czwartek, 30 października 2014
Nadchodzi listopad
Podstępnie objawiła nam się mroźna twarz jesieni. Dwa dni temu wieczorkiem było zimno ale to dopiero ranek ujawnił paskudność nocy. Na trawie podwórkowej i dachach szopek biało, chwycił przymrozek i objawił się szronem. Oj, nie lubię ja takich niespodzianek pogodowych kiedy trwa czas chryzantem. Mróz warzy płatki kwiatów i psuje mi coroczny chryzantemowy przegląd podcmentarny. No bo dla mnie chryzantemki to nie tylko kwiaty służące do ubierania grobów w Dzień Wszystkich Świętych. Chryzantemy są ukoronowaniem kwitnień jesiennego sezonu. Chętnie bym je zaprosiła do ogrodu ale niestety coś nie lubią się z Alcatrazem ( parę razy próbowałam tzw.oswojenia ). Chryzantemy wielkokwiatowe rzecz jasna nie mają żadnych szans na przeżycie w naszym klimacie, ale te ślicznotki o mniejszych kwiatach, zwane popularnie dąbkami lub dębkami, "udają się " w Polsce całkiem nieźle.
W Alcatrazie rosną tylko te najwytrzymalsze z wytrzymałych czyli złocienie czerwonawe Chrysanetmum grupa Rubellum. Wyjątkowo dobrze rośnie złocień czerwonawy odmiany 'Clara Curtis' i na tym, niestety, kończą się moje sukcesy chryzantemkowe. Inne złocienie jesienne rosną tak sobie, większość tych rarytetniejszych odpływa po kolejnej zimie a ja obiecuję sobie że już nigdy więcej się nie skuszę na chryzantemkowy zakup, never i w ogóle szlus! Trwam w tym postanowieniu tak mniej więcej do połowy października a potem zaczynam się łamać. W okolicach pierwszego jestem już gotowa kupić najtrwalsze i dość wcześnie zakwitające hardcory ( nie ma sensu kupowanie złocieni zakwitających w listopadzie, miałam już takowe i zazwyczaj doczekiwałam się jedynie kiepskawych pąków, a przy lepszej pogodzie mało ciekawych kwiatów ), problem tylko w tym że pod cmentarzami hardcory nie są licznie reprezentowane. Pełno jest delikatniejszych odmian, prowadzonych w "kulę" ( uszczykiwanie wierzchołków do nieprzytomności, zabieg szklarniowy nie do powtórzenia w warunkach ogrodowych, gdzie uszczykiwania nie można przeprowadzać za często ), cieniowanych o odpowiedniej godzinie ( kwitnienie chryzantem to kwestia odpowiedniej dawki światła - to kwiaty krótkiego dnia ), dokarmianych do przesytu i chronionych przed wszelką zarazą. Te delikatesy raczej są radością kwiaciarza niż ogrodnika, ale kuszą jako jednoroczna jesienna ozdoba tarasów czy placyków ogrodowych. Tym bardziej że cena doniczek chryzantemkowych w Zaduszki pikuje na łeb, na szyję.
niedziela, 26 października 2014
Psikus czy cukierek?
Nie jestem miłośniczką świąt świeżo importowanych, radości halloweenowe czy walentynkowe słabo do mnie przemawiają. Po pierwsze wiek już nie ten żeby słodycze sępić groźbą szantażu ( pomysły na psikusy by się znalazły i to takie że murowana groza natychmiastowa i włos dęba staje, he, he ), czy też z utęsknieniem wyglądać tandetnego, czerwonego serduszka ( jak wiadomo w pewnym wieku to już tylko brylanty wielokaratowe na człowieku robią wrażenie, he, he). Nasze całkiem nowe święta ( bo co to jest to ćwierć wieku - jedno pokolenie ) traktuję jako zjawiska handlowe. Co prawda dorobiliśmy się już własnej malutkiej tradycji jaką są protesty niektórych katechetów czy proboszczów przeciwko "szatańskim" zabawom czy protesty Szczeropolaków przeciwko zachodniemu importowi ( mamy własne Dziady, słowiańskie, no dobra z lekkim bałtyjskim wkładem ale w sumie nasze, halloweenów nam nie trzeba, he, he ). Tradycja protestowania przeciw nowemu zwyczajowi nie ma jednak moim zdaniem szans na dłuższe zagoszczenie w naszej kulturze ( protesty tego typu to do siebie mają że po pewnym czasie samoistnie zanikają, wraz z asymilacją zwyczaju).
W sumie do wiary w czary nam niemal tak samo blisko jak Anglosasom. Powszechnie uważa się że ostatnią czarownicą skazaną za czary na ziemiach polskich i jednocześnie w Europie była niejaka Barbara Zdunk z Reszla. Jednak jak się okazuje Barbara nie była sądzona za czary tylko za podpalenie domu, to spalenie jej zwłok na stosie spowodowało że uważano ją za ofiarę procesu o czary. Prawda jest taka że w tym czasie ( 1811 rok ) to już sędziowie mieli postoświeceniowe kodeksy i trzeba było radzić sobie inaczej. Radzono, czego najlepszym przykładem była sprawa Krystyny Ceynowy, poddanej próbie wody ( której nie przeżyła ) przez jej sąsiadów, mieszkańców wsi Chałupy, w 1836 roku. Co prawda Witchcraft Act został odwołany w Wielkiej Brytanii w 1951 roku ( Helen Duncan handlująca tajnymi informacjami jeszcze się zdążyła załapać na proces o czary ), a w 1999 roku na amerykańskim tzw. Midwest zawieszono w prawach ucznia za rzucanie uroków jakąś głęboko wierzącą w czary nastolatkę , jednak i my mamy się czym "pochwalić". Otóż w 2003 roku przed krakowskim sądem toczył się proces w sprawie pomówienia o czary. Dobrego imienia bronił nie będący czarownikiem ( bo wszak wiadomo że czarownicy i czarownice istnieją, he, he ) rolnik z Woli Kalinowskiej. Jego sąsiadka przyuważyła że krowy domniemanego dają coś więcej mleka od jej krów ( wiadomo zauroczenie ) i podzieliła się tym odkrywczym spostrzeżeniem z resztą podkrakowskiej wsi. Proces zakończył się ugodą. Podobno domniemany czarownik w czary nie wierzył ale nie miał pewności czy sąsiedzi też są niewierzący. Jakoś jestem dziwnie spokojnie pewna że świętowanie Halloween wrośnie w tradycję kraju nad Wisłą, he, he.
W sumie do wiary w czary nam niemal tak samo blisko jak Anglosasom. Powszechnie uważa się że ostatnią czarownicą skazaną za czary na ziemiach polskich i jednocześnie w Europie była niejaka Barbara Zdunk z Reszla. Jednak jak się okazuje Barbara nie była sądzona za czary tylko za podpalenie domu, to spalenie jej zwłok na stosie spowodowało że uważano ją za ofiarę procesu o czary. Prawda jest taka że w tym czasie ( 1811 rok ) to już sędziowie mieli postoświeceniowe kodeksy i trzeba było radzić sobie inaczej. Radzono, czego najlepszym przykładem była sprawa Krystyny Ceynowy, poddanej próbie wody ( której nie przeżyła ) przez jej sąsiadów, mieszkańców wsi Chałupy, w 1836 roku. Co prawda Witchcraft Act został odwołany w Wielkiej Brytanii w 1951 roku ( Helen Duncan handlująca tajnymi informacjami jeszcze się zdążyła załapać na proces o czary ), a w 1999 roku na amerykańskim tzw. Midwest zawieszono w prawach ucznia za rzucanie uroków jakąś głęboko wierzącą w czary nastolatkę , jednak i my mamy się czym "pochwalić". Otóż w 2003 roku przed krakowskim sądem toczył się proces w sprawie pomówienia o czary. Dobrego imienia bronił nie będący czarownikiem ( bo wszak wiadomo że czarownicy i czarownice istnieją, he, he ) rolnik z Woli Kalinowskiej. Jego sąsiadka przyuważyła że krowy domniemanego dają coś więcej mleka od jej krów ( wiadomo zauroczenie ) i podzieliła się tym odkrywczym spostrzeżeniem z resztą podkrakowskiej wsi. Proces zakończył się ugodą. Podobno domniemany czarownik w czary nie wierzył ale nie miał pewności czy sąsiedzi też są niewierzący. Jakoś jestem dziwnie spokojnie pewna że świętowanie Halloween wrośnie w tradycję kraju nad Wisłą, he, he.
sobota, 25 października 2014
Październikowe zaciemnienie
No i zbliża się niestety ta paskudna chwila w której cofać będziemy wskazówki zegarów. Wrócimy do czasu środkowoeuropejskiego, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu. Co z tego że godzinkę dłużej pośpię, wolałabym godzinkę dłużej przy jako takim popołudniowym, dziennym świetle pobalować. Nie tylko mnie boli ta zmiana, Mamelon też zawsze w okolicach ostatniej soboty października notuje tzw. obniżenie nastroju. Dżizaas i Małgoś Sąsiadka nie mają "normalnego" obniżenia tylko depresję w stylu doliny Morza Martwego. Znaczy szykuje się coroczne październikowe lekkie załamanie nerwowe. Nie wiem po jaką cholerę majstrują przy czasie, kiedy to ponoć żadnych wielkich oszczędności już nie przynosi ( 100 lat po wprowadzeniu zmian czasu świat się jednak trochę zmienił ). W dodatku "ponurzy" mnie fakt że nawet jak przestaną majstrować to pewnikiem zostaniemy przy czasie zimowym jako przy naszym "naturalnym". Łeeee!
Jak czegoś nijak zmienić nie można to należy próbować się z tym pogodzić. Trochę ciężko mi to idzie ale staram się znaleźć jakieś pozytywy wczesnych jesiennych wieczorów. No więc nic nie wyciąga człowieka z domu ( hym....nie do końca ) i ma więcej czasu na "radości domowych pieleszy". Jesienią najlepiej smakuje herbata, a ta wieczorna z rumem i konfiturką jest the best ( nie wiem dlaczego ale już pod koniec lutego smaki herbaciane jakoś mnie nie nęcą ). Jak człowieka najdzie ochota może wyciągnąć swoje małe"jesienne" filiżaneczki do kawy i urządzić dyskretnie nienarzucające się ( znaczy na chybcika ) party przy świecach. Dżizaas w listopadzie zacznie Wielkie Pierniczenie czyli zarobi piernikowe ciasto dojrzewające. Ja odgrzebię stare przepisy z przedwojennych czasopism, których od wiosny praktycznie nie przeglądam ( przy okazji znowu poczytam porady jak walczyć z kurzym pomorem i hodować króliki angory ).
Wreszcie przeczytam też coś książkowego i nie mam tu na myśli "literatury pracowej".Co prawda jakoś mną nie rzuca strasznie w kierunku dobrej beletrystyki, nawet tej której autorzy nagradzani są Nagrodą Nobla, więc nie będzie bardzo ambitnie. No cóż, czas kiedy człowiek czuł że musi być na intelektualnym topie został pożegnany. Jakoś nic nie zwiastuje aby miał powrócić, Tatuś nazywa to dojrzałym wyborem zainteresowań. Spokojnie, nie będzie czytania tylko i wyłącznie "literatury ogrodowej" ( tralala, większość znanych mi ogrodujących ma solidne księgozbiory takowej literatury i są to tzw. czytadła najmilsze ). Jak czytanie książek to w kocyku i pozycji leżącej, wiadomo że zaraz zjawią się koty i czytanie będzie się odbywało z mruczącym akompaniamentem. Raczej nie będzie w związku z tym pomrukiwaniami trwało zbyt długo, kocie mruuum, mruuum działa na mnie usypiająco. Znaczy w jesienne wieczorki można liczyć na regularne drzemki.
Zacznę palić świeczki, rozjaśnianie jesienno - zimowych ciemności żywym ogniem ma dla mnie wielki urok. Kto wie czy przy zapowiadanych podwyżkach cen prądu nie przejdę na oświetlanie świecami, he, he. Najbardziej przemawiają do mnie zapalone woskowe świece, zapach świeżego palonego wosku jest cudowny. Niestety z tym cudownym zapachem idzie w parze nie mniej cudowna cena! Człowiekowi zostaje wmawianie sobie że parafina też jest cool i cieszenie się płomieniem ( radości piromana). Nie lubię świec zapachowych, nie palę ich bo mam w wrażenie że w domu działa Chemiczny Ali, czasem zdarza mi się palić lampki olejowe, ale i w tym wypadku wybieram oleje bez zapachowych ulepszaczy. Co innego z zapalaniem świeczuszki pod kominkiem aromaterapeutycznym, zapach olejku neroli ( delikatny, bez przesadyzmu ) roznosi się po chałupie a ja czuję się niemal świątecznie.
To tyle przypomniało mi się radości wczesnych jesiennych wieczorów, dużo tego nie ma ale co robić?! Awanturę Wielkiemu Astronomicznemu że żyję w tej a nie innej szerokości geograficznej. Jeszcze usłyszę z Niebios poleconko wyniesienia się na własną rękę do południowej Kalifornii, gdzie ponoć pory roku nie istnieją albo wypomni mi się że Eskimosi mają teraz gorzej. Lepiej Zwierzchności nie prowokować! Wczesne jesienne wieczory trzeba jakoś znieść, nie ma zmiłuj.
piątek, 24 października 2014
'Posing' - irys SDB "prawdziwie blythowski"
Szczerze pisząc to miałam wątpliwości czy w tym roku powinnam przedstawiać 'Posing'. Kwiat nie był najlepszej jakości, przymrozki go solidnie "popieściły". Jednak mimo tej, oględnie to nazwę, nie najwyższej formy irys i tak pokazał klasę. Jak to u "blythów" jest rozwijanie koloru. Podkreślam że to rozwijanie, bo nie ma ono nic wspólnego z paskudnym płowieniem. Owszem 'Posing'wraz z wykwitaniem robi się jaśniejszy ale jednocześnie zmienia się odcień koloru jego płatków. Jasne kwiaty wysokich odmian Blyth'a bardzo często kwitną w ten właśnie "rozwojowy" sposób, dla co poniektórych Irysowych jest to jakby znakiem firmowym irysów Blytha i cechą wyróżniającą irysy tego hybrydyzera. U irysów SDB "rozwijanie" koloru nie występuje tak często ani nie jest tak spektakularne jak u odmian wyższych kategorii, dlatego 'Posing' jest mi szczególnie miły. Oczywiście nie jest bez wad, jak to u małych irysków Barrego kopułka szybko traci formę. Mam wrażenie że nie jest to tylko wina deformacji kwiatu po przymrozkach. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Teraz metryczka - 'Posing' został zarejestrowany przez Blyth'a w 2004 roku, w sezonie 2004/2005 szkółka Tempo Two wprowadziła go do handlu. Odmiana jest wynikiem krzyżowania 'Terse Verse' X 'Pilgrims' Choice',dorasta do 36 cm, kwitnie w środku sezonu SDB ( u mnie zakwitł nieco później ). Ta piękna odmiana trafiła do Alcatrazu z ogrodu Ewy i Andrzeja.
'Serendipity Elf' - irys SDB nieoczekiwanie ciekawy
Nie spodziewałam się że ten nie najmłodszy irysek mnie tak zauroczy. Zdjątka które oglądałam w necie były tak różne jakby przedstawiały parę odmian a nie jednego esdebiaka. Kupiłam kłącze na zasadzie "wyjdzie co wyjdzie" i dość późno posadziłam ( tralala, koło listopada mi się przypomniało że "węglowałam" antygrzybicznie jeszcze jedno kłączko ). Mimo późnej pory sadzenia i średniej wielkości kłącza irysek wyprodukował kwiat. Od tzw. pierwszego wejrzenia zapałałam uczuciem, 'Serendipity Elf' ma zapewnione stałe miejsce w Alcatrazie. Kolory z tych co to zawsze chwytały mnie za serce i w dodatku ta chęć do zakwitania, mimo tego że "można sobie odpuścić" ( przy niemal listopadowym sadzeniu odmiana miała prawo grymasić i pokazać jedynie liście ). Teraz metryczka - 'Serendipity Elf' to dzieło Davida O. Niswonger'a, zarejestrowane w 1992 roku a w 1993 roku wprowadzone do handlu przez szkółkę Cape Iris. Irys jest wynikiem następującego krzyżowania - SDB 20-87: (C. Palmer 7259: (('Wilma V' x unknown) x 'Little Titan') x Nichols 8109A: ('April Anthem' x 'Passport')) X 'Adoring Glances'. No prostego rodowodu nie ma, nie tylko odmiany ale i siewki z wolnego zapylenia znalazły się wśród bliskich przodków. Odmiana dorasta do 30 cm, kwitnie w środku sezonu SDB. 'Serendipity Elf' otrzymał American Iris Society Honorable Mention 1995.
'Cyclops' - irys SDB nieco "jarmarczny"
Miało być kolorowo i nieszablonowo, wyszło jednak trochę jarmarcznie. To nie jest tak do końca wina żarówiastości odmiany, ciężkim grzechem było zestawienie jakiego dokonałam. Ten irys wymaga w najbliższym sąsiedztwie spokoju, jest idealny do nasadzeń koło irysów kwitnących kwiatami typu self. Nie wiem co mi na mózg padło że posadziłam go koło plicat, mam tylko słabe usprawiedliwienie że pewnie znowu potaśtały się znaczniki. 'Cyclops' został wyhodowany przez Chucka Chapmana, zarejestrowano odmianę w 2003 roku i w tym samym roku pojawiła się ona w handlu. Ten "kolorowy odjazd" pochodzi z krzyżowania odmian (Rusty Dusty x Pal Sam) X Klingon Princess, dorasta do 33 cm wysokości, kwitnie w środku sezonu. Kariery odmiana nie zrobiła, pewnie okazała się dla sędziów z AIS zbyt dużym "oczopląsem". No fakt, na rabacie potrafi zrobić niezły jarmark. Nie zauważyć tego irysa się nie da. Jak to określiła go moja sąsiadka - "Taki discopolowy kwiatek". W przyszłym roku ląduje przy ciemnych fioletach, a jak coś się znowu pomiesza to ja dostanę oczopląsu he, he.
'Cream And Peaches' - irys SDB typu "cukierenkowy"
Jeden z "cukierenkowych" ( nie "cukierkowych" bo to miano zarezerwowane dla różowości ) słodziaków na Pumilotonie. Odmiana nie jest jakoś szczególnie popularna a szkoda bo bezproblemowo zakwita, dość szybko przyrasta ( nawet jak na SDB ) i do tego dobrze się komponuje zarówno z "wyrazistymi" odmianami jak i z tymi pastelowymi. Do Alcatrazu trafił z ogrodu Ewy i Andrzeja, z rekomendacją że miły i "bezniespodziankowy". 'Cream And Peaches' to dzieło Davida O. Niswonger'a, irys został zarejestrowany w 1993 roku a rok później trafil do handlu. Jest krzyżówką odmian 'Straw Hat' X 'Ballet Slippers', dorasta do 30 cm, kwitnie w środku sezonu SDB ( u mnie zakwitł jednak dość późno ). Nie jest to może irys wybitny ale na tej części Pumilotonu na której rosną już 'Ballet Lesson', 'Cocoa Pink' i 'Music' robi bardzo dobre wrażenie. Zastanawiam się czy właśnie ta odmiana nie powinna stanowić na rabacie "przejścia" do irysów kwitnących w kolorze starego złota. Podczas przyszłorocznych kwitnień "poprzymierzam" kwiaty. Inna opcja na posadzenie tej odmiany to "przejście" do irysów kwitnących na żółto. Muszę żywcem oblookać w jakich zestawieniach 'Cream And Peaches' będzie lepiej wyglądał.
czwartek, 23 października 2014
Gzie koty wchodzić nie powinny!
Mogą w domu robić niemal wszystko ale są nawet dla nich miejsca zakazane, niedostępne i święte. Nie ma zmiłuj! Pewne numery nie przejdą i guzik mnie wtedy ruszają żałosne miauczenia, niby czułe ocierania i patrzenie w moje oczy wzrokiem kota ze Shreka. Nie będę otwierała szafy, ani mi się śni ulegać kocim chęciom wylegiwania się na moich ubraniach!
Jak tylko zrobiło się chłodno, dżdżysto i prawdziwie jesiennie moje koty odkryły uroki przebywania w ciepłym i suchym domku. Mają swoje posłanka, koszyki, że o kanapie, fotelu czy krzesłach ledwie napomknę. Nie grzeję jeszcze ( w domu 18 stopni, jak dla mnie zimnolubnej foki to boska temperatura ) więc nie mogą się bestie wygrzewać na kaloryferach, ale włączam im kocyk elektryczny. Naprawdę mają zapewniony full wypas domowy ale to dla nich stanowczo za mało - trzeba było atakować drzwi od szafy. Kiedyś dawno, dawno temu zdecydowałam się na drzwi suwane, żeby problemów z ich otwieraniem nie było ( tzw.oszczędność miejsca - idiotyzm w tak dużym pomieszczeniu ). No to teraz miałam problem z rozsuwaniem. Kocia jednostka nie dawała drzwiom suwanym rady ale zespół złożony z Lalka i Felicjana był w stanie przesunąć drzwi na tyle że w powstałym otworze mieściła się kocia głowa. Wiadomo że jak zmieści się kocia głowa to zmieści się i cała reszta. Dziewczyny tylko na to czekały, myk, myk i miałam nagle pięć kotów na moich wypranych ubrankach. Mało co mnie tak wkurza jak zapieranie się przy eksmisji i natychmiastowe powroty do strefy zakazanej. Wyjmowałam jednego kota, stawiałam i usiłowałam wyciągnąć następnego a w międzyczasie eksmitowany z powrotem właził do szafy. Poza tym ten ryk protestujący wydawany przez Lalka, Felka i Szaflika i żałosne popiskiwania Okularii Pumelii. Tylko Szpagetka trzymała poziom i z jej strony nie było żadnych wokalnych występów. Niestety to właśnie ona najbezczelniej, najszybciej i najsprawniej z powrotem właziła do szafy stosując metodę na piskorza ( takie sztuki tym swoim małym ciałkiem wyprawiała że wymykała się moim rękom bez trudu ).
Opracowałam sposób wyciągania intruzów z szafy z zamykaniem "ofiary wyciągu" w pokoju ale i w przypadku stosowania tej opcji pozbywania się kociego towarzystwa z miejsca zakazanego były problemy. Poprzednia "ofiara wyciągu" czyhała tylko na uchylenie drzwi w chwili kiedy następna "ofiara wyciągu" miała zostać zainstalowana w pokoju i usiłowała się przedrzeć z powrotem do strefy walki. Ostatnio w bitwie o szafę uczestniczyła Małgoś Sąsiadka w charakterze starszego operatora drzwi pokojowych i oficera propagandy ( "Macie taki ładny grzany kocyk" ), dzięki temu jakoś to wyciąganie z szafy sprawniej poszło i nie czułam się po całej imprezie jak komandos z zespołem stresu pourazowego. Przez pewien czas tuż przy szafie był ustawiony stołek a na nim kosz wypełniony włóczką ( zamykany, złe nie śpi he,he ), kartony wypełnione książkami i "inne śmieci" ( ale "oszczędność miejsca" ), niedawno wpadłam na pomysł ( bosz.... ile mi to czasu zajęło, styki w mózgu coś mi słabo pracują ) żeby na szynach do suwania zastosować blokadkę. Teraz kotom zostało tylko żałosne porykiwanie, interesowne czułości i zaglądanie w oczy. Drzwiczki sezamu już się nie rozsuną, he, he. Może to nie najlepiej o mnie świadczy ale czuję pewną złośliwą satysfakcję kiedy patrzę na te nieudane próby dostania się do szafy a potem na to "przymilanie się na intencję". Wreszcie pani we własnym domu, niepokonana władczyni niepodzielnej szafy, obrończyni prawa ludzkości do samostanowienia przed napastliwą kocią chęcią zdeptania tego prawa. Teraz , kiedy nie muszę czyścić ubranek z sierści, kiedy pralka milczy bo wreszcie nic się w niej nie pierze, mogę sobie pozwolić na docenienie przeciwnika z którym toczyłam wojnę o szafę. Dość powszechne jest traktowanie tzw. szafiarek i szafiarzy jako przykładów chodzącej głupoty ( nie wiem czy to prawda, do blogów modowych tak mi daleko jak do blogów politycznych ), moje koty jako pięciogłowa hydra szafiarska nie potwierdzają słuszności mniemań o szafiarskiej głupocie. Moje szafiarki i moi szafiarze okazały się stworzeniami bystrymi i inteligentnymi. Do tego należy dodać jeszcze silne i nieprzejednane charaktery ( nawet wołanie do żarcia nie skusiło kotostwa do opuszczenia szafy ). No krótko pisząc to mieszkam pod jednym dachem z godnym przeciwnikiem, he, he. Obecnie przeciwnik zamienił się w mruczące na ciepłym kocyku szczęście. Na szczęście, he, he!
środa, 22 października 2014
Alcatrazowanie październikowe - gryplany i aktualności.
Powolutku zbliża nam się do końca najładniejsza faza jesieni. Nie ma zmiłuj, czas na szarugi, siąpania i tym podobne jesienne "przyjemności". Ogrodowa jesień w tym roku była "odpuszczona". Nie żebym tam w ogóle do Alcatrazu nie zaglądała, ale wszystko odbywało się na chybcika albo w takim poczuciu znużenia pracami ogrodowymi że nie czerpałam z tego zwykłej przyjemności. Nie uważam tego sezonu za szczególnie bogaty w kwitnienia, super hiper zakupy czy powalające odkrycia nowych roślin. Za to niewątpliwie był to czas wykorzystany przeze mnie na przemyślenia koncepcji ogrodowania. Bo Alcatraz się zmienia wraz ze mną, krótko pisząc - Alcatraz się starzeje. Pięknie i fajnie bo duże drzewa i rozrośnięte krzewy "robią" dojrzały ogród, mniej cudnie jest z bylinami. Zawsze byłam byliniarą i najwyżej ceniłam ogrody pełne pięknie kwitnących bylin. Alcatraz jest zatem zabylinowany do nieprzytomności. Niestety ogród bylinowy wymaga sporego nakładu pracy żeby cieszył oczy, a mnie zaczyna brakować nie tylko czasu ale i siły na ciągłe "obrabianie" rabat. Ogród, który powinien cieszyć człowieka urodą staje się Wielkim Polem Pielowym, gdzie ciężko się rozluźnić i odpocząć bo ciągle ma się przed oczami "zakres robót" do wykonania. A mnie w ogrodowaniu akurat nie pociąga radość "urobienia" do padnięcia na pysk. Nie ogroduję przecież po to by się zamęczać fizycznie i co gorsza psychicznie, bo ogród musi wyglądać tak jak to sobie uplanowałam.
Jak praca w ogrodzie przestaje cieszyć to wyraźny znak że czas na zmiany. Ja i Alcatraz właśnie dojrzeliśmy do zmiany koncepcji. Alcatraz od pewnego czasu dawał mi już do zrozumienia że albo zaprzęgnę Dżizaasa do wolontariatu w "pełnym wymiarze godzin" albo będę musiała się pogodzić z tym że nie utrzymam tak dużych rabat bylinowych w jakim takim porządku przy obsłudze jednoosobowej. Oczywiście bezczelnie udawałam że nie wiem o co Alcatrazowi chodzi, ale w końcu czas skończyć z tym udawaniem i znaleźć się jakoś w realu, czyli wziąć problem na klatę. Byliny tak, ale nie w takiej ilości i niekoniecznie z tych wymagających nieustannego doglądania. To pierwsze przyjdzie mi w tej chwili dość łatwo ( zmęczenie wiecznym pieleniem ) , z tym drugim jako miłośniczka irysów bródkowych, mogę mieć pewien problem.
Cóż, trzeba będzie z pewnych roślin zrezygnować i ograniczyć stanowiska innych. W innym wypadku nie dojdę z Alcatrazem do ładu,i ze sobą zresztą też. Jak już gdzieś wcześniej pisałam jako pierwsze zmiany odczuje Ciepłe Monstrum. Z typowej słonecznej rabaty bylinowej zamierzam zrobić mały zagajnik magnolkowy. Dwie magnolie kwitnące wiosną białymi kwiatami znajdą tam swoje miejsce -'Lennei Alba' ( już rok jak rośnie w gruncie) i powstała z popiołów jak ten feniks 'Double Diamond'. To wokół tych magnolek będą skupiały się nasadzenia bylinowe. Magnolki rzecz jasna nie będą jedynymi drzewo - krzakami na tak dużej przestrzeni jaką jest Ciepłe Monstrum.Mam jeszcze parę pomysłów dotyczących zakrzewiania tej części ogrodu. Muszę pamiętać jednak o tym by nie popaść z tym sadzeniem krzewów w "manię zakrzewiania", bo żadna przesada ogrodowi nie służy (a większość krzewów podpija wodę jak to stado u wodopoju - za duża ilość krzewów to wysuszona gleba ).
Zatem muszę solidnie przemyśleć moje pomysły nasadzeniowe dotyczące krzewów bo ilość tych roślin na Ciepłym Monstrum będzie mocno ograniczona ( żadnego kolekcjonerskiego utykania na siłę ). Szlachetna rezygnacja nigdy nie przychodziła mi łatwo, mój charakterek jest z tych wrednawych i pazerność jest jego brzydką cechą, więc zanim cokolwiek posadzę pewne będę przechodziła tzw. stan niepewności ( a zaraz po posadzeniu wybrańca tzw. stan zwątpienia he, he ). Nie ma jednak dla mnie innej opcji, bo tylko powiększenie stanu krzewów w Alcatrazie wybawi mnie od pielenia "hektarów". Po Ciepłym Monstrum do przeróbki pójdzie tzw. Górny Landryn ( wywalenie jednych krzewów i zastąpienie ich mniej ekspansywnymi - śnieguliczka ma swoje stanowisko na podwórku i ono jej musi wystarczyć a tawuła wierzbolistna po prostu wylatuje z ogrodu ). Miejsce po tych krzewach zajmą różane dzikuny ( te które rosną dotychczas przy kalinie i nie najlepiej im się wiedzie ) oraz róże historyczne ( z tych większych ). W końcu będę mogła wykończyć porządnie placyk podkawiaczkowy, który znajduje się w tej części ogrodu. Zarzuciłam jakiś czas temu placykowanie po próbie kradzieży słynnej żeliwnej nogi do kawiaczka. Zostawienie na placyku podkawiaczkowym żeliwnych krzeseł i stolika dla złodzieja było bez sensu ( na sprzątanie mebelków ogrodowych to ja jestem za leniwa ) i placyk jakoś przestał być moim priorytetem ogrodowym. Teraz w związku z rozbudową sąsiedztwa jest szansa że kawiaczkowanie powróci.
A co planuję w najbliższym czasie. Planuję bezczelne niesprzątnięcie liści. Tzn. wygrabię tylko te z Tyrawnika a reszta zostanie tam gdzie spadły. Czytam i słyszę od czasu do czasu jak to pod tymi liśćmi zgnilizna, robactwo i jeszcze gryzonie ale jakoś mniej mnie to rusza niż wizja porządnie wyczyszczonej rabaty i minus piętnastu bez śniegu, a przy gruncie jeszcze ciekawiej. Nadgorliwość gorsza niż faszyzm a "porządnictwo wyczynowe" może się źle skończyć. Poza tym to trochę dziwne żeby wywalać naturalną ściółkę i okrywać rośliny agrowłókniną, szczególnie w wypadku tych roślin przy których ważne jest okrywanie bryły korzeniowej. W ogóle na temat okrywania agrowłókniną roślin żeby chronić je przed mrozami a nie tylko przed przymrozkami, mam tzw. swoje zdanie.
Kopczykuję, okrywam stroiszem ( gałęziami przycinanych w ogrodzie iglaków ), opatulam ściętymi pędami traw ale zabawy z agrowłókniną sobie darowałam. Przed przymrozkami nie mam już czego o tej porze roku chronić a w razie prawdziwego centralnopolskiego mrozu to okrywanie agrowłókniną jest tak skuteczne jak wyrywanie zęba widelcem. Zarówno w przypadku widelca jak i agrowłókniny ma się tylko satysfakcję że coś się zrobiło i mnóstwo bólu na dodatek. W obydwu wypadkach wiara nie czyni cudu. Niestety nie uda mi się w tym roku pozbyć przyszopia. Zarzekałam się że żadnego dołowania a teraz mam na przyszopiu rośliny swoje, Artamki i Ewandki. Tak to życie weryfikuje moje gryplany. Nic to, zadołowane mają u mnie zawsze dobre szanse na przeżycie a miło sobie pomyśleć że zaraz po "wyjściu z gawry" czekają na człowieka w ogrodzie rośliny do posadzenia.
Na fotce poniżej obietnica wiosny - przyszłoroczne kwiaty magnolek po opadnięciu liści są doskonale widoczne. Jak dla mnie radość dla oczu i plasterek na nieco wymęczone tegorocznym jesiennym kołowrotkiem ( nie tylko ogrodowym ) ego.
Jak praca w ogrodzie przestaje cieszyć to wyraźny znak że czas na zmiany. Ja i Alcatraz właśnie dojrzeliśmy do zmiany koncepcji. Alcatraz od pewnego czasu dawał mi już do zrozumienia że albo zaprzęgnę Dżizaasa do wolontariatu w "pełnym wymiarze godzin" albo będę musiała się pogodzić z tym że nie utrzymam tak dużych rabat bylinowych w jakim takim porządku przy obsłudze jednoosobowej. Oczywiście bezczelnie udawałam że nie wiem o co Alcatrazowi chodzi, ale w końcu czas skończyć z tym udawaniem i znaleźć się jakoś w realu, czyli wziąć problem na klatę. Byliny tak, ale nie w takiej ilości i niekoniecznie z tych wymagających nieustannego doglądania. To pierwsze przyjdzie mi w tej chwili dość łatwo ( zmęczenie wiecznym pieleniem ) , z tym drugim jako miłośniczka irysów bródkowych, mogę mieć pewien problem.
Cóż, trzeba będzie z pewnych roślin zrezygnować i ograniczyć stanowiska innych. W innym wypadku nie dojdę z Alcatrazem do ładu,i ze sobą zresztą też. Jak już gdzieś wcześniej pisałam jako pierwsze zmiany odczuje Ciepłe Monstrum. Z typowej słonecznej rabaty bylinowej zamierzam zrobić mały zagajnik magnolkowy. Dwie magnolie kwitnące wiosną białymi kwiatami znajdą tam swoje miejsce -'Lennei Alba' ( już rok jak rośnie w gruncie) i powstała z popiołów jak ten feniks 'Double Diamond'. To wokół tych magnolek będą skupiały się nasadzenia bylinowe. Magnolki rzecz jasna nie będą jedynymi drzewo - krzakami na tak dużej przestrzeni jaką jest Ciepłe Monstrum.Mam jeszcze parę pomysłów dotyczących zakrzewiania tej części ogrodu. Muszę pamiętać jednak o tym by nie popaść z tym sadzeniem krzewów w "manię zakrzewiania", bo żadna przesada ogrodowi nie służy (a większość krzewów podpija wodę jak to stado u wodopoju - za duża ilość krzewów to wysuszona gleba ).
Zatem muszę solidnie przemyśleć moje pomysły nasadzeniowe dotyczące krzewów bo ilość tych roślin na Ciepłym Monstrum będzie mocno ograniczona ( żadnego kolekcjonerskiego utykania na siłę ). Szlachetna rezygnacja nigdy nie przychodziła mi łatwo, mój charakterek jest z tych wrednawych i pazerność jest jego brzydką cechą, więc zanim cokolwiek posadzę pewne będę przechodziła tzw. stan niepewności ( a zaraz po posadzeniu wybrańca tzw. stan zwątpienia he, he ). Nie ma jednak dla mnie innej opcji, bo tylko powiększenie stanu krzewów w Alcatrazie wybawi mnie od pielenia "hektarów". Po Ciepłym Monstrum do przeróbki pójdzie tzw. Górny Landryn ( wywalenie jednych krzewów i zastąpienie ich mniej ekspansywnymi - śnieguliczka ma swoje stanowisko na podwórku i ono jej musi wystarczyć a tawuła wierzbolistna po prostu wylatuje z ogrodu ). Miejsce po tych krzewach zajmą różane dzikuny ( te które rosną dotychczas przy kalinie i nie najlepiej im się wiedzie ) oraz róże historyczne ( z tych większych ). W końcu będę mogła wykończyć porządnie placyk podkawiaczkowy, który znajduje się w tej części ogrodu. Zarzuciłam jakiś czas temu placykowanie po próbie kradzieży słynnej żeliwnej nogi do kawiaczka. Zostawienie na placyku podkawiaczkowym żeliwnych krzeseł i stolika dla złodzieja było bez sensu ( na sprzątanie mebelków ogrodowych to ja jestem za leniwa ) i placyk jakoś przestał być moim priorytetem ogrodowym. Teraz w związku z rozbudową sąsiedztwa jest szansa że kawiaczkowanie powróci.
A co planuję w najbliższym czasie. Planuję bezczelne niesprzątnięcie liści. Tzn. wygrabię tylko te z Tyrawnika a reszta zostanie tam gdzie spadły. Czytam i słyszę od czasu do czasu jak to pod tymi liśćmi zgnilizna, robactwo i jeszcze gryzonie ale jakoś mniej mnie to rusza niż wizja porządnie wyczyszczonej rabaty i minus piętnastu bez śniegu, a przy gruncie jeszcze ciekawiej. Nadgorliwość gorsza niż faszyzm a "porządnictwo wyczynowe" może się źle skończyć. Poza tym to trochę dziwne żeby wywalać naturalną ściółkę i okrywać rośliny agrowłókniną, szczególnie w wypadku tych roślin przy których ważne jest okrywanie bryły korzeniowej. W ogóle na temat okrywania agrowłókniną roślin żeby chronić je przed mrozami a nie tylko przed przymrozkami, mam tzw. swoje zdanie.
Kopczykuję, okrywam stroiszem ( gałęziami przycinanych w ogrodzie iglaków ), opatulam ściętymi pędami traw ale zabawy z agrowłókniną sobie darowałam. Przed przymrozkami nie mam już czego o tej porze roku chronić a w razie prawdziwego centralnopolskiego mrozu to okrywanie agrowłókniną jest tak skuteczne jak wyrywanie zęba widelcem. Zarówno w przypadku widelca jak i agrowłókniny ma się tylko satysfakcję że coś się zrobiło i mnóstwo bólu na dodatek. W obydwu wypadkach wiara nie czyni cudu. Niestety nie uda mi się w tym roku pozbyć przyszopia. Zarzekałam się że żadnego dołowania a teraz mam na przyszopiu rośliny swoje, Artamki i Ewandki. Tak to życie weryfikuje moje gryplany. Nic to, zadołowane mają u mnie zawsze dobre szanse na przeżycie a miło sobie pomyśleć że zaraz po "wyjściu z gawry" czekają na człowieka w ogrodzie rośliny do posadzenia.
Na fotce poniżej obietnica wiosny - przyszłoroczne kwiaty magnolek po opadnięciu liści są doskonale widoczne. Jak dla mnie radość dla oczu i plasterek na nieco wymęczone tegorocznym jesiennym kołowrotkiem ( nie tylko ogrodowym ) ego.
sobota, 18 października 2014
Rosa gallica - różane staruszki czyli "Matuzalemki"
Rosa gallica czyli róża galijska, zwana czule przez Sławka "poluchem" zawitała do Alcatrazu jako odtrutka po różanowstręcie spowodowanym postawą mieszańców herbatnich. Miało być krzaczasto a nie krzakopodobnie, bez okrywań i innych "obsrywantes" i w ogóle prosto i bezstresowo. Zmęczona problemami róż nowoczesnych pogodziłam się z jednorazowym kwitnieniem galijek. Tak jakoś mi to bez trudu przyszło, w końcu Alcatraz nie tylko różami stoi. Zaczęłam od tych najprostszych i zarazem najstarszych przedstawicieli grupy - pierwsza była odmiana 'Versicolor' , staruszka pamiętająca czasy Renesansu. Kariera galijek jako krzewu ozdobnego zaczęła się właśnie od tej odmiany. Jej starsza siostra ( 'Versicolor' jest sportem czyli odmianą powstałą ze zmutowanego pędu ) Rosa gallica officinalis, zwana inaczej różą apteczną była sadzona w ogródkach raczej jako roślina użytkowa. Co prawda zawsze robiła za królową rabat ale jakie to były rabaty i co na nich za towarzystwo rosło! Zioła, ziółeczka a i warzywka też się potrafiły w sąsiedztwie pojawić. Żadna tam ozdobna arystokracja, sprawy żołądkowo - lecznicze stały za powstaniem takich ogródków. Nie da się ukryć że galijki przefrunęły z zielniko - warzywników na ogrodowe salony. Atutem, który pozwolił odmianie 'Versicolor' pokonać dystans z ogrodu użytkowego do ozdobnego było bardzo wyraźne paskowanie płatków. Do czasu jej narodzin żadna z europejskich róż ( wliczam w to damascenki, zawleczone w czasie wypraw krzyżowych na teren Europy ) nie mogła się pochwalić tak kontrastowym wybarwieniem pasków i smug na płatkach.
Pierwszy jej opis spotykamy w 1587 roku. Inna nazwa tej róży to 'Rosa Mundi', ponoć nazwana tak została na cześć słynnej kochanki Henryka II, Rosamund Clifford ( tak, tak to ta dama od Orderu Podwiązki, którą miała załatwić niecnie Eleonora Akwitańska ). Nie należy mylić Rosa gallica 'Versicolor' z Rosa damascena 'Versicolor'. Obydwie to staruszki ale to jednak nieco inna bajka. Druga z nich jest znacznie mniej kontrastowo wybarwiona. W historii zapisała się jako 'York and Lancaster' lub 'Tudor Rose'. Ponoć czerwona róża Lancasterów została skrzyżowana z białą różą Yorków i stąd damascenka 'Versicolor'. Róża Lancasterów to Rosa gallica officinalis , róża Yorków to Rosa alba ( białych galijek nie ma więc wychodzi na to że mieszaniec Rosa canina i Rosa damascena to ów Yorkowy krzew ), i w wyniku tego mamy biało - różowe kwiatki na krzewie i trochę na wyrost nazwę Rosa damascena. Na moje oko ta mityczna krzyżówka to tylko piękna legenda, do prawdy jej daleko. Za galijką takie "historyczne" okoliczności nie stoją ale jej niewątpliwa uroda, wigor i zdrowie sprawiają że jest o wiele częściej sadzona w ogrodach niż krewniaczka z dorobioną legendą. Rosa gallica 'Versicolor' dorasta do120 cm ale w optymalnych warunkach może być wyższa. Kwiaty o średnicy 7 cm składają się z około 16 płatków. Róża ta łatwo zawiązuje owoce. Niby powinnam je usuwać dla lepszego kwitnienia krzewu w przyszłym roku ale jakoś nie mam serca. Za ładnie wyglądają.
'Splendens' znana jak i 'Versicolor' już w XVI wieku. Nazwy synonimiczne to 'Frankfurt' albo 'Valamo Rose'. Żeby nie było za prosto jej galijskość jest nieco zamotana ( to zdanko jeszcze nie raz się powtórzy, he, he ) bo różni botanicy usiłują podpiąć ją pod typy podgatunków. Zdrowa jazda z tym he, he. Do Alcatrazu ta róża przyjechała z ogrodu Walentyny w ramach akcji "Komu odrosty, komu?". Niby prosta do bólu ale w okresie kwitnienia wygląda wręcz zjawiskowo. Zawodniczka z tych najtwardszych, co nie znaczy że jest to typ "Posadź i zapomnij!". Zapomnisz i z morzem odrostów się obudzisz, żadna moja róża nie produkuje ich w takiej ilości ( rugosy daleko w tyle, potem zakręt i inne galijki z jedną różą alba, a następnie jeszcze trzysta metrów i moja wybredna Rosa glauca ). Przez dwa sezony stanowiła jedno z ulubionych żerowisk skoczka, w tym roku wraży zwierzak wyraźnie odpuścił ( może przypomniał sobie zeszłoroczną kurację czosnkowo - mydlaną ).
'Violacea' zwana inaczej 'Mahaeca', 'Violacea Cumberland' czy ' Belle Sultane' ( ponoć niesłusznie bo 'Belle Sultane' jest różą zaginioną w mrokach dziejów, zupełnie inna bajka ) to odmiana pochodząca z Holandii. Wyhodował ją nieznany nam hodowca przed rokiem 1795. Swoją karierę zaczęła od przyjazdu do Francji, potem rozpełzła się po świecie. Jak to ze starymi różami bywa jest solidny kłopot z oznaczaniem i przypisywaniem nazw do odmiany. Tym razem nie jest to podpinanie pod inny gatunek tylko zabawa pod tytułem "To jest jedna róża czy dwie?". Kwestionuje się obecnie że 'Mahaeca' jest tożsama z 'Violacea' - nic tylko wziąć głęboki oddech i czekać na rozstrzygnięcie cytogenetyczne. No i nie przejmować się w ogóle i o ile mamy sporo miejsca w ogrodzie to sadzić tę urodną galijkę ( u której podejrzewa się pochodzenie z "nieprawego" bo damasceńskiego łoża, he, he ). Ogród dlatego duży że roślina z tych większych ( pędy tak jak w przypadku odmiany 'Splendens' spokojnie dorastają do dwóch metrów ) i na dodatek z tych co to "lubią" chodzić ( walka z odrostami róż w małym ogrodzie to wieczna mordęga ). Mój egzemplarz jest trochę podejrzany, ma nieco dziwne działki na pąkach. Mało wczesno - galijskie. Mutancik, he, he?
'Cardinal de Richelieu' to znacznie młodsza odmiana od pozostałych róż tej grupy, rosnących u mnie w ogrodzie. Inna jej nazwa to 'Rose van Sian'. Młodszy wiek nie uchronił "Kardynała" od jazdy z metryczką. Kto i kiedy tej wspaniałej róży nie wyhodował i w świat nie wprowadził?! Tatusiów sukcesu naliczono całkiem sporo ( powtórka przypadku odmiany 'Jacques Cartier' ) - najpierw do ojcostwa się poczuł pan van Sian ( przed rokiem 1840 ) potem pan Laffay ( w 1840 wprowadził tę różę do handlu - czy ją sam wyhodował pozostaje nadal kwestią nie rozwiązaną ), a nie tak dawno dopatrzono się tatusia nr 3, którym został pan Louis Joseph Ghislain Parmentier ( introdukcja przed 1847 rokiem ).Te zawirowania metrykalne to stały element gry w wypadku starych róż. Taki ich urok. Nie ma się jednak co dziwić tym kłopotom z przypisywaniem "ojcostwa" - samych galijek w XIX wieku naliczono około trzech tysięcy odmian, prace hodowlane to nie była genetyka stosowana tylko często używanie w hybrydyzacji róż nieznanego pochodzenia, zdawanie się na przypadek vel "wolę Bożą"i tym podobne "radości pierwotnej hodowli".
W przypadku odmiany 'Cardinal de Richelieu' też mamy wskazówkę świadczącą o tym że nasza galijka nie jest tak do końca najczystszą z galijek i i przy jej powstaniu brały udział róże z innej grupy ( najprawdopodobniej jakaś chińska róża ). Otóż luby "Kardynał" jak żadna inna galijka podłapuje choroby grzybowe. W deszczowe lata jego drugie imię powinno brzmieć "Oprysk". Dlatego mimo że kwiaty najładniej wypadają w cieniu, lepiej tej odmiany na zacienionym stanowisku nie sadzić. Chyba najbardziej optymalny jest półcień, trzeba pryskać ale nie tak intensywnie jak w przypadku krzewów posadzonych na cienistych stanowiskach a kwiaty nie płowieją błyskawicznie ( zmora starych ciemokwitnących odmian ). Krzew dorasta do 180 cm wysokości, nie jest jednak bardzo rozłożysty, 90 cm szerokości to jest absolutny max. Jak wszystkie róże galijskie "Kardynał" wymaga cięcia po kwitnieniu ( najlepiej skracać pędy o 1/3 ). Na temat postaci na której cześć różę nazwano nic nie piszę bo to musiałby być elaborat W każdym razie Armand Jeande Plesis Cardinal de Richelieu wielkim człowiekiem był i róża nazwana jego imieniem słusznie mu się należała. Pięknie majestatyczna purpura i zgrzybiała złośliwość, przypomina to nieco postać kardynała w ujęciu Dumasa, he, he.
Pierwszy jej opis spotykamy w 1587 roku. Inna nazwa tej róży to 'Rosa Mundi', ponoć nazwana tak została na cześć słynnej kochanki Henryka II, Rosamund Clifford ( tak, tak to ta dama od Orderu Podwiązki, którą miała załatwić niecnie Eleonora Akwitańska ). Nie należy mylić Rosa gallica 'Versicolor' z Rosa damascena 'Versicolor'. Obydwie to staruszki ale to jednak nieco inna bajka. Druga z nich jest znacznie mniej kontrastowo wybarwiona. W historii zapisała się jako 'York and Lancaster' lub 'Tudor Rose'. Ponoć czerwona róża Lancasterów została skrzyżowana z białą różą Yorków i stąd damascenka 'Versicolor'. Róża Lancasterów to Rosa gallica officinalis , róża Yorków to Rosa alba ( białych galijek nie ma więc wychodzi na to że mieszaniec Rosa canina i Rosa damascena to ów Yorkowy krzew ), i w wyniku tego mamy biało - różowe kwiatki na krzewie i trochę na wyrost nazwę Rosa damascena. Na moje oko ta mityczna krzyżówka to tylko piękna legenda, do prawdy jej daleko. Za galijką takie "historyczne" okoliczności nie stoją ale jej niewątpliwa uroda, wigor i zdrowie sprawiają że jest o wiele częściej sadzona w ogrodach niż krewniaczka z dorobioną legendą. Rosa gallica 'Versicolor' dorasta do120 cm ale w optymalnych warunkach może być wyższa. Kwiaty o średnicy 7 cm składają się z około 16 płatków. Róża ta łatwo zawiązuje owoce. Niby powinnam je usuwać dla lepszego kwitnienia krzewu w przyszłym roku ale jakoś nie mam serca. Za ładnie wyglądają.
'Splendens' znana jak i 'Versicolor' już w XVI wieku. Nazwy synonimiczne to 'Frankfurt' albo 'Valamo Rose'. Żeby nie było za prosto jej galijskość jest nieco zamotana ( to zdanko jeszcze nie raz się powtórzy, he, he ) bo różni botanicy usiłują podpiąć ją pod typy podgatunków. Zdrowa jazda z tym he, he. Do Alcatrazu ta róża przyjechała z ogrodu Walentyny w ramach akcji "Komu odrosty, komu?". Niby prosta do bólu ale w okresie kwitnienia wygląda wręcz zjawiskowo. Zawodniczka z tych najtwardszych, co nie znaczy że jest to typ "Posadź i zapomnij!". Zapomnisz i z morzem odrostów się obudzisz, żadna moja róża nie produkuje ich w takiej ilości ( rugosy daleko w tyle, potem zakręt i inne galijki z jedną różą alba, a następnie jeszcze trzysta metrów i moja wybredna Rosa glauca ). Przez dwa sezony stanowiła jedno z ulubionych żerowisk skoczka, w tym roku wraży zwierzak wyraźnie odpuścił ( może przypomniał sobie zeszłoroczną kurację czosnkowo - mydlaną ).
'Violacea' zwana inaczej 'Mahaeca', 'Violacea Cumberland' czy ' Belle Sultane' ( ponoć niesłusznie bo 'Belle Sultane' jest różą zaginioną w mrokach dziejów, zupełnie inna bajka ) to odmiana pochodząca z Holandii. Wyhodował ją nieznany nam hodowca przed rokiem 1795. Swoją karierę zaczęła od przyjazdu do Francji, potem rozpełzła się po świecie. Jak to ze starymi różami bywa jest solidny kłopot z oznaczaniem i przypisywaniem nazw do odmiany. Tym razem nie jest to podpinanie pod inny gatunek tylko zabawa pod tytułem "To jest jedna róża czy dwie?". Kwestionuje się obecnie że 'Mahaeca' jest tożsama z 'Violacea' - nic tylko wziąć głęboki oddech i czekać na rozstrzygnięcie cytogenetyczne. No i nie przejmować się w ogóle i o ile mamy sporo miejsca w ogrodzie to sadzić tę urodną galijkę ( u której podejrzewa się pochodzenie z "nieprawego" bo damasceńskiego łoża, he, he ). Ogród dlatego duży że roślina z tych większych ( pędy tak jak w przypadku odmiany 'Splendens' spokojnie dorastają do dwóch metrów ) i na dodatek z tych co to "lubią" chodzić ( walka z odrostami róż w małym ogrodzie to wieczna mordęga ). Mój egzemplarz jest trochę podejrzany, ma nieco dziwne działki na pąkach. Mało wczesno - galijskie. Mutancik, he, he?
'Cardinal de Richelieu' to znacznie młodsza odmiana od pozostałych róż tej grupy, rosnących u mnie w ogrodzie. Inna jej nazwa to 'Rose van Sian'. Młodszy wiek nie uchronił "Kardynała" od jazdy z metryczką. Kto i kiedy tej wspaniałej róży nie wyhodował i w świat nie wprowadził?! Tatusiów sukcesu naliczono całkiem sporo ( powtórka przypadku odmiany 'Jacques Cartier' ) - najpierw do ojcostwa się poczuł pan van Sian ( przed rokiem 1840 ) potem pan Laffay ( w 1840 wprowadził tę różę do handlu - czy ją sam wyhodował pozostaje nadal kwestią nie rozwiązaną ), a nie tak dawno dopatrzono się tatusia nr 3, którym został pan Louis Joseph Ghislain Parmentier ( introdukcja przed 1847 rokiem ).Te zawirowania metrykalne to stały element gry w wypadku starych róż. Taki ich urok. Nie ma się jednak co dziwić tym kłopotom z przypisywaniem "ojcostwa" - samych galijek w XIX wieku naliczono około trzech tysięcy odmian, prace hodowlane to nie była genetyka stosowana tylko często używanie w hybrydyzacji róż nieznanego pochodzenia, zdawanie się na przypadek vel "wolę Bożą"i tym podobne "radości pierwotnej hodowli".
W przypadku odmiany 'Cardinal de Richelieu' też mamy wskazówkę świadczącą o tym że nasza galijka nie jest tak do końca najczystszą z galijek i i przy jej powstaniu brały udział róże z innej grupy ( najprawdopodobniej jakaś chińska róża ). Otóż luby "Kardynał" jak żadna inna galijka podłapuje choroby grzybowe. W deszczowe lata jego drugie imię powinno brzmieć "Oprysk". Dlatego mimo że kwiaty najładniej wypadają w cieniu, lepiej tej odmiany na zacienionym stanowisku nie sadzić. Chyba najbardziej optymalny jest półcień, trzeba pryskać ale nie tak intensywnie jak w przypadku krzewów posadzonych na cienistych stanowiskach a kwiaty nie płowieją błyskawicznie ( zmora starych ciemokwitnących odmian ). Krzew dorasta do 180 cm wysokości, nie jest jednak bardzo rozłożysty, 90 cm szerokości to jest absolutny max. Jak wszystkie róże galijskie "Kardynał" wymaga cięcia po kwitnieniu ( najlepiej skracać pędy o 1/3 ). Na temat postaci na której cześć różę nazwano nic nie piszę bo to musiałby być elaborat W każdym razie Armand Jeande Plesis Cardinal de Richelieu wielkim człowiekiem był i róża nazwana jego imieniem słusznie mu się należała. Pięknie majestatyczna purpura i zgrzybiała złośliwość, przypomina to nieco postać kardynała w ujęciu Dumasa, he, he.
piątek, 17 października 2014
'Rose de Rescht' - róża wpółzadowalająca
Róża damasceńska Rosa damascena nieznanego pochodzenia, znaczy ani rodziców ani hodowcy w metryczkę nie wpiszemy. Najprawdopodobniej antyczna staruszka. Róże damasceńskie powstały ze skrzyżowania Rosa phoenicia z Rosa moschata, tak przynajmniej głosi jedna z teorii. Jeszcze inna dokłada do grona protoplastów róż damasceńskich Rosa gallica , zawleczoną na Bliski Wschód przez krzyżowców. Znaczy tradycyjne babranie się w genetyce, które w wypadku damascenek nie ma aż tak wielkiego wpływu na ogrodowanie ( po protoplastach te róże nie odziedziczyły straszliwej wrażliwości na mróz ).
Pierwszy europejski opis 'Rose de Rescht' to rok 1843. Wówczas nosiła miano Pompon Perpetual. Później została starannie zapomniana ( jedna tylko wzmianka w 1912 roku ) i dopiero w 1945 roku odkryto ją ponownie dla świata. W Persji odkryto czyli w dzisiejszym Iranie ( wolę jednak nazwę bajeczną Persja niż groźnie brzmiący Iran ). Nazywano ją tam Gul Ereschti, dla ludzi Zachodu była różą z miasta Rescht - rose de Rescht. Jak to w przypadku perskich róż bywa, nazwa miasta zagościła w nazwie odmiany róży ( 'Ispahan' to druga popularna róża nosząca imię miasta w którym ją chętnie uprawiano ). W Europie hoduje się tę odmianę od 1950 roku. Mnie skusiła jej uprawa z powodów mało ogrodowych, hym...tego.....tajemnice Orientu zawsze mnie kręciły a nazwa perska róża brzmi po prostu cudownie. Jak do tego dodać wspaniały zapach i malinową barwę płatków to wiadomo dlaczego skończyło się perskim uwiedzeniem. Niestety po uwiedzeniu nadszedł etap tzw.pożycia i odkryłam że uwodzicielka nie do końca jest królową moich marzeń. Nie żeby tam flądra i jakieś nieestetyczne historie z płatkami, nic z tych rzeczy. Ale bywa grymaśna i delikatna, jak to damascenki czasem mają w zwyczaju . Kiedy lato jej podpasi kwitnie jak marzenie, ale chłodek i deszczyk powodują dąsy i grymasy. Ponoć u znajomków rośnie bezproblemowo i powtarza chętnie kwitnienie ( choć rzutami, to w końcu nie mieszaniec herbatni ). U mnie kwitnie bezczelnie raz, ale za to dobrze i tylko w wyjątkowe lata obdarza mnie czymś na kształt ponownego kwitnienia ( dwa kwiaty do czterech to nie jest to co ja nazywam normalnym kwitnieniem ). Krzew dorasta do 120 centymetrów ale zdarza się że w sprzyjających warunkach jego pędy osiągają większą wysokość. Kwiaty ma ta róża średniej wielkości - około siedmiocentymetrowe. Płatków bez liku czyli na pewno powyżej pięćdziesięciu, no i przede wszystkim 'Rose de Rescht' ma piękny ich kolor. To nie jest wściekły różyk Rosa rugosa czy dość trywialna różowość niezliczonych odmian galijek czy mchówek - 'Rose de Rescht' jest cudownie malinowa. Moje zdjęcie niestety nie oddaje tego koloru. No i nijak nie da się w poście umieścić wspaniałego zapachu kwiatów tej odmiany. Jest niepowtarzalny! Jak dla mnie tylko niektóre róże alba mogą w konkurencji zapachowej startować z damascenkami. Zapach czyli dusza róży jest chyba dzisiaj głównym powodem sadzenia róż damasceńskich. Tak przynajmniej jest w wypadku moich znajomków sadzących damascenki. Do tych róż są różne "ale", ale co do ich zapachu zgadzają się wszyscy - kwintesencja róży, absolut i w ogóle! Żebyż ta moja 'Rose de Rescht' jeszcze chciała porządnie kwitnąć bez względu na to jakie mamy lato i w ogóle zakwitać częściej to byłaby różą w pełni mnie zadowalającą. A tak w obecnej sytuacji to ja jestem tak sobie usatysfakcjonowana a ona jest tylko różą wpółzadowalającą.
Pierwszy europejski opis 'Rose de Rescht' to rok 1843. Wówczas nosiła miano Pompon Perpetual. Później została starannie zapomniana ( jedna tylko wzmianka w 1912 roku ) i dopiero w 1945 roku odkryto ją ponownie dla świata. W Persji odkryto czyli w dzisiejszym Iranie ( wolę jednak nazwę bajeczną Persja niż groźnie brzmiący Iran ). Nazywano ją tam Gul Ereschti, dla ludzi Zachodu była różą z miasta Rescht - rose de Rescht. Jak to w przypadku perskich róż bywa, nazwa miasta zagościła w nazwie odmiany róży ( 'Ispahan' to druga popularna róża nosząca imię miasta w którym ją chętnie uprawiano ). W Europie hoduje się tę odmianę od 1950 roku. Mnie skusiła jej uprawa z powodów mało ogrodowych, hym...tego.....tajemnice Orientu zawsze mnie kręciły a nazwa perska róża brzmi po prostu cudownie. Jak do tego dodać wspaniały zapach i malinową barwę płatków to wiadomo dlaczego skończyło się perskim uwiedzeniem. Niestety po uwiedzeniu nadszedł etap tzw.pożycia i odkryłam że uwodzicielka nie do końca jest królową moich marzeń. Nie żeby tam flądra i jakieś nieestetyczne historie z płatkami, nic z tych rzeczy. Ale bywa grymaśna i delikatna, jak to damascenki czasem mają w zwyczaju . Kiedy lato jej podpasi kwitnie jak marzenie, ale chłodek i deszczyk powodują dąsy i grymasy. Ponoć u znajomków rośnie bezproblemowo i powtarza chętnie kwitnienie ( choć rzutami, to w końcu nie mieszaniec herbatni ). U mnie kwitnie bezczelnie raz, ale za to dobrze i tylko w wyjątkowe lata obdarza mnie czymś na kształt ponownego kwitnienia ( dwa kwiaty do czterech to nie jest to co ja nazywam normalnym kwitnieniem ). Krzew dorasta do 120 centymetrów ale zdarza się że w sprzyjających warunkach jego pędy osiągają większą wysokość. Kwiaty ma ta róża średniej wielkości - około siedmiocentymetrowe. Płatków bez liku czyli na pewno powyżej pięćdziesięciu, no i przede wszystkim 'Rose de Rescht' ma piękny ich kolor. To nie jest wściekły różyk Rosa rugosa czy dość trywialna różowość niezliczonych odmian galijek czy mchówek - 'Rose de Rescht' jest cudownie malinowa. Moje zdjęcie niestety nie oddaje tego koloru. No i nijak nie da się w poście umieścić wspaniałego zapachu kwiatów tej odmiany. Jest niepowtarzalny! Jak dla mnie tylko niektóre róże alba mogą w konkurencji zapachowej startować z damascenkami. Zapach czyli dusza róży jest chyba dzisiaj głównym powodem sadzenia róż damasceńskich. Tak przynajmniej jest w wypadku moich znajomków sadzących damascenki. Do tych róż są różne "ale", ale co do ich zapachu zgadzają się wszyscy - kwintesencja róży, absolut i w ogóle! Żebyż ta moja 'Rose de Rescht' jeszcze chciała porządnie kwitnąć bez względu na to jakie mamy lato i w ogóle zakwitać częściej to byłaby różą w pełni mnie zadowalającą. A tak w obecnej sytuacji to ja jestem tak sobie usatysfakcjonowana a ona jest tylko różą wpółzadowalającą.
czwartek, 16 października 2014
'Jacques Cartier' - róża"solidnie zamieszana"
Ha, to jest dopiero zawodniczka! Powinna się nazywać "Czeski Film" zamiast 'Jacques Cartier' vel 'Marchessa Boccella' czy 'Marquise Boccella'. Nie dość że z nazwą jazda to jeszcze nie bardzo wiadomo do jakiej grupy róż ją zaliczyć - portlandka, damascenka czy remontanka? Powszechnie przyjmuje się że jest to róża portlandzka, ale to powszechnie jest tak trochę na wyrost. Najprawdopodobniej najbliżej prawdy są ci, którzy upierają się że portlandki to mutacje damascenek ( więc luby Jacques jest jednak damascenką, nie ma zmiłuj, he,he ), w portlandkach nie ma bowiem genów róży chińskiej ( tralala, co wcale nie znaczy że wszystkie portlandki mogą być tych genów pozbawione ). Jak widzicie zabawa głównie dla genetyków i pasjonatów. Z 'Jacques Cartier' jest tak że "normalni"ogrodujący cenią sobie tę odmianę róży za zapach damascenek, żywotność róż portlandzkich i powtarzanie kwitnienia remontanek. Niestety to nie koniec zamieszania z tą odmianą róży. Stare powiedzonko głosi że sukces ma wielu ojców a klęska tylko jedną matkę - 'Jaques Cartier' to niewątpliwe sukces hodowlany więc tatusiów zrobiło się trochę mnogo. W latach czterdziestych XIX wieku po raz pierwszy wyhodował tę różę Jean Desprez, nieco później bo w 1868 roku pod odmianą podpisała się spółka "Robert et Moreau". A z jakich rodziców różanych nasz Jacques pochodzi tego nie wie nikt! I bądź tu mądry i pisz wiersze. Człowiek ma prawo poczuć się lekko zgłuptany. Na szczęście jak głosi inna stara mądrość autorstwa Willa Shakespear'a - "Czemże jest nazwa? To, co zowiem różą, Pod inną nazwą równieby pachniało…". Znaczy trzeba wyluzować albo bawić się w kolekcjonerstwo i Sherlocka Holmesa.
Ja odpuściłam sobie robienie za true detective, bliżej mi zdecydowanie do swojskiego prawdziwego ogrodnika.
W Alcatrazie 'Jacques Cartier' spisuje się bardzo dzielnie. Rośnie na tzw. piochach i daje radę. Mrozoodporny jak należy, nie kopczykuję znaczy krzewiny. Róża nie jest z tych wysokich, dorasta maksymalnie do 120 cm wysokości ( w naszym klimacie ) i ok 90 cm szerokości. Kwiaty ma genialne - ćwierćrozetkowa budowa, gęste ućkanie płatkami ( do 70 płatków w kwiecie ) i niesamowity, mocny zapach damasceńskich róż. Do tego środek kwiatu lekko ciemniej wybarwiony niż cała reszta. Bajeczka! Niestety parę lat temu o moich różach dowiedział się skoczek różany i od tej pory walczę z gadziną. Rzeczony skoczek wyjątkowo lubi jasne liście damascenek, walka jest zatem zajadła. Przy okazji powtarzam info - info z sołtysowej strony - uważać trzeba z opryskami róż damasceńskich, preparaty fosforoorganiczne uszkadzają im liście.
Na zakończenie parę słów o nazwie - nie wiem za diabła kim była markiza Boccella ale Jacques Cartier wielkim podróżnikiem był. W roku 1532 król Francji Franciszek I, w ramach programu "Francja nie gorsza niż ta cholerna Hiszpania" sfinansował wyprawę która miała na celu odnalezienie morskiej drogi do Chin. Wyprawa złożona z dwu statków z sześćdziesięcioma ludźmi na pokładach, wyruszyła w 1534 roku i dotarła oczywiście do wybrzeży Ameryki Północnej. Cartier odbył jeszcze dwie wyprawy do Ameryki Północnej , a odkryte ziemie zostały przyłączone do Francji i dlatego niektórzy Kanadyjczycy do dzisiaj mówią po francusku. Podobno głównie o tym że Kanada to na pewno nie Chiny i Franko - Kanadyjczycy mają swoje prawa.he, he.
Ja odpuściłam sobie robienie za true detective, bliżej mi zdecydowanie do swojskiego prawdziwego ogrodnika.
W Alcatrazie 'Jacques Cartier' spisuje się bardzo dzielnie. Rośnie na tzw. piochach i daje radę. Mrozoodporny jak należy, nie kopczykuję znaczy krzewiny. Róża nie jest z tych wysokich, dorasta maksymalnie do 120 cm wysokości ( w naszym klimacie ) i ok 90 cm szerokości. Kwiaty ma genialne - ćwierćrozetkowa budowa, gęste ućkanie płatkami ( do 70 płatków w kwiecie ) i niesamowity, mocny zapach damasceńskich róż. Do tego środek kwiatu lekko ciemniej wybarwiony niż cała reszta. Bajeczka! Niestety parę lat temu o moich różach dowiedział się skoczek różany i od tej pory walczę z gadziną. Rzeczony skoczek wyjątkowo lubi jasne liście damascenek, walka jest zatem zajadła. Przy okazji powtarzam info - info z sołtysowej strony - uważać trzeba z opryskami róż damasceńskich, preparaty fosforoorganiczne uszkadzają im liście.
Na zakończenie parę słów o nazwie - nie wiem za diabła kim była markiza Boccella ale Jacques Cartier wielkim podróżnikiem był. W roku 1532 król Francji Franciszek I, w ramach programu "Francja nie gorsza niż ta cholerna Hiszpania" sfinansował wyprawę która miała na celu odnalezienie morskiej drogi do Chin. Wyprawa złożona z dwu statków z sześćdziesięcioma ludźmi na pokładach, wyruszyła w 1534 roku i dotarła oczywiście do wybrzeży Ameryki Północnej. Cartier odbył jeszcze dwie wyprawy do Ameryki Północnej , a odkryte ziemie zostały przyłączone do Francji i dlatego niektórzy Kanadyjczycy do dzisiaj mówią po francusku. Podobno głównie o tym że Kanada to na pewno nie Chiny i Franko - Kanadyjczycy mają swoje prawa.he, he.
Subskrybuj:
Posty (Atom)