Strony
▼
piątek, 28 listopada 2014
Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - czas na mak!
"Nadejszła wiekopomna chwila", że zacytuję Pawlaka, związana z rozpoczęciem sezonu "zimowych" wypieków. Tradycjnie czas wzmożonej aktywności cukierniczej zapoczątkowały moje imieniny. Dżizaas corocznie kombinuje co by tu i przegląda nowinkowe przepisy a ja tradycyjnie, jak zagorzały kulinarny konserwatysta, brzdąkam jej o wyższości "prawdziwych tortów" nad tortami "lekkimi, łatwymi i przyjemnymi". Uroczystość moja więc w sprawie tortowej mam najwięcej do powiedzenia. Dżizaas coś podejrzanie łatwo się godzi na moje wydziwiania, mam wrażenie że i do niej przemawia magia starych przepisów ( co nie znaczy że przy nich nie kombinuje i nie posiłkuje się "blogową" cukierniczą wiedzą ).
W tym roku zażyczyłam sobie wykonania tortu makowego.Uwielbiam mak, rasowy ze mnie makoholik. Radość z opiatów na słodko, można by napisać gdyby nie fakt że sprzedawany obecnie maczek niemal ich nie zawiera. Przynajmniej ten z pól uprawnych bo po ogrodach to stare, samowysiewające się odmiany przetrwały.W czasach powszechnej histerii antynarkotykowej władzy może nie tyle nie przyszło do głowy sprawdzanie wszystkich zapuszczonych ogródków, co raczej dość szybko zdała sobie sprawę że zadanie jest niewykonalne i skoncentrowała się na uprawach polowych ( dzisiaj ta historia jest przerabiana na nowo z maryśką - tu pozdrowienia dla Fafika, której kolekcja kloników palmowych zainteresowała stróżów prawa, he, he ). No cóż, głupota jak zawsze w moralne piórka się stroi i pieje z wysokiego C - wszystkiemu winny jest dostęp do narkotyków a nie ludzie. Handel produktami opiatowymi na świecie zdrowo kwitnie i cudownie się rozwija, bo jak człowiek postanowi odjechać to co mu tam. Tylko że koniecznie ma odjeżdżać przy mocy takiego dozwolonego "twardego" odurzacza mózgu jakim jest wysokoprocentowy alkohol. Nie ja pierwsza i nie ostatnia czuję się zatkana hipokryzją współczesnych zachodnich społeczeństw ( i nie tylko zachodnich ). Sytuację doskonale ilustruje powiedzonko Lecha - "Stłucz se pan termometr, nie będziesz miał gorączki". Po mojemu wygląda to tak - lepiej nie widzieć przyczyn tylko zwalczać skutek.. Prohibicja alkoholowa nie zdała egzaminu ( wg. badaczy problemu koszty społeczne nie były "jednoznacznie pozytywne", bardzo oględnie pisząc ) więc dlaczego miałaby zdać egzamin prohibicja narkotykowa? Ludzie ćpali, ćpają i ćpać będą, brzydko pisząc część populacji ze skłonnością do bardzo ostrych uzależnień sama dość szybko eliminuje się z puli genów. Poza tym człowiek jak bardzo chce to się uzależni od czekolady, cukru i ćpanego proszku ixi. Czekoladoholicy mogą paść po spożyciu dziesiątej tabliczki pod rząd, uzależnieni od cukru zejdą prędzej czy później na cukrzycę a najprędzej wykończą się miłośnicy ćpania proszku ixi. Tylko że nikt tych śmiercionośnych potencjalnie substancji nie zakazuje. Pewnie zyski z nielegalnie sprzedawanej działki proszku ixi nie byłyby zbyt duże, no i sprawa wydania zakazu zwyczajnie się nie opłaca. Poza tym takie Tabazelle chyba wylazłyby na ulicę gdyby zakazano sprzedaży czekolady, he, he!
Na szczęście chyba powolutku przychodzi nam otrzeźwieć z tego antynarkotykowego amoku. Kto wie może jeszcze kiedyś przyjdzie mi zjeść makowca z tzw. odparzanego maku, ze starych wysokomorfinowych odmian ( he, he całkowicie bezpiecznie, w ziarnach wszak nie występują w straszliwej ilości najbardziej "złowieszcze" substancje kojarzone z makiem ). Obecnie mamy do dyspozycji nasiona odmian maków o niskiej zawartości opiatów. Odmiany 'Mieszko', 'Michałko', Agat', 'Rubin' i 'Zambo' mają śladową ( od 0,04% do 0,06% ) zawartość morfiny w makówce bez nasion, wraz z przylegającą do niej łodygą o długości do 7 cm,w przeliczeniu na zasadę morfiny i na suchą masę wymienionych części rośliny. Ta makówka i łodyga to z ustawy, trzeba było sprecyzować "zawartość cukru w cukrze". Uprawia się też nadal odmiany wysokomorfinowe, czyli wszystkie z "ustawową zawartością" morfiny powyżej 0.06%. Należą do nich odmiany 'Niebieski KM', 'Modry', 'Lazur' - wszystkie są solidnie namorfinowane - od 0,55% do 1%. No i teraz będzie z mojej strony ostro - sorry Gregory może ja mam inne kubki smakowe niż uznane autorytety naukowe, które ćwierkają że nasiona maku niskomorfinowego niczym w smaku się nie różną od tych pozyskanych z maku wysokomorfinowego, ale mak tych bezpiecznych odmian jest w smaku bezpłciowy. Krótko pisząc jest do dupy! Mogą sobie oszukiwać Dżizaasa, dziecię wychowane w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, co to smak prawdziwego maku ledwie kojarzy, mnie wypasioną w latach sześdziesiątych i siedemdziesiątych na babcinych makowcach, rogalikach z makiem i torcie makowym ( o wigilijnych potrawach nie pisząc ) to mogą co nawyżej solidnie wkurzyć hucpą bredni o smaku, podawanych w "naukowym" sosie. Po pierwsze mak wysokomorfinowy jest na tyle gorzki że nawet po odparzeniu lub gotowaniu da się wyczuć specyficzną goryczkę, której jakoś nijak nie wyczuwam w maku pochodzącym z bezpiecznych makówek. Po drugie nie dość że doprawiony miodem lub cukrem mak bezpieczny ( nawet wtedy kiedy zmniejszymy zalecane proporcje) zmienia się w okrutnie słodki produkt to jeszcze przejmuje w jakiś dziwny sposób inne aromaty. Do cholery chcę jeść makowiec a nie ciasto migdałowe czy zestaw bakaliowy!
Myślałam że tylko ja tak mam i te moje kubki smakowe to są rozpustne i wyrafinowane do nieprzytomności. Okazuje się jednak że nie jestem osobliwością tralala z niezwykłym horyzontem zdarzeń, takich jak ja zdegustowanych smakiem bezpiecznych nasionek jest więcej. W najbliższym otoczeniu znalazłam siedem osób pamiętających smak starszych odmian maku i wytykających niskomorfinowym odmianom bezpłciowość smaku ich nasion. Popytałam też trochę tzw. otoczenie dalsze. Wyszło na to że większości podpytywanych ludków serwowane w niemal wszystkim glutaminian sodu, syrop kukurydziany i tzw. wzmacniacze smaku nie do końca załatwiły kubki smakowe. Mak bezsmakowy to najczęściej stosowane określenie na ziarenka dostępne w sklepowej ofercie. Dżizaas zrobiła bardzo dobry tort, krem kawowy wspaniały, bakalie użyte w odpowiedniej ilości, konsystencja makowego ciasta idealna - żeby to jeszcze był smak prawdziwego maku! No to by była poezja! Tylko żeby taką poezję uzyskać trzeba by przejść do podziemia i zająć się uprawą maku na nielegalu ( na własne potrzeby to w świetle wiadomej ustawy nie ma szans - wszystko do zakontraktowania ). Te obostrzenia ustawowe dotyczące upraw maku jakoś zjawiska narkomani nie zlikwidowały za to zmniejszyły znacznie chęć uprawy tych roślin przez rolników. Ostatnio sprowadzają ludeczkowie mak z Bliskiego Wschodu. Dopiero się robi zabawnie. To historyjka z października tego roku. U pewnej pani wykryto podczas badania moczu śladowe ilości opiatów, panią rzecz jasna posądzono o zażywanie tzw. substancji niedozwolonych. Okazało się że nie tylko owa pani ale i jej mamusia podjadły sobie drożdżówek z pewnej krakowskiej piekarni. Ponoć bardzo smaczne te drożdżóweczki. W tym miejscu następuje moim zdaniem najzabawniejsza część całej tej "narkotykowej afery" , zacytuje za TOK FM - "Lekarze i pracownicy jednego z laboratoriów postanowili sami sprawdzić, czy to prawda - kupili w kilku sklepach tej samej sieci ciastka z makiem i je zjedli. Dzisiaj rano wszyscy mieli dodatnie próby, czyli u nich również stwierdzono opiaty w moczu. Na szczęście stężenie, jakie u nich wykryto, nie zagraża życiu. Co więcej, osoby, które zjadły takie drożdżówki, nie czują żadnych skutków ubocznych, nie wiedzą, że znajdują się pod wpływem opiatów". Rany , poświęcenie medyków i laborantów nie zna granic! Chyba zacznę rozważać zatrudnienie się w jakimś laboratorium sanepidowskim, choćby w charakterze gońca! Zawsze się będę mogła poświęcić w razie wpadki z makiem jakiejś piekarni czy cukierni. A co poczują kubeczki smakowe to moje!
czwartek, 27 listopada 2014
Zakupy irysowe czyli "rozpasanie kontrolowane"
Rzecz jasna zbitka słów "rozpasanie kontrolowane" to klasyczny oksymoron, rozpasanie dlatego jest rozpasaniem bo brak nad nim jakiejkolwiek kontroli. Zdaję sobie z tego świetnie sprawę ale zakupoholizm irysowy podsuwa mojemu zdemoralizowanemu ja usprawiedliwienie niecnych uczynków pięknymi słówkami pisane . Z kasą muszę się obchodzić nader ostrożnie ( tzw. inwestycje konieczne ) a tu rozkosze bródkowe ( i nie tylko ) czyhają. Na pierwszy ognień poszła Australia. Barry Blyth tradycyjnie wyrąbał katalog przy którym dostałam oczopląsu. Na jedno szczęście od pewnego czasu nie kręcą mnie TB ( no i bardzo dobrze, bo tylko wór zawiesić by mi przyszło na kiju i udać się w świat wraz z kłączami - koty by mi wcześniej rodzina odebrała plując jadem w moim kierunku ). Prawie całą swoją uwagę i najlepsze miejsca w ogrodzie poświęcam niższym kategoriom bródek. Z Tempo Two postanowiłam w tym roku sprowadzić głównie irysy IB. Wpływ na tę decyzję miał dobry sezon tej kategorii na rabacie podwórkowej ( w ogrodzie oberwały niestety na skutek przymrozków ). Przyjedzie też jeden SDB, który będzie uzupełniał dział fioletów i niebieskości. 'Devoted' zawsze "podpaszał" mi kolorami, mam słabość do łączenia "blue and burgundy". Nie dość że bicolor w moich barwach to jeszcze z białą bródką na dodatek. No i wiadomo, dobry domek bo to introdukcja Paula Black'a. Do towarzystwa karzełkowi dobrałam naprawdę miłych i urodnych kolegów - mój wybór IB to 'Irish Dancer', 'Palaver' i 'Party Boy' .
Na Australii światek irysowy się nie kończy, w tym roku starannie "wywierciłam brzusznie" od Roberta nowe siewki najbardziej obiecujących maluchów. Będę je dzielnie testować w Alcatrazie i mam wrażenie że przynajmniej dwie z nich zasłużą sobie na miano odmiany ( znaczy Robert nie będzie wybrzydzał jak to on zawsze, z tymi kopułkami, ilością pąków, pędami, kolorkiem i wszystkim tym "co nie jest wiesz" ). Ponadto najwyższy czas żeby i u mnie zagościł ten mocny odcień fioletu jaki ma 'Duma Jaźwinu' ( coś ostatnio za mną łażą niuanse odcieni fioletu ). Ponadto chciałabym się nieco bliżej zapoznać z introdukcjami Tasquiera, taka 'Jolie Mome' bardzo do mnie przemawia. No i 'Ksar' tego samego hodowcy, który powinien być idealnym uzupełnieniem do 'Cat's Eye'. Do tego jeszcze dwa "blacki"- 'Pussycat Pink' i 'Raspberry Tiger'. To są pewniaki, leniwie się natomiast zastanawiam nad kolejnymi "tasquierami' - 'Smalltown Boy' i 'Yoruba'. I to jeszcze nie jest cała groza rozpusty w której zamierzam się tarzać jak Rzymianie w płatkach róż, wszak przede mną wiosenna wizyta ( tym razem nie odpuszczę ) u Ewy i Andrzeja. Normalnie strach się bać! "Obrazki ilustrujące" to dzieło Sir Lawrence Alma Tadema "Róże Heliogabala" z 1888 roku. Pisałam ja, Wasz Heliogabal, hodowca i trener irysowy drugiej klasy.
Na Australii światek irysowy się nie kończy, w tym roku starannie "wywierciłam brzusznie" od Roberta nowe siewki najbardziej obiecujących maluchów. Będę je dzielnie testować w Alcatrazie i mam wrażenie że przynajmniej dwie z nich zasłużą sobie na miano odmiany ( znaczy Robert nie będzie wybrzydzał jak to on zawsze, z tymi kopułkami, ilością pąków, pędami, kolorkiem i wszystkim tym "co nie jest wiesz" ). Ponadto najwyższy czas żeby i u mnie zagościł ten mocny odcień fioletu jaki ma 'Duma Jaźwinu' ( coś ostatnio za mną łażą niuanse odcieni fioletu ). Ponadto chciałabym się nieco bliżej zapoznać z introdukcjami Tasquiera, taka 'Jolie Mome' bardzo do mnie przemawia. No i 'Ksar' tego samego hodowcy, który powinien być idealnym uzupełnieniem do 'Cat's Eye'. Do tego jeszcze dwa "blacki"- 'Pussycat Pink' i 'Raspberry Tiger'. To są pewniaki, leniwie się natomiast zastanawiam nad kolejnymi "tasquierami' - 'Smalltown Boy' i 'Yoruba'. I to jeszcze nie jest cała groza rozpusty w której zamierzam się tarzać jak Rzymianie w płatkach róż, wszak przede mną wiosenna wizyta ( tym razem nie odpuszczę ) u Ewy i Andrzeja. Normalnie strach się bać! "Obrazki ilustrujące" to dzieło Sir Lawrence Alma Tadema "Róże Heliogabala" z 1888 roku. Pisałam ja, Wasz Heliogabal, hodowca i trener irysowy drugiej klasy.
środa, 26 listopada 2014
Katarzynki
Minęły doroczne obchody "Świąt wszelakich związanych z Mła". Nie ma ich dużo bo ledwie dwie uroczystości do odbębnienia ( matka to ze mnie jedynie psio - kocia, babcizm też odpada, Dnia Siostry czy Dnia Ciotki jeszcze nikt nie wyznaczył, mogę jeszcze najwyżej osobiście obchodzić Święto Strażaka z racji "gaszenia pożarów" ). Obchodzę znaczy urodzinki i imieniny czyli tzw. dzień patrona. Jakimś cudem żadna Tabazella nie dostąpiła zaszczytu świętych obcowania i zostałam oddana pod opiekę św. Katarzyny z Aleksandrii. Wieilkomuczenica Jekaterina ,święta Kościoła katolickiego i Kościoła prawosławnego ponoć nigdy nie istniała, legenda znaczy, ale pierwowzorem na którym oparto oficjalny żywot świętej miały być dzieje Hypatii z Aleksandrii. Nieco to zakręcone zważywszy na to że tolerancyjną "z urodzenia pogankę" ( wygląda na to że była agnostyczką, nic nam nie wiadomo żeby wyznawała jakiś kult ) ponoć "załatwił" za pomocą parabolanów ( bractwa duchownych chrześcijańskich najniższego stopnia co to miało się zajmować opieką nad chorymi i grzebaniem zmarłych a zajmowało się głównie produkcją inwalidów i trupów ) niejaki Cyryl z Aleksandrii, awansowany do grona świętych. Ponoć z zazdrości o popularność wśród chrześcijańskich ( i nie tylko ) aleksandryjczyków, choć być może tak naprawdę jego rola sprowadzała się jedynie do tolerowania nietolerancji religijnej. Zazdrość czy pobłażanie skutek ten sam - Hypatię paskudnie zabito, chyba głównie za to że była ponad konflikty religine i w związku z tym cieszyła się powszechnym szacunkiem. Nijak nie pasowała do świata który przypisywał realną władzę walczącym frakcjom religijnym. Kojarzono ją ze stronnictwem namiestnika cesarza a mam wrażenie że główny problem w jej wypadku polegał na tym że była tak naprawdę niezależna. W dodadku we wczesnochrześcijańskim świecie stanowiła żywe zaprzeczenie słów św. Pawła o roli kobiety. Śmierć Hypatii wywołała spory skandal, trzeba było coś z pr zrobić - pojawiła się św. Katarzyna.
No to w sumie niezła patronka mi się trafiła - święta "wolnomyślicielka". Oczywiście oficjałka o św. Katarzynie nie mogła puścić opowieści ze św. Cyrylem w roli "Złego". Wątpliwy zaszczyt odgrywania tej roli przypadł cesarzowi Maksencjuszowi ( on i tak miał kiepską prasę, stanął na drodze samemu Konstantynowi ) lub cesarzowi Maksymianowi ( knował wraz z Maksencjuszem w Italii, też się nadawał na "Złego" ). Św. Katarzyna legendarna w genialny sposób miała dowieść w dyspucie pięćdziesięciu pogańskim filozofom wyższości doktryny chrześcijańskiej nad wszelkimi innymi doktrynami. I za to została ścięta ( koło, którym miała być łamana w ramach obowiązkowych dla chrześcijańskiego męczennika tortur, zostało starannie usunięte przez anioła - Hypatia nie miała tyle szczęścia, zabito ją ostrakonami ). Św. Cyryl z Aleksandrii uznany został za ojca i doktora Kościoła i jakoś mało się dziś o nim pamięta, może z tego powodu że tzw. dogmaty maryjne nie są obecnie w centrum sporów teologicznych ( pięćset lat po Lutrze temperatura dysput mocno spadła, o tym żeby powtórzyła się historia z IV wieku to w ogóle mowy nie ma - nastąpiło okopanie się na pozycjach a współczesne Kościoły chrześcijańskie mają inne problemy teologiczne do przerobienia ). Cyryl znaczy nie jest takim przypadkiem jak św. Augustyn, którego teologiczne rozważania rzutują na współczesne chrześcijanstwo. Zważywszy na osobę historycznego Cyryla, takiego odartego z nimbu świętości, to może i dobrze. A Katarzyna czyli "Hypatia Ukryta"? Ma się całkiem nieźle, Katarzyn na świecie więcej od Cyrylów. Co prawda w dzisiejszym laicyzującym się społeczeństwie zdaje się mało kto tak naprawdę myśli o wstawiennictwie patronów, rola świętych ulega zmianie i w samych Kościołach. Imieniny jednak to obrządek w naszym kraju nadal powszechny. Rzekłabym starannie celebrowany! No i w Polszcze w ramach bonusa mamy piernikowe katarzynki, ale to już raczej temacik dla Dżizaasa.
No to w sumie niezła patronka mi się trafiła - święta "wolnomyślicielka". Oczywiście oficjałka o św. Katarzynie nie mogła puścić opowieści ze św. Cyrylem w roli "Złego". Wątpliwy zaszczyt odgrywania tej roli przypadł cesarzowi Maksencjuszowi ( on i tak miał kiepską prasę, stanął na drodze samemu Konstantynowi ) lub cesarzowi Maksymianowi ( knował wraz z Maksencjuszem w Italii, też się nadawał na "Złego" ). Św. Katarzyna legendarna w genialny sposób miała dowieść w dyspucie pięćdziesięciu pogańskim filozofom wyższości doktryny chrześcijańskiej nad wszelkimi innymi doktrynami. I za to została ścięta ( koło, którym miała być łamana w ramach obowiązkowych dla chrześcijańskiego męczennika tortur, zostało starannie usunięte przez anioła - Hypatia nie miała tyle szczęścia, zabito ją ostrakonami ). Św. Cyryl z Aleksandrii uznany został za ojca i doktora Kościoła i jakoś mało się dziś o nim pamięta, może z tego powodu że tzw. dogmaty maryjne nie są obecnie w centrum sporów teologicznych ( pięćset lat po Lutrze temperatura dysput mocno spadła, o tym żeby powtórzyła się historia z IV wieku to w ogóle mowy nie ma - nastąpiło okopanie się na pozycjach a współczesne Kościoły chrześcijańskie mają inne problemy teologiczne do przerobienia ). Cyryl znaczy nie jest takim przypadkiem jak św. Augustyn, którego teologiczne rozważania rzutują na współczesne chrześcijanstwo. Zważywszy na osobę historycznego Cyryla, takiego odartego z nimbu świętości, to może i dobrze. A Katarzyna czyli "Hypatia Ukryta"? Ma się całkiem nieźle, Katarzyn na świecie więcej od Cyrylów. Co prawda w dzisiejszym laicyzującym się społeczeństwie zdaje się mało kto tak naprawdę myśli o wstawiennictwie patronów, rola świętych ulega zmianie i w samych Kościołach. Imieniny jednak to obrządek w naszym kraju nadal powszechny. Rzekłabym starannie celebrowany! No i w Polszcze w ramach bonusa mamy piernikowe katarzynki, ale to już raczej temacik dla Dżizaasa.
niedziela, 23 listopada 2014
Złoty Kamieniołom - wspominki
Miniony tydzień upłynął pod znakiem prawdziwie listopadowej pogody. Tzn. takiej jak to sobie w najpaskudniejszych koszmarkach śnionych letnimi nocami wymyślamy. Dżdżysto, mglisto i zimno! Na wschodzie kraju w ramach dopieszczania opady śniegu, które nie tylko tradycyjnie zaskakują służby drogowe ale też odcinają nam domki od prądu. No po prostu listopad całą, kaprawą gębą!
Przypominam jednak sobie w ramach pocieszki fajniejsze późne jesienie, czas kiedy świeciło słoneczko a ja i Mamelon korzystając z tego świecenia urządziłyśmy ekskursję do kamieniołomu.
Taka końcówka jesieni naprawdę trafia się rzadko ale świetnie się wówczas wycieczkuje. Tłumów nie ma, dzieci w szkole walczą z programem i nauczycielami, można nawet zaryzykować wyprawę do tzw. atrakcji turystycznych. Jakoś tamtej jesieni, mimo sprzyjających warunków, nie ciągnęło nas w zachwalane powszechnie miejsca - wylądowałyśmy w malutkiej wsi pod Radomskiem. Okolica piękna, na polach kwitła gorczyca ( Sonaj mi to uświadomił, ja w swojej miejskiej głupocie podziwiałam.....rzepak, he, he ), niebo się nawet jak na tę porę roku solidnie niebieściło, ani śladu mgieł i mżawek.
W jednym z gospodarstw oblookałyśmy masę kamorów, piękne duże bryły żółtawo - kremowego piaskowca. Z rozmówek wstępno - zagajających dowiedziałyśmy się od gospodarza że w lesie ma własny "kawałek kamieniołomu". Mamelon została podziwiać kamory ( przy okazji miała zadania rozeznająco bojowe wyznaczone - kominek ewentualnie podłoże ścieżkowo ogrodowe z piaskowca ) a ja potupałam dróżką do lasu. Ciepło było tak że pozbyłam się kurteczki i radośnie wiosennie rozmemłana przemierzałam polne wertepki. Las się złocił resztkami dębowych i brzozowych liści, fruwały biedronki, pituliły ptaki.
Po wejściu w las drogę do kamieniołomu wyznaczały skupiska wielkich brył kamienia. Nie wszystkie były pięknie kremowe, trafiały się rdzawe i w kolorze ochry. Przyznam się że bardziej mi się podobała ta naturalna różnorodność piaskowcowych kamieni niż elegancki wyselekcjonowany kolor brył kamiennych z podwórza gospodarstwa. Jednak różnorodność kolorów ( szczególnie w jednej bryle he, he ) to nie jest najlepsze kryterium wyboru piaskowca do obróbki, więc porzucone bryły cieszyły moje oko na leśnej ścieżce. Kiedyś pewnie powędrują na podwórko, zostaną pocięte i same będą robiły za ścieżkę w czyimś ogródku.
Kamieniołom w słońcu wyglądał przepięknie, wręcz lśnił! Rozkopana górka odkrywała swoje śliczne wnętrze. Niby nic szlachetnego, zwykły piaskowiec ale w kamieniołomach jest coś magicznego, co sprawia że nawet pospolity kamień zdaje się szlachetnieć. Złote bryły kamieni jaśniejące w słońcu, złotawo - rude ostatnie liście na drzewach i na poszyciu - złota orgia dla oczu. A wszystko ukryte w głębokim lesie. Nie tylko takim liściastym, były w nim i borowe akcenty - stare sosny otulały ciemną zielenią ten zjawiskowo złoty kamieniołom.
Na dnie kamieniołomu cud nad cudami - morze kwitnących rumianków. W słońcu, przy jednak jesiennej już dość dużej wilgotności powietrza pachniały tak intensywnie jak to ma miejsce czasem latem na polach co to opryskiwać je za drogo albo na tzw.nieużytkach. Zapach lata wymieszany z jesienną wonią opadłych liści. Jedyne w swoim rodzaju połączenie. Wycieczka miała miejsce w początkach grudnia, więc pogoda i rumianki radośnie mnie nastrajały przed zimą. Potem przyszedł styczeń i paskudny luty 2012 roku i nastąpiła hekatomba roślin w ogrodzie. Kiedy myślę o tamtej, pięknej późnej jesieni co to miała zwiastować łagodną zimę słyszę zaraz w głowie głos Babci Wiktorii skrzeczącej jedno ze swoich ulubionych hasełek - "Miłe złego początki".
Może i dobrze że ten listopad taki normalnie paskudny!
Nie tylko bródki czyli rzecz o irysach nieznanych
Szał ciał czyli majowo - czerwcowe kwitnienia irysów bródkowych, efektownych do nieprzytomności sprawiają że jakoś umykają naszej uwadze mniej rzucający się w oczy ( wg. niektórych ogrodujących to narzucający się oczom ) przedstawiciele irysowej familii. A wszak irysy to nie tylko bródkowce, sybiraki czy mieczolistne japońskie klejnociki. Irysów jak mrówków a każdy kąśliwy i za serducho potrafi złapać.Taki na przykład na fotce obok, niby niepozorny karzełek co to ledwie nad fiołka motylkowatego wzrasta ale jaki kwiat, jaka elegancja! Fiołek to go może w korzeń pocałować, taka z niego urodna kruszyna. Teraz będzie o pomieszaniu z poplątaniem czyli o radościach zafundowanych nam przez botaników! Zacznijmy od Iris setosa, jest to roślina pochodząca z Ameryki Północnej, tako głosi część botaników. Faktem jednak jest że irys ten występuje w też Azji. Azjatyckie irysy zaliczane do tego gatunku różnią się nieco od amerykańskich krewnych. Oczywiście natychmiast pojawiły się głosy że to nie żadne zawleczenie roślin i "wymutowanie" tylko Iris setosa to gatunek od zawsze występujący w takim zasięgu geograficznym, mający odmianę azjatycką i amerykańską ( i to chyba jest najbliższe prawdy ). Szczerze pisząc dla "normalnie" ogrodującego nie ma specjalnego znaczenia czy to Azjata czy Amerykanin, grunt że roślina z niego bardzo dobra. Kojarzony jest zazwyczaj z roślinnością porastającą mokre łąki a nawet mokradła, ale to taka roślina która dostosowuje się doskonale do środowiska i spokojnie można ją sadzić w suchej glebie. Po doczytaniu tej informacji o zdolnościach adaptacyjnych byłam wielce ucieszona że Iris setosa var. setosa, zwany inaczej Iris hookeri ( pod takimi łączonymi nazwami go kupiłam ), czyli karłowata odmiana występująca w Arktyce będzie rosnąć w Alcatrazie. Niestety namiętne doczytywanie objawiło przede mną kolejną botaniczną zagwozdkę - Iris hookeri to nie jest forma Iris setosa, jak się okazuje botanicy doszli do wniosku że to całkiem inny gatunek. Endemiczny! Plaże amerykańskiego stanu Maine to zdaje się naturalne siedlisko. Jakoś mam podejrzenia że mój irysek to chyba nie jest to co kupowałam ( co prawda w brytyjskiej szkółce ) jako Iris hookeri. Kwitnie maleństwo w maju, Iris hookeri na amerykańskim wybrzeżu kwitnie w lipcu. Najprawdopodobniej mój irysowy krasnoludek to po prostu "tylko" karłowa forma Iris setosa. Nieważne, grunt że piękny i odporny - zniesie zimy stulecia, śniegi i "bezśniegi", wytrzyma niemal każdą glebę i niezawodnie będzie kwitł!
Z tego samego źródełka z którego mam podejrzanego "najpradopodobniejszego" Iris setosa, mam też ślicznego malutkiego Iris cristata. W tym wypadku na szczęście nie ma wątpliwości - on to jest on. Iris cristata zwany z polska kosaćcem grzebieniastym pochodzi z rejonu Wielkich Jezior Ameryki Północnej. Jest mniejszy niż karłowaty setosiak i wcześniej zakwita. W Alcatrazie zaczyna kwitnienie w trzeciej dekadzie kwietnia. Gatunek jest dość zmienny, kwiaty mają różny stopień wybarwienia, spotyka się też biało kwitnącą formę. W handlu można spotkać wyselekcjonowane odmiany, Japończycy którzy uwielbiają irysy bezbródkowe ostro kombinują z nowymi odmianami ogrodowymi i z krzyżówkami międzygatunkowymi. W moim ogrodzie ta roślina ma stanowisko półcieniste, glebę umiarkowanie wilgotną. Traktuję ją jako przyszłą roślinę okrywową ( kłącza szybko sie rozrastają ) zamierzam sporo miejsca w Alcatrazie przeznaczyć pod uprawę tych irysów ( głównie te na których nie chce mi się uprawiać wiecznego pielenia ). Irys grzebieniasty jest całkowicie mrozoodporny, jedyne co mu może zaszkodzić zimą to stojąca w korzonkach woda. Dlatego dobrze nadaje się na nasadzenia pod krzewy rosnące na wilgotnawej glebie. Pod krzewami jest zazwyczaj bardziej sucho i tam znajduje wymarzone stanowisko. Iris cristata ma bliskiego krewniaka z którym czasem bywa mylony - Iris lacustris. Nie wiem dlaczego te dwa gatunki są mylone, Iris lacustris to karzełek w świecie karzełków! Wiem bo też uprawiam. Poza tym nie wiem czy to tylko mój egzemplarz tak ma czy to cecha gatunku ale Iris lacustris jest niemal fioletowy, natomiast zarówno mój Iris cristata , jak też oglądane w necie odmiany nie miały aż tak mocno wybarwionych kwiatów.
Irys mleczny czyli Iris lactea zawitał do Alcatrazu za sprawą Krysi. Pochodzi z Azji - strefa występowania ciągnie się od Kazachstanu, poprzez Chiny aż do Korei, a na południu przez Afganistan aż do północnego Pakistanu. Nie da się ukryć że w Azji Środkowej ten piękny irys uważany jest za pospolitego chwasta. No fakt, rośnie jak burza, tolerancyjny co do gleby to jest słabe określenie dla jego możliwości adaptacyjnych, mrozoodporny i bezproblemowo co roku zakwitający. Taka roślina z cyklu "Posadź i zapomnij". Bardzo dobrze wygląda w ogrodach naturalistycznych, kwitnie wcześniej niż gatunki Iris ruthenica czy Iris sibirica i może zaczynać sezon irysowy w takich ogrodach ( oczywiście sezon nieco wyższych irysów, bo karzełki kwitną jeszcze wcześniej ). Iris lactea dorasta do 60 cm, jego pędy kwiatostanowe są jednak nieco niższe w związku z czym kwiaty tego irysa wyglądają na lekko schowane w liściach. Przy masowym kwitnieniu nie ma to jednak aż tak dużego znaczenia dla ich ozdobnej roli. Moim zdaniem to jest irys must have do ogrodów bardzo dużych, gdzie jest problem z pieleniem i ograniczaniem chwastów. Znaczy postaw człowieku na irysowego chwasta, he, he! Wszystkie dziś opisane iryski książkowo preferują glebę wilgotną, o lekko kwaśnym odczynie ( Iris lactea może najmniej ). Z mojego i nie tylko mojego doświadczenia wynika że rosną niemal wszędzie , Iris setosa i i Iris lactea na glebach zasolonych, o zasadowym odczynie. Po prostu ogrodowe samograje z nich. Trochę szkoda że tak mało znane.
Z tego samego źródełka z którego mam podejrzanego "najpradopodobniejszego" Iris setosa, mam też ślicznego malutkiego Iris cristata. W tym wypadku na szczęście nie ma wątpliwości - on to jest on. Iris cristata zwany z polska kosaćcem grzebieniastym pochodzi z rejonu Wielkich Jezior Ameryki Północnej. Jest mniejszy niż karłowaty setosiak i wcześniej zakwita. W Alcatrazie zaczyna kwitnienie w trzeciej dekadzie kwietnia. Gatunek jest dość zmienny, kwiaty mają różny stopień wybarwienia, spotyka się też biało kwitnącą formę. W handlu można spotkać wyselekcjonowane odmiany, Japończycy którzy uwielbiają irysy bezbródkowe ostro kombinują z nowymi odmianami ogrodowymi i z krzyżówkami międzygatunkowymi. W moim ogrodzie ta roślina ma stanowisko półcieniste, glebę umiarkowanie wilgotną. Traktuję ją jako przyszłą roślinę okrywową ( kłącza szybko sie rozrastają ) zamierzam sporo miejsca w Alcatrazie przeznaczyć pod uprawę tych irysów ( głównie te na których nie chce mi się uprawiać wiecznego pielenia ). Irys grzebieniasty jest całkowicie mrozoodporny, jedyne co mu może zaszkodzić zimą to stojąca w korzonkach woda. Dlatego dobrze nadaje się na nasadzenia pod krzewy rosnące na wilgotnawej glebie. Pod krzewami jest zazwyczaj bardziej sucho i tam znajduje wymarzone stanowisko. Iris cristata ma bliskiego krewniaka z którym czasem bywa mylony - Iris lacustris. Nie wiem dlaczego te dwa gatunki są mylone, Iris lacustris to karzełek w świecie karzełków! Wiem bo też uprawiam. Poza tym nie wiem czy to tylko mój egzemplarz tak ma czy to cecha gatunku ale Iris lacustris jest niemal fioletowy, natomiast zarówno mój Iris cristata , jak też oglądane w necie odmiany nie miały aż tak mocno wybarwionych kwiatów.
Irys mleczny czyli Iris lactea zawitał do Alcatrazu za sprawą Krysi. Pochodzi z Azji - strefa występowania ciągnie się od Kazachstanu, poprzez Chiny aż do Korei, a na południu przez Afganistan aż do północnego Pakistanu. Nie da się ukryć że w Azji Środkowej ten piękny irys uważany jest za pospolitego chwasta. No fakt, rośnie jak burza, tolerancyjny co do gleby to jest słabe określenie dla jego możliwości adaptacyjnych, mrozoodporny i bezproblemowo co roku zakwitający. Taka roślina z cyklu "Posadź i zapomnij". Bardzo dobrze wygląda w ogrodach naturalistycznych, kwitnie wcześniej niż gatunki Iris ruthenica czy Iris sibirica i może zaczynać sezon irysowy w takich ogrodach ( oczywiście sezon nieco wyższych irysów, bo karzełki kwitną jeszcze wcześniej ). Iris lactea dorasta do 60 cm, jego pędy kwiatostanowe są jednak nieco niższe w związku z czym kwiaty tego irysa wyglądają na lekko schowane w liściach. Przy masowym kwitnieniu nie ma to jednak aż tak dużego znaczenia dla ich ozdobnej roli. Moim zdaniem to jest irys must have do ogrodów bardzo dużych, gdzie jest problem z pieleniem i ograniczaniem chwastów. Znaczy postaw człowieku na irysowego chwasta, he, he! Wszystkie dziś opisane iryski książkowo preferują glebę wilgotną, o lekko kwaśnym odczynie ( Iris lactea może najmniej ). Z mojego i nie tylko mojego doświadczenia wynika że rosną niemal wszędzie , Iris setosa i i Iris lactea na glebach zasolonych, o zasadowym odczynie. Po prostu ogrodowe samograje z nich. Trochę szkoda że tak mało znane.
piątek, 21 listopada 2014
Trochę mniej znane rośliny zacienionych miejsc w ogrodzie - część druga
O niespecjalnie znanych roślinach do cienia można pisać długo i wytrwale, głównie dlatego że w Kraju Kwitnącej Cebuli ogrodowanie "ozdobne" nie jest sportem narodowym. Znaczy jako nacja znamy niewiele roślin godnych uprawy w ogrodzie ozdobnym co wynika po trosze z naszego konserwatyzmu ( babcia to uprawiała peonije i róże i to były kwiaty ) i z atencji jaką darzymy ogrody użytkowe ( prędzej zainteresujemy się nową odmianą sałaty niż hosty ). Wiele roślin kojarzymy z łąkami i lasami, żyjąc w błogiej nieświadomości że można owe rośliny uprawiać w ogrodach, ba, że mają one swoje "ogrodowe" odmiany. Jest to znany z dziedziny kuchennej tzw. problem schabowego - tak nam smakuje "szczerzepolski" schabowy z kapustką że świat nam przesłania i z trudem do nas dociera istnienie innych potraw ( nieraz o niebo smaczniejszych ). Umiłowanie tradycji + pieszczenie żołądka jak widać nie jest to sprawa tylko samej kuchni, "schabowe" podejście mamy też do uprawy roślin. Dlatego dla większości ogrodujących anemonelle, disporopsisy czy dejnante są tak samo obce jak kosmiczne alieny. Szkoda wielka bo zamykamy sobie sami okienko na fajniejsze ogrodowanie. Na szczęście są blogi i fora ogrodowe, które podobnie jak blogi i fora kulinarne pozwalają Kowalskiemu wychynąć zza "schabowszczyzny".
Dla tych którym podoba się delikatna uroda zawilców gajowych anemonella będzie rośliną pożądaną. Miłośnicy "solidniejszych" roślinnych powodów do wzruszeń zapewne odpuszczą ją sobie. Na mnie ten piciumiasty roślinek działa na tyle że zapuściłam sobie dwie odmiany. Anemonella rutewkowata Anemonella thalictroides to pochodząca z Ameryki Północnej bylina wyrastająca z małych bulwek. Dorasta na maksa do 15 cm, tworzy małe kępki. Po kwitnieniu zanika, podobnie jak zawilce gajowe. Idealna roślina pod drzewa czy krzewy. Jak ma optymalne warunki zaczyna się wysiewać ( odmiany o pełnych kwiatach jak ta z pierwszej fotki rozmnaża się przez podział wczesną wiosną ). Lubi glebę próchniczą, lekko kwaśnawą.
Beesia deltophylla to świeżynka w świecie roślin ogrodowych.Odkryto ją dopiero koło 1998 roku, w górskich lasach prowincji Syczuan w Chinach. Roślina której głównym atutem są liście, kwiatostany nie mają znaczenia zdobniczego - nikogo nie powalą urodą. Natomiast liściorki robią wrażenie. Trochę większe od kopytnikowych ( mam na myśli Asarum canadense, bessia dorasta nawet do 30 cm wysokości, przy 60 cm średnicy ), pięknie żyłkowane, z purpurowym nalotem. Beesia deltophylla jest rzadziej spotykana w handlu niż gatunek Bessia calthifolia. Dla "normalnie" ogrodującego te dwa gatunki nie będą się jakoś specjalnie różniły, mają podobną mrozodporność i tempo rozrastania, kolekcjonerzy mogą sobie liczyć ilość "wrębków" na blaszkach liściowych i mierzyć ich głębokość. Roślina niełatwo się w Alcatrazie aklimatyzowała, jest w zasadzie mrozoodporna ale późne majowe przymrozki potrafią jej liściom dać się we znaki ( bardziej niż ma to miejsce w przypadku liści kopytnika ). Ponoć jak już się zaaklimatyzuje to "okrywówka" z niej nie do zdarcia. Pożyjemy, zobaczymy! W każdym razie roślina jest na tyle urodna że będę ją próbowała oswajać i sadzić w Alcatrazie w większej ilości.
Teraz moje "angielskie" odkrycie - ujrzany pierwszy raz w Wisley Disporopsis pernyi. Pochodzi z Azji a konkretnie to z Chin Południowych. Przypomina nieco kokoryczki i dobrze się czuje w takich samych warunkach glebowych i świetlnych w których one się dobrze czują. Ta roślina ma się u mnie bardzo dobrze, tempo wzrostu nie jest w żadnym razie "ekskluzywne", ot takie właśnie kokoryczkowe. W tym roku zachęcona sukcesem w uprawie dosadziłam jeszcze dwa inne disporopsisy - Disporopsis arisanensis i Disporopsis fuscopicta. Pierwszy ma liście na których pojawiają się białawe przebarwienia, drugi ma szersze jasnozielone liście. Ponieważ to ich pierwsza zima w Alcatrazie, rośliny na wszelki wypadek zostały okryte
Kolejną rośliną która robi dobrą robotę w cieniu ( daje radę i w półcienistych miejscach, byleby nasłonecznienie nie było w okolicach południa ) jest dejnante. Uprawiam dwa gatunki Deinanthe bifida i Deinanthe caerulea. Pierwszy ma kwiaty białe, drugi błękitne ( w handlu spotyka się odmiany o różnym stopniu nasycenia koloru kwiatów ). Dejnante pochodzi z lasów górskich prowincji Hubei w Chinach, robi tam za roślinę okrywową. Dorasta do 45 cm wysokości, jest całkowicie mrozoodporna. Gleba próchnicza o odczynie kwaśnym jest zalecana do jej uprawy ale spokojne poradzi sobie i na tej o odczynie obojętnym. W Alcatrazie zakwita w lipcu, u Mamelona zaczyna kwitnienie razem z hortensjami ogrodowymi. Kwiaty ma ciekawe ale ja lubię jej liście, kosmate, dość duże, wyróżniające się wśród roślin średniego wzrostu uprawianych w cieniu. Kiedyś zalecano uprawę tej rośliny w założeniach naturalistycznych ale bezczelnie subiektywnie stwierdzam że sprawdza się też w ogrodach bardziej uporządkowanych, w "miejskich klasykach", że się tak wypiszę.
Żeby nie było że w cieniu jest tylko zielono jak u żaby kolejna roślina do uprawy w cieniu ma brązowawe liście. Trybula leśna Anthriscus sylvestris 'Raven's wing' to roślinek "podpowiedziany" przez Walentynę. Nie jest to tak po prawdzie roślina całkowitego cienia, raczej półcienia i to takiego świetlistego ( w całkowitym cieniu trybula nam zielenieje i nici z radości jaką dają kolorowe liście odmiany ) ale ponieważ u mnie rośnie na skraju rabat cienistych, tak mi jakoś wychodzi że ona niby w cieniu uprawiana. Dorasta do 60 cm wysokości ale pędy kwiatostanowe bujają na wysokości 120 cm. Nie jest rośliną długowieczną ale się nieźle sieje ( siewki powtarzają cechę mateczki - kolorowe liście - w ponad 50% ). Jeżeli chcemy przedłużyć jej żywot pozbywamy się po zaraz majowym kwitnieniu pędów kwiatowych ( nim zdążą się zawiązać nasienniki ). Na półcienistym stanowisku, w okolicach trybuli rośnie u mnie konwalnik o ciemnych liściach Ophiopogon planiscapus 'Nigrescens' i niemal czarnolistny fiołek labradorski Viola labradorica 'Purpurea'. Żadna z tych roślin nie powinna być uprawiana w głębokim cieniu ale możemy nimi zagospodarować miejsca na rabacie w półcieniu. Nieźle nawiązują do jednak bardziej lubiących cień kolorowych świecznic ( choć jak duża wilgotność w powietrzu to świecznice nic sobie ze słoneczka nie robią - widziałam u Ewandki ).
Dla tych którym podoba się delikatna uroda zawilców gajowych anemonella będzie rośliną pożądaną. Miłośnicy "solidniejszych" roślinnych powodów do wzruszeń zapewne odpuszczą ją sobie. Na mnie ten piciumiasty roślinek działa na tyle że zapuściłam sobie dwie odmiany. Anemonella rutewkowata Anemonella thalictroides to pochodząca z Ameryki Północnej bylina wyrastająca z małych bulwek. Dorasta na maksa do 15 cm, tworzy małe kępki. Po kwitnieniu zanika, podobnie jak zawilce gajowe. Idealna roślina pod drzewa czy krzewy. Jak ma optymalne warunki zaczyna się wysiewać ( odmiany o pełnych kwiatach jak ta z pierwszej fotki rozmnaża się przez podział wczesną wiosną ). Lubi glebę próchniczą, lekko kwaśnawą.
Beesia deltophylla to świeżynka w świecie roślin ogrodowych.Odkryto ją dopiero koło 1998 roku, w górskich lasach prowincji Syczuan w Chinach. Roślina której głównym atutem są liście, kwiatostany nie mają znaczenia zdobniczego - nikogo nie powalą urodą. Natomiast liściorki robią wrażenie. Trochę większe od kopytnikowych ( mam na myśli Asarum canadense, bessia dorasta nawet do 30 cm wysokości, przy 60 cm średnicy ), pięknie żyłkowane, z purpurowym nalotem. Beesia deltophylla jest rzadziej spotykana w handlu niż gatunek Bessia calthifolia. Dla "normalnie" ogrodującego te dwa gatunki nie będą się jakoś specjalnie różniły, mają podobną mrozodporność i tempo rozrastania, kolekcjonerzy mogą sobie liczyć ilość "wrębków" na blaszkach liściowych i mierzyć ich głębokość. Roślina niełatwo się w Alcatrazie aklimatyzowała, jest w zasadzie mrozoodporna ale późne majowe przymrozki potrafią jej liściom dać się we znaki ( bardziej niż ma to miejsce w przypadku liści kopytnika ). Ponoć jak już się zaaklimatyzuje to "okrywówka" z niej nie do zdarcia. Pożyjemy, zobaczymy! W każdym razie roślina jest na tyle urodna że będę ją próbowała oswajać i sadzić w Alcatrazie w większej ilości.
Teraz moje "angielskie" odkrycie - ujrzany pierwszy raz w Wisley Disporopsis pernyi. Pochodzi z Azji a konkretnie to z Chin Południowych. Przypomina nieco kokoryczki i dobrze się czuje w takich samych warunkach glebowych i świetlnych w których one się dobrze czują. Ta roślina ma się u mnie bardzo dobrze, tempo wzrostu nie jest w żadnym razie "ekskluzywne", ot takie właśnie kokoryczkowe. W tym roku zachęcona sukcesem w uprawie dosadziłam jeszcze dwa inne disporopsisy - Disporopsis arisanensis i Disporopsis fuscopicta. Pierwszy ma liście na których pojawiają się białawe przebarwienia, drugi ma szersze jasnozielone liście. Ponieważ to ich pierwsza zima w Alcatrazie, rośliny na wszelki wypadek zostały okryte
Kolejną rośliną która robi dobrą robotę w cieniu ( daje radę i w półcienistych miejscach, byleby nasłonecznienie nie było w okolicach południa ) jest dejnante. Uprawiam dwa gatunki Deinanthe bifida i Deinanthe caerulea. Pierwszy ma kwiaty białe, drugi błękitne ( w handlu spotyka się odmiany o różnym stopniu nasycenia koloru kwiatów ). Dejnante pochodzi z lasów górskich prowincji Hubei w Chinach, robi tam za roślinę okrywową. Dorasta do 45 cm wysokości, jest całkowicie mrozoodporna. Gleba próchnicza o odczynie kwaśnym jest zalecana do jej uprawy ale spokojne poradzi sobie i na tej o odczynie obojętnym. W Alcatrazie zakwita w lipcu, u Mamelona zaczyna kwitnienie razem z hortensjami ogrodowymi. Kwiaty ma ciekawe ale ja lubię jej liście, kosmate, dość duże, wyróżniające się wśród roślin średniego wzrostu uprawianych w cieniu. Kiedyś zalecano uprawę tej rośliny w założeniach naturalistycznych ale bezczelnie subiektywnie stwierdzam że sprawdza się też w ogrodach bardziej uporządkowanych, w "miejskich klasykach", że się tak wypiszę.
Żeby nie było że w cieniu jest tylko zielono jak u żaby kolejna roślina do uprawy w cieniu ma brązowawe liście. Trybula leśna Anthriscus sylvestris 'Raven's wing' to roślinek "podpowiedziany" przez Walentynę. Nie jest to tak po prawdzie roślina całkowitego cienia, raczej półcienia i to takiego świetlistego ( w całkowitym cieniu trybula nam zielenieje i nici z radości jaką dają kolorowe liście odmiany ) ale ponieważ u mnie rośnie na skraju rabat cienistych, tak mi jakoś wychodzi że ona niby w cieniu uprawiana. Dorasta do 60 cm wysokości ale pędy kwiatostanowe bujają na wysokości 120 cm. Nie jest rośliną długowieczną ale się nieźle sieje ( siewki powtarzają cechę mateczki - kolorowe liście - w ponad 50% ). Jeżeli chcemy przedłużyć jej żywot pozbywamy się po zaraz majowym kwitnieniu pędów kwiatowych ( nim zdążą się zawiązać nasienniki ). Na półcienistym stanowisku, w okolicach trybuli rośnie u mnie konwalnik o ciemnych liściach Ophiopogon planiscapus 'Nigrescens' i niemal czarnolistny fiołek labradorski Viola labradorica 'Purpurea'. Żadna z tych roślin nie powinna być uprawiana w głębokim cieniu ale możemy nimi zagospodarować miejsca na rabacie w półcieniu. Nieźle nawiązują do jednak bardziej lubiących cień kolorowych świecznic ( choć jak duża wilgotność w powietrzu to świecznice nic sobie ze słoneczka nie robią - widziałam u Ewandki ).
środa, 19 listopada 2014
Trochę mniej znane rośliny zacienionych miejsc w ogrodzie - część pierwsza
Na hasełko rośliny na stanowiska zacienione w mojej głowie otwiera się segregatorek z nazwami host i paproci. Dopiero później powolutku człowiek natyka się na poutykane w zakamarkach pamięci mniejsze zeszyciki podpisane nazwami innych roślin cieniolubnych. Sytuacja taka sprzyja monotonii cieniolubnych nasadzeń, zjawisku niefajnemu w takim samym stopniu jak zbyt wielkie nagromadzenie różnych gatunków w nasadzeniach na zbyt małej powierzchni. Nawet najpiękniejsze gatunki roślin sadzone masowo- plantacyjnie w niezliczonej ilości odmian nie są w stanie stworzyć tego co ja nazywam "prawdziwym ogrodem". Ogród kolekcjonerski jest bowiem tworem bardzo specyficznym, którego największą wartością są poszczególne rośliny a nie ich piękny układ. Jestem kolekcjonerką karłowych irysów bródkowych ale to nie oznacza wyłącznego sadzenia irysów. Staram się żeby Alcatraz nie był tylko i wyłącznie ogrodem kolekcjonerskim. Uroda zestawów roślin, ogrodowa przestrzeń formowana z ich pomocą interesuje mnie niemal tak samo jak wybieranie i zapraszanie do Alcatrazu wartościowych esdebiąt. Tako jako na słonecznych rabatach dzieje się i na rabatach zacienionych. Amen! Kocham wielkie zielone hosty, lubię te mniejsze niebieskawe z "burchlami", a nawet niektóre "jarzeniówy". Jednak żeby uroda host zajaśniała pełnią blasku potrzebują one zróżnicowanego towarzystwa. Nie pierwszy raz o tym piszę. W cienistych zakątkach ogrodu prowadzę dość paradoksalną politykę nasadzeniową bo jako towarzystwa masowo sadzonego dla host postanowiłam użyć nie tylko roślin popularnych ale też tych uznanych za dość rzadkie i rarytetne. Perwersja doskonała - rarytety na tło dla w sumie pospolitych host!
Rarytetność roślin jest zresztą też kryterium baaaardzo umownym, większość uznanych za ogrodowe klejnoty roślin po pewnym czasie wcale nie okazuje się być tak trudnymi w uprawie. Myślę że swoją pozycję roślin szczególnej troski zawdzięczają raczej temu że nie są spotykane często w ofercie handlowej, niż jakiejś niesłychanej trudności utrzymania ich w ogrodzie. Do tego typu "rarytetów" zaliczam kokoryczkę okółkową Polygonatum verticillatum 'Rubrum' ( fotka nr 1 ), dwukrotnie już opisane anemonopsisy Anemonopsis macrophylla ( fotka nr 2 - pietruszkowate liście na pierwszym planie ), parnik tajwański Disporum taiwanesis ( fota nr 3 na niej malutka sadzonka ), Gillenia stipulata ( fota nr 4 ). Na ogół te rośliny "nie wpadają w oczy" i przegrywają walkę o miejsce na rabacie z kolejną hostą czy paprocią. Szkoda, bo masowo sadzone są świetnym kontrapunktem dla tzw. "oklepańców ogrodowych". Cóż, nienachalną urodę roślin i spokojne kompozycje cienistych rabat ( i nie tylko cienistych ) to chyba zaczyna się doceniać dopiero po latach ogrodowania. Początki zabaw ogrodowych zazwyczaj charakteryzuje zachłyśnięcie się pięknem "cywilizowanych" ( albo i przecywilizowanych ) odmian roślin ogrodowych. Dopiero przesyt falban, ilości płatków upchanych w jednym kwiecie czy kolorów bajkowo nieprawdopodobnych sprawia że zaczynamy doceniać urok dziczyzny właściwy niby mniej efektownym gatunkom.
Jak raz się spróbuje człowiek przełamać i posadzi taką nie kłującą w oczy roślinę to przekona się że mniej znani przedstawiciele flory, niekoniecznie epatujący z siłą Niagary rozlicznymi wdziękami, potrafią ozdobić ogród tak samo jak najnowsze najnaje odmianowe i "absolutny hit ze szkółki". Ogród robi się nam wyrafinowany i subtelny a nie tylko efektowny. Niby rarytety tworzą jego niepowtarzalny klimat i odróżniają nasz własny, "najmojejszy" kawałek zielonego od hostowisk i rododendronariów ( obsadzanie cienistych rabat hostami i rodkami jest powszechnie uznane w Kraju Kwitnącej Cebuli za drugi właściwy sposób wykorzystania takich miejsc w ogrodzie, najwłaściwszym sposobem jest rzecz jasna staranne zapuszczenia zamszonego trawnika, he, he ).Wszystkie przedstawione w tym wpisie rośliny dobrze jest uprawiać na glebach próchniczych, przepuszczalnych ale wilgotnych, o lekko kwaśnym odczynie. Kokoryczka i gillenia poradzą sobie spokojnie i tam gdzie gleba jest nieco cięższa, parnik bywa w takich warunkach glebowych kapryśny ale najbardziej "ekskluzywnie" zachowuje się anemonpopsis, który jak na prawdziwy "rarytet" przystało reaguje odmową przyrastania i robi wszystko żeby wyglądać jak siedem nieszczęść.
Rarytetność roślin jest zresztą też kryterium baaaardzo umownym, większość uznanych za ogrodowe klejnoty roślin po pewnym czasie wcale nie okazuje się być tak trudnymi w uprawie. Myślę że swoją pozycję roślin szczególnej troski zawdzięczają raczej temu że nie są spotykane często w ofercie handlowej, niż jakiejś niesłychanej trudności utrzymania ich w ogrodzie. Do tego typu "rarytetów" zaliczam kokoryczkę okółkową Polygonatum verticillatum 'Rubrum' ( fotka nr 1 ), dwukrotnie już opisane anemonopsisy Anemonopsis macrophylla ( fotka nr 2 - pietruszkowate liście na pierwszym planie ), parnik tajwański Disporum taiwanesis ( fota nr 3 na niej malutka sadzonka ), Gillenia stipulata ( fota nr 4 ). Na ogół te rośliny "nie wpadają w oczy" i przegrywają walkę o miejsce na rabacie z kolejną hostą czy paprocią. Szkoda, bo masowo sadzone są świetnym kontrapunktem dla tzw. "oklepańców ogrodowych". Cóż, nienachalną urodę roślin i spokojne kompozycje cienistych rabat ( i nie tylko cienistych ) to chyba zaczyna się doceniać dopiero po latach ogrodowania. Początki zabaw ogrodowych zazwyczaj charakteryzuje zachłyśnięcie się pięknem "cywilizowanych" ( albo i przecywilizowanych ) odmian roślin ogrodowych. Dopiero przesyt falban, ilości płatków upchanych w jednym kwiecie czy kolorów bajkowo nieprawdopodobnych sprawia że zaczynamy doceniać urok dziczyzny właściwy niby mniej efektownym gatunkom.
Jak raz się spróbuje człowiek przełamać i posadzi taką nie kłującą w oczy roślinę to przekona się że mniej znani przedstawiciele flory, niekoniecznie epatujący z siłą Niagary rozlicznymi wdziękami, potrafią ozdobić ogród tak samo jak najnowsze najnaje odmianowe i "absolutny hit ze szkółki". Ogród robi się nam wyrafinowany i subtelny a nie tylko efektowny. Niby rarytety tworzą jego niepowtarzalny klimat i odróżniają nasz własny, "najmojejszy" kawałek zielonego od hostowisk i rododendronariów ( obsadzanie cienistych rabat hostami i rodkami jest powszechnie uznane w Kraju Kwitnącej Cebuli za drugi właściwy sposób wykorzystania takich miejsc w ogrodzie, najwłaściwszym sposobem jest rzecz jasna staranne zapuszczenia zamszonego trawnika, he, he ).Wszystkie przedstawione w tym wpisie rośliny dobrze jest uprawiać na glebach próchniczych, przepuszczalnych ale wilgotnych, o lekko kwaśnym odczynie. Kokoryczka i gillenia poradzą sobie spokojnie i tam gdzie gleba jest nieco cięższa, parnik bywa w takich warunkach glebowych kapryśny ale najbardziej "ekskluzywnie" zachowuje się anemonpopsis, który jak na prawdziwy "rarytet" przystało reaguje odmową przyrastania i robi wszystko żeby wyglądać jak siedem nieszczęść.
niedziela, 16 listopada 2014
Szafirkowy zawrót głowy
Szafirek armeński Muscari armeniacum to zasiedziały mieszkaniec ogrodów. Odkąd tylko sięgnę pamięcią to wśród "prawdziwych, starych" ogrodników ( na czele ze Stryjem Mieczysławem ) wiosennym oczarowaniom wywołanym przez kwiaty hiacyntów, narcyzów czy tulipanów towarzyszyła wyrozumiała tolerancja dla obecności szafirków w ich pobliżu. No są bo są, taka drobnica ogrodowa! Ani to zabójczo nie pachnie, ani wyglądu wpadającego w oko i powodującego leżenie plackiem przed kwiatem nie ma. Nie wiem czy to duch przekory, który we mnie bynajmniej nie drzemał tylko darł się wniebogłosy, czy po prostu umiłowanie małych kwiatków sprawiło że już od wczesnego dzieciństwa uważałam że wiosna bez szafirków nie jest prawdziwą wiosną. Kiedy Alcatraz został oddany w moje władanie, specjalnym edyktem jako miłościwie panująca zarządziłam - szafirków ma być multum! Wszelakich, ale najwięcej tych "najprostszych" czyli najbardziej pospolitych, znanych ogrodowych samograjów szafirów armeńskich. Cebulki kupowałam i wyłudzałam skąd się dało ( w tym miejscu szczególne podziękowania dla Jo od Żółwi, która zasiliła ogród w szafirki po stratach zimowych w 2012 roku ).
Nie da się bowiem ukryć że jak się jest małym to ogrodnicze zmysły należy atakować masowo. Szafirki w liczbie sztuk dziesięciu to sobie mogą zimową porą w domu zadoniczkowane cieszyć oko i pomagać przetrwać tę ciężką dla ogrodników porę roku. W ogrodzie te dziesięć sztuk szafirków w ogóle nie istnieje, nie ma takiego zjawiska jak kwitnienie szafirków. No chyba że przeprowadzamy inwentaryzację z lupą, he, he. Żeby mogły zaistnieć szafirków musi być naprawdę dużo - liczba cebul od jakiej zaczynamy uprawę to tak "pi razy oko" trzydzieści sztuk. Wtedy szafirki dopiero widać. A potem to już się popłynie, he, he! Szafirki nieźle się rozrastają, a jeżeli damy im jeszcze papu w okresie po kwitnieniu ( cebulowe wiosenne rośliny właśnie wtedy potrzebują najwięcej dobrutek, bo to czas przygotowywania się cebul do przyszłorocznych kwitnień ), usuniemy przekwitłe badylki żeby rośliny nie tworzyły nasienników osłabiających wzrost cebul i przede wszystkim pozwolimy zaschnąć liściom ( usuwanie liści cebulowym roślinom wiosennym po kwitnieniu jest zagrożone w Alcatrazie karą dziesięciu lat codziennego jedzenia dyniowej zupy Dżizaasa ), to możemy spodziewać się zmiany szafirkowego strumyka w szeroko rozlaną rzekę.
Jak już się nasyciłam tzw. szafirkiem podstawowym to rozejrzałam się za ogrodowymi odmianami szafirka armeńskiego, a także za innymi gatunkami szafirków. Sukcesy z pospoliciakiem nastroiły mnie bardzo optymistycznie i nie spodziewałam się żadnych większych komplikacji w uprawie. I w zasadzie to miałam rację ale jak wiadomo od zasady zawsze istnieje jakiś wyjątek. Szafirek miękkolistny Muscari comosum wziął i poległ, tak samo jego odmiana 'Plumosum'. Nie zdzierżył też alcatrazowych warunków Muscari macrocarpum 'Golden Fragrance'. No cóż, o ile żałuję gatunku szafirka miękkolistnego o tyle za dwoma pozostałymi szafirkami łez nie ronię. W szafirkach nie tyle bowiem cenię rarytetność gatunku czy odmiany co zdolność do tworzenia kolorowej pięknej plamy z drobnych kwiatów.I dlatego, mimo kwitnących już w marcu Muscari azureum czy dwukolorowych Muscari aucheri 'Mount Hood' i Muscari latifolium najbardziej paszą mi szafirki armeńskie. Szczególną estymą darzę odmianę 'Blue Spike'. Grube basiory kwiatostanów tego szafirka świetnie wyglądają w masie, jeden wielki "błękit paryski"! Co parę lat trzeba jednak tę odmianę rozsadzać i dość dobrze dokarmiać żeby zachowała swój charakterystyczny wygląd. Bez rozsadzania i odpowiedniego papu, po pewnym czasie jej kwiaty przypominają kwiaty zwykłego "utuczonego" szafirka armeńskiego. Nie ma tego nagromadzenia kwiatów.
Dwie błękitne odmiany szafirka armeńskiego - 'Blue Pearl' i 'Valerie Finnis' rosną dobrze choć nie ich kwitnienie nie jest tak spektakularne jak w przypadku odmiany 'Blue Spike'. Holenderka z pochodzenia czyli 'Blue Pearl' zakwita bardzo wcześnie jak na szafirka armeńskiego, natomiast angielska odmiana 'Valerie Finnis' zaczyna kwitnienie w pełni sezonu szafirkowego ( i to niezależnie od stanowiska na którym rośnie, więc ten termin kwitnienia to chyba kwestia odmiany ). Razem z gatunkiem i odmianą 'Blue Spike' zakwita za to szafirek armeński odmiany 'Album'. Od pewnego czasu jest to drugie miejsce na podium w Alcatrazowych Mistrzostwach Szafirkowych, rośnie świetnie i sprawdza się wszędzie tam gdzie szafirkowa niebieskość "krzyczy" w zestawieniach. Teraz trochę o warunkach uprawy - szafirki urosną niemal wszędzie, może tylko w strefie bagiennej oczka wodnego odmówią współpracy, he, he. Wystarcza im przeciętna ogrodowa gleba, dadzą jednak radę i na tej bardziej piaszczystej i na tej zaglinionej ( w Alcatrazie rosną w tak różnych glebowo miejscach że szok). Pamiętać należy że po kwitnieniu zasychają szafirkom liście i przez niemal cały sezon ( niektóre szafirki wypuszczają liście już jesienią, tak ma 'Blue Spike' ) w szafirkowych miejscach będzie łyso. Dlatego sadzić należy szafirki rozsądnie, np. tam gdzie w kwietniu jest jeszcze słoneczko ale w czerwcu cień dają liście krzewów czy drzew i można sadzić w związku ze związkiem hosty. Można obsadzać nimi i inne byliny, ja lubię łączenie szafirków z sasankami. Szafirkować można naprawdę na 101 sposobów!
Nie da się bowiem ukryć że jak się jest małym to ogrodnicze zmysły należy atakować masowo. Szafirki w liczbie sztuk dziesięciu to sobie mogą zimową porą w domu zadoniczkowane cieszyć oko i pomagać przetrwać tę ciężką dla ogrodników porę roku. W ogrodzie te dziesięć sztuk szafirków w ogóle nie istnieje, nie ma takiego zjawiska jak kwitnienie szafirków. No chyba że przeprowadzamy inwentaryzację z lupą, he, he. Żeby mogły zaistnieć szafirków musi być naprawdę dużo - liczba cebul od jakiej zaczynamy uprawę to tak "pi razy oko" trzydzieści sztuk. Wtedy szafirki dopiero widać. A potem to już się popłynie, he, he! Szafirki nieźle się rozrastają, a jeżeli damy im jeszcze papu w okresie po kwitnieniu ( cebulowe wiosenne rośliny właśnie wtedy potrzebują najwięcej dobrutek, bo to czas przygotowywania się cebul do przyszłorocznych kwitnień ), usuniemy przekwitłe badylki żeby rośliny nie tworzyły nasienników osłabiających wzrost cebul i przede wszystkim pozwolimy zaschnąć liściom ( usuwanie liści cebulowym roślinom wiosennym po kwitnieniu jest zagrożone w Alcatrazie karą dziesięciu lat codziennego jedzenia dyniowej zupy Dżizaasa ), to możemy spodziewać się zmiany szafirkowego strumyka w szeroko rozlaną rzekę.
Jak już się nasyciłam tzw. szafirkiem podstawowym to rozejrzałam się za ogrodowymi odmianami szafirka armeńskiego, a także za innymi gatunkami szafirków. Sukcesy z pospoliciakiem nastroiły mnie bardzo optymistycznie i nie spodziewałam się żadnych większych komplikacji w uprawie. I w zasadzie to miałam rację ale jak wiadomo od zasady zawsze istnieje jakiś wyjątek. Szafirek miękkolistny Muscari comosum wziął i poległ, tak samo jego odmiana 'Plumosum'. Nie zdzierżył też alcatrazowych warunków Muscari macrocarpum 'Golden Fragrance'. No cóż, o ile żałuję gatunku szafirka miękkolistnego o tyle za dwoma pozostałymi szafirkami łez nie ronię. W szafirkach nie tyle bowiem cenię rarytetność gatunku czy odmiany co zdolność do tworzenia kolorowej pięknej plamy z drobnych kwiatów.I dlatego, mimo kwitnących już w marcu Muscari azureum czy dwukolorowych Muscari aucheri 'Mount Hood' i Muscari latifolium najbardziej paszą mi szafirki armeńskie. Szczególną estymą darzę odmianę 'Blue Spike'. Grube basiory kwiatostanów tego szafirka świetnie wyglądają w masie, jeden wielki "błękit paryski"! Co parę lat trzeba jednak tę odmianę rozsadzać i dość dobrze dokarmiać żeby zachowała swój charakterystyczny wygląd. Bez rozsadzania i odpowiedniego papu, po pewnym czasie jej kwiaty przypominają kwiaty zwykłego "utuczonego" szafirka armeńskiego. Nie ma tego nagromadzenia kwiatów.
Dwie błękitne odmiany szafirka armeńskiego - 'Blue Pearl' i 'Valerie Finnis' rosną dobrze choć nie ich kwitnienie nie jest tak spektakularne jak w przypadku odmiany 'Blue Spike'. Holenderka z pochodzenia czyli 'Blue Pearl' zakwita bardzo wcześnie jak na szafirka armeńskiego, natomiast angielska odmiana 'Valerie Finnis' zaczyna kwitnienie w pełni sezonu szafirkowego ( i to niezależnie od stanowiska na którym rośnie, więc ten termin kwitnienia to chyba kwestia odmiany ). Razem z gatunkiem i odmianą 'Blue Spike' zakwita za to szafirek armeński odmiany 'Album'. Od pewnego czasu jest to drugie miejsce na podium w Alcatrazowych Mistrzostwach Szafirkowych, rośnie świetnie i sprawdza się wszędzie tam gdzie szafirkowa niebieskość "krzyczy" w zestawieniach. Teraz trochę o warunkach uprawy - szafirki urosną niemal wszędzie, może tylko w strefie bagiennej oczka wodnego odmówią współpracy, he, he. Wystarcza im przeciętna ogrodowa gleba, dadzą jednak radę i na tej bardziej piaszczystej i na tej zaglinionej ( w Alcatrazie rosną w tak różnych glebowo miejscach że szok). Pamiętać należy że po kwitnieniu zasychają szafirkom liście i przez niemal cały sezon ( niektóre szafirki wypuszczają liście już jesienią, tak ma 'Blue Spike' ) w szafirkowych miejscach będzie łyso. Dlatego sadzić należy szafirki rozsądnie, np. tam gdzie w kwietniu jest jeszcze słoneczko ale w czerwcu cień dają liście krzewów czy drzew i można sadzić w związku ze związkiem hosty. Można obsadzać nimi i inne byliny, ja lubię łączenie szafirków z sasankami. Szafirkować można naprawdę na 101 sposobów!
sobota, 15 listopada 2014
Dzwonki w sam raz nadające się na kapelusze elfów
Dzwonkowa rodzina jest solidnie reprezentowana w ogrodowych uprawach. Dzwonki na skalniaki, dzwonki na rabaty, piciumy i dziubdziulki, solidnie wyglądający mieszkańcy środka rabaty oraz olbrzymy z jej końca. Dla każdego coś miłego - od mikroskopijnych radości alpinarium do takich co to nie sposób ich przegapić. Uprawiam w Alcatrazie i takie maleńkie i te większe ale nie da się ukryć że to te mniejsze bardziej mnie kręcą. Wysokie dzwonki rabatowe są miłym tworzywem ogrodowym, dla mnie w kompozycji rabat są wręcz niezastąpione ale serce oddałam ich bardziej niepozornym krewniakom,"wiotkołodyżkom" o uroku elfów. Pewnie przyczyna leży w czytadłach z dzieciństwa, ilustracje elfów z dzwoneczkowymi nakryciami główek bardzo do mnie przemawiały. Ten model kapeluszy robił furorę w czasch kiedy byłam wziętą projektantką odzieży dla miniaturowych laleczek z plastiku. Specjalna brygada przedszkolna zajmowała się dyskretnym pozyskiwaniem dzwonkowych kwiatów ( i nie tylko dzwonkowych ), które chyba nie było aż tak dyskretne bo brygada dość szybko została nazwana szarańczą przez przedszkolny personel. Klombik reprezentacyjny był pilnowany i niestety sukienki z dzwonków ogrodowych się skończyły, na szczęście delikatne dziko rosnące dzwonki nadal dostarczały tworzywa na kapelusze i mogłam się artystycznie wyżywać. Żurnal mód czyli elfowa książeczka jest zatem odpowiedzialna za moją fascynację najsubtelniejszymi z dzwonków.
W Alcatrazie jest całkiem sporo miejsc wręcz wymarzonych dla dzwonków, Pumilotony, półcieniste zakątki dla takich co to za dużego słoneczka nie lubią, przody rabat - zawsze można gdzieś tam dzwonkowe nasadzenia wpleść. Jak wzbogaci się podłoże dolomitem ( dzwonek karpacki i drobny ), lub poszuka nieco bardziej kwaśnoglebnych miejsc w ogrodzie ( dzwonek okrągłolistny ) można cieszyć się w ogrodzie widokiem masowego wysypu kapeluszy elfów. Pierwszymi zakupionym przeze mnie do Alcatrazu delikatnymi dzwoneczkami były dzwonki karpackie Campanula carpatica. Przez pewien czas uprawiałam jedynie gatunek i jego biało kwitnącą formę, później przyszedł boom na nowsze odmiany. W ogrodzie pojawiły się wtedy nieco niższe formy ( bo moje stare dzwonki karpackie wcale nie były takie bardzo karłowate ), o bardziej zróżnicowanych kwiatach. 'Blue Clips', 'White Clips', "pełna" odmiana 'Thor Pedo', prześlicznie jasnoniebieska 'Suzie', małe "turbinaty" czyli Campanula carpatica var. turbinata i jego odmiana 'Foerster'. W końcu doczekałam się nawet własnej niepowtarzalnej siewki, biały dzwonkowy kielich jest u nasady lekko kobaltowy. Dzwonki karpackie okazały się roślinami nader wdzięcznymi w uprawie, bezekscesowymi i prostymi w obsłudze.
Nieco gorzej poszło mi z dzwonkiem drobnym Campanula cochleariifolia zwanym dawniej Campanula pusila, o ile gatunek jakoś sobie radził to odmiany już niekoniecznie. Najprawdopodobniej przyczyną było zbyt suche i nasłonecznione stanowisko ( karpackie radzą sobie na nim bardzo dobrze ). Dopiero po przeniesieniu w bardziej odpowiednie warunki ( gleba dalej przepuszczalna, ale jednak bardziej wilgotna, no i mniej słoneczka ) dzwonek drobny pokazał na co go stać. Mini rabata z gatunku, odmian 'Alba' i 'Swinging Bells Blue' to jest właśnie to co grube tygrysy z miasta Odzi lubią najbardziej. Mniam! Zarówno dzwonek karpacki jak i dzwonek drobny nie są bylinami długowiecznymi, dość często trzeba dzielić ich kępy ( w Alcatrazie co trzy lata odbywa się wielkie dzielenie tych dzwonków ). Wraz z nimi dzielę też kępy wyższego dzwonka okrągłolistnego Campanula rotundifolia a właściwie jego biało kwitnącej odmiany 'Thumbell White' ( gatunek się całkiem nieźle u mnie sieje, wymaga więc jedynie przeniesienia siewek na tzw. miejsce docelowe ). 'Thumbell White' jest niestety dzwonkiem kapryśnymi zdarza się że po trzech latach nie ma co dzielić, bo kępa odpłynęła w tajemniczych okolicznościach. Jednak jest to dzwonek tak uroczy że niepomna klęsk hodowlanych uparcie go odtwarzam ( na szczęście nie jest rośliną drogą ). W ogrodzie rosną i inne drobne, niskie i wiotkie dzwonki, jednak z powodów hym....tego..... "czysto kapeluszowych" aż tak na mnie nie działają. Zatem Campanula poscharskyana, Campamula portenchlagiana czy Campanula garganica muszą poczekać na wpis im poświęcony.
W Alcatrazie jest całkiem sporo miejsc wręcz wymarzonych dla dzwonków, Pumilotony, półcieniste zakątki dla takich co to za dużego słoneczka nie lubią, przody rabat - zawsze można gdzieś tam dzwonkowe nasadzenia wpleść. Jak wzbogaci się podłoże dolomitem ( dzwonek karpacki i drobny ), lub poszuka nieco bardziej kwaśnoglebnych miejsc w ogrodzie ( dzwonek okrągłolistny ) można cieszyć się w ogrodzie widokiem masowego wysypu kapeluszy elfów. Pierwszymi zakupionym przeze mnie do Alcatrazu delikatnymi dzwoneczkami były dzwonki karpackie Campanula carpatica. Przez pewien czas uprawiałam jedynie gatunek i jego biało kwitnącą formę, później przyszedł boom na nowsze odmiany. W ogrodzie pojawiły się wtedy nieco niższe formy ( bo moje stare dzwonki karpackie wcale nie były takie bardzo karłowate ), o bardziej zróżnicowanych kwiatach. 'Blue Clips', 'White Clips', "pełna" odmiana 'Thor Pedo', prześlicznie jasnoniebieska 'Suzie', małe "turbinaty" czyli Campanula carpatica var. turbinata i jego odmiana 'Foerster'. W końcu doczekałam się nawet własnej niepowtarzalnej siewki, biały dzwonkowy kielich jest u nasady lekko kobaltowy. Dzwonki karpackie okazały się roślinami nader wdzięcznymi w uprawie, bezekscesowymi i prostymi w obsłudze.
Nieco gorzej poszło mi z dzwonkiem drobnym Campanula cochleariifolia zwanym dawniej Campanula pusila, o ile gatunek jakoś sobie radził to odmiany już niekoniecznie. Najprawdopodobniej przyczyną było zbyt suche i nasłonecznione stanowisko ( karpackie radzą sobie na nim bardzo dobrze ). Dopiero po przeniesieniu w bardziej odpowiednie warunki ( gleba dalej przepuszczalna, ale jednak bardziej wilgotna, no i mniej słoneczka ) dzwonek drobny pokazał na co go stać. Mini rabata z gatunku, odmian 'Alba' i 'Swinging Bells Blue' to jest właśnie to co grube tygrysy z miasta Odzi lubią najbardziej. Mniam! Zarówno dzwonek karpacki jak i dzwonek drobny nie są bylinami długowiecznymi, dość często trzeba dzielić ich kępy ( w Alcatrazie co trzy lata odbywa się wielkie dzielenie tych dzwonków ). Wraz z nimi dzielę też kępy wyższego dzwonka okrągłolistnego Campanula rotundifolia a właściwie jego biało kwitnącej odmiany 'Thumbell White' ( gatunek się całkiem nieźle u mnie sieje, wymaga więc jedynie przeniesienia siewek na tzw. miejsce docelowe ). 'Thumbell White' jest niestety dzwonkiem kapryśnymi zdarza się że po trzech latach nie ma co dzielić, bo kępa odpłynęła w tajemniczych okolicznościach. Jednak jest to dzwonek tak uroczy że niepomna klęsk hodowlanych uparcie go odtwarzam ( na szczęście nie jest rośliną drogą ). W ogrodzie rosną i inne drobne, niskie i wiotkie dzwonki, jednak z powodów hym....tego..... "czysto kapeluszowych" aż tak na mnie nie działają. Zatem Campanula poscharskyana, Campamula portenchlagiana czy Campanula garganica muszą poczekać na wpis im poświęcony.
czwartek, 13 listopada 2014
Alcatraz listopadowy zadziwiająco kolorowy - rozważania o ogrodzie tak czystym że niemal sterylnym
Coś w tym roku faza jesieni zwana złotą długawa. Na ogół na początku drugiej dekady listopada Alcatraz jest już łysy jak Kojak. Choć może to nie jest tak do końca dobre porównanie bo nie wycinam do zera zdechłych bylin i nie robię tzw. glancu ( lubię jak szron ozdabia zaschniołki bylinowe albo śnieg je oprósza, a bardzo porządne ogrody, wygrabione przed zimą do nieprzytomności jakoś mnie nie podniecają ). W naszym ukochanym Kraju Kwitnącej Cebuli panuje mania wygrabiania "do zera". OK. drogi zasypane mokrymi liśćmi ( wychlastanie zębów na takiej zaliścionej dróżce to nie jest fajna sprawa ), jakieś trawniki, rośliny uprawiane na ciężkich glebach albo te szczególnie wrażliwe na brak "przewiewu glebowego" - to rzeczywiście wymaga odliściowienia, ale wygrabianie absolutnie wszystkiego jak leci?! Po jaką cholerę w ogrodzie bawić się w porządek na granicy sterylności, Jakieś to takie z lekka sztuczne i moim zdaniem niespecjalnie ładne ( o gustach jak wiadomo się nie dyskutuje ). Dlaczego zafiksowanie na punkcie wyczynowego używania grabek w ogrodzie uważam za takie sobie działanie - jak dostajemy dar w postaci okrywy z opadłych liści to nie korzystanie z niego jest dla mnie sprzeczne z duchem ogrodowania w zgodzie z naturą. Czuję jakiś fałsz w tych dużych a wychuchanych przed zimą ogrodach, szczególnie tam gdzie uprawiane są też byliny. Te łyse place ( bo ciąć "łęty" trzeba mimo tego że wiele bylin lepiej znosi zimę z pozostałościami po cieplejszych porach roku ), wygrabione ze wszystkich liści tylko czekają na mroźną, bezśnieżną nockę.
No tak, ale co zrobić żeby byliny się nie rozsiewały do nieprzytomności, jak uchronić rośliny przed robactwem i gryzoniami? Jak coś się okrutnie rozsiewa to przeca i tak trzeba się natychmiast po przekwitnięciu rośliny pozbyć nasienników. Na ogół znacznie wcześniej niż tuż przed zimową porą. Robactwo i gryzonie - na starannie wygrabionej rabacie nornice zeżrą hostę tak samo jak na tej z liśćmi, przypadki jednej z moich ciotek i koleżanek forumowych wyleczyły mnie ze złudzenia pod tytułem "Pozbywanie się liściowej ściółki gwarantuje nienaruszalność roślin". Otóż wywalenie ściółki niczego nie gwarantuje. Rola wspomagająca takiego wywalenia w procesie odnornicowania zdaje się daje tylko tyle że nornice pójdą wcześniej spać a wiosną się obudzą z większym apetytem i wybiorą akurat tę roślinę, którą okryliśmy przepisowo wtedy kiedy ziemia była już lekko przemrożona. Przy korzonkach takiej rośliny wszak jest cieplej a świeżo zbudzona nornica już tak wpasuje termin obiadku, że odkrywając po paru ciepłych dniach roślinę, odkrywamy tylko miejsce po niej. W wojnie jaką toczymy o nasze rośliny z gryzoniami chyba jednak najlepiej sprawdzają się kosze i pojemniki stosowane do ochrony bryły korzeniowej i sojusz strategiczny z naturalnymi wrogami gryzoniowego tałatajstwa. Jak zima ostra, rabaty bylinowe sporawe a my w ramach walki pozbyliśmy się naturalnej ściółeczki z liści to szlag nam i tak rośliny trafi, tym razem z powodu aury.
Takie mam sobie przemyślenia po szczególnie ciepłej jesieni. Drzewa zrzucają liście wtedy kiedy trzeba, było długo ciepło więc jeszcze teraz jest ich u mnie trochę na drzewach. Jak jesień zimna to zlatują wcześniej. Tak mniej więcej w tym terminie w którym nornice chodzą spać, he, he. A "robactwo" co to się pod liśćmi przed zimnem kryje nich się dalej w Alcatrazie bezczelnie szarogęsi, ogród bez żyjątek to jest dla mnie ersatz ogrodu. Wychodzi na to że Alcatraz nie ma szans na bycie prawdziwie eleganckim ogrodem. Nie dość że otoczenie łódzkie to jeszcze ogrodująca leniwa i liści nie sprząta. I jak to z tymi liściorami na rabatach ten ogród wygląda! Glanzu ogród nie ma, więc i klasy, he, he. No cóż, to pewnie z tęskonty mieszczucha bierze się u mnie umiłowanie woodlandowych klimatów i niechęć do wygrabiania absolutnie wszystkiego co tylko da się wygrabić.
I tak sobie w okolicach połowy listopada z Alcatrazem żyjemy, on jeszcze kolorowy, ja nadal słodko rozleniwiona. Podziwiam resztki czerwieni i żółci na drzewach, radosne kolory owocków róży i berberysu, zieleń liści bodziszków żałobnych i zimozielonych paproci. Grabki stoją sobie w kątku, od czasu do czasu coś tam przeszkadzającego nimi grabnę, ale bez przesadyzmu. Koty ostatnie nornice przynosiły w końcówce października, może wraże gryzoniowe futrzaki poszły już spać i nie tęsknią do zakazanych posiłków. Luli, luli, kaprawe nornicowe oczka zmruż. Wiosną kocia brygada kasacyjna już będzie czekała aż je otworzysz! He, he! Nie ma to jak świeżo obudzona wiosenna dziczyzna! Aha, sfociłam przyrosty ufoludka, to ten mały "niebiewski" iglaczek na jednej z fotek. Rośnie w hym.....tego....zabójczym tempie. Może na ufoludkowej planecie czas inaczej biegnie, "normalne" tempo osiągnięcia przez świerczka dojrzałości to jakieś 100 ziemskich lat. Mimo tego wolnego tempa wzrostu ufoludek nie zostanie eksmitowany na rodzimą planetę przez tunel czasoprzestrzenny. Zamierzam dosadzić w okolicach jego "zamieszkania" małe, iglacze towarzystwo.
No tak, ale co zrobić żeby byliny się nie rozsiewały do nieprzytomności, jak uchronić rośliny przed robactwem i gryzoniami? Jak coś się okrutnie rozsiewa to przeca i tak trzeba się natychmiast po przekwitnięciu rośliny pozbyć nasienników. Na ogół znacznie wcześniej niż tuż przed zimową porą. Robactwo i gryzonie - na starannie wygrabionej rabacie nornice zeżrą hostę tak samo jak na tej z liśćmi, przypadki jednej z moich ciotek i koleżanek forumowych wyleczyły mnie ze złudzenia pod tytułem "Pozbywanie się liściowej ściółki gwarantuje nienaruszalność roślin". Otóż wywalenie ściółki niczego nie gwarantuje. Rola wspomagająca takiego wywalenia w procesie odnornicowania zdaje się daje tylko tyle że nornice pójdą wcześniej spać a wiosną się obudzą z większym apetytem i wybiorą akurat tę roślinę, którą okryliśmy przepisowo wtedy kiedy ziemia była już lekko przemrożona. Przy korzonkach takiej rośliny wszak jest cieplej a świeżo zbudzona nornica już tak wpasuje termin obiadku, że odkrywając po paru ciepłych dniach roślinę, odkrywamy tylko miejsce po niej. W wojnie jaką toczymy o nasze rośliny z gryzoniami chyba jednak najlepiej sprawdzają się kosze i pojemniki stosowane do ochrony bryły korzeniowej i sojusz strategiczny z naturalnymi wrogami gryzoniowego tałatajstwa. Jak zima ostra, rabaty bylinowe sporawe a my w ramach walki pozbyliśmy się naturalnej ściółeczki z liści to szlag nam i tak rośliny trafi, tym razem z powodu aury.
Takie mam sobie przemyślenia po szczególnie ciepłej jesieni. Drzewa zrzucają liście wtedy kiedy trzeba, było długo ciepło więc jeszcze teraz jest ich u mnie trochę na drzewach. Jak jesień zimna to zlatują wcześniej. Tak mniej więcej w tym terminie w którym nornice chodzą spać, he, he. A "robactwo" co to się pod liśćmi przed zimnem kryje nich się dalej w Alcatrazie bezczelnie szarogęsi, ogród bez żyjątek to jest dla mnie ersatz ogrodu. Wychodzi na to że Alcatraz nie ma szans na bycie prawdziwie eleganckim ogrodem. Nie dość że otoczenie łódzkie to jeszcze ogrodująca leniwa i liści nie sprząta. I jak to z tymi liściorami na rabatach ten ogród wygląda! Glanzu ogród nie ma, więc i klasy, he, he. No cóż, to pewnie z tęskonty mieszczucha bierze się u mnie umiłowanie woodlandowych klimatów i niechęć do wygrabiania absolutnie wszystkiego co tylko da się wygrabić.
I tak sobie w okolicach połowy listopada z Alcatrazem żyjemy, on jeszcze kolorowy, ja nadal słodko rozleniwiona. Podziwiam resztki czerwieni i żółci na drzewach, radosne kolory owocków róży i berberysu, zieleń liści bodziszków żałobnych i zimozielonych paproci. Grabki stoją sobie w kątku, od czasu do czasu coś tam przeszkadzającego nimi grabnę, ale bez przesadyzmu. Koty ostatnie nornice przynosiły w końcówce października, może wraże gryzoniowe futrzaki poszły już spać i nie tęsknią do zakazanych posiłków. Luli, luli, kaprawe nornicowe oczka zmruż. Wiosną kocia brygada kasacyjna już będzie czekała aż je otworzysz! He, he! Nie ma to jak świeżo obudzona wiosenna dziczyzna! Aha, sfociłam przyrosty ufoludka, to ten mały "niebiewski" iglaczek na jednej z fotek. Rośnie w hym.....tego....zabójczym tempie. Może na ufoludkowej planecie czas inaczej biegnie, "normalne" tempo osiągnięcia przez świerczka dojrzałości to jakieś 100 ziemskich lat. Mimo tego wolnego tempa wzrostu ufoludek nie zostanie eksmitowany na rodzimą planetę przez tunel czasoprzestrzenny. Zamierzam dosadzić w okolicach jego "zamieszkania" małe, iglacze towarzystwo.