Strony

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Haftowanki dla Anki

Wczorajsza  nasiadówka u Mamelona zaczęła się od dyskusji nad podszywaniem spodni Sławka a skończyła się na netowym przeglądaniu japońskich haftów jedwabnych i kimon autorstwa Itchiku  Kuboty  ( szczerze polecam oblookanie mistrzowskich prac tego autora, kimonologia na najwyższym z możliwych poziomie - jednym słowem doskonałość ). Pitu pitu, od słówka do słówka  i netowych obrazów z cyklu "Zapiera dech w piersiach, odejmuje mowę i ślepniesz na wszystko co nie jest zjawiskiem właśnie oglądanym" przeszłyśmy do własnych wyczynów hafciarsko - szwalniczych. Mamelon wyżywał się twórczo przy szyciu firan i zasłon, a ja swego czasu namiętnie produkowałam haftowane obrazki. Produkcja obrazków  była bardzo miła, człowiek miał przed sobą wykonanie tzw. roboty krótkoterminowej i nie musiał się dobijać widokiem niezachaftowanych olbrzymich powierzchni obrusów czy tam innych serwet i poduch. W sam raz robota dla Jej Leniwości. Obrazki powstały dawno temu, w czasach gdy o jedwabiu do haftowania można było jedynie pomarzyć a człowiek  był szczęśliwy że pomieszkuje w Odzi bo miał jaki taki dostęp do muliny.  Lepsiejsze materiały miały znacznie bardziej praktyczne zastosowanie niż "podkładka" dla  początkującej hafciarki i w sumie moje obrazki powstawały na tym co już nikomu na nic  przydać się nie mogło. A to batystowa bluzka Cio Mary dożywająca swoich dni w szafie, absolutnie nie nadająca się do żadnej przeróbki, a to prześcieradło na wykończeniu podstępnie wyłudzone od  Babci Wiktorii i długo moczone w herbacie gruzińskiej dla nabrania koloru ( herbata gruzińska nie nadawała się zasadniczo do spożycia, za to kolorek  z niej pozyskany łapał trwale ).

Obrazki to były maleństwa,  w porywach miały pocztówkowe rozmiary, jakieś  10 na15 cm, albo coś koło tego. Jedyny większy  z tego czasu osiągnął gigantyczny rozmiar 18 cm na 13, normalne miniatury. Wzorki były autorstwa własnego, czasem inspirowane przedwojennymi pocztówkami a czasem chęcią  ocalenia fragmentów ukochanej chusteczki z czasów przedszkolnych, która odchodziła w niebyt z powodu wysmarkania materiału. Sprzedawane wówczas w pasmanteriach wzory haftów ludowych albo Święte Rodziny drukowane na kanwie jakoś mnie nie kręciły. Techniki haftu wyciągałam od Babci Wiktorii, która opanowała za młodu wszelkie hardageny, toleda, krzyżyki, supełkowe  oraz cieniowane płaskie i hafty nicią metalową  ( te ostatnie za sprawą  robót przymusowych, Wiktoria haftowała dystynkcje na  wrażych niemieckich mundurach,  patriotycznie opluwając podkładki pod złote  nici ). Moja edukacja hafciarska została później uzupełniona przez Babcię Wandę, która potrafiła wyczarować cuda ze wstążek.  Co prawda haftowanie batystu krzyżykami nie było najmądrzejsze ale za to te maleństwa były dla mnie prawdziwą szkołą haftu  ( i nie tylko, bo prześcieradlany podkład był w takim stanie że uczyłam się cerowania, bezczelnie pomijając jednak najmniejsze dziurwy ).


Oto Mamelonku moje wprawki z czasów nastolęctwa, sama  nie wierzę że krzyżykowałam na batyście.  Obrazki są mocno okrutne, właściwie to szczęście że takie małe, he, he. Wiszą sobie w pokoju Cioci Dany i Azy i szczęśliwie rozmywają się przy godniejszych "powieszeńcach". No i dobrze bo ciężko byłoby mi się ich pozbyć ze względów sentymentalnych.

niedziela, 28 grudnia 2014

Ćwierćzima

Trochę tylko spóźniona w stosunku do astronomicznej i kalendarzowej siostry przyszła śnieżna zima.  Jednak łódzkie  jej objawienie nie jest gwiazdą tej klasy jak to z którym ma do czynienia  Talibra.  Śnieg jest z tych ledwie przykrywających zieloność trawy, o sankach nie ma co marzyć. Mróz jest za to jak najbardziej zimowy, klasyczne  grudniowe - 6.  Mam nadzieję że to niespecjalnie grube śnieżne okrycie jednak wystarczy  alcatrazowym roślinom.  Tę niepokojącą mnie kwestię staram się zagłuszyć leniwie optymistycznym  "przynajmniej nie trzeba odśnieżać". No cóż, co ma być  to będzie - 6 z byle jaką okrywą śnieżną to jeszcze nie jest tragedia. Ptacy u mnie tacy piękni  jak u Wiesi nie goszczą, ale armia sikorek nie zawiodła.  Zauważyłam też podstępne zbliżanie się do domu miejskich gołębi, śledztwo wykazało że ma to  dużo wspólnego z niby już zarzuconymi działaniami Małgoś  - Sąsiadki. Nie mam serca straszyć ją opowieściami  o "latających szczurach" kiedy w widoczny sposób zamartwia się czy te twarde  ptaszydła nie padną aby z  niedożywienia i zdaje się że w związku z tym będziemy posiadać "na stałe" jakąś  tam populację gołębi. Na wszelki wypadek straszę jednak koty opowieściami o  straszliwych bakteriach ( jak najbardziej prawdziwymi, Sztaflik była pokarana długim leczeniem za napad na gołębia  ).  Podsumowując krótko - zima jest ale z lekka niewydarzona.Tfu, tfu, tfu i trzykrotny obrót przez lewe ramię! - żeby basiora z lasu nie wywoływać. Na  "łobabrazku ilustrującym" wspaniała, prawdziwa zima autorstwa Hermanna Vogla.


czwartek, 25 grudnia 2014

Kocie gadki wigilijne - zeznania w sprawie przestępstwa


No niektórzy to sobie w ten  najnaj dzień w roku nieźle nagrabili. W wigilijny wczesny poranek obudził mnie łoskot. Oczywiście "kot, kot Pani Matko"!  Moja kocia ekipa a właściwie to paskudny gang, usiłował dobrać się  ( z  powodzeniem niestety ) do rosołkowego mięcha. Przygotowania do  przestępstwa miały miejsce dwudziestego trzeciego  wieczorem, niestety zlekceważyłam symptomy złego. Jak te dzikie rysie krążyły kociska wokół mnie, kiedy wczoraj przygotowywałam rosołowe produkty. Rzecz jasna nie o marchewkę  czy inną pietruszkę  tu chodziło, pożądliwe spojrzenia  były rzucane na wołowinę i indycze skrzydło. Felicjan tę dzikość serca przeżywał szczególnie silnie, drżał, odsłaniał zębiska  i w  ogóle rysiował na całego. Pozostała  czwórka zadowalała się  pomiaukiwaniami  i tzw. piskami proszalnymi. Cała akcja była trochę bardziej natarczywie przeprowadzana niż zwykle ma to miejsce przy przygotowywaniu  przeze mnie  posiłków zawierających mięso, ale  nie  była  aż tak ekstremalna żeby zapaliło  mi się w głowie ostrzegawcze światełko. Garnek z powoli dochodzącym rosołkiem przestał interesować koty  i moja czujność uległa uśpieniu. Stygnący rosół zabezpieczyłam solidnie odpowiednią pokrywką  ( znaczy taką  która nijak nie da się ruszyć kocim łapskiem ) i w błogim przekonaniu  że oto mam za sobą gotowanie rosołku udałam się przyciąć komara.

Godzina 6. 30 głośna pobudka! Wyrwana ze snu a jednak  natychmiast świadoma grozy sytuacji wbiegłam do kuchni bynajmniej nie jak słodka Wenus wstająca z rozkosznych pieleszy tylko wściekła jak  Hera, która po raz kolejny zorientowała się że jej mąż nie był w delegacji w sprawach Olimpu  u Posejdona czy  tam innego Hadesa,  tylko bezczelnie rwał jakąś nimfetkę. No blisko było greckiej tragedii, mord miałam w oczach i czułam że najwyższy czas załatwić te kocie harpie. Oczywiście na miejscu zbrodni żadnego winowajcy  -  gar wywalony, pokrywka hen,  hen, mięcho na podłodze i  odgłosy szybkiego połykania dochodzące spod stołu.  No i zaczęłam ten święty dzień od słówka, którym żadnego dnia lepiej nie zaczynać.
Koty od razu  wiedziały że  tym razem nastąpiło przegięcie trudnowybaczalne, mięcho i włoszczyznę zbierałam z podłogi bez  ich natrętnej asysty.  Na szczęście mam zwyczaj solić rosół dopiero po wyjęciu włoszczyzny i części mięs ( wtedy dodaję też korzenie ) bo  część mięska wrzucana jest na wrzący wywar z tzw. padlinki czyli mięsa typowo rosołowego, mającego nadać smak wywarowi  i zalewanego zimną wodą. Takie  niesolone wrzątkowe  mięso zazwyczaj dostaje się w sporej części kotom. W części, nie w całości!  Teraz banda załatwiła sobie super żarło na święta w dużej ilości. Mięcho przepłukałam, złośliwie zmieliłam z całą włoszczyzną ( to nie jest to za czym koty  okrutnie przepadają ) a potem z jeszcze większą złośliwością nasypałam do misek suchego. Mięcho ostentacyjnie schowałam do lodówki. Resztki wywaru zmyłam z podłogi  robiąc to bardzo szybko ( bezczelne dziewczątka  udawały że  usiłują mi pomagać zlizując rosół ).

Dziś w  noc wigilijną czekam na wyjaśnienia składane w ludzkim języku polskim  i absolutnie nie dam się przekonać  że  garnek wywaliły krasnoludki. Ani te  od Lennarta Hejle ani te ze starych książeczek nie miały z tym nic wspólnego.  Oczywiście  św. Mikołaj  przyniósł czworonożnym całe naręcze rózg! Nie mam w domu żadnych "Good cats"!

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Prezent przedgwiazdkowy ode mnie dla mnie


Zacznę od tego że to nie jest żaden wpis typu "prawdziwa recenzja" tylko pisanina ( szczegółowa ale bez spojlerzenia ) dla wyjechanej,  która chciała znać  moje zdanie na temat filmu  ( bo cosik zawodowym krytykom ostatnio nie dowierza  ). Zgodnie z zapowiedzią daną wyjechanej zrobiłam sobie prezent przedgwiazdkowy czyli wywaliłam niemal trzy dychy na seans w kinie IMAX. Trzy dychy  to w mojej obecnej sytuacji finansowej sumka  nie do pogardzenia ( rachunki, rachunki i święta za pasem )  więc  jasne że filmidło nie mogło być mdłe i nijakie. Polazłam na "Interstellar", który wzbudził w tym roku chyba największe kontrowersje wśród filmożerców. Dzieło wspólne braci  Nolan jest przez tzw. "zwyczajnych oglądaczy" albo  mieszane z błotkiem albo wychwalane pod niebiosa,  zawodowi krytycy przyjęli  ten film z tzw. mieszanymi uczuciami. Mnie jakoś najbliżej do stanowiska Dukaja, też czuję przez skórę że ten film czeka jeszcze drugie życie i że w jego wypadku nie wystarczy klasyczna, "formalna krytyka"  ( no wicie, rozumicie - rozebranie  scenariusza, analiza  gry aktorskiej, montaż, inne duperele  i ogólnie co  poeta miał  na myśli ale głównie zajmowanie się formą ). Zawodowi krytycy mają w przypadku filmów Sci Fi pod górkę bo nie jest prostą sprawą ocenić czy filmowa forma jest adekwatna do treści jak ma się kłopoty ze zrozumieniem  owej treści. Dlatego po wielu filmach, dziś uznanych za najwybitniejsze osiągnięcia gatunku,  swego czasu krytyka jeździła jak po łysej kobyle. Można co prawda zająć stanowisko "bo to powinno być lepiej wytłumaczone", ale istnieje wówczas ryzyko że będziemy mieć do czynienia z tzw. wykładaniem  ( "Interstellar" jeździ niekiedy blisko krawędzi takiej brzytwy, którą może zarżnąć każdy film, nie tylko Sci Fi ). Czas jest zdaje się najbardziej  miarodajnym  i obiektywnym probierzem jakości filmów  Sci Fi, jeśli po latach mimo zestarzenia się filmowych "technicznych bajerów" nadal zanurzamy się z lubością w stworzonym dla nas świecie to znaczy że jest OK. -  film był na tyle prawdziwy ( czyli dotyczący tego co nas świadomie  lub podświadomie nurtuje ) że potrafimy go odczuć ( dobrą sztukę się odczuwa,  przy kiepskiej zgrzytanie części składowych uniemożliwia taki odbiór ).

Teraz  będzie o nas czyli "szerokiej publiczności". Do tej pory uważałam za Stańczykiem że najwięcej  wśród nas  jest lekarzy. Co prawda istniały jakieś tam opinie że najwięcej jest polityków,  historyków i besserwisserów, ale od pewnego czasu  (  konkretnie od momentu oblookania postów na polskich forach  filmowych ) ja odnoszę wrażenie że największą grupą zawodową w  Kraju Kwitnącej Cebuli są astrofizycy. Rany, czego to ja się nie naczytałam a wszystko "mundre" że aż  cud, i to w kraju  gdzie w  programie szkolnym  matematyka i fizyka są traktowane jako przedmioty  nieporównanie mniej ważne od  religii katolickiej. Normalnie dziw nad dziwy że przy takim stopniu  edukacji  społeczeństwa nie zbieramy zasłużonych laurów  w postaci corocznego odbierania noblowskich medali w dziedzinie matematyki, fizyki czy chemii, he, he. Mój bosz.....wcale nie tak łatwo było mi się rozstać z  prostym i spójnym newtonowskim  modelem  uniwersum a tymczasem inni bez trudu odnaleźli się w modelu einsteinowskim. Ba, pojawiły się tzw. orły  wyprzedzające, co to mają  założenia i wiedzą. Od czasu do czasu co poniektórzy lekko pieprzą od rzeczy przerzucając się cytatami z wielkich fizyków ( nie zawsze "na  temat" ) a  inni się wysilają podlinkowując filmiki z krótkimi wykładami uświadamiającymi. Mam ambiwalentne uczucia  - z jednej strony podejrzewam że "moja racja jest najmojejsza" czyli nasza polska specjalność ( druga po bezinteresownej zawiści  ) gra  tu niebagatelną rolę i wszystko to jest strasznie powierzchowne, obliczone głównie na dowalenie oponentowi i polepszenie samopoczucia dowalającego, z drugiej strony gdzieś tam we mnie drzemie nadzieja że ludzie naprawdę chcą wiedzieć więcej, szukają po necie tego czego nie dostają w szkole. No, że coś tam drgnęło pod kopułką i włączyli myślenie.
Jaka by nie była motywacja to "Interstellar" zrobił dobrą robotę - popkultura wchłonęła trochę współczesnej fizyki (  to w końcu nie jest  poziom niemal obowiązkowych w kinie Sci Fi rozwiązań typu "podróże w czasie to normalka, wystarczy włączyć ten tam tralalala" ) i jest szansa na to że w wyniku tego będziemy mieszkać na mniej płaskiej Ziemi orbitującej za sprawą grawitacji wokół Słońca i trochę więcej z nas będzie miało świadomość że grawitacja wpływa też na tak mało "namacalny" wymiar jakim jest czas  ( bo odniosłam wrażenie  że w kraju astrofizyków odnajdowanie się  w einsteinowskim świecie jest baaaardzo proste dopóki nie przechodzimy do tzw. konkretów he, he  ). Jakiś tam procent widzów zacznie się zastanawiać czy np. możliwe jest że może się nam przydarzyć w skali globalnej  to co zdarzyło się w Europie w IV wieku - załamanie cywilizacyjne. Jest szansa że niektórych olśni że nędzy ludzkiej nie zlikwiduje żaden ustrój bo jest nas za dużo ( a może nawet z czasem dojdą do wniosku że kontrola urodzin jako remedium na biedę może być równie problemogenna jak jej brak i potrzebna jest kontrola kontroli ). Wow, dużo spraw upchniętych w jednym filmie,  od "wysokich"  teorii fizycznych po  problemy w relacjach dzieci  i  ich ojców w tzw. rodzinach niepełnych,  przymiotnik epicki chyba temu filmu  pasi. A przy tym jednak nadal rozrywka, kosmos dziki panie tego i roboty z wgranym poczuciem humoru. Takie sobie rozmyślanka mam po projekcji.

Dżizaasku wyjechany  jak chcesz wiedzieć czy warto się do IMAXa na  "Interstellar" wybrać to odpowiedź  brzmi warto!  Tym bardziej że zajawki nowych  filmów napawają mnie pewnością że na nic innego w szybkim terminie do  IMAXa się nie wybierzesz.  Kosmiczne księżniczki, siódmi synowie siódmych synów i tym podobne smoki się szykują.  Rozrywka mało Cię  rozrywająca. Wyrozrywkuj się lepiej przy  "Interstellar".

sobota, 20 grudnia 2014

Pożegnanie jesieni

No i zbliża się zima. Ta niby prawdziwa czyli astronomiczno - kalendarzowa. Za oknem jednak totalna jesień w wydaniu  późnolistopadowym.  Miały nadejść opady śniegu ale szczerze pisząc  coś na to nie wygląda.  Mój  prywatny koci barometr wskazuje na pogodę "wychodną" - koty znaczy chcą przebywać głównie na  tzw. świeżym powietrzu. Może dlatego że wreszcie przestało padać i nie ma już lęku  przed zmoczeniem futer. Brykają  po dachach szopek,  najchętniej nocną porą. Jako naczelny odźwierny ( okienny )  jestem zdrowo niewyspana, bo  miauczące ponaglenia  ( "wchodzę ale zaraz  będę wychodził/a" ) przerywają  mi sen. Porządki idą zatem okrutnie opornie, tym bardziej że co i raz mam jakieś konieczne  wyjście. Dżizaas za to już niemal na mecie - jesteśmy należycie zakeksowane, zapierniczone a nawet zamakowcowane ( w zamrażalniku siedzą dwa zamrożone makowce ).  Ciotka Elka ugotowała genialny  bigos i grozi gotowanym sernikiem, Cio Mary dysponuje oprócz tradycyjnej przedświątecznej grypy  domowymi łazankami i starannie zamrożonymi pierogami, więc wszystko wskazuje na to że święta  przejdą pod znakiem wyżerania jedzonka w którego powstawaniu nie brałam udziału. Znaczy luzik  kulinarny.

Jedyne co człowiekowi  grozi to sprzedanie przez Cio Mary  cholernego wirusa  ( oczywiście mamy winnego - Wujek  Jo  przyniósł zarazę z tzw.kontaktów  z ludźmi ).  Pogoda sprzyja przenoszeniu choróbska. Najwyższa  więc pora pożegnać  już jesień i poprosić Wielkiego  Pogodowego  o  mrozik ( bardzo lekki )  i trochę  białego puchu ( bez śnieżyc  i nadmiaru szczęścia, który zmuszałby mnie do odgarniania wyczynowego ). Na  pożegnanie jesieni przygotowałam dla  blogożerców tzw. haftowankę tematyczną. Też spuścizna po starych czasach,   szczęśliwie dla moich oczu nie wykonywana techniką krzyżykową. To  obrazek  "pod szkłem", co niestety jest widoczne na moich zdjątkach.  Fociłam jak najlepiej umiałam  jednak szkiełko  "blikało", bądźcie więc z lekka choć wyrozumiali, pleaseee. Teraz  o samym obrazku  - historia  zaczyna się od  mojego jesiennego płaszczyka. Miałam  kiedyś takowy elegancki "obiekt noszalny".  Było to w czasach przedkurtkowych, kiedy jeszcze miałam  ambicję żeby "jakoś wyglądać". No cóż, dawno to było i nieprawda, z płaszczyka starannie znoszonego ostała się  mało złachana część, która posłużyła  za materiał do haftu  ( "podkłada", he, he  ).

Na tym ciężkawym tweedzie został  wykonany haft mulina,  kordonkiem i co tam jeszcze było  pod ręką.  Motyw  tym razem nie  "burdowy",  jesienna orkiestra złożona z  drzewnego ducha  ( uszy i rogi to wspomnienie po leśnej greckiej mitologii ), ślimaka grającego na lirze i trąbkującego skrzata  to mój wymysł własny. Jak wymysł własny to nie mogło być bez zwierząt - na drzewie siedzi Melania a koło skrzata kręci się Tasiemka, uwielbiani członkowie mojej rodziny.  Są jeszcze z trudem widoczni przedstawiciele  dzikiej fauny - dudek i pająk.  A wszystko w rdzawych jesiennych odcieniach ( z wyjątkiem  czarnej Melki  )  i w jesiennych liściach  ( drzewo to zdaje się jarzębinka miała być  ). Tym "płaszczykowym", mocno topornym obrazkiem żegnam na blogu minioną  jesień.

wtorek, 16 grudnia 2014

Świąteczne krzyżykowanie czyli jak upchać błędy młodości

 Dawno, dawno temu, jakieś  sto lat przed erą internetu, w jesienne wieczory bawiłam się  igłą. Ot, tak dla odprężenia. Tak, tak człowiek nie szanował wtedy wzroku, ponieważ był  święcie przekonany że  młodość  i zdrowie  to stan wieczny i nienaruszalny.  Dziś mam  po tych ekscesach wykonywanych w  czasie młodzieńczych złudzeń, sterane nieco ślepka i krzyżykowe haftowanki na  tematy świąteczne. Oczywiście hafciki są  radośnie kiczowate bo , w czasie mojej młodości w święta  Bożego Narodzenia  zawsze mi się skręcało w Kiczolandię.  Trudno zresztą żeby było inaczej, w końcu świąteczna pora w moim dzieciństwie stała pod znakiem tzw. lamety   i brokatu. Wiadomo czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość (  taką umiarkowaną  ) trąci. I tak dobrze że jakoś  mocno nie kręciła mnie nigdy wata  imitująca śnieg, rozłożona  na gałęziach choinki i  superhit świątecznych  przybrań choinkowych  lat  siedemdziesiątych XX wieku - anielski włos ( czyli pokrojony celofan ).

 Nie ma się zatem  za bardzo co dziwić że moje haftowanki to stado okrutnie czerwonych   Mikołajów, skrzatów  w czerwieniach, czerwonych skarpet i  butów wypełnionych prezentami, misiów  poubieranych w kretyńskie czerwone  czapeczki. No po prostu czerwona zgroza! A wszystko to takie gemütlich  do zarzygania!  Może sama czerwień dominująca w haftowankach nie byłaby tak ciężka  do strawienia  gdyby nie  ten słodyczkowaty wysyp postaci związanych z mitologią   Gwiazdki. Dla mnie samej moja niegdysiejsza fascynacja postacią św.  Mikołaja vel Gwiazdora jest dziś niezrozumiała. Co ja takiego widziałam w zarośniętym siwym i otyłym  staruchu w czerwonym ubranku?  Dlaczego akurat jego nie najciekawsza aparycja  a nie wysublimowana  uroda aniołów robiła na mnie takie wrażenie że pojawił się  masowo na moich haftowankach?

Tajemnica tajemnic i zagadka Świnksa! Stan umysłu sprzed lat "estu" odpłynął z nurtem rzeki  zwanej Sklerozą  i to jest zdaje się w moim wypadku rzeka bez  powrotu, he, he.  Nijak przyczyny dawnej  mikołajomanii   nie docieknę,  teraz jednak mam dwa wyjścia -  haftowanki poduszkowe zostają  w szafie i  Boże Narodzenia ma w miarę elegancką ( jak na mnie) oprawę, albo świąteczne poduszki wyjeżdżają na widok  publiczny, choinkę ubieram "pod poduchy" i mamy tzw. okrutne święta  Bożego Narodzenia. No sama nie wiem jak z tego wybrnę - szkoda żeby haftowanki święta przeleżały zamknięte w szafie, a z drugiej strony ta czerwień waląca po oczach  i tłustawy dziadek z misiami. Łeeeee.  Oczywiście zawsze zostaje możliwość udekorowania czerwonym zestawem kuchni. To chyba jedyne w  moim domu  pomieszczenie gdzie  byłby on na swoim miejscu. W końcu w  mojej  puszkarni  ( uwielbiam emaliowane puchy herbaciane i kawowe, i nie tylko ) a przynajmniej w sporej jej części panuje wieczne Boże Narodzenie.  Mikołaje i misie są licznie reprezentowane.

Na ścianę kuchenną powędrują haftowane obrazki, a poduchy ozdobią parapet ( okna w starym budownictwie mają parapety nadające  się do poduszkowania ).  Lalek, który  kuchenny parapet uznaje za swoją bazę, pewnie będzie zachwycony. Mam nadzieję że szybko nie uświni  poduch, na wszelki wypadek starannie go wyczeszę i wygłoszę pogadankę pouczającą na temat zakazanych wycieczek do sąsiedzkich szopek z węglem. Kuchenny stół po dziadkach zostanie  przykryty odpowiednim obrusem ( zieleń z czerwienią, tradycyjniej już być nie może ) i  kuchnia stanie się  ostoją świątecznego kiczu, he, he.
Może być, gdyż  kucharzenie w święta w moim wypadku odpada,  przemknę się  co najwyżej żeby sobie ciasta  ukroić i kawki nastawić. Mogę  sobie wówczas bez  zgrozy  okiem na Mikołaje i misie rzucić, nawet sylwestrowego kominiarzyka na śwince  Szczęśliwce  jestem w stanie  w czasie  krótkiego  "przelotu" przełknąć bez bólu. Dzięki Wielki Kamieniczny za odpowiednią kuchnię! A w pokojach zero czerwieni, krzyżykowych haftów i całej tej gwiazdkowej czeredy - bombki z  przejrzystego białego szkła,  gwiazdki z papieru kredowego i szlus. Wystarczy jedna orgia dekoracyjna w kuchni!




niedziela, 14 grudnia 2014

Kleopatra w domowych pieleszach

Dzień deszczowy, z  tych paskudnie deszczowych, Felicjan w fazie ostrego ramtamtamkowania (  znaczy zawsze ze złej  strony okna ),  Sztaflik ryczy bo też  chce ramtamtamkować, a Dżizaas właśnie ujadziła mnie stwierdzeniem że porządki to się robi a nie tylko o nich pisze.  Przede mną sprzątanie kuchni, a to zawsze działa na mnie depresyjnie. Jakby było mało przeczytałam właśnie info od  Pollutona że jej kociczka Pulpet słabuje. Za dużo  tego dołującego jak na moją skromną osobę, muszę się odstresować. Podczas sprzątania znalazłam w przedpotopowych szpargałach czasopismo  "Uroda" z lat siedemdziesiątych, a tam artykulik o tym jak w ciągu miesiąca zamienić się z  zalatanej "kobiety pracującej" w  Kleopatrę. No cóż, miło   grudniową porą bajki  poczytać, a nawet się zaprzeć resztek  zaplątanego rozumku czyli totalnie wyłączyć zdrowy rozsądek  i choć spróbować  pokleopatrzyć. Co prawda nie sądzę że od codziennej kąpieli w mleku nagle wypięknieję (  Kleopatra dysponowała  mlekiem oślic a ja to sobie mogę najwyżej  UHT na promocji nabyć, coś mi jednak mówi że od tego produktu ani krzty wdzięku mi nie przybędzie ) ale zalecana drzemka popołudniowa jawi  mi się jako remedium na moje problemy. Zmarszczek  mi raczej nie wyprasuje ale rozumek sterany  nieco odpocznie. A rozumek  rzecz  najważniejsza! Kleopatra w końcu ponoć nie była bardzo  urodziwa tylko solidnie cwana ( znaczy jej rozumek bardzo mocno pracował  ). No to będę popołudniami drzemkować w nadziei przemienienia się w egipską faraonicę. W  końcu każda żeńska istota  ma prawo dążyć do bycia  Kleopatrą. Może  nawet wprowadzę  od stycznia  "styl życia nie do naśladowania", he, he. Jak rozumku  mi po tych drzemkach przybędzie  to pewnie  nijak  już w  kleopatrzane bajki roztaczane przez redakcję pisemka nie uwierzę. Dziwne zjawisko - zaprzeć się rozumku żeby rozumek podratować. Normalnie tajemnica starożytnego Egiptu, he, he.


sobota, 13 grudnia 2014

Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - keks angielski w wydaniu polskim


Powoli zbliża się ciężki czas przedświątecznego amoku cukierniczego. Dżizaas już  z lekka  zdenerwowana jak ten rasowy konik prezentowany na padoku przed  wyścigami - znaczy rży z czego popadnie i ma coś na kształt drżenia przebiegającego po ciałku, kiedy zaczynamy rozmówki na temat wygłupów  piekarnika.  Przed nami tradycyjna akcja piernikowa i wypiekanie  keksów. O ile pierniczenie wydaje się bezstresowe bo  solidnie przetrenowane ( zeszłoroczny dojrzewający zrobił furorę na świątecznym stole a mniejsze grzybki i lebkucheny są  wyczekiwanymi z utęsknieniem spożywczymi dodatkami do prezentów  ),  o tyle praca nad  keksem nie zapowiada się  wcale różowo. Głównie przez to że  Dżizaas nie zapisała zeszłorocznej modyfikacji  przepisu na keks.  Przepisy klasyczne mają to do siebie że  nie zawsze się udają w  "warunkach polowych" (  określenie własnej kuchni stosowane przez Dżizaasa ) , szczególnie takie w których mamy do czynienia ze sformułowaniami z nieco innego świata.  Te wszystkie "postaw na blasze i pilnuj aby żar nie był zbyt mocny, najlepiej palić buczyną", "sklaruj  pół garnca masła świeżego,  w żadnym wypadku niesolonego" i  mój  ulubiony zwrocik "służba w ten  dzień od innych zajęć  winna być  zwolniona",  mają  się  do wyrobu naszych ciast jak pięść  do nosa.  Piekarnik  elektryczny, masło sklepowe  ( już ja wiem co ono przechodzi zanim się je wykonfekcjonuje - wspominki bliskiego kontaktu z  branżą mleczarską ), służba totalnie nieobecna  i nie widać szans na przywabienie choćby jednej gosposi,  o podkuchennych i lokaju nie ma  co wspominać  bo to postacie z bajek, he, he.

Dżizaas w  chwilach ciężkich wpatruje się  w monitorek wyświetlający "mądrości kulinarne"  różnych  blogów żarciuszkowych. Niestety nie wszystkie blogowe przepisy nam podchodzą ( pamiętna zeszłoroczna wtopa z ciastem z jabłek i kaszy manny ) i niektóre z  tych przepisów  są modyfikowane na etapie  "konceptualnym". Zeszłoroczny  świetny keks był właśnie wynikiem takiego procesu, niestety  ogłuptana przedświąteczną  akcją  Dżizaas nie zapisała  szczegółów modyfikacji i w chwili  obecnej mamy szybkie "latanie po synapsach", z  którego niestety  nic nie wynika. Dżizaas co prawda coś tam  bredzi  o  przepisie łączonym,  że niby  duża część  przepisu była klasycznie angielska a z drugiego polskiego przepisu wzięto tylko co nieco, ale co to były za przepisy  i  gdzie znalezione nadal pozostaje tajemnicą. Ponieważ ciało  zostało dane przy przepisie, staramy się  przynajmniej  żeby wypełniacz  keksu  był godny Jego Keksowatości.

W dzisiejszych czasach wcale nie jest to  takie proste.  Bakalie są jak wiadomo istotą keksostwa, niestety niekiedy ta istota to alien i to taki o wrogich  zamiarach. Szczególnie podejrzewamy wszelkie mieszanki bakaliowe o wrażą robotę. W takiej mieszance dość łatwo przemycić produkty  nie najlepszej jakości, sztucznie barwione kawałeczki jednych owocków robiących za inne owocki,  orzeszki iluś tam letnie  i tym podobne radości. Mieszanki  uznajemy "z urzędu" za zagrożone ersatzowacizną i nie używamy  ich. Poszukujemy owocków i orzeszków sprzedawanych pod własnymi nazwami. I tu nie  jest łatwo - bakalie bakaliom nierówne. Daktyl z syropkiem, stabilizatorem ma się nijak  do  prawdziwego suszonego na słońcu daktyla. Nie ten smak, nie ta konsystencja i najczęściej nie ta wielkość. Morelki z siarką są przecudnie morelkowe - jednak burawe morele, tradycyjnie zmieniające  barwę podczas suszenia, bez zawartości konserwantu zawierającego siarkę  smaczniejsze  ( a  ja nie muszę  widzieć  w keksie całej tęczy ). Dostanie suszonych wisien, śliwek i żurawiny nie zawierających wspomagaczy graniczy z cudem. Nieco łatwiej  jest z rodzynkami, choć i tu mogą  na nas oczekiwać  niespodziewanki. Od  pewnego czasu kupujemy migdały w skórce, blanszujemy same. Jakby z lekka oszczędniej i chyba jednak smaczniej. Skrórki cytrusów stanowią  zagadnienie nie do końca przez nas zbadane. Z jednej strony chemia w pudełku z  drugiej strony i w samorobotnej skórce nie ma gwarancji że pozbyłyśmy się całego chemicznego świństwa jakim są traktowane  cytrusy.
Jak widzicie keksowanie nie jest sprawą prostą, to nie konstrukcja cepa. Żeby keks był OK. trzeba mu poświęcić  nieco czasu  i kasy. Największym dla mnie przeżyciem  będzie poświęcenie ciemnego rumu ale  keks bez  rodzynek namoczonych w ciepłym rumie ( nie za gorącym  bo się zapali ),  bez tego "karaibskiego zapachu"  nie jest tak do końca prawdziwym świątecznym keksem.  A potem to  dłuuuugie pieczenie i podżeranie cieniutkich kawałków ciasta w świąteczne dni. Oby tylko Dżizaas wpadła na trop właściwego przepisu.

czwartek, 11 grudnia 2014

Koci grudzień

W domu trwa akcja Świąteczne Porządki w związku z którą mam ochotę przetrzepać skórę kotom.  Towarzystwo czterołape kombinuje  jakby tu zniweczyć mój sprzątalniczy trud. Nie dość że bezczelnie usiłuje skakać na "zakazane" kuchenne blaty to jeszcze przesiaduje  w komorach zlewozmywaka. Eksmitowane wraca  z miauczeniem pełnym pretensji, ba, nawet zdarzały się już harde pomruki w moim kierunku. Znowu wyjęłam ścierę dyżurną ( taka specjalna, tylko na koty przeznaczona ) i zaczynam kociarstwo nią  trzepać. To sprawdzona metoda,  niemal tak skuteczna jak akcja ze spryskiwaczem. Nawiasem pisząc zadziwiające jest że moje koty lubią  zabawy z wodą, te wszystkie łapanie ściekającej z kranu wody,   podstawianie ciałek pod ciepły strumień,  brodzenie w  napełnianej wannie ( stanowczo zakazane ),  a  wody ze spryskiwacza nie cierpią. Nie dodaję do niej niczego, czysta woda ale koty  zwiewają jakbym je traktowała gazem pieprzowym. W  przypadku Lalka wystarczy samo sięgnięcie  po spryskiwacz, reszta  żywi  jeszcze złudzenia że  ten przedmiot w  moich  rękach nie koniecznie znaczy że zaraz będzie pryskanie  po obrzydliwie bezczelnych sznupach. Jak orientują  się że nie ma zmiłuj przy wejściu do pokoju ( miejsce  ich kryjówek ) mam tzw. korek ucieczkowy - wszystkie bestie naraz usiłują przedrzeć się przez  uchylone drzwi. Przez  jakiś czas jest spokój ale nie na długo,  po chwili któreś z  bandy zapuszcza  mało dyskretnego żurawia do kuchni. Jak nie zamknę drzwi albo nie  będę furczeć  ścierą w ich kierunku za  pół godziny najpóźniej, będę miała całą piątkę  asystującą mi przy  porządkach

Przed nami jest coroczna pogadanka bombkowa - koty a świecidełka choinkowe to dramat i to niemal szekspirowski (  jeszcze trochę i  tak jak u angielskiego mistrza, tylko sufler pozostanie żywy, wrrrr.... ).  Miło wspominam te czasy kiedy w pokoju  w którym  stoi choinka  rezydowała Azalska z Tabisią. Poza jednym incydentem ( wyżarcie przez psice pierniczków powieszonych na choince ) nie było ekscesów. Koty doskonale wiedziały że pokój choinkowy  należy do suczek, które pilnują świętości choinki i nie ma się tam co zapuszczać w celach rozrywkowych  ( kociarstwo zadowalało się wówczas złodziejstwem gwiazdek używanych do ozdabiania prezentów  - potem się je turlało po podłodze, sama radość ). Generalnie obchody świąt Bożego Narodzenia z towarzystwem  mieszanym czyli kocio  psim  były mniej dla  mnie stresujące. Od  kiedy koty stały się jedyną żywiną  w domu,  pozwalają sobie na "o wiele za dużo". Co prawda Lalek jako najstarszy i najlepiej wychowany z moich kotów już dawno ogłosił tzw. desinteressment w kwestii bombkowej, ale pozostałe działają z taką energią że  lalkowy brak aktywności nie wpływa znacząco na ilość potłuczonych bombek.  Co roku odnotowuję stłuczki pokotowe i mam stracha przed zawieszaniem najładniejszych bombek. Próbowałam ubierać choinkę w  innych stylach ( eko - słomianki, papierowe cudeńka, choinka z wikliny w  stylu "modern" ) ale najbardziej mnie chwyta  za serducho choinka zabombkowana szklanymi bombkami - wspominkowa z dzieciństwa.

Jeżeli koty nadal będą  uniemożliwiały mi ubieranie drzewka  "po mojemu" to znajdą  pod  przyszłoroczną choinką.......psa, ha, ha! Skończą  się wtedy dzikie ekscesy  i szarogęszenie. Szpagetka,  Sztaflik, Okularia  i Felicjan  będą  wówczas chodziły jak w zegarku  ( Felicjan to może wtedy pochodzić sobie i na  Wysoki Zamek albo  Kopiec Kościuszki ). Zajadły kundelek to jest osoba, która przydałby się  kotom. Niezbyt duży ale i nie mały,  tak żeby w piątkę  ( bo nie mam złudzeń że  Lalek nie dołączy do próby buntu ) nie dały mu rady. Master and Commander, kapitan zespołu,  delikatnie podgryzający kocie tyłki szefunio.
Tak, tak luba ta wizja serduszku - w domu zaczyna panować porządek, nie żeby tam zaraz  pruski dryl ale poszanowanie dla mojego zdania i mojej własności. Koty ułożone, bombki bezpieczne, sprzątanie  łatwiejsze. Psia "prawa ręka" pilnuje stadka, rozstrzyga spory,  udziela  reprymend i łask.Wykonuje wszystko to co tak dzielnie i wspaniale robiła Azunia  ( Tabisia była od polityki międzynarodowej, znaczy załatwiała sprawy z sąsiedztwem ). Ja występuję w mojej  ulubionej roli dobrej carycy matuszki, która to ma złych bojarów. Sam miód i niewinność ze mnie, he, he! Zero ściery, spryskiwacz pracuje  nad  araukarią i żadnych stresów bombkowych. W jutrzejszej pogadance przedświątecznej  przy przeglądzie bombek oznajmię kotom dobrą nowinę - Mikołaj w  przyszłym roku przyniesie im pod  choinkę psa! Za karę!!! He, he, he.

wtorek, 9 grudnia 2014

Rododendronarium skarpkowe - część druga

Rododendronarium skarpkowe właściwe rodziło się w  bólach. Nie szła mi na nim robota jak rzadko. Zważywszy na ilość gruzu uzbieranego  podczas wykopków  to właściwie  nie ma się czemu dziwić. Rodki, które zaplanowałam posadzić na tym stanowisku miały być samograjami, roślinami o charakterze twardym jak stal,  takie Pawki Korczaginy rabaty rododendronowej. Zakupy niestety czyniłam  w niewłaściwych źródełkach, które  dodatkowo mnie  dezinformowały (  baaaardzo odporny ten rododendron jest, baaaardzo ) , był  to  bowiem  jeszcze czas  błędów i całkowitych ich   wybaczeń. Wskutek tej błędnej  polityki zakupowej  nie wszystkie  rodki okazały się ascetycznymi  Korczaginami, co niektóre miały znacznie  więcej ze zdradzieckiego charakteru Pawlika  Morozowa.  Dotyczyło to  zwłaszcza  odmian o jasnoróżowych kwiatach,  te okwiatach  z odcieniem fioletu  mają często  w  rodowodzie jako  bliskiego przodka, rododendrona katawbijskiego Rhododendron catawbiense, który nie zalicza się  do rododendronowych delikatesów. Prześliczne  i dzwonkowe   bladoróżowe kwiaty  rododendronów Williamsa Rhododendron williamsianum cieszyły  mnie tylko dwa sezony, te rodki odfrunęły z  królikami pierwszej ostrzejszej  ( zaznaczam ostrzejszej a nie  ostrej  ) zimy. Pożegnałam się zatem z możliwością  wczesnego kwitnienia  na rododendronowej  skarpce, nie dla mnie te radości. Są w Polsce co prawda dostępne w handlu  i z powodzeniem w łódzkim uprawiane odmiany Rhododendron williamsianum, cóż z tego kiedy mnie nijak  nie kręcił  'Gartendirektor  Glocker' czy  'Aprilglocke'. Bardziej podobają mi się 'Claudius'  czy 'Gartendirektor Rieger', odmiany znacznie słabiej znoszące naszą  centralno - polską zimę (  ta ostatnia odmiana  wypadała u mnie dwa razy ).

Trudno, do znoszenia naszych zim  wszystkich odmian rodków wytresować się nie da.  Poległam na  rodkach Williamsa ale  całkiem dobrze  poszło mi z  yakuszimankami  czyli  odmianami wywodzącymi swój  rodowód od Rhododendron yakushimanum. To  grupa rododendronów dorastających średnio do metra wysokości i tylko nieco większej niż ten metr szerokości. Są  dość odporne  na zimowe ekscesy pogodowe,  mało kłopotliwe w uprawie  i stanowią wdzięczny materiał do komponowania grup z rodków. Ich niewielkie gabaryty sprawiają że idealnie nadają się na przody rodkowych rabat,  w małych ogrodach można  z nich tworzyć całe rododendronaria.  kwitną  w maju, w czasie największego rodkowego szaleństwa. Moja przygoda z  tą  grupą  rodków jeszcze się nie skończyła, nadal poszukuję  ciekawych odmian na  stanowiska na najniższej części rabaty skarpkowej.  Ta część rabaty w  moim zamyśle miała być obsadzona azaliami japońskimi ale doszłam do wniosku że i w tym miejscu dobrze  będą  wyglądały rośliny o nieco większych liściach  i przede wszystkim  o nieco większych kwiatach. Chciałabym uzyskać podobny efekt jak w rododendronarium przy oczku wodnym,  gdzie azalki udało się  nieźle  wkomponować w rodki ( bergenie, paprocie i kokoryczki  to zasłużeni "najlepsi przyjaciele rododendronarium" - skorzystam z  tych roślin w  nasadzeniach azalkowo - rodkowych w rododendronarium skarpkowym ).

Azalie japońskie Azalea japonica mają jak dla mnie jedną  zasadnicza przewagę nad  rododendronami - ich liście  przebarwiają się jesienną porą. Niestety liście odmian  o jasnych kwiatach,  mimo słoneczka zaglądającego często na stanowisko na  którym te azalki są posadzone, nie przebarwiają się aż tak spektakularnie jak  liście azalek  o ciemniejszych kwiatach. No cóż,  nie  można mieć wszystkiego,  postawiłam na azalki o kwiatach jasnych i dodatkowo o zdublowanej ilości płatków to nie mam co wyrzekać  że jesień  tylko od czasu do czasu, w baaaardzo sprzyjających warunkach bywa kolorowa z  azalkowej strony.  Są na rabacie rodkowej zjawiska, które bardziej mnie złoszczą, niż  takie sobie przebarwienia  liści azalek japońskich. Liście zimozielonych rodków jesienią  jeszcze dają radę i wyglądają całkiem poprawnie, natomiast w mroźnawe zimowe dni walą po oczach zwiniętymi smętnie blaszkami. Jedna moja cooleżnka bardzo  dobrze określiła wygląd zimowy rodków - krzewy w stanie permanentnej impotencji. Łeeee!

W rododendronarium skarpkowym na najniżej położonych stanowiskach rosną dwie wspaniałe odmiany japońskich azalek -  'Schneeperle' (  fotka nr 3 ) i silnie rosnąca 'Elsie Lee' ( fotka nr 4 ). Swego czasu miałam bardzo niedobre doświadczenia z odmianami o  dubeltowych kwiatach (  złej pamięci 'Rosebud', niech ją gęś  kopnie ) i przyznam że  byłam zaskoczona  odpornością tej dwójeczki.  Niewątpliwie te azalki zasługują na większą ilość miejsca na rabacie. Najbliższym towarzystwem jest dla nich piękny rododendron  'Caroline Allbrook' ( zdjęcie nr 6 ),  moim zdaniem jeden z najpiękniej kwitnących  rododendronów  z grupyYakushimanum.  Nieco tylko  dalej rośnie standardowa odmiana rodka yakuszimańskiego  - 'Lumina'.  Jak  wcześniej napisałam na tych dwóch yakuszimankach nie zamierzam zakończyć sadzenia rodków  tej grupy. Pilnie przeglądam co tam nowego pojawia się w  moich źródełkach.  Jak do tej  pory najbardziej zacięty bój o miejsce w Alcatrazie toczą odmiany 'Silbervolke' i 'Sneezy'. Ta ostatnia nieco słabnie w rankingu - landrynkowy kolorek jej kwiatów to może nie jest akurat to o czym marzę w  tym konkretnym miejscu.



Teraz o rododendronach z grupy  Hybrid. Na  położonym troszkę wyżej na  skarpce  stanowisku rosną dwie odmiany rododendronów kupione w amoku tzw. miłości od  pierwszego wejrzenia - 'Progres' i 'Danuta'. 'Danuta'  ( zdjęcie nr 1 ) ma olbrzymie kwiaty,  niemal 9 cm średnicy i kwiatostan zbudowany z 11 -13 kwiatów. Podczas kwitnienia sprawia że opada mi szczena, niestety jest z tych wrażliwych rodków. Temperatura zimowa jaką  jest w stanie znieść bez  uszczerbku to na maksa - 22 stopnie.  'Progres'  ( na  fotce  obok  ) jest kameleonem, jego kwiaty bledną jak kwiaty yakushimanek. Zaczyna mocnym ciemnym różem , kończy śmietankową  bielą. Na fotce obok faza "środka" kwitnienia. Urody kwiatom tej odmiany dodaje fryzowanie brzegów płatków. Podobnie  jak  'Danuta' gigantycznych rozmiarów i  'Progres' nie osiągnie, to są takie rodkowe średniaki. 'Progres' ma wytrzymywać do - 22 stopni ale u mnie wytrzymał na skarpce mroźniejsze zimy, ta odmiana wydaje mi się bardziej odporna niż 'Danuta'. Dwa  kolejne różaneczniki z tego poziomu skarpki to rosnące troszkę z boku 'Pfauenauge' i 'Azzuro' ( fotka nr 9 ). Czasem się zastanawiam co kierowało moim wyborem przy zakupie  tych rodków, Szczerze pisząc nie bardzo  pamiętam a na widok ich kwiatów nie doznaję dziś  jakichś sensacji mentalnych. No może 'Azzuro' to  i fryz brzegów  płatków  i kolorek ale  na tle innych moich rodków jakoś specjalnie się urodą nie wybija. 'Pfauenauge' jest na rabacie ledwie zauważalny, może to wina zestawienia, będę  musiała nad tym pomyśleć.

Najulubieńsze rodki o fioletowych kwiatach rosną nieco wyżej  - Tamarndos' ( fotka obok ) i 'Libretto' ( fotka nr 2 ). Obydwie odmiany kwitną późno, na  przełomie  maja i czerwca. Kręcą mnie jaskrawo - pomarańczowo - żółte znamiona utworzone z kropek.  Bardziej do mnie przemawiają  niż ciemne znamiona rosnącego nieopodal  rodka  'Rasputin' czy wspomnianego już  'Azurro. Rododendrony okwiatach z jasnymi znamionami sprawiają wrażenie weselszych.  Może dlatego moją wielką sympatia cieszy się 'Purpureum Grandiflorum' ( zdjęcie nr 10 ), bardzo silnie rosnący rodek, posadzony z boku rabaty, na mniej więcej tym samym poziomie co  'Progres' i 'Danuta'. To klasyczny zawodnik wagi ciężkiej - wyrośnie na potwora i wytrzyma  paskudne spadki temperatury. Zastanawiam się  czy nie dosadzić mu do towarzystwa jakiegoś odpowiedniego wzrostem  kolegi kwitnącego na biało ( może Rhododendrn catawbiense  'Album' - grałoby i ze względu na termin kwitnienia  ). Na skarpce rosną jeszcze dwa rodki - jeden  z  nie najlepszego źródełka,więc  nie do końca  jestem pewna czy ta moja  'Pink Pearl'  ( zdjęcie nr 11 ) jest właśnie tą odmianą i poczciwina 'Album novum'. Rododendronorium  skarpkowe jest nadal w budowie, za mną wykonanie około 3/4 gryplanu,  przede mną jeszcze wiele  roboty.Może za parę lat da się pokazać nieźle wyglądające tzw. szersze plany z  tej części ogrodu.



sobota, 6 grudnia 2014

Rododendronarium skarpkowe - część pierwsza

Alcatraz  jest na  tyle dużym ogrodem że zmieściły się w nim  dwa rododendronaria - pastelowe  rodki i azlki posadzone są w  okolicach oczka wodnego ( w tym miejscu  jest też  najlepszy klimat dla  bardziej wrażliwych  odmian ) a  rodki o ciemnych fioletowych i czerwonych kwiatach, czyli przeważnie te twardsze odmiany, rosną  w  przeciwnym  końcu ogrodu.  Sadzenie rozpoczęłam od  małej skarpki utworzonej dawno  - dawno temu podczas kopania  tzw. szczeliny przeciwlotniczej. Nie  wiem czy używam fachowego terminu, nigdy z  bliska tego  "urządzenia"  nie  widziałam, z  tego co wiem schrony na  terenie  mojej nieruchomości wybudowano w czasch II Wojny  Światowej, czyli akurat wtedy  kiedy pradziadki guzik  miały do gadania w swojej nieruchomości a  wieści co się  na niej dzieje dostawali pocztą pantoflową.  Po  wojnie pradziadki i dziadki nadal sobie  mogły pooglądać własność zza płota i sprawa schronów nie była  wyjaśniona, nawet  wtedy gdy komuna  troszkę nam poluzowała (  zderzyliśmy się z tajemnicą dotyczącą  obrony cywilnej ). Po tzw.  przemianach tajemnica  się odtajemniczyła i wyszło na to że mamy do czynienia z  jakimiś ruinami dawnych schronów, których malutka część znajdowała się pod naszą działką.

Ruiny nie nadawały się do eksploatacji i w związku ze związkiem nie  pełnią już  funkcji obronnych, jakie  miały pełnić. Ślady po nich jednak pozostały i południowo  - wschodnia część Alcatrazu ma nieco podniesiony poziom gleby w stosunku do reszty ogrodu.W najwyższym punkcie  owego wzniesienia, w czasach Alcatrazu  pierwotnego posadziłam iglaki.  Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to że  takowa  moda  wtedy była, he, he. Tak naprawdę byłam wtedy osobą zaczynającą swoją  przygodę z ogrodnictwem  i budowałam dopiero szkielet ogrodu. Iglaki w tym miejscu  okazały się nasadzeniem trafionym, dającym solidne  oparcie  dla oczu, osłaniającym  nasadzenia  wymagające lekkiego cienia. Nie posadziłam  gatunków  osiągających niebotyczne  rozmiary a ich odmiany, rosnące  znacznie mniej silnie. Swoje miejsce znalazły tam jałowce chińskie, pośrednie i skalne, sosna kosówka i dwa  świerki gniazdowe. Większymi iglakami są  choina kanadyjska ( starannie  przycinana ) i sosna  himalajska (  no bywam czasem nie najrozsądniej zauroczona ). Poniżej punktu zaiglaczenia  utworzyła  się od  północnej strony mała nisza - spadek terenu  wprost wymarzony dla rodków.  Niestety  praca nas tą skarpką okazała  się drogą przez mękę, ilość gruzu w  glebie skarpkowej była dobijająca. Odgruzowywanie i przygotowanie gleby pod nasadzenia z rodków zajęło mi sporo czasu, nie chodziło  tylko o to żeby wszystko wyczyścić  z odłamków cegieł, betonu i kamorów.  Skarpka  miała na  tyle ostry spad że trzeba było troszkę  pokombinować  żeby nie spłynęła  wraz z deszczami zanim rodki się  dobrze na niej zakorzenią  ( a system korzeniowy u nich to też nie z tych co to zwały ziemi podtrzymuje ).  Trzeba było w dwóch  miejscach trochę podmurować i posadzić trochę roślin, których  korzenie poprzerastałyby  glebę i uniemożliwiłby  spłynięcie skarpki.



Nie wszystkie z  nasadzeń "podtrzymujących" okazały się właściwe, z niektórymi  "podtrzymywaczami" walczę do dziś. No cóż, błędy młodości się kłaniają. Obecnie kombinuje jak się pozbyć resztek "podtrzymywaczy" i  zastąpić je roślinami mniej ekspansywnymi i przede wszystkim  milszymi dla rodków. Oczywiście funkie ale nie tylko, widzę w tym miejscu  całkiem niezłe stanowisko dla kokoryczek,  tych większych a nawet bardzo dużych. Może też stanowisko dla  paprotników, zaczynam powoli dochodzić  do wniosku że paprotniki,  podobnie jak nerecznice,  są paprociami nie do zdarcia. Co  do  host to kolorki  hostowe  raczej niebieskie i  zielone, żadnych neonów czy zapierających dech w piersiach "cudownych wzorków".  Rozmiary też z tych słuszniejszych, wszak większość rodków na skarpce do nie karzełki. Co prawda na dole skarpki rosną  sobie  jakuszimanki  i azalki  japońskie ale  większość rodków ma  docelowo osiągać  około 150 cm wzrostu. Rośliny towarzyszące nie mogą  zatem być   piciumiaste i mało widoczne.

Teraz  trochę o odmianach rodków, które  egzystują  w tym kątku Alcatrazu. Kolorystycznie miało wyglądać to tak  - w najciemniejszym stanowisku posadzić rodki o jasnych  kwiatach, a w miejscach jaśniej oświetlonych  odmiany o kwiatach czerwonych i fioletowych. Oczywiście życie zweryfikowało gryplany - część rodków o ciemnych kwiatach nie nadaje  się nawet na półcieniste  stanowiska, dotyczy to  szczególnie odmian o kwiatach w  odcieniach czerwieni. Zgroza  i ból zęba z tymi odmianami - nie dość że kwiaty źle reagują  na słońce to jakby było mało, zbyt zacienione miejsce nie sprzyja ładnemu pokrojowi krzewów. Wiele odmian o czerwonych kwiatach ma tzw. luźny pokrój. Przycinanie rodka niewiele pomaga, a w warunkach klimatycznych Alcatrazu  przycinanie rodków w prawidłowym terminie oznacza brak kwiatów  w przyszłym sezonie.  Miłośnicy rodków czerwonokwietnych starannie  wybierajcie odmiany, które sadzicie! Mniej stresu przy dobrej odmianie.


Z rodkami o kwiatach w  odcieniu różu też bywa zabawnie. Prześliczna  odmiana 'Progres' zaczyna kwitnienie jako  ciemnoróżowo kwitnący rodek a kończy jako odmiana o kwiatach niemal  czysto białych.  Takie numery należy uwzględnić przy zestawieniach kolorystycznych.  Dla mnie najtrudniejsze  jednak okazało się zestawienie terminów kwitnień.  Sporą  część  rododendronowych krzaczków kupowałam w czasach kiedy tak istotne info jak to o terminie kwitnienia nie miało dla mnie specjalnego znaczenia.  Głupota boli i to mocno.  Przesadzanie rodków na mojej skarpce  nie należy do najłatwiejszych ale  nie było zmiłuj. Może różowości atakowało z całą mocą. Przesadzanie nie do końca załatwiło sprawę, trzeba było dokupić trochę rodków  w fioletach kwitnących wcześniej niż taki piękny 'Libretto'.  Dokupienie  nowych odmian wymusiło rozpełznięcie się rododendronów  i azalek o różowych i czerwonych kwiatach na Podskarpek  i Zabukszpanie. Rosną tam teraz odmiany 'Old Port', 'Purple Splendour', 'Erato', Ann Lindsay' i 'Prof. Horst Robenek'.

Przed nimi posadzone zostały małe azalki japońskie, wcześnie kwitnące rododendrony z grupy Repens -  'Baden - Baden' i  'Bad  Eilsen' ( ta  ostatnia miała zakwitać  nieco później ale bezczelnie kwitnie  w kwietniu ), a tuż  za nimi  rośnie  wspaniała azalka 'Homebusch', niewątpliwie  najobficiej kwitnąca  z  wszystkich moich azalek.
Przejściem do właściwego Rododendronarium skarpkowego jest część z tyłu Ciemiernikowszczyzny, za świerkami  Picea  abies 'Nidiformis' i sosną górską Pinus mugo  'Pumila' znalazło się na tyle dużo miejsca  że można  było posadzić  dwa  rodki. Standardowa  'Nova Zembla' i znacznie  cieplejsze w odbiorze  kwiaty odmiany 'Sammetglut' całkiem dobrze wyglądają w morzu zieleni. Nawet  pasują do czerwonawych liści berberysa rosnącego nieopodal (  tylko lekki zgrzyt kiedy zbiega się kwitnienie - żółć  berberysowych kwiatów to nie jest to przy czym  zimna czerwień kwiatów odmiany 'Nova  Zembla' wygląda najlepiej, ale da się  przeżyć bo berberysowe kwiatki małe ).Za tym czerwonokwitnącym rodkowym miejscem rozciąga się Rododendronarium skarpkowe właściwe. Ale o nim, w właściwie o rosnących na nim odmianach rodków solidniej napiszę w następnym poście.