za powstaniem  takich ogródków. Nie da się ukryć  że galijki przefrunęły z zielniko - warzywników na  ogrodowe salony. Atutem, który  pozwolił odmianie 'Versicolor' pokonać dystans  z  ogrodu użytkowego do ozdobnego było bardzo wyraźne paskowanie płatków. Do czasu jej narodzin żadna z europejskich róż ( wliczam w to damascenki, zawleczone w czasie wypraw  krzyżowych na teren Europy ) nie mogła się pochwalić  tak kontrastowym wybarwieniem pasków i smug na płatkach.

Pierwszy jej opis spotykamy w 1587 roku. Inna nazwa tej róży to 'Rosa Mundi', ponoć nazwana  tak została na cześć słynnej kochanki Henryka  II, Rosamund  Clifford ( tak, tak to ta  dama od Orderu Podwiązki, którą  miała załatwić niecnie  Eleonora  Akwitańska ). Nie należy mylić  Rosa gallica  'Versicolor' z  Rosa damascena 'Versicolor'.  Obydwie to staruszki ale to jednak nieco inna bajka. Druga z nich jest znacznie mniej kontrastowo wybarwiona. W  historii zapisała  się jako 'York and Lancaster' lub 'Tudor Rose'. Ponoć czerwona róża Lancasterów została skrzyżowana z białą różą Yorków i stąd damascenka 'Versicolor'. Róża Lancasterów to Rosa gallica officinalis , róża Yorków to Rosa alba ( białych galijek nie ma więc  wychodzi na to że mieszaniec Rosa canina  i Rosa damascena to ów Yorkowy krzew  ), i w wyniku tego mamy biało - różowe kwiatki na krzewie i  trochę na wyrost nazwę Rosa damascena.  Na moje oko ta mityczna krzyżówka to tylko  piękna legenda, do prawdy jej daleko. Za galijką  takie "historyczne" okoliczności nie stoją ale jej niewątpliwa  uroda, wigor i zdrowie sprawiają że jest o wiele częściej sadzona w ogrodach niż krewniaczka z dorobioną legendą. Rosa gallica 'Versicolor' dorasta do120 cm ale w optymalnych warunkach może być wyższa.  Kwiaty o średnicy 7 cm składają się z około 16 płatków. Róża ta  łatwo zawiązuje owoce. Niby powinnam je usuwać dla lepszego kwitnienia krzewu w przyszłym roku ale jakoś nie mam serca. Za ładnie wyglądają.


'Splendens' znana jak i 'Versicolor' już w XVI wieku. Nazwy synonimiczne  to  'Frankfurt' albo 'Valamo Rose'. Żeby nie było za prosto jej galijskość jest nieco zamotana (  to zdanko  jeszcze nie raz się powtórzy, he, he ) bo różni botanicy usiłują podpiąć ją pod typy podgatunków. Zdrowa jazda z tym he, he. Do Alcatrazu ta róża przyjechała z  ogrodu Walentyny w ramach akcji "Komu odrosty, komu?". Niby  prosta  do bólu ale  w okresie kwitnienia  wygląda wręcz zjawiskowo. Zawodniczka z tych najtwardszych, co nie znaczy że jest  to typ "Posadź  i zapomnij!". Zapomnisz  i z morzem odrostów się obudzisz, żadna moja róża nie produkuje ich w takiej ilości ( rugosy daleko w tyle, potem zakręt i inne galijki z jedną różą alba, a następnie jeszcze  trzysta metrów i moja wybredna Rosa glauca ). Przez dwa sezony stanowiła jedno z ulubionych żerowisk skoczka, w tym roku wraży zwierzak wyraźnie  odpuścił ( może przypomniał sobie zeszłoroczną kurację czosnkowo - mydlaną ).

'Violacea' zwana inaczej 'Mahaeca', 'Violacea Cumberland' czy ' Belle Sultane' ( ponoć  niesłusznie bo 'Belle Sultane' jest różą zaginioną w mrokach dziejów, zupełnie inna bajka ) to odmiana pochodząca z Holandii. Wyhodował ją nieznany nam hodowca przed rokiem 1795. Swoją  karierę zaczęła od  przyjazdu do Francji, potem rozpełzła się po świecie. Jak to ze starymi różami bywa jest  solidny kłopot z oznaczaniem  i przypisywaniem nazw do odmiany. Tym razem nie jest to podpinanie pod inny gatunek tylko zabawa pod tytułem "To  jest  jedna róża czy dwie?". Kwestionuje się  obecnie że  'Mahaeca' jest tożsama z 'Violacea' - nic tylko wziąć  głęboki oddech i czekać na rozstrzygnięcie cytogenetyczne. No i nie przejmować się w ogóle i o ile mamy sporo miejsca w ogrodzie  to sadzić tę urodną galijkę ( u której podejrzewa się pochodzenie z "nieprawego" bo  damasceńskiego łoża, he, he ). Ogród dlatego duży że roślina  z tych większych ( pędy tak jak w przypadku odmiany 'Splendens' spokojnie dorastają do dwóch metrów ) i na dodatek z tych co to "lubią" chodzić ( walka z odrostami róż  w małym ogrodzie  to wieczna mordęga ). Mój egzemplarz jest trochę podejrzany, ma nieco dziwne działki na pąkach. Mało wczesno - galijskie. Mutancik, he, he?

'Cardinal de Richelieu' to znacznie młodsza odmiana od  pozostałych róż tej grupy, rosnących u mnie w ogrodzie. Inna  jej nazwa to 'Rose van Sian'. Młodszy wiek nie uchronił "Kardynała" od  jazdy z metryczką.  Kto i kiedy tej  wspaniałej róży nie wyhodował i w świat nie wprowadził?! Tatusiów sukcesu  naliczono całkiem sporo ( powtórka  przypadku odmiany 'Jacques Cartier' ) - najpierw do ojcostwa się poczuł pan van Sian ( przed rokiem 1840 ) potem pan Laffay ( w  1840 wprowadził tę różę do handlu - czy ją sam wyhodował pozostaje nadal kwestią nie rozwiązaną ), a nie tak dawno dopatrzono się tatusia nr 3, którym został pan Louis Joseph Ghislain Parmentier ( introdukcja przed 1847 rokiem ).Te zawirowania metrykalne to stały element gry w wypadku starych róż. Taki ich urok. Nie ma się jednak co dziwić tym kłopotom z przypisywaniem "ojcostwa" - samych galijek w XIX wieku naliczono około trzech tysięcy odmian, prace hodowlane to nie była genetyka stosowana tylko często używanie w hybrydyzacji róż nieznanego pochodzenia, zdawanie się na przypadek vel "wolę Bożą"i tym podobne "radości pierwotnej hodowli".

W przypadku odmiany 'Cardinal de Richelieu' też mamy  wskazówkę świadczącą  o tym że nasza galijka nie jest tak do końca najczystszą z galijek i i przy  jej powstaniu brały udział  róże z innej grupy ( najprawdopodobniej jakaś chińska róża ). Otóż luby "Kardynał" jak  żadna inna galijka podłapuje  choroby grzybowe.  W deszczowe lata jego drugie imię powinno brzmieć "Oprysk". Dlatego mimo że  kwiaty  najładniej wypadają  w cieniu, lepiej tej odmiany na zacienionym stanowisku nie sadzić. Chyba  najbardziej optymalny jest półcień,  trzeba pryskać ale nie tak intensywnie jak w przypadku krzewów  posadzonych na cienistych stanowiskach a kwiaty nie płowieją błyskawicznie ( zmora starych ciemokwitnących odmian ). Krzew  dorasta do 180 cm wysokości, nie jest jednak bardzo rozłożysty, 90 cm szerokości to jest absolutny max.  Jak wszystkie róże galijskie  "Kardynał" wymaga cięcia po kwitnieniu ( najlepiej skracać pędy o 1/3 ). Na temat postaci na której cześć różę  nazwano nic nie piszę bo to musiałby być elaborat W każdym razie Armand Jeande Plesis Cardinal de Richelieu wielkim człowiekiem był i róża nazwana jego imieniem słusznie mu się należała. Pięknie majestatyczna purpura i zgrzybiała  złośliwość, przypomina  to nieco postać kardynała w ujęciu Dumasa, he, he.

piątek, 17 października 2014

'Rose de Rescht' - róża wpółzadowalająca

Róża damasceńska Rosa damascena nieznanego  pochodzenia, znaczy ani  rodziców  ani hodowcy w metryczkę nie wpiszemy. Najprawdopodobniej  antyczna staruszka. Róże damasceńskie powstały ze skrzyżowania Rosa phoenicia z Rosa moschata, tak przynajmniej głosi jedna z teorii. Jeszcze inna dokłada do grona protoplastów róż damasceńskich Rosa gallica , zawleczoną na Bliski Wschód przez krzyżowców. Znaczy tradycyjne babranie się w genetyce, które w wypadku damascenek nie ma aż tak wielkiego wpływu na ogrodowanie  (  po protoplastach te róże nie odziedziczyły straszliwej wrażliwości na mróz ).
Pierwszy  europejski opis 'Rose de Rescht' to rok 1843. Wówczas nosiła miano  Pompon Perpetual. Później została starannie zapomniana  ( jedna tylko  wzmianka  w 1912 roku ) i dopiero w 1945 roku odkryto  ją ponownie dla świata. W  Persji  odkryto czyli  w dzisiejszym Iranie ( wolę jednak nazwę  bajeczną  Persja  niż groźnie  brzmiący Iran ). Nazywano ją tam Gul Ereschti, dla ludzi  Zachodu  była różą z miasta Rescht -  rose de Rescht. Jak to  w przypadku perskich róż  bywa, nazwa  miasta  zagościła w nazwie  odmiany  róży ( 'Ispahan' to druga popularna róża nosząca imię miasta w którym  ją chętnie uprawiano ). W Europie hoduje się tę odmianę od 1950 roku.  Mnie   skusiła jej uprawa z powodów mało ogrodowych, hym...tego.....tajemnice  Orientu zawsze mnie kręciły  a nazwa perska róża brzmi po prostu cudownie. Jak do tego dodać wspaniały zapach i malinową barwę płatków  to  wiadomo dlaczego skończyło się  perskim uwiedzeniem. Niestety po uwiedzeniu nadszedł etap tzw.pożycia i odkryłam że uwodzicielka nie do  końca jest królową moich  marzeń.  Nie żeby tam flądra  i jakieś nieestetyczne historie z płatkami, nic z tych  rzeczy. Ale bywa  grymaśna i delikatna, jak to  damascenki czasem mają w zwyczaju .  Kiedy lato jej podpasi kwitnie  jak marzenie, ale chłodek i deszczyk powodują dąsy i grymasy.  Ponoć u znajomków rośnie bezproblemowo i powtarza chętnie kwitnienie ( choć  rzutami, to w końcu nie mieszaniec  herbatni  ).  U mnie kwitnie bezczelnie raz, ale za to  dobrze i tylko w wyjątkowe lata  obdarza  mnie czymś na kształt ponownego kwitnienia ( dwa kwiaty  do czterech to nie jest to co  ja nazywam normalnym kwitnieniem ). Krzew dorasta  do 120 centymetrów ale zdarza  się że  w sprzyjających warunkach jego pędy osiągają większą wysokość. Kwiaty ma ta róża  średniej wielkości - około siedmiocentymetrowe.  Płatków  bez liku czyli na pewno powyżej pięćdziesięciu, no i przede wszystkim 'Rose de Rescht' ma piękny ich kolor. To nie jest wściekły różyk Rosa rugosa czy dość trywialna różowość niezliczonych odmian galijek czy mchówek - 'Rose de Rescht' jest cudownie malinowa. Moje zdjęcie niestety nie oddaje tego koloru.  No i nijak nie da się w poście umieścić  wspaniałego zapachu kwiatów tej odmiany. Jest niepowtarzalny! Jak dla mnie tylko niektóre róże alba mogą w konkurencji zapachowej startować z damascenkami. Zapach czyli  dusza róży jest chyba dzisiaj głównym powodem sadzenia róż damasceńskich. Tak przynajmniej jest w wypadku moich znajomków sadzących damascenki. Do tych róż są różne "ale", ale co do ich zapachu zgadzają się wszyscy - kwintesencja róży, absolut i w ogóle! Żebyż ta moja  'Rose de Rescht' jeszcze chciała  porządnie kwitnąć bez względu na to jakie mamy lato i  w ogóle zakwitać częściej to byłaby  różą w pełni mnie zadowalającą. A tak w obecnej  sytuacji to ja jestem  tak sobie usatysfakcjonowana a ona jest tylko różą wpółzadowalającą.

czwartek, 16 października 2014

'Jacques Cartier' - róża"solidnie zamieszana"

Ha, to jest  dopiero zawodniczka! Powinna się nazywać  "Czeski Film" zamiast 'Jacques Cartier' vel 'Marchessa Boccella' czy 'Marquise Boccella'. Nie dość że z nazwą jazda to jeszcze nie bardzo wiadomo do jakiej grupy róż ją zaliczyć - portlandka, damascenka czy remontanka? Powszechnie przyjmuje się że  jest  to róża portlandzka, ale to powszechnie jest tak  trochę na wyrost. Najprawdopodobniej najbliżej prawdy są ci, którzy upierają się że portlandki  to mutacje damascenek ( więc  luby Jacques jest jednak damascenką, nie ma zmiłuj, he,he ), w portlandkach nie ma  bowiem genów róży  chińskiej ( tralala, co wcale  nie znaczy że wszystkie portlandki mogą być tych genów pozbawione ). Jak  widzicie zabawa głównie dla genetyków i pasjonatów. Z 'Jacques Cartier' jest tak że "normalni"ogrodujący cenią sobie tę odmianę róży za zapach damascenek,  żywotność  róż portlandzkich i powtarzanie kwitnienia remontanek. Niestety to nie koniec zamieszania z tą odmianą róży. Stare powiedzonko głosi  że sukces ma wielu ojców a klęska tylko jedną matkę - 'Jaques Cartier' to niewątpliwe sukces hodowlany więc tatusiów zrobiło się trochę mnogo. W latach czterdziestych XIX wieku po raz pierwszy wyhodował tę różę  Jean Desprez, nieco później bo w 1868 roku pod odmianą podpisała się spółka "Robert et Moreau". A z jakich rodziców  różanych  nasz  Jacques pochodzi tego nie wie nikt! I bądź tu mądry i pisz wiersze. Człowiek ma prawo poczuć się lekko zgłuptany. Na szczęście jak głosi  inna stara mądrość autorstwa Willa Shakespear'a - "Czemże jest nazwa? To, co zowiem różą, Pod inną nazwą równieby pachniało…". Znaczy  trzeba  wyluzować albo bawić  się w kolekcjonerstwo  i Sherlocka  Holmesa.

Ja odpuściłam sobie  robienie za true detective, bliżej mi zdecydowanie do swojskiego  prawdziwego ogrodnika.
W Alcatrazie 'Jacques Cartier' spisuje się bardzo dzielnie. Rośnie na tzw.  piochach  i daje radę. Mrozoodporny jak należy, nie kopczykuję  znaczy krzewiny. Róża nie jest z tych wysokich, dorasta maksymalnie do 120 cm wysokości ( w naszym  klimacie ) i ok 90 cm szerokości. Kwiaty ma genialne - ćwierćrozetkowa budowa, gęste ućkanie płatkami ( do 70 płatków w kwiecie ) i niesamowity, mocny zapach damasceńskich róż. Do tego  środek kwiatu lekko ciemniej wybarwiony niż cała reszta. Bajeczka! Niestety  parę lat temu o moich różach dowiedział się skoczek różany  i  od tej pory walczę z gadziną.  Rzeczony skoczek  wyjątkowo lubi  jasne liście damascenek, walka jest zatem zajadła. Przy okazji powtarzam  info - info z sołtysowej strony - uważać trzeba z opryskami róż damasceńskich, preparaty fosforoorganiczne uszkadzają im liście.
Na zakończenie parę  słów o nazwie - nie wiem za diabła kim była  markiza Boccella ale Jacques Cartier wielkim podróżnikiem  był. W roku 1532 król Francji Franciszek I, w ramach programu "Francja nie gorsza niż ta cholerna Hiszpania" sfinansował wyprawę która miała na celu odnalezienie morskiej drogi do Chin. Wyprawa złożona z dwu statków z sześćdziesięcioma ludźmi na pokładach, wyruszyła w 1534 roku i dotarła oczywiście do wybrzeży Ameryki Północnej. Cartier odbył jeszcze dwie wyprawy do Ameryki Północnej , a odkryte ziemie zostały przyłączone do Francji i dlatego niektórzy Kanadyjczycy do dzisiaj mówią po francusku. Podobno głównie o tym że Kanada to na pewno nie Chiny i Franko - Kanadyjczycy mają swoje prawa.he, he.