Strony

piątek, 28 listopada 2014

Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - czas na mak!


"Nadejszła wiekopomna chwila", że zacytuję Pawlaka, związana z rozpoczęciem sezonu "zimowych" wypieków. Tradycjnie czas wzmożonej aktywności cukierniczej zapoczątkowały moje imieniny. Dżizaas corocznie kombinuje co by tu i przegląda nowinkowe przepisy a ja tradycyjnie, jak zagorzały kulinarny konserwatysta, brzdąkam jej o wyższości "prawdziwych tortów" nad tortami "lekkimi, łatwymi i przyjemnymi". Uroczystość moja więc w sprawie tortowej mam najwięcej do powiedzenia. Dżizaas coś podejrzanie łatwo się godzi na moje wydziwiania, mam wrażenie że i do niej przemawia magia starych przepisów ( co nie znaczy że przy nich nie kombinuje i nie posiłkuje się "blogową" cukierniczą wiedzą ).

W  tym roku zażyczyłam sobie wykonania tortu makowego.Uwielbiam mak, rasowy ze mnie makoholik. Radość z  opiatów na słodko, można by napisać  gdyby nie  fakt że sprzedawany obecnie maczek niemal ich nie zawiera. Przynajmniej ten z pól uprawnych bo po ogrodach to stare, samowysiewające się odmiany przetrwały.W czasach powszechnej histerii antynarkotykowej władzy może nie tyle nie przyszło do głowy sprawdzanie wszystkich zapuszczonych ogródków, co raczej  dość szybko zdała sobie sprawę że zadanie jest niewykonalne i skoncentrowała się na uprawach polowych ( dzisiaj ta historia jest przerabiana na nowo z maryśką - tu pozdrowienia dla Fafika, której  kolekcja kloników palmowych zainteresowała stróżów prawa, he, he ). No cóż, głupota jak zawsze w moralne piórka się stroi  i pieje z wysokiego C - wszystkiemu winny jest dostęp do narkotyków a nie ludzie.  Handel produktami  opiatowymi na świecie  zdrowo kwitnie i cudownie się rozwija,  bo jak człowiek postanowi  odjechać  to co mu tam. Tylko że koniecznie ma  odjeżdżać  przy mocy takiego dozwolonego "twardego" odurzacza mózgu jakim jest wysokoprocentowy alkohol. Nie ja  pierwsza i  nie ostatnia czuję się zatkana hipokryzją współczesnych zachodnich społeczeństw ( i nie tylko zachodnich ). Sytuację doskonale ilustruje powiedzonko Lecha - "Stłucz se pan termometr, nie będziesz miał gorączki". Po mojemu  wygląda to tak - lepiej  nie widzieć  przyczyn tylko zwalczać skutek.. Prohibicja alkoholowa  nie zdała egzaminu (  wg. badaczy problemu koszty społeczne nie były "jednoznacznie pozytywne", bardzo oględnie pisząc ) więc  dlaczego miałaby zdać  egzamin prohibicja narkotykowa? Ludzie ćpali, ćpają  i ćpać  będą, brzydko pisząc część populacji ze skłonnością do bardzo ostrych uzależnień sama dość  szybko eliminuje się z puli genów. Poza  tym człowiek jak bardzo chce  to się uzależni od czekolady, cukru i ćpanego proszku ixi. Czekoladoholicy mogą paść  po spożyciu dziesiątej tabliczki pod  rząd, uzależnieni  od cukru zejdą prędzej czy później na cukrzycę  a najprędzej wykończą  się miłośnicy ćpania  proszku ixi.  Tylko że nikt tych śmiercionośnych potencjalnie substancji nie zakazuje.  Pewnie zyski z nielegalnie sprzedawanej działki proszku ixi nie byłyby zbyt  duże, no i sprawa wydania zakazu zwyczajnie się  nie opłaca. Poza tym takie Tabazelle  chyba wylazłyby na ulicę gdyby zakazano  sprzedaży czekolady, he, he!

Na szczęście chyba powolutku przychodzi nam otrzeźwieć  z tego antynarkotykowego amoku.  Kto wie może jeszcze kiedyś przyjdzie mi zjeść makowca z tzw. odparzanego maku, ze starych wysokomorfinowych odmian ( he, he całkowicie bezpiecznie,  w ziarnach wszak nie występują  w straszliwej ilości najbardziej "złowieszcze" substancje kojarzone z makiem ). Obecnie mamy do dyspozycji nasiona odmian maków  o niskiej zawartości opiatów. Odmiany 'Mieszko', 'Michałko', Agat', 'Rubin' i 'Zambo' mają śladową ( od  0,04% do 0,06% ) zawartość morfiny w makówce bez nasion, wraz z przylegającą do niej łodygą o długości do 7 cm,w przeliczeniu na zasadę morfiny i na suchą masę wymienionych części rośliny. Ta makówka i łodyga to z ustawy, trzeba było sprecyzować "zawartość cukru w cukrze". Uprawia się też nadal odmiany wysokomorfinowe, czyli wszystkie z "ustawową zawartością" morfiny powyżej 0.06%. Należą do nich odmiany 'Niebieski KM', 'Modry', 'Lazur' - wszystkie są solidnie namorfinowane - od 0,55% do 1%. No i teraz będzie z mojej strony ostro - sorry  Gregory może ja mam  inne kubki smakowe niż uznane autorytety naukowe, które ćwierkają że nasiona maku niskomorfinowego niczym w smaku się  nie różną od tych pozyskanych z maku wysokomorfinowego, ale mak tych bezpiecznych odmian jest w smaku  bezpłciowy.  Krótko  pisząc  jest do dupy! Mogą sobie oszukiwać  Dżizaasa, dziecię wychowane w latach  dziewięćdziesiątych XX wieku, co to smak  prawdziwego maku ledwie kojarzy, mnie  wypasioną w latach sześdziesiątych i siedemdziesiątych na  babcinych makowcach, rogalikach z makiem i torcie makowym ( o wigilijnych potrawach nie pisząc   ) to mogą  co nawyżej solidnie wkurzyć  hucpą bredni o smaku,  podawanych w "naukowym" sosie. Po pierwsze mak wysokomorfinowy jest na tyle gorzki że nawet po odparzeniu lub  gotowaniu da się wyczuć specyficzną  goryczkę, której  jakoś nijak nie wyczuwam w maku pochodzącym z bezpiecznych makówek. Po drugie  nie dość że doprawiony miodem lub cukrem  mak bezpieczny ( nawet wtedy kiedy zmniejszymy zalecane proporcje)  zmienia się w okrutnie słodki produkt to jeszcze  przejmuje w jakiś  dziwny sposób inne aromaty.  Do cholery chcę  jeść  makowiec a nie ciasto migdałowe czy zestaw  bakaliowy!

Myślałam że  tylko ja  tak mam i te moje kubki smakowe to są rozpustne  i wyrafinowane do nieprzytomności. Okazuje się jednak że nie jestem osobliwością tralala z niezwykłym horyzontem zdarzeń, takich jak ja zdegustowanych smakiem bezpiecznych nasionek jest więcej. W najbliższym otoczeniu znalazłam siedem osób pamiętających smak starszych odmian maku i wytykających niskomorfinowym odmianom bezpłciowość  smaku ich nasion. Popytałam też  trochę tzw.  otoczenie dalsze.  Wyszło na  to że większości podpytywanych ludków serwowane w niemal wszystkim  glutaminian sodu, syrop kukurydziany i tzw. wzmacniacze smaku nie do końca załatwiły kubki smakowe.  Mak  bezsmakowy to najczęściej stosowane określenie na ziarenka dostępne w sklepowej ofercie. Dżizaas zrobiła  bardzo dobry  tort, krem kawowy wspaniały, bakalie użyte w odpowiedniej ilości, konsystencja makowego ciasta idealna - żeby to jeszcze  był smak prawdziwego maku! No  to by była poezja! Tylko żeby taką poezję  uzyskać  trzeba by przejść do podziemia i zająć  się uprawą maku na nielegalu ( na własne potrzeby to w świetle  wiadomej ustawy nie ma szans - wszystko do zakontraktowania ). Te obostrzenia ustawowe dotyczące upraw maku jakoś  zjawiska narkomani nie zlikwidowały za to zmniejszyły znacznie chęć  uprawy tych roślin przez rolników. Ostatnio sprowadzają ludeczkowie mak z Bliskiego Wschodu.  Dopiero  się  robi zabawnie. To historyjka z października  tego roku. U  pewnej pani wykryto podczas badania  moczu śladowe ilości opiatów, panią  rzecz jasna posądzono o zażywanie tzw. substancji niedozwolonych. Okazało się  że  nie tylko owa pani ale i jej mamusia podjadły  sobie drożdżówek z pewnej krakowskiej piekarni.  Ponoć  bardzo smaczne  te drożdżóweczki. W  tym miejscu następuje moim zdaniem najzabawniejsza część całej tej "narkotykowej afery" , zacytuje  za TOK FM - "Lekarze i pracownicy jednego z laboratoriów postanowili sami sprawdzić, czy to prawda - kupili w kilku sklepach tej samej sieci ciastka z makiem i je zjedli. Dzisiaj rano wszyscy mieli dodatnie próby, czyli u nich również stwierdzono opiaty w moczu. Na szczęście stężenie, jakie u nich wykryto, nie zagraża życiu. Co więcej, osoby, które zjadły takie drożdżówki, nie czują żadnych skutków ubocznych, nie wiedzą, że znajdują się pod wpływem opiatów". Rany , poświęcenie medyków i laborantów nie zna granic! Chyba zacznę rozważać zatrudnienie  się w jakimś  laboratorium sanepidowskim, choćby w charakterze gońca! Zawsze się będę mogła  poświęcić  w razie wpadki z makiem jakiejś piekarni  czy cukierni. A co poczują kubeczki smakowe to moje!

czwartek, 27 listopada 2014

Zakupy irysowe czyli "rozpasanie kontrolowane"

Rzecz jasna  zbitka słów  "rozpasanie  kontrolowane" to klasyczny  oksymoron, rozpasanie  dlatego jest rozpasaniem bo brak nad  nim  jakiejkolwiek kontroli. Zdaję  sobie  z tego świetnie sprawę ale zakupoholizm irysowy podsuwa mojemu zdemoralizowanemu ja usprawiedliwienie  niecnych uczynków pięknymi słówkami pisane . Z kasą muszę  się  obchodzić nader ostrożnie ( tzw. inwestycje konieczne  ) a tu rozkosze bródkowe ( i nie tylko ) czyhają. Na pierwszy ognień  poszła Australia.  Barry Blyth tradycyjnie wyrąbał katalog przy którym dostałam oczopląsu.  Na jedno szczęście od  pewnego czasu nie kręcą  mnie  TB ( no i bardzo dobrze, bo tylko wór zawiesić by  mi przyszło na kiju i udać  się  w świat wraz z kłączami  - koty by mi wcześniej rodzina odebrała plując jadem w moim kierunku ). Prawie całą swoją  uwagę i najlepsze miejsca w  ogrodzie poświęcam  niższym kategoriom bródek. Z Tempo Two postanowiłam w  tym roku sprowadzić  głównie irysy IB. Wpływ  na tę decyzję miał   dobry sezon tej kategorii na  rabacie   podwórkowej (  w  ogrodzie oberwały niestety na skutek przymrozków ). Przyjedzie też  jeden  SDB, który będzie uzupełniał dział  fioletów i niebieskości. 'Devoted' zawsze "podpaszał" mi kolorami, mam słabość do  łączenia  "blue and burgundy".  Nie dość że  bicolor w  moich barwach to jeszcze z białą bródką na dodatek. No i wiadomo, dobry domek bo to introdukcja Paula Black'a. Do  towarzystwa karzełkowi dobrałam naprawdę miłych i urodnych kolegów - mój wybór  IB to 'Irish Dancer', 'Palaver' i  'Party  Boy' .

Na Australii światek irysowy się nie kończy, w tym roku starannie "wywierciłam  brzusznie" od  Roberta  nowe siewki  najbardziej obiecujących  maluchów. Będę  je dzielnie  testować w Alcatrazie i mam wrażenie że  przynajmniej dwie z  nich zasłużą sobie na miano odmiany ( znaczy Robert nie będzie wybrzydzał jak to on zawsze, z tymi kopułkami, ilością  pąków, pędami, kolorkiem i wszystkim tym "co nie jest wiesz" ). Ponadto najwyższy czas żeby  i u mnie zagościł ten mocny odcień fioletu jaki ma  'Duma  Jaźwinu' ( coś  ostatnio za mną  łażą niuanse odcieni fioletu ).  Ponadto chciałabym się nieco bliżej zapoznać  z introdukcjami Tasquiera, taka  'Jolie  Mome' bardzo do mnie przemawia. No i  'Ksar' tego samego hodowcy, który powinien być  idealnym uzupełnieniem do  'Cat's  Eye'. Do tego jeszcze dwa "blacki"-  'Pussycat Pink' i  'Raspberry Tiger'. To są   pewniaki, leniwie się  natomiast zastanawiam nad  kolejnymi "tasquierami' -  'Smalltown Boy' i  'Yoruba'. I to  jeszcze nie jest cała groza rozpusty w której zamierzam się tarzać jak  Rzymianie  w płatkach róż, wszak  przede mną  wiosenna wizyta (  tym razem  nie odpuszczę ) u  Ewy i Andrzeja.  Normalnie strach się bać! "Obrazki ilustrujące"  to dzieło Sir Lawrence Alma Tadema "Róże  Heliogabala" z 1888 roku.  Pisałam ja, Wasz Heliogabal, hodowca  i trener  irysowy  drugiej klasy.

środa, 26 listopada 2014

Katarzynki

Minęły doroczne obchody "Świąt wszelakich związanych z Mła".  Nie ma ich dużo bo ledwie dwie uroczystości  do odbębnienia ( matka  to ze mnie  jedynie psio - kocia, babcizm też odpada, Dnia Siostry  czy Dnia Ciotki jeszcze  nikt nie  wyznaczył, mogę  jeszcze najwyżej osobiście  obchodzić  Święto Strażaka z racji "gaszenia pożarów" ). Obchodzę   znaczy  urodzinki i imieniny czyli tzw. dzień patrona. Jakimś  cudem żadna Tabazella nie dostąpiła  zaszczytu  świętych obcowania i  zostałam oddana pod  opiekę św. Katarzyny z  Aleksandrii. Wieilkomuczenica Jekaterina ,święta  Kościoła katolickiego i Kościoła prawosławnego ponoć  nigdy nie istniała, legenda znaczy,  ale  pierwowzorem na którym oparto oficjalny  żywot  świętej miały być dzieje  Hypatii z  Aleksandrii. Nieco to zakręcone zważywszy na  to że  tolerancyjną "z urodzenia pogankę"  ( wygląda na to że była  agnostyczką, nic nam nie wiadomo żeby wyznawała jakiś  kult ) ponoć  "załatwił" za pomocą parabolanów ( bractwa duchownych chrześcijańskich najniższego stopnia co to miało się  zajmować opieką nad  chorymi i grzebaniem zmarłych a zajmowało się głównie produkcją inwalidów i trupów ) niejaki  Cyryl z Aleksandrii, awansowany do grona świętych. Ponoć  z zazdrości o popularność wśród chrześcijańskich ( i nie tylko ) aleksandryjczyków, choć  być może tak naprawdę jego rola sprowadzała  się jedynie  do tolerowania nietolerancji religijnej. Zazdrość  czy pobłażanie skutek ten sam -  Hypatię  paskudnie zabito, chyba głównie za to że  była ponad  konflikty religine i w związku z tym  cieszyła się  powszechnym  szacunkiem. Nijak  nie pasowała  do  świata  który przypisywał realną władzę walczącym frakcjom religijnym.  Kojarzono ją ze stronnictwem namiestnika cesarza a mam wrażenie że główny  problem w jej wypadku polegał na tym że była tak naprawdę niezależna. W dodadku we wczesnochrześcijańskim świecie  stanowiła żywe zaprzeczenie słów św. Pawła  o roli kobiety. Śmierć  Hypatii wywołała spory skandal, trzeba było coś z pr zrobić - pojawiła się św. Katarzyna.
No to w sumie niezła  patronka mi się trafiła - święta  "wolnomyślicielka". Oczywiście oficjałka o św. Katarzynie nie  mogła puścić  opowieści ze św. Cyrylem w roli "Złego". Wątpliwy zaszczyt odgrywania tej roli przypadł cesarzowi Maksencjuszowi ( on i tak miał  kiepską prasę, stanął na drodze samemu  Konstantynowi ) lub cesarzowi Maksymianowi ( knował wraz z Maksencjuszem w  Italii, też się nadawał na "Złego" ).  Św. Katarzyna legendarna  w  genialny sposób miała dowieść w dyspucie pięćdziesięciu  pogańskim filozofom wyższości doktryny chrześcijańskiej nad wszelkimi  innymi doktrynami. I za to została ścięta ( koło, którym miała być łamana w ramach obowiązkowych dla chrześcijańskiego męczennika  tortur,  zostało starannie  usunięte  przez anioła - Hypatia nie miała  tyle szczęścia, zabito  ją ostrakonami ). Św. Cyryl  z Aleksandrii uznany został za ojca i doktora  Kościoła i jakoś  mało się dziś o nim pamięta, może z  tego powodu że tzw. dogmaty  maryjne nie są  obecnie w  centrum sporów  teologicznych ( pięćset  lat po Lutrze temperatura  dysput  mocno spadła, o tym żeby powtórzyła  się historia  z IV wieku to w  ogóle mowy nie ma - nastąpiło okopanie się na  pozycjach a współczesne  Kościoły chrześcijańskie mają inne problemy teologiczne  do przerobienia ). Cyryl znaczy nie jest takim przypadkiem jak  św. Augustyn, którego teologiczne rozważania rzutują na współczesne chrześcijanstwo. Zważywszy na  osobę  historycznego Cyryla, takiego  odartego z nimbu świętości, to może i dobrze. A Katarzyna czyli "Hypatia  Ukryta"? Ma się całkiem  nieźle, Katarzyn na świecie  więcej od  Cyrylów. Co prawda w dzisiejszym laicyzującym się społeczeństwie zdaje się mało kto tak naprawdę myśli o wstawiennictwie  patronów, rola świętych ulega zmianie  i w samych  Kościołach.  Imieniny  jednak to obrządek w naszym  kraju nadal powszechny. Rzekłabym starannie celebrowany! No  i w Polszcze w  ramach bonusa mamy piernikowe  katarzynki, ale  to już raczej temacik dla Dżizaasa.


niedziela, 23 listopada 2014

Złoty Kamieniołom - wspominki

Miniony tydzień upłynął pod znakiem prawdziwie listopadowej pogody. Tzn. takiej jak to sobie w najpaskudniejszych koszmarkach śnionych letnimi nocami wymyślamy. Dżdżysto, mglisto i zimno! Na wschodzie kraju w ramach dopieszczania opady śniegu, które nie tylko tradycyjnie zaskakują służby drogowe ale też odcinają  nam domki od prądu. No po prostu listopad całą, kaprawą gębą!
Przypominam  jednak sobie w ramach pocieszki fajniejsze  późne jesienie, czas kiedy świeciło słoneczko a ja  i Mamelon   korzystając  z tego świecenia  urządziłyśmy ekskursję do kamieniołomu.


Taka końcówka jesieni naprawdę trafia się rzadko ale świetnie się wówczas wycieczkuje. Tłumów nie ma, dzieci w szkole walczą z programem i nauczycielami, można nawet zaryzykować wyprawę do tzw. atrakcji turystycznych. Jakoś tamtej jesieni, mimo sprzyjających warunków,  nie ciągnęło nas w zachwalane powszechnie  miejsca - wylądowałyśmy  w malutkiej wsi pod Radomskiem. Okolica piękna, na polach kwitła  gorczyca ( Sonaj mi to uświadomił, ja w swojej miejskiej głupocie podziwiałam.....rzepak, he, he ), niebo się  nawet jak na tę  porę roku solidnie niebieściło, ani śladu mgieł i mżawek.


W jednym z gospodarstw oblookałyśmy masę kamorów, piękne duże bryły żółtawo - kremowego piaskowca. Z rozmówek wstępno - zagajających dowiedziałyśmy się od gospodarza że w lesie ma własny "kawałek kamieniołomu". Mamelon została podziwiać kamory ( przy okazji miała zadania rozeznająco bojowe wyznaczone - kominek ewentualnie podłoże ścieżkowo ogrodowe z piaskowca ) a ja potupałam dróżką do lasu. Ciepło było tak że pozbyłam się kurteczki i radośnie wiosennie rozmemłana przemierzałam polne wertepki. Las się złocił resztkami dębowych i brzozowych liści, fruwały biedronki, pituliły ptaki.


Po wejściu w las drogę do kamieniołomu wyznaczały skupiska wielkich brył kamienia. Nie wszystkie były  pięknie kremowe, trafiały się rdzawe i w kolorze ochry. Przyznam się że  bardziej mi się podobała  ta naturalna różnorodność  piaskowcowych kamieni  niż elegancki wyselekcjonowany kolor  brył kamiennych z podwórza  gospodarstwa. Jednak różnorodność kolorów  ( szczególnie w jednej bryle he, he  ) to nie jest najlepsze  kryterium wyboru piaskowca do obróbki, więc  porzucone bryły cieszyły  moje oko na leśnej ścieżce.  Kiedyś pewnie powędrują na podwórko, zostaną pocięte i same  będą robiły za ścieżkę w czyimś  ogródku.


Kamieniołom w słońcu wyglądał przepięknie, wręcz lśnił! Rozkopana górka odkrywała swoje śliczne wnętrze. Niby nic szlachetnego, zwykły piaskowiec ale w kamieniołomach jest  coś magicznego, co sprawia że nawet pospolity kamień zdaje się szlachetnieć. Złote bryły kamieni  jaśniejące w słońcu, złotawo - rude ostatnie  liście na drzewach i na poszyciu - złota  orgia dla oczu. A wszystko ukryte w głębokim lesie. Nie tylko takim liściastym, były w  nim  i borowe akcenty - stare sosny otulały  ciemną zielenią   ten zjawiskowo złoty kamieniołom.



Na dnie kamieniołomu cud nad cudami - morze kwitnących rumianków.  W słońcu, przy jednak jesiennej już dość dużej wilgotności powietrza   pachniały tak intensywnie jak to ma miejsce  czasem latem na polach  co to opryskiwać je za drogo albo na tzw.nieużytkach. Zapach lata  wymieszany z jesienną wonią opadłych liści. Jedyne w swoim rodzaju połączenie. Wycieczka miała miejsce w początkach grudnia, więc  pogoda i rumianki radośnie  mnie nastrajały przed zimą. Potem przyszedł styczeń i paskudny  luty 2012 roku i nastąpiła  hekatomba roślin w ogrodzie.  Kiedy  myślę o tamtej, pięknej późnej jesieni co to miała zwiastować  łagodną zimę słyszę zaraz w głowie głos Babci Wiktorii skrzeczącej jedno ze swoich   ulubionych hasełek - "Miłe złego początki".
Może  i dobrze że ten listopad  taki normalnie paskudny!


Nie tylko bródki czyli rzecz o irysach nieznanych

Szał ciał czyli  majowo - czerwcowe kwitnienia   irysów bródkowych, efektownych do nieprzytomności sprawiają  że jakoś  umykają naszej uwadze  mniej rzucający się w  oczy ( wg. niektórych ogrodujących to narzucający się oczom )  przedstawiciele irysowej familii. A wszak irysy to nie tylko bródkowce, sybiraki czy mieczolistne japońskie klejnociki. Irysów jak mrówków a każdy  kąśliwy  i za serducho potrafi złapać.Taki na przykład  na fotce obok,  niby niepozorny karzełek co to ledwie  nad  fiołka motylkowatego wzrasta ale jaki kwiat, jaka  elegancja! Fiołek to go może w korzeń pocałować, taka z niego urodna kruszyna. Teraz będzie  o pomieszaniu z  poplątaniem czyli o radościach zafundowanych  nam  przez botaników! Zacznijmy od Iris setosa, jest to roślina  pochodząca z Ameryki Północnej, tako głosi część botaników. Faktem jednak jest że  irys  ten występuje w też Azji. Azjatyckie irysy zaliczane do tego gatunku różnią  się nieco od amerykańskich krewnych. Oczywiście natychmiast pojawiły się  głosy że  to nie żadne zawleczenie roślin i "wymutowanie" tylko Iris  setosa  to gatunek od zawsze występujący w takim zasięgu geograficznym, mający odmianę azjatycką i amerykańską ( i to chyba  jest najbliższe prawdy ).  Szczerze pisząc dla "normalnie" ogrodującego nie ma  specjalnego znaczenia czy to Azjata czy Amerykanin, grunt że roślina  z niego bardzo dobra. Kojarzony jest zazwyczaj z roślinnością  porastającą  mokre łąki a nawet mokradła, ale to taka roślina  która  dostosowuje się  doskonale do środowiska i  spokojnie można  ją sadzić w suchej glebie.  Po doczytaniu tej informacji o zdolnościach adaptacyjnych  byłam  wielce  ucieszona że Iris  setosa var. setosa, zwany inaczej Iris hookeri ( pod  takimi łączonymi nazwami  go kupiłam ), czyli karłowata  odmiana występująca w  Arktyce będzie rosnąć w Alcatrazie.  Niestety namiętne doczytywanie objawiło przede mną kolejną  botaniczną zagwozdkę - Iris  hookeri to nie  jest forma Iris setosa, jak się  okazuje botanicy  doszli do wniosku że to całkiem inny gatunek. Endemiczny! Plaże amerykańskiego stanu Maine to zdaje się naturalne siedlisko. Jakoś mam podejrzenia że  mój irysek to chyba nie jest to co kupowałam ( co prawda w brytyjskiej szkółce ) jako  Iris  hookeri.  Kwitnie  maleństwo w maju, Iris  hookeri na amerykańskim wybrzeżu kwitnie w lipcu. Najprawdopodobniej mój irysowy krasnoludek to po prostu "tylko" karłowa  forma Iris setosa. Nieważne, grunt że piękny i odporny - zniesie zimy stulecia, śniegi i "bezśniegi", wytrzyma niemal każdą glebę i niezawodnie będzie kwitł!

Z tego samego źródełka z którego mam podejrzanego  "najpradopodobniejszego" Iris setosa, mam też  ślicznego malutkiego Iris cristata. W tym wypadku na szczęście nie ma wątpliwości - on  to jest on. Iris cristata zwany z polska kosaćcem grzebieniastym pochodzi z rejonu  Wielkich Jezior  Ameryki Północnej. Jest mniejszy  niż karłowaty setosiak i wcześniej zakwita. W Alcatrazie zaczyna kwitnienie w trzeciej  dekadzie kwietnia. Gatunek  jest dość  zmienny, kwiaty mają różny stopień wybarwienia, spotyka się też  biało kwitnącą formę.  W handlu  można  spotkać  wyselekcjonowane  odmiany, Japończycy którzy  uwielbiają  irysy bezbródkowe ostro kombinują z nowymi odmianami ogrodowymi  i z krzyżówkami międzygatunkowymi. W moim ogrodzie  ta roślina ma stanowisko  półcieniste, glebę umiarkowanie wilgotną. Traktuję  ją jako przyszłą roślinę okrywową ( kłącza  szybko sie rozrastają ) zamierzam   sporo miejsca w Alcatrazie  przeznaczyć  pod  uprawę  tych irysów  ( głównie te na  których nie chce mi się  uprawiać  wiecznego pielenia ).  Irys  grzebieniasty jest całkowicie mrozoodporny, jedyne co mu może zaszkodzić  zimą to stojąca w korzonkach woda.  Dlatego dobrze nadaje  się na  nasadzenia pod krzewy rosnące na  wilgotnawej  glebie. Pod  krzewami  jest zazwyczaj bardziej sucho i tam znajduje  wymarzone stanowisko. Iris cristata ma bliskiego krewniaka z którym czasem bywa mylony - Iris  lacustris. Nie wiem dlaczego te dwa gatunki są mylone,  Iris  lacustris to karzełek w świecie karzełków! Wiem bo też uprawiam. Poza tym  nie wiem czy to tylko mój egzemplarz tak ma czy to cecha gatunku ale  Iris lacustris jest niemal fioletowy, natomiast zarówno mój Iris  cristata , jak też oglądane w necie odmiany  nie miały aż tak mocno wybarwionych kwiatów.

Irys mleczny czyli Iris lactea zawitał do Alcatrazu  za sprawą  Krysi. Pochodzi z Azji - strefa występowania ciągnie  się od  Kazachstanu, poprzez Chiny aż  do Korei, a na  południu przez  Afganistan aż do północnego Pakistanu. Nie da się ukryć że  w Azji Środkowej ten piękny irys  uważany jest za pospolitego chwasta.  No fakt, rośnie jak  burza,  tolerancyjny co do gleby to jest słabe określenie dla jego możliwości adaptacyjnych, mrozoodporny i bezproblemowo co roku zakwitający. Taka roślina z cyklu "Posadź  i zapomnij". Bardzo dobrze wygląda w  ogrodach naturalistycznych, kwitnie wcześniej  niż  gatunki Iris ruthenica czy Iris sibirica i może zaczynać  sezon  irysowy w takich ogrodach ( oczywiście sezon  nieco wyższych irysów, bo karzełki kwitną  jeszcze wcześniej  ). Iris lactea dorasta do 60 cm, jego pędy kwiatostanowe są jednak nieco niższe w związku z czym kwiaty tego  irysa wyglądają na lekko schowane w  liściach. Przy masowym kwitnieniu nie ma  to jednak aż  tak dużego znaczenia  dla ich ozdobnej roli.  Moim zdaniem  to  jest irys must have do  ogrodów bardzo dużych, gdzie jest problem z  pieleniem i  ograniczaniem chwastów. Znaczy postaw człowieku na  irysowego chwasta, he, he! Wszystkie  dziś  opisane  iryski  książkowo preferują  glebę wilgotną,  o lekko kwaśnym odczynie (  Iris lactea może najmniej ). Z mojego  i nie tylko mojego  doświadczenia wynika że rosną  niemal wszędzie , Iris setosa i  i Iris lactea na glebach zasolonych, o zasadowym odczynie. Po prostu  ogrodowe samograje z nich.  Trochę szkoda że tak mało znane.

piątek, 21 listopada 2014

Trochę mniej znane rośliny zacienionych miejsc w ogrodzie - część druga

O niespecjalnie znanych roślinach do cienia można pisać  długo i wytrwale, głównie dlatego że w Kraju Kwitnącej Cebuli ogrodowanie "ozdobne" nie jest sportem narodowym. Znaczy jako nacja znamy niewiele roślin godnych uprawy w ogrodzie ozdobnym co wynika po trosze z naszego konserwatyzmu ( babcia to uprawiała  peonije i róże i to były kwiaty ) i z atencji  jaką  darzymy  ogrody użytkowe ( prędzej zainteresujemy się  nową odmianą sałaty niż  hosty ). Wiele roślin kojarzymy z łąkami i lasami, żyjąc w  błogiej nieświadomości że można owe rośliny  uprawiać w ogrodach, ba,  że  mają one swoje "ogrodowe"  odmiany. Jest to znany z dziedziny kuchennej tzw. problem schabowego - tak nam smakuje "szczerzepolski" schabowy z kapustką że świat nam przesłania i z trudem do nas dociera istnienie innych potraw ( nieraz o niebo smaczniejszych ). Umiłowanie  tradycji +  pieszczenie żołądka jak  widać  nie   jest to sprawa tylko samej kuchni, "schabowe" podejście mamy też  do uprawy roślin. Dlatego dla  większości ogrodujących anemonelle, disporopsisy czy dejnante są tak samo obce jak  kosmiczne alieny. Szkoda wielka bo zamykamy sobie sami okienko na fajniejsze ogrodowanie. Na szczęście są blogi i fora ogrodowe, które podobnie jak  blogi  i fora kulinarne pozwalają Kowalskiemu wychynąć zza "schabowszczyzny".

Dla tych którym podoba się delikatna uroda zawilców gajowych anemonella będzie rośliną pożądaną. Miłośnicy "solidniejszych"  roślinnych powodów  do wzruszeń zapewne odpuszczą ją sobie. Na mnie  ten piciumiasty roślinek działa na tyle że zapuściłam sobie dwie odmiany. Anemonella rutewkowata Anemonella thalictroides to pochodząca z Ameryki Północnej bylina wyrastająca z małych bulwek. Dorasta na  maksa do 15 cm, tworzy małe  kępki. Po kwitnieniu zanika, podobnie jak zawilce gajowe. Idealna roślina pod drzewa czy krzewy. Jak ma optymalne warunki zaczyna się wysiewać ( odmiany o pełnych kwiatach jak ta  z pierwszej fotki rozmnaża się przez podział wczesną wiosną ). Lubi glebę próchniczą, lekko kwaśnawą.

Beesia deltophylla to świeżynka w świecie roślin ogrodowych.Odkryto ją dopiero koło 1998 roku, w górskich lasach prowincji Syczuan w Chinach. Roślina której głównym atutem są liście, kwiatostany nie mają znaczenia zdobniczego - nikogo  nie powalą urodą. Natomiast liściorki robią  wrażenie. Trochę  większe  od kopytnikowych ( mam na myśli Asarum canadense, bessia dorasta nawet do 30 cm wysokości,  przy 60 cm średnicy  ), pięknie  żyłkowane, z  purpurowym nalotem.  Beesia deltophylla jest rzadziej spotykana w handlu  niż gatunek Bessia  calthifolia.  Dla   "normalnie"  ogrodującego te dwa  gatunki nie będą  się jakoś specjalnie różniły, mają  podobną  mrozodporność i tempo rozrastania, kolekcjonerzy  mogą sobie liczyć ilość  "wrębków" na blaszkach liściowych i mierzyć  ich głębokość. Roślina niełatwo się w Alcatrazie aklimatyzowała, jest w zasadzie mrozoodporna ale późne majowe  przymrozki potrafią jej liściom dać się we znaki  ( bardziej niż ma to miejsce w  przypadku liści kopytnika  ). Ponoć  jak już  się zaaklimatyzuje  to  "okrywówka"  z  niej nie do zdarcia. Pożyjemy, zobaczymy! W każdym razie  roślina jest na tyle urodna że będę  ją  próbowała oswajać i sadzić w Alcatrazie  w większej ilości.


Teraz moje "angielskie" odkrycie - ujrzany pierwszy raz w Wisley Disporopsis pernyi. Pochodzi z Azji a  konkretnie to z Chin Południowych.  Przypomina nieco kokoryczki i dobrze się czuje  w takich samych warunkach glebowych i świetlnych w których one się dobrze czują. Ta roślina ma się  u mnie bardzo dobrze, tempo wzrostu nie jest w  żadnym razie "ekskluzywne",  ot takie właśnie  kokoryczkowe. W tym roku zachęcona  sukcesem w  uprawie dosadziłam jeszcze dwa inne disporopsisy - Disporopsis arisanensis i Disporopsis fuscopicta.  Pierwszy ma liście na których pojawiają  się białawe  przebarwienia,  drugi ma szersze jasnozielone liście.  Ponieważ to ich  pierwsza zima w Alcatrazie, rośliny  na wszelki  wypadek zostały okryte
Kolejną rośliną która robi dobrą robotę w  cieniu ( daje radę  i w półcienistych miejscach, byleby nasłonecznienie nie było w okolicach południa ) jest dejnante. Uprawiam dwa  gatunki  Deinanthe  bifida i Deinanthe caerulea. Pierwszy ma  kwiaty białe, drugi błękitne ( w  handlu spotyka  się  odmiany o różnym stopniu nasycenia koloru  kwiatów ). Dejnante  pochodzi  z lasów górskich prowincji  Hubei w Chinach, robi tam za roślinę  okrywową.  Dorasta do 45 cm wysokości,  jest całkowicie mrozoodporna.  Gleba próchnicza o odczynie kwaśnym jest zalecana do jej uprawy  ale spokojne poradzi sobie i na tej o odczynie  obojętnym. W Alcatrazie zakwita w lipcu,  u Mamelona zaczyna kwitnienie razem z hortensjami ogrodowymi. Kwiaty ma ciekawe ale  ja  lubię  jej liście, kosmate, dość  duże, wyróżniające  się  wśród roślin średniego wzrostu uprawianych w cieniu. Kiedyś zalecano  uprawę tej rośliny w  założeniach naturalistycznych ale bezczelnie subiektywnie stwierdzam że sprawdza się  też w ogrodach bardziej uporządkowanych,  w "miejskich klasykach", że się tak wypiszę.


Żeby  nie było że w  cieniu jest tylko zielono  jak u żaby kolejna roślina  do uprawy w  cieniu ma brązowawe liście.  Trybula leśna Anthriscus sylvestris 'Raven's wing' to roślinek "podpowiedziany" przez Walentynę. Nie jest to tak po prawdzie roślina całkowitego cienia, raczej półcienia  i to takiego świetlistego ( w całkowitym cieniu trybula nam zielenieje i nici z radości jaką dają  kolorowe liście  odmiany ) ale ponieważ  u mnie rośnie na skraju rabat  cienistych, tak mi jakoś  wychodzi że ona niby w cieniu  uprawiana.  Dorasta do 60 cm wysokości ale pędy kwiatostanowe  bujają na  wysokości 120 cm. Nie jest rośliną długowieczną ale się nieźle sieje ( siewki powtarzają cechę mateczki - kolorowe liście - w  ponad  50% ). Jeżeli chcemy przedłużyć  jej żywot pozbywamy się  po  zaraz majowym kwitnieniu pędów kwiatowych ( nim zdążą  się zawiązać nasienniki ). Na półcienistym stanowisku, w okolicach  trybuli  rośnie u mnie konwalnik o ciemnych liściach Ophiopogon planiscapus 'Nigrescens' i niemal czarnolistny fiołek labradorski Viola labradorica 'Purpurea'. Żadna z tych roślin nie powinna być uprawiana w głębokim cieniu ale możemy nimi zagospodarować miejsca na rabacie  w półcieniu. Nieźle nawiązują do jednak bardziej  lubiących cień kolorowych świecznic ( choć  jak duża wilgotność w powietrzu to świecznice nic  sobie ze słoneczka nie robią - widziałam u Ewandki ).

środa, 19 listopada 2014

Trochę mniej znane rośliny zacienionych miejsc w ogrodzie - część pierwsza

Na hasełko rośliny na stanowiska zacienione w mojej głowie otwiera się segregatorek z nazwami host i paproci. Dopiero później powolutku człowiek  natyka  się na poutykane w zakamarkach pamięci mniejsze zeszyciki podpisane nazwami innych roślin cieniolubnych. Sytuacja taka sprzyja  monotonii cieniolubnych nasadzeń, zjawisku niefajnemu w takim samym stopniu jak  zbyt wielkie nagromadzenie różnych gatunków w nasadzeniach na zbyt małej powierzchni. Nawet najpiękniejsze gatunki roślin sadzone masowo- plantacyjnie w niezliczonej  ilości odmian nie są w stanie stworzyć tego co ja nazywam "prawdziwym ogrodem". Ogród kolekcjonerski jest  bowiem tworem bardzo specyficznym, którego największą wartością są poszczególne rośliny a nie ich piękny układ.  Jestem kolekcjonerką karłowych irysów bródkowych ale to nie oznacza wyłącznego sadzenia irysów. Staram się żeby Alcatraz nie był tylko i wyłącznie ogrodem kolekcjonerskim. Uroda  zestawów roślin, ogrodowa  przestrzeń formowana z ich pomocą interesuje mnie niemal tak samo jak wybieranie i zapraszanie do Alcatrazu  wartościowych esdebiąt. Tako jako na słonecznych rabatach dzieje się  i na  rabatach zacienionych. Amen! Kocham wielkie  zielone  hosty, lubię te mniejsze niebieskawe z "burchlami", a nawet  niektóre  "jarzeniówy". Jednak żeby uroda host  zajaśniała pełnią blasku potrzebują one zróżnicowanego towarzystwa. Nie pierwszy raz  o tym piszę. W cienistych zakątkach ogrodu prowadzę dość paradoksalną politykę nasadzeniową bo jako towarzystwa masowo sadzonego dla host postanowiłam  użyć nie  tylko roślin popularnych ale też tych uznanych za dość  rzadkie i rarytetne.  Perwersja doskonała - rarytety na tło dla w sumie  pospolitych host!

Rarytetność roślin jest zresztą też kryterium baaaardzo umownym, większość uznanych za ogrodowe klejnoty roślin po pewnym czasie wcale nie okazuje się być tak trudnymi w uprawie. Myślę że swoją pozycję roślin szczególnej  troski zawdzięczają  raczej temu że nie są  spotykane często w  ofercie handlowej,  niż jakiejś niesłychanej  trudności  utrzymania ich w  ogrodzie. Do tego typu "rarytetów" zaliczam kokoryczkę okółkową Polygonatum verticillatum 'Rubrum' ( fotka nr 1 ), dwukrotnie już opisane anemonopsisy Anemonopsis macrophylla ( fotka nr 2 - pietruszkowate liście na pierwszym planie ), parnik tajwański Disporum taiwanesis ( fota nr 3  na niej malutka sadzonka ), Gillenia stipulata  ( fota nr  4 ).  Na ogół te rośliny "nie wpadają w oczy" i przegrywają  walkę o miejsce na  rabacie  z kolejną hostą czy paprocią.  Szkoda, bo masowo sadzone są świetnym kontrapunktem dla tzw. "oklepańców ogrodowych". Cóż,  nienachalną  urodę roślin i spokojne kompozycje cienistych rabat (  i nie tylko cienistych  ) to chyba zaczyna się  doceniać dopiero po latach ogrodowania.  Początki zabaw  ogrodowych  zazwyczaj charakteryzuje zachłyśnięcie  się pięknem "cywilizowanych" ( albo i  przecywilizowanych ) odmian roślin ogrodowych. Dopiero przesyt falban, ilości płatków upchanych w jednym  kwiecie czy kolorów  bajkowo nieprawdopodobnych sprawia że zaczynamy doceniać urok dziczyzny właściwy niby mniej  efektownym gatunkom.

Jak raz się spróbuje człowiek przełamać i posadzi taką nie kłującą w oczy roślinę to  przekona  się że mniej znani przedstawiciele flory, niekoniecznie  epatujący z siłą  Niagary rozlicznymi wdziękami,  potrafią ozdobić  ogród tak samo jak najnowsze najnaje odmianowe i  "absolutny hit ze szkółki". Ogród  robi się nam wyrafinowany i subtelny a nie tylko efektowny. Niby  rarytety tworzą jego niepowtarzalny klimat i odróżniają nasz własny, "najmojejszy" kawałek zielonego od hostowisk i rododendronariów (  obsadzanie cienistych rabat  hostami i rodkami jest powszechnie  uznane w Kraju Kwitnącej Cebuli  za drugi właściwy sposób wykorzystania takich miejsc  w ogrodzie, najwłaściwszym sposobem jest rzecz jasna staranne zapuszczenia zamszonego trawnika, he, he ).Wszystkie przedstawione w tym wpisie rośliny dobrze jest uprawiać na glebach próchniczych, przepuszczalnych ale wilgotnych, o lekko kwaśnym odczynie. Kokoryczka i gillenia poradzą sobie spokojnie i tam gdzie gleba jest nieco cięższa, parnik bywa w takich warunkach glebowych kapryśny ale najbardziej "ekskluzywnie" zachowuje się anemonpopsis,  który jak na  prawdziwy  "rarytet" przystało reaguje odmową przyrastania i  robi wszystko żeby wyglądać  jak siedem nieszczęść.

niedziela, 16 listopada 2014

Szafirkowy zawrót głowy

Szafirek armeński Muscari armeniacum to zasiedziały mieszkaniec  ogrodów. Odkąd  tylko sięgnę pamięcią to wśród "prawdziwych, starych" ogrodników ( na czele ze Stryjem Mieczysławem ) wiosennym oczarowaniom wywołanym przez kwiaty  hiacyntów, narcyzów czy tulipanów towarzyszyła wyrozumiała tolerancja dla  obecności szafirków w ich pobliżu. No są bo są, taka  drobnica ogrodowa! Ani to zabójczo nie pachnie, ani wyglądu wpadającego w oko i powodującego leżenie plackiem przed kwiatem nie ma. Nie wiem czy to duch przekory, który we mnie bynajmniej nie drzemał tylko darł się wniebogłosy, czy po prostu umiłowanie małych kwiatków sprawiło że już  od wczesnego dzieciństwa uważałam że wiosna  bez  szafirków nie jest prawdziwą wiosną. Kiedy Alcatraz  został oddany w moje władanie, specjalnym edyktem jako miłościwie panująca zarządziłam - szafirków ma być multum! Wszelakich, ale najwięcej tych "najprostszych" czyli najbardziej pospolitych, znanych ogrodowych samograjów szafirów  armeńskich. Cebulki kupowałam i wyłudzałam skąd się dało ( w tym miejscu szczególne podziękowania dla Jo od Żółwi, która zasiliła ogród w szafirki po stratach  zimowych w 2012 roku ).

Nie da się bowiem ukryć że  jak się  jest małym to ogrodnicze zmysły  należy atakować masowo. Szafirki w liczbie  sztuk dziesięciu to sobie mogą zimową  porą w domu zadoniczkowane cieszyć oko i pomagać przetrwać tę ciężką dla ogrodników porę roku. W ogrodzie te dziesięć sztuk  szafirków w ogóle nie istnieje, nie ma takiego zjawiska jak  kwitnienie szafirków. No chyba że  przeprowadzamy inwentaryzację z lupą, he, he. Żeby mogły zaistnieć szafirków musi być naprawdę dużo - liczba cebul od jakiej zaczynamy uprawę to tak "pi razy oko" trzydzieści sztuk. Wtedy szafirki dopiero widać. A potem to już się  popłynie, he, he! Szafirki nieźle się rozrastają, a  jeżeli  damy im  jeszcze papu w  okresie po kwitnieniu ( cebulowe wiosenne rośliny właśnie wtedy potrzebują najwięcej dobrutek, bo to czas przygotowywania się cebul do  przyszłorocznych kwitnień ), usuniemy przekwitłe badylki żeby rośliny  nie tworzyły nasienników  osłabiających wzrost cebul i przede wszystkim pozwolimy zaschnąć  liściom ( usuwanie liści cebulowym roślinom wiosennym po kwitnieniu  jest zagrożone w Alcatrazie karą dziesięciu lat codziennego jedzenia dyniowej zupy Dżizaasa ), to możemy spodziewać się zmiany szafirkowego strumyka w szeroko rozlaną rzekę.

Jak już się nasyciłam tzw. szafirkiem podstawowym to rozejrzałam się za ogrodowymi odmianami szafirka armeńskiego, a także za innymi gatunkami szafirków. Sukcesy z pospoliciakiem nastroiły mnie bardzo optymistycznie i nie spodziewałam się żadnych większych komplikacji w uprawie.  I w zasadzie to miałam rację  ale jak  wiadomo od zasady zawsze istnieje jakiś  wyjątek. Szafirek miękkolistny Muscari comosum wziął i poległ, tak samo jego odmiana 'Plumosum'. Nie zdzierżył też alcatrazowych warunków Muscari macrocarpum 'Golden Fragrance'. No cóż, o ile żałuję gatunku szafirka miękkolistnego o tyle za dwoma pozostałymi szafirkami  łez nie ronię. W szafirkach nie tyle bowiem cenię rarytetność gatunku czy  odmiany co zdolność do tworzenia  kolorowej pięknej plamy z drobnych kwiatów.I dlatego, mimo kwitnących już w marcu Muscari azureum czy dwukolorowych Muscari aucheri 'Mount  Hood' i Muscari latifolium najbardziej paszą mi szafirki armeńskie. Szczególną estymą darzę  odmianę  'Blue Spike'. Grube basiory kwiatostanów tego szafirka świetnie wyglądają w masie, jeden wielki "błękit  paryski"! Co parę lat trzeba  jednak tę  odmianę rozsadzać i dość  dobrze dokarmiać żeby zachowała swój charakterystyczny wygląd. Bez rozsadzania  i odpowiedniego papu, po pewnym czasie jej kwiaty przypominają  kwiaty zwykłego "utuczonego" szafirka armeńskiego. Nie ma  tego nagromadzenia kwiatów.

Dwie błękitne odmiany szafirka armeńskiego - 'Blue Pearl' i  'Valerie Finnis' rosną dobrze  choć nie ich kwitnienie  nie jest tak spektakularne jak w  przypadku odmiany 'Blue Spike'. Holenderka z pochodzenia czyli 'Blue  Pearl' zakwita bardzo wcześnie  jak na szafirka armeńskiego, natomiast angielska odmiana 'Valerie Finnis' zaczyna kwitnienie w pełni sezonu szafirkowego ( i to niezależnie od stanowiska na którym rośnie, więc  ten termin kwitnienia   to chyba kwestia odmiany ). Razem z  gatunkiem i  odmianą 'Blue Spike' zakwita za to szafirek armeński odmiany 'Album'. Od pewnego czasu jest to drugie miejsce na podium w Alcatrazowych Mistrzostwach Szafirkowych, rośnie świetnie i sprawdza się wszędzie  tam  gdzie szafirkowa niebieskość "krzyczy" w zestawieniach. Teraz trochę o warunkach uprawy - szafirki urosną niemal wszędzie, może  tylko  w strefie bagiennej oczka wodnego odmówią współpracy, he, he. Wystarcza im przeciętna ogrodowa gleba, dadzą jednak  radę  i na tej bardziej piaszczystej  i na tej zaglinionej  ( w Alcatrazie rosną w  tak różnych glebowo miejscach że szok).  Pamiętać  należy że po kwitnieniu zasychają szafirkom liście  i przez  niemal cały sezon ( niektóre szafirki wypuszczają liście już  jesienią, tak ma  'Blue Spike' ) w szafirkowych miejscach będzie łyso. Dlatego sadzić należy szafirki rozsądnie, np. tam gdzie w kwietniu jest jeszcze słoneczko ale  w czerwcu cień dają liście krzewów  czy drzew i można  sadzić w związku ze związkiem  hosty. Można  obsadzać  nimi i inne byliny, ja lubię łączenie szafirków z sasankami. Szafirkować można  naprawdę na 101 sposobów!


sobota, 15 listopada 2014

Dzwonki w sam raz nadające się na kapelusze elfów

Dzwonkowa rodzina jest solidnie reprezentowana w ogrodowych  uprawach. Dzwonki na skalniaki, dzwonki na rabaty, piciumy i dziubdziulki,  solidnie wyglądający mieszkańcy środka rabaty oraz olbrzymy z jej końca. Dla każdego coś miłego - od  mikroskopijnych radości alpinarium do takich co to nie sposób ich przegapić. Uprawiam w Alcatrazie i takie maleńkie  i te większe ale  nie da się  ukryć że to te mniejsze bardziej mnie kręcą. Wysokie dzwonki rabatowe są miłym tworzywem ogrodowym, dla mnie w kompozycji rabat  są wręcz niezastąpione ale serce oddałam ich bardziej niepozornym krewniakom,"wiotkołodyżkom" o uroku elfów. Pewnie przyczyna leży w czytadłach z dzieciństwa, ilustracje elfów z dzwoneczkowymi nakryciami  główek bardzo do mnie przemawiały. Ten model kapeluszy  robił furorę w czasch kiedy byłam wziętą projektantką odzieży dla  miniaturowych laleczek z plastiku. Specjalna brygada przedszkolna zajmowała się dyskretnym pozyskiwaniem dzwonkowych kwiatów (  i nie tylko dzwonkowych ), które chyba nie było aż tak dyskretne bo brygada dość szybko została nazwana szarańczą przez przedszkolny personel. Klombik reprezentacyjny był pilnowany i niestety sukienki z dzwonków ogrodowych się  skończyły, na szczęście delikatne dziko rosnące dzwonki nadal dostarczały tworzywa na kapelusze i mogłam się  artystycznie  wyżywać. Żurnal mód czyli elfowa książeczka jest zatem  odpowiedzialna za moją fascynację najsubtelniejszymi z dzwonków.

W Alcatrazie  jest całkiem sporo miejsc wręcz wymarzonych dla dzwonków, Pumilotony, półcieniste zakątki dla takich co to za dużego słoneczka nie lubią, przody rabat - zawsze można gdzieś tam dzwonkowe nasadzenia wpleść. Jak wzbogaci się podłoże dolomitem ( dzwonek karpacki i drobny ), lub poszuka nieco bardziej kwaśnoglebnych miejsc w ogrodzie ( dzwonek okrągłolistny ) można cieszyć się w ogrodzie widokiem masowego wysypu kapeluszy elfów. Pierwszymi zakupionym przeze mnie do  Alcatrazu delikatnymi dzwoneczkami były dzwonki karpackie Campanula carpatica. Przez pewien czas uprawiałam jedynie gatunek i jego biało kwitnącą  formę, później  przyszedł boom na nowsze odmiany. W ogrodzie pojawiły się wtedy nieco niższe formy ( bo moje stare  dzwonki karpackie wcale nie były takie bardzo karłowate ), o bardziej zróżnicowanych kwiatach. 'Blue Clips', 'White Clips', "pełna" odmiana   'Thor Pedo',  prześlicznie jasnoniebieska  'Suzie', małe "turbinaty" czyli Campanula carpatica var. turbinata i jego odmiana 'Foerster'. W końcu doczekałam się nawet własnej niepowtarzalnej siewki, biały dzwonkowy kielich jest u nasady lekko kobaltowy. Dzwonki  karpackie okazały się roślinami nader wdzięcznymi w uprawie, bezekscesowymi i prostymi w obsłudze.

Nieco gorzej poszło mi z dzwonkiem drobnym Campanula cochleariifolia zwanym dawniej Campanula pusila, o ile gatunek jakoś sobie radził to odmiany już niekoniecznie. Najprawdopodobniej przyczyną było zbyt suche i nasłonecznione stanowisko ( karpackie radzą sobie na nim bardzo dobrze ). Dopiero po przeniesieniu w bardziej odpowiednie warunki (  gleba dalej przepuszczalna, ale jednak bardziej wilgotna, no i mniej słoneczka ) dzwonek drobny pokazał na co go stać. Mini rabata z gatunku, odmian 'Alba' i 'Swinging Bells Blue' to jest właśnie to co grube tygrysy z miasta Odzi lubią najbardziej. Mniam! Zarówno dzwonek karpacki jak i dzwonek drobny nie są bylinami długowiecznymi, dość często  trzeba dzielić ich kępy ( w Alcatrazie co trzy lata odbywa się  wielkie dzielenie tych dzwonków ). Wraz z nimi dzielę też  kępy  wyższego dzwonka okrągłolistnego Campanula rotundifolia a właściwie jego biało kwitnącej odmiany 'Thumbell  White' (  gatunek  się  całkiem  nieźle u mnie sieje,  wymaga więc  jedynie przeniesienia siewek na tzw. miejsce docelowe ). 'Thumbell White' jest niestety dzwonkiem kapryśnymi zdarza się że po  trzech latach nie ma co dzielić, bo kępa odpłynęła w tajemniczych okolicznościach. Jednak  jest to dzwonek tak uroczy że niepomna klęsk hodowlanych uparcie  go odtwarzam ( na szczęście nie jest rośliną drogą ). W ogrodzie rosną i inne drobne, niskie i wiotkie dzwonki, jednak z powodów hym....tego..... "czysto kapeluszowych" aż tak na mnie nie działają. Zatem Campanula poscharskyana, Campamula portenchlagiana czy Campanula garganica muszą poczekać na wpis im poświęcony.




czwartek, 13 listopada 2014

Alcatraz listopadowy zadziwiająco kolorowy - rozważania o ogrodzie tak czystym że niemal sterylnym

Coś  w tym roku faza jesieni zwana złotą długawa. Na ogół na początku drugiej dekady listopada Alcatraz jest już łysy  jak  Kojak. Choć może to nie jest tak do końca dobre porównanie bo nie wycinam do zera zdechłych bylin i nie robię  tzw. glancu ( lubię jak szron ozdabia zaschniołki bylinowe albo śnieg  je oprósza, a bardzo porządne ogrody, wygrabione przed zimą do nieprzytomności jakoś mnie nie podniecają ). W naszym ukochanym Kraju  Kwitnącej Cebuli panuje  mania wygrabiania "do zera". OK. drogi zasypane mokrymi liśćmi ( wychlastanie zębów  na takiej zaliścionej dróżce to  nie jest fajna sprawa ), jakieś trawniki, rośliny uprawiane na ciężkich glebach albo te szczególnie wrażliwe na brak "przewiewu glebowego" - to  rzeczywiście wymaga  odliściowienia, ale wygrabianie absolutnie wszystkiego jak leci?! Po jaką cholerę w ogrodzie bawić  się w porządek na granicy sterylności, Jakieś  to takie z lekka sztuczne i  moim zdaniem niespecjalnie ładne  ( o gustach jak  wiadomo się nie dyskutuje ). Dlaczego zafiksowanie na punkcie wyczynowego używania grabek w ogrodzie  uważam za takie sobie działanie - jak dostajemy dar w postaci okrywy z opadłych liści to  nie korzystanie z niego jest dla mnie sprzeczne z duchem ogrodowania w zgodzie z naturą. Czuję  jakiś  fałsz w tych dużych a wychuchanych przed zimą ogrodach, szczególnie tam gdzie uprawiane są  też byliny.  Te łyse place ( bo ciąć "łęty" trzeba mimo tego  że wiele bylin lepiej znosi zimę z pozostałościami po cieplejszych porach roku ), wygrabione ze wszystkich liści tylko czekają  na mroźną, bezśnieżną nockę.

No tak, ale co zrobić żeby byliny się nie rozsiewały do nieprzytomności, jak uchronić rośliny przed robactwem i gryzoniami? Jak coś się okrutnie rozsiewa to przeca i tak  trzeba się  natychmiast po przekwitnięciu rośliny pozbyć nasienników. Na ogół  znacznie wcześniej niż tuż przed zimową  porą. Robactwo i gryzonie - na starannie wygrabionej rabacie nornice zeżrą  hostę tak samo jak na tej z liśćmi, przypadki jednej z moich ciotek i koleżanek  forumowych wyleczyły mnie ze złudzenia pod tytułem "Pozbywanie się liściowej ściółki gwarantuje nienaruszalność roślin". Otóż wywalenie ściółki niczego nie gwarantuje. Rola wspomagająca takiego wywalenia w procesie  odnornicowania zdaje  się daje tylko tyle że nornice pójdą wcześniej spać a wiosną  się obudzą z większym apetytem i wybiorą akurat tę roślinę, którą okryliśmy przepisowo wtedy kiedy ziemia była  już  lekko przemrożona. Przy korzonkach takiej  rośliny wszak  jest cieplej a świeżo zbudzona nornica już tak  wpasuje  termin obiadku, że odkrywając po paru ciepłych dniach roślinę, odkrywamy  tylko miejsce po niej. W wojnie jaką toczymy o nasze rośliny z gryzoniami chyba jednak najlepiej sprawdzają się kosze i pojemniki stosowane do ochrony bryły korzeniowej i sojusz strategiczny z naturalnymi wrogami gryzoniowego tałatajstwa. Jak zima  ostra, rabaty bylinowe sporawe a my w ramach walki  pozbyliśmy się naturalnej ściółeczki z liści to szlag nam i tak rośliny trafi, tym razem z powodu aury.

Takie mam sobie przemyślenia po szczególnie ciepłej jesieni. Drzewa zrzucają liście wtedy kiedy trzeba, było długo ciepło więc jeszcze teraz   jest ich u mnie trochę na drzewach.  Jak jesień  zimna to zlatują wcześniej. Tak mniej więcej w tym  terminie w którym nornice chodzą spać, he, he. A "robactwo" co to się  pod  liśćmi  przed zimnem  kryje nich się dalej w Alcatrazie bezczelnie szarogęsi, ogród  bez  żyjątek to  jest dla mnie ersatz ogrodu. Wychodzi na to że  Alcatraz  nie ma szans na bycie prawdziwie eleganckim ogrodem. Nie dość że otoczenie łódzkie to jeszcze ogrodująca leniwa i liści nie sprząta. I jak to z tymi liściorami na rabatach ten ogród  wygląda! Glanzu ogród  nie ma, więc i klasy, he, he. No cóż, to pewnie z tęskonty mieszczucha  bierze się u mnie umiłowanie woodlandowych  klimatów i niechęć do wygrabiania absolutnie wszystkiego co tylko da się  wygrabić.

I tak sobie w okolicach połowy listopada  z Alcatrazem żyjemy, on jeszcze kolorowy, ja nadal słodko rozleniwiona. Podziwiam resztki czerwieni i żółci na drzewach, radosne  kolory owocków róży i berberysu, zieleń liści bodziszków żałobnych i zimozielonych paproci. Grabki  stoją sobie w kątku, od czasu do czasu  coś tam przeszkadzającego nimi  grabnę, ale bez przesadyzmu. Koty ostatnie nornice  przynosiły w  końcówce października, może  wraże gryzoniowe futrzaki poszły już spać i  nie tęsknią do zakazanych posiłków.  Luli, luli,  kaprawe nornicowe oczka zmruż. Wiosną kocia brygada kasacyjna już będzie czekała aż je otworzysz! He, he! Nie ma to jak świeżo obudzona  wiosenna  dziczyzna! Aha, sfociłam przyrosty  ufoludka, to ten mały "niebiewski" iglaczek na jednej z fotek.  Rośnie  w  hym.....tego....zabójczym tempie. Może na ufoludkowej planecie czas inaczej biegnie, "normalne" tempo osiągnięcia  przez  świerczka dojrzałości to jakieś  100 ziemskich lat. Mimo tego wolnego tempa wzrostu  ufoludek nie zostanie  eksmitowany  na  rodzimą planetę przez  tunel czasoprzestrzenny. Zamierzam  dosadzić w okolicach jego  "zamieszkania" małe, iglacze towarzystwo.