Wczorajsza nasiadówka u Mamelona zaczęła się od dyskusji nad podszywaniem spodni Sławka a skończyła się na netowym przeglądaniu japońskich haftów jedwabnych i kimon autorstwa Itchiku Kuboty ( szczerze polecam oblookanie mistrzowskich prac tego autora, kimonologia na najwyższym z możliwych poziomie - jednym słowem doskonałość ). Pitu pitu, od słówka do słówka i netowych obrazów z cyklu "Zapiera dech w piersiach, odejmuje mowę i ślepniesz na wszystko co nie jest zjawiskiem właśnie oglądanym" przeszłyśmy do własnych wyczynów hafciarsko - szwalniczych. Mamelon wyżywał się twórczo przy szyciu firan i zasłon, a ja swego czasu namiętnie produkowałam haftowane obrazki. Produkcja obrazków była bardzo miła, człowiek miał przed sobą wykonanie tzw. roboty krótkoterminowej i nie musiał się dobijać widokiem niezachaftowanych olbrzymich powierzchni obrusów czy tam innych serwet i poduch. W sam raz robota dla Jej Leniwości. Obrazki powstały dawno temu, w czasach gdy o jedwabiu do haftowania można było jedynie pomarzyć a człowiek był szczęśliwy że pomieszkuje w Odzi bo miał jaki taki dostęp do muliny. Lepsiejsze materiały miały znacznie bardziej praktyczne zastosowanie niż "podkładka" dla początkującej hafciarki i w sumie moje obrazki powstawały na tym co już nikomu na nic przydać się nie mogło. A to batystowa bluzka Cio Mary dożywająca swoich dni w szafie, absolutnie nie nadająca się do żadnej przeróbki, a to prześcieradło na wykończeniu podstępnie wyłudzone od Babci Wiktorii i długo moczone w herbacie gruzińskiej dla nabrania koloru ( herbata gruzińska nie nadawała się zasadniczo do spożycia, za to kolorek z niej pozyskany łapał trwale ).
Obrazki to były maleństwa, w porywach miały pocztówkowe rozmiary, jakieś 10 na15 cm, albo coś koło tego. Jedyny większy z tego czasu osiągnął gigantyczny rozmiar 18 cm na 13, normalne miniatury. Wzorki były autorstwa własnego, czasem inspirowane przedwojennymi pocztówkami a czasem chęcią ocalenia fragmentów ukochanej chusteczki z czasów przedszkolnych, która odchodziła w niebyt z powodu wysmarkania materiału. Sprzedawane wówczas w pasmanteriach wzory haftów ludowych albo Święte Rodziny drukowane na kanwie jakoś mnie nie kręciły. Techniki haftu wyciągałam od Babci Wiktorii, która opanowała za młodu wszelkie hardageny, toleda, krzyżyki, supełkowe oraz cieniowane płaskie i hafty nicią metalową ( te ostatnie za sprawą robót przymusowych, Wiktoria haftowała dystynkcje na wrażych niemieckich mundurach, patriotycznie opluwając podkładki pod złote nici ). Moja edukacja hafciarska została później uzupełniona przez Babcię Wandę, która potrafiła wyczarować cuda ze wstążek. Co prawda haftowanie batystu krzyżykami nie było najmądrzejsze ale za to te maleństwa były dla mnie prawdziwą szkołą haftu ( i nie tylko, bo prześcieradlany podkład był w takim stanie że uczyłam się cerowania, bezczelnie pomijając jednak najmniejsze dziurwy ).
Oto Mamelonku moje wprawki z czasów nastolęctwa, sama nie wierzę że krzyżykowałam na batyście. Obrazki są mocno okrutne, właściwie to szczęście że takie małe, he, he. Wiszą sobie w pokoju Cioci Dany i Azy i szczęśliwie rozmywają się przy godniejszych "powieszeńcach". No i dobrze bo ciężko byłoby mi się ich pozbyć ze względów sentymentalnych.
Strony
▼
poniedziałek, 29 grudnia 2014
niedziela, 28 grudnia 2014
Ćwierćzima
Trochę tylko spóźniona w stosunku do astronomicznej i kalendarzowej siostry przyszła śnieżna zima. Jednak łódzkie jej objawienie nie jest gwiazdą tej klasy jak to z którym ma do czynienia Talibra. Śnieg jest z tych ledwie przykrywających zieloność trawy, o sankach nie ma co marzyć. Mróz jest za to jak najbardziej zimowy, klasyczne grudniowe - 6. Mam nadzieję że to niespecjalnie grube śnieżne okrycie jednak wystarczy alcatrazowym roślinom. Tę niepokojącą mnie kwestię staram się zagłuszyć leniwie optymistycznym "przynajmniej nie trzeba odśnieżać". No cóż, co ma być to będzie - 6 z byle jaką okrywą śnieżną to jeszcze nie jest tragedia. Ptacy u mnie tacy piękni jak u Wiesi nie goszczą, ale armia sikorek nie zawiodła. Zauważyłam też podstępne zbliżanie się do domu miejskich gołębi, śledztwo wykazało że ma to dużo wspólnego z niby już zarzuconymi działaniami Małgoś - Sąsiadki. Nie mam serca straszyć ją opowieściami o "latających szczurach" kiedy w widoczny sposób zamartwia się czy te twarde ptaszydła nie padną aby z niedożywienia i zdaje się że w związku z tym będziemy posiadać "na stałe" jakąś tam populację gołębi. Na wszelki wypadek straszę jednak koty opowieściami o straszliwych bakteriach ( jak najbardziej prawdziwymi, Sztaflik była pokarana długim leczeniem za napad na gołębia ). Podsumowując krótko - zima jest ale z lekka niewydarzona.Tfu, tfu, tfu i trzykrotny obrót przez lewe ramię! - żeby basiora z lasu nie wywoływać. Na "łobabrazku ilustrującym" wspaniała, prawdziwa zima autorstwa Hermanna Vogla.
czwartek, 25 grudnia 2014
Kocie gadki wigilijne - zeznania w sprawie przestępstwa
No niektórzy to sobie w ten najnaj dzień w roku nieźle nagrabili. W wigilijny wczesny poranek obudził mnie łoskot. Oczywiście "kot, kot Pani Matko"! Moja kocia ekipa a właściwie to paskudny gang, usiłował dobrać się ( z powodzeniem niestety ) do rosołkowego mięcha. Przygotowania do przestępstwa miały miejsce dwudziestego trzeciego wieczorem, niestety zlekceważyłam symptomy złego. Jak te dzikie rysie krążyły kociska wokół mnie, kiedy wczoraj przygotowywałam rosołowe produkty. Rzecz jasna nie o marchewkę czy inną pietruszkę tu chodziło, pożądliwe spojrzenia były rzucane na wołowinę i indycze skrzydło. Felicjan tę dzikość serca przeżywał szczególnie silnie, drżał, odsłaniał zębiska i w ogóle rysiował na całego. Pozostała czwórka zadowalała się pomiaukiwaniami i tzw. piskami proszalnymi. Cała akcja była trochę bardziej natarczywie przeprowadzana niż zwykle ma to miejsce przy przygotowywaniu przeze mnie posiłków zawierających mięso, ale nie była aż tak ekstremalna żeby zapaliło mi się w głowie ostrzegawcze światełko. Garnek z powoli dochodzącym rosołkiem przestał interesować koty i moja czujność uległa uśpieniu. Stygnący rosół zabezpieczyłam solidnie odpowiednią pokrywką ( znaczy taką która nijak nie da się ruszyć kocim łapskiem ) i w błogim przekonaniu że oto mam za sobą gotowanie rosołku udałam się przyciąć komara.
Godzina 6. 30 głośna pobudka! Wyrwana ze snu a jednak natychmiast świadoma grozy sytuacji wbiegłam do kuchni bynajmniej nie jak słodka Wenus wstająca z rozkosznych pieleszy tylko wściekła jak Hera, która po raz kolejny zorientowała się że jej mąż nie był w delegacji w sprawach Olimpu u Posejdona czy tam innego Hadesa, tylko bezczelnie rwał jakąś nimfetkę. No blisko było greckiej tragedii, mord miałam w oczach i czułam że najwyższy czas załatwić te kocie harpie. Oczywiście na miejscu zbrodni żadnego winowajcy - gar wywalony, pokrywka hen, hen, mięcho na podłodze i odgłosy szybkiego połykania dochodzące spod stołu. No i zaczęłam ten święty dzień od słówka, którym żadnego dnia lepiej nie zaczynać.
Koty od razu wiedziały że tym razem nastąpiło przegięcie trudnowybaczalne, mięcho i włoszczyznę zbierałam z podłogi bez ich natrętnej asysty. Na szczęście mam zwyczaj solić rosół dopiero po wyjęciu włoszczyzny i części mięs ( wtedy dodaję też korzenie ) bo część mięska wrzucana jest na wrzący wywar z tzw. padlinki czyli mięsa typowo rosołowego, mającego nadać smak wywarowi i zalewanego zimną wodą. Takie niesolone wrzątkowe mięso zazwyczaj dostaje się w sporej części kotom. W części, nie w całości! Teraz banda załatwiła sobie super żarło na święta w dużej ilości. Mięcho przepłukałam, złośliwie zmieliłam z całą włoszczyzną ( to nie jest to za czym koty okrutnie przepadają ) a potem z jeszcze większą złośliwością nasypałam do misek suchego. Mięcho ostentacyjnie schowałam do lodówki. Resztki wywaru zmyłam z podłogi robiąc to bardzo szybko ( bezczelne dziewczątka udawały że usiłują mi pomagać zlizując rosół ).
Dziś w noc wigilijną czekam na wyjaśnienia składane w ludzkim języku polskim i absolutnie nie dam się przekonać że garnek wywaliły krasnoludki. Ani te od Lennarta Hejle ani te ze starych książeczek nie miały z tym nic wspólnego. Oczywiście św. Mikołaj przyniósł czworonożnym całe naręcze rózg! Nie mam w domu żadnych "Good cats"!
poniedziałek, 22 grudnia 2014
Prezent przedgwiazdkowy ode mnie dla mnie
Zacznę od tego że to nie jest żaden wpis typu "prawdziwa recenzja" tylko pisanina ( szczegółowa ale bez spojlerzenia ) dla wyjechanej, która chciała znać moje zdanie na temat filmu ( bo cosik zawodowym krytykom ostatnio nie dowierza ). Zgodnie z zapowiedzią daną wyjechanej zrobiłam sobie prezent przedgwiazdkowy czyli wywaliłam niemal trzy dychy na seans w kinie IMAX. Trzy dychy to w mojej obecnej sytuacji finansowej sumka nie do pogardzenia ( rachunki, rachunki i święta za pasem ) więc jasne że filmidło nie mogło być mdłe i nijakie. Polazłam na "Interstellar", który wzbudził w tym roku chyba największe kontrowersje wśród filmożerców. Dzieło wspólne braci Nolan jest przez tzw. "zwyczajnych oglądaczy" albo mieszane z błotkiem albo wychwalane pod niebiosa, zawodowi krytycy przyjęli ten film z tzw. mieszanymi uczuciami. Mnie jakoś najbliżej do stanowiska Dukaja, też czuję przez skórę że ten film czeka jeszcze drugie życie i że w jego wypadku nie wystarczy klasyczna, "formalna krytyka" ( no wicie, rozumicie - rozebranie scenariusza, analiza gry aktorskiej, montaż, inne duperele i ogólnie co poeta miał na myśli ale głównie zajmowanie się formą ). Zawodowi krytycy mają w przypadku filmów Sci Fi pod górkę bo nie jest prostą sprawą ocenić czy filmowa forma jest adekwatna do treści jak ma się kłopoty ze zrozumieniem owej treści. Dlatego po wielu filmach, dziś uznanych za najwybitniejsze osiągnięcia gatunku, swego czasu krytyka jeździła jak po łysej kobyle. Można co prawda zająć stanowisko "bo to powinno być lepiej wytłumaczone", ale istnieje wówczas ryzyko że będziemy mieć do czynienia z tzw. wykładaniem ( "Interstellar" jeździ niekiedy blisko krawędzi takiej brzytwy, którą może zarżnąć każdy film, nie tylko Sci Fi ). Czas jest zdaje się najbardziej miarodajnym i obiektywnym probierzem jakości filmów Sci Fi, jeśli po latach mimo zestarzenia się filmowych "technicznych bajerów" nadal zanurzamy się z lubością w stworzonym dla nas świecie to znaczy że jest OK. - film był na tyle prawdziwy ( czyli dotyczący tego co nas świadomie lub podświadomie nurtuje ) że potrafimy go odczuć ( dobrą sztukę się odczuwa, przy kiepskiej zgrzytanie części składowych uniemożliwia taki odbiór ).
Teraz będzie o nas czyli "szerokiej publiczności". Do tej pory uważałam za Stańczykiem że najwięcej wśród nas jest lekarzy. Co prawda istniały jakieś tam opinie że najwięcej jest polityków, historyków i besserwisserów, ale od pewnego czasu ( konkretnie od momentu oblookania postów na polskich forach filmowych ) ja odnoszę wrażenie że największą grupą zawodową w Kraju Kwitnącej Cebuli są astrofizycy. Rany, czego to ja się nie naczytałam a wszystko "mundre" że aż cud, i to w kraju gdzie w programie szkolnym matematyka i fizyka są traktowane jako przedmioty nieporównanie mniej ważne od religii katolickiej. Normalnie dziw nad dziwy że przy takim stopniu edukacji społeczeństwa nie zbieramy zasłużonych laurów w postaci corocznego odbierania noblowskich medali w dziedzinie matematyki, fizyki czy chemii, he, he. Mój bosz.....wcale nie tak łatwo było mi się rozstać z prostym i spójnym newtonowskim modelem uniwersum a tymczasem inni bez trudu odnaleźli się w modelu einsteinowskim. Ba, pojawiły się tzw. orły wyprzedzające, co to mają założenia i wiedzą. Od czasu do czasu co poniektórzy lekko pieprzą od rzeczy przerzucając się cytatami z wielkich fizyków ( nie zawsze "na temat" ) a inni się wysilają podlinkowując filmiki z krótkimi wykładami uświadamiającymi. Mam ambiwalentne uczucia - z jednej strony podejrzewam że "moja racja jest najmojejsza" czyli nasza polska specjalność ( druga po bezinteresownej zawiści ) gra tu niebagatelną rolę i wszystko to jest strasznie powierzchowne, obliczone głównie na dowalenie oponentowi i polepszenie samopoczucia dowalającego, z drugiej strony gdzieś tam we mnie drzemie nadzieja że ludzie naprawdę chcą wiedzieć więcej, szukają po necie tego czego nie dostają w szkole. No, że coś tam drgnęło pod kopułką i włączyli myślenie.
Jaka by nie była motywacja to "Interstellar" zrobił dobrą robotę - popkultura wchłonęła trochę współczesnej fizyki ( to w końcu nie jest poziom niemal obowiązkowych w kinie Sci Fi rozwiązań typu "podróże w czasie to normalka, wystarczy włączyć ten tam tralalala" ) i jest szansa na to że w wyniku tego będziemy mieszkać na mniej płaskiej Ziemi orbitującej za sprawą grawitacji wokół Słońca i trochę więcej z nas będzie miało świadomość że grawitacja wpływa też na tak mało "namacalny" wymiar jakim jest czas ( bo odniosłam wrażenie że w kraju astrofizyków odnajdowanie się w einsteinowskim świecie jest baaaardzo proste dopóki nie przechodzimy do tzw. konkretów he, he ). Jakiś tam procent widzów zacznie się zastanawiać czy np. możliwe jest że może się nam przydarzyć w skali globalnej to co zdarzyło się w Europie w IV wieku - załamanie cywilizacyjne. Jest szansa że niektórych olśni że nędzy ludzkiej nie zlikwiduje żaden ustrój bo jest nas za dużo ( a może nawet z czasem dojdą do wniosku że kontrola urodzin jako remedium na biedę może być równie problemogenna jak jej brak i potrzebna jest kontrola kontroli ). Wow, dużo spraw upchniętych w jednym filmie, od "wysokich" teorii fizycznych po problemy w relacjach dzieci i ich ojców w tzw. rodzinach niepełnych, przymiotnik epicki chyba temu filmu pasi. A przy tym jednak nadal rozrywka, kosmos dziki panie tego i roboty z wgranym poczuciem humoru. Takie sobie rozmyślanka mam po projekcji.
Dżizaasku wyjechany jak chcesz wiedzieć czy warto się do IMAXa na "Interstellar" wybrać to odpowiedź brzmi warto! Tym bardziej że zajawki nowych filmów napawają mnie pewnością że na nic innego w szybkim terminie do IMAXa się nie wybierzesz. Kosmiczne księżniczki, siódmi synowie siódmych synów i tym podobne smoki się szykują. Rozrywka mało Cię rozrywająca. Wyrozrywkuj się lepiej przy "Interstellar".
sobota, 20 grudnia 2014
Pożegnanie jesieni
No i zbliża się zima. Ta niby prawdziwa czyli astronomiczno - kalendarzowa. Za oknem jednak totalna jesień w wydaniu późnolistopadowym. Miały nadejść opady śniegu ale szczerze pisząc coś na to nie wygląda. Mój prywatny koci barometr wskazuje na pogodę "wychodną" - koty znaczy chcą przebywać głównie na tzw. świeżym powietrzu. Może dlatego że wreszcie przestało padać i nie ma już lęku przed zmoczeniem futer. Brykają po dachach szopek, najchętniej nocną porą. Jako naczelny odźwierny ( okienny ) jestem zdrowo niewyspana, bo miauczące ponaglenia ( "wchodzę ale zaraz będę wychodził/a" ) przerywają mi sen. Porządki idą zatem okrutnie opornie, tym bardziej że co i raz mam jakieś konieczne wyjście. Dżizaas za to już niemal na mecie - jesteśmy należycie zakeksowane, zapierniczone a nawet zamakowcowane ( w zamrażalniku siedzą dwa zamrożone makowce ). Ciotka Elka ugotowała genialny bigos i grozi gotowanym sernikiem, Cio Mary dysponuje oprócz tradycyjnej przedświątecznej grypy domowymi łazankami i starannie zamrożonymi pierogami, więc wszystko wskazuje na to że święta przejdą pod znakiem wyżerania jedzonka w którego powstawaniu nie brałam udziału. Znaczy luzik kulinarny.
Jedyne co człowiekowi grozi to sprzedanie przez Cio Mary cholernego wirusa ( oczywiście mamy winnego - Wujek Jo przyniósł zarazę z tzw.kontaktów z ludźmi ). Pogoda sprzyja przenoszeniu choróbska. Najwyższa więc pora pożegnać już jesień i poprosić Wielkiego Pogodowego o mrozik ( bardzo lekki ) i trochę białego puchu ( bez śnieżyc i nadmiaru szczęścia, który zmuszałby mnie do odgarniania wyczynowego ). Na pożegnanie jesieni przygotowałam dla blogożerców tzw. haftowankę tematyczną. Też spuścizna po starych czasach, szczęśliwie dla moich oczu nie wykonywana techniką krzyżykową. To obrazek "pod szkłem", co niestety jest widoczne na moich zdjątkach. Fociłam jak najlepiej umiałam jednak szkiełko "blikało", bądźcie więc z lekka choć wyrozumiali, pleaseee. Teraz o samym obrazku - historia zaczyna się od mojego jesiennego płaszczyka. Miałam kiedyś takowy elegancki "obiekt noszalny". Było to w czasach przedkurtkowych, kiedy jeszcze miałam ambicję żeby "jakoś wyglądać". No cóż, dawno to było i nieprawda, z płaszczyka starannie znoszonego ostała się mało złachana część, która posłużyła za materiał do haftu ( "podkłada", he, he ).
Na tym ciężkawym tweedzie został wykonany haft mulina, kordonkiem i co tam jeszcze było pod ręką. Motyw tym razem nie "burdowy", jesienna orkiestra złożona z drzewnego ducha ( uszy i rogi to wspomnienie po leśnej greckiej mitologii ), ślimaka grającego na lirze i trąbkującego skrzata to mój wymysł własny. Jak wymysł własny to nie mogło być bez zwierząt - na drzewie siedzi Melania a koło skrzata kręci się Tasiemka, uwielbiani członkowie mojej rodziny. Są jeszcze z trudem widoczni przedstawiciele dzikiej fauny - dudek i pająk. A wszystko w rdzawych jesiennych odcieniach ( z wyjątkiem czarnej Melki ) i w jesiennych liściach ( drzewo to zdaje się jarzębinka miała być ). Tym "płaszczykowym", mocno topornym obrazkiem żegnam na blogu minioną jesień.
Jedyne co człowiekowi grozi to sprzedanie przez Cio Mary cholernego wirusa ( oczywiście mamy winnego - Wujek Jo przyniósł zarazę z tzw.kontaktów z ludźmi ). Pogoda sprzyja przenoszeniu choróbska. Najwyższa więc pora pożegnać już jesień i poprosić Wielkiego Pogodowego o mrozik ( bardzo lekki ) i trochę białego puchu ( bez śnieżyc i nadmiaru szczęścia, który zmuszałby mnie do odgarniania wyczynowego ). Na pożegnanie jesieni przygotowałam dla blogożerców tzw. haftowankę tematyczną. Też spuścizna po starych czasach, szczęśliwie dla moich oczu nie wykonywana techniką krzyżykową. To obrazek "pod szkłem", co niestety jest widoczne na moich zdjątkach. Fociłam jak najlepiej umiałam jednak szkiełko "blikało", bądźcie więc z lekka choć wyrozumiali, pleaseee. Teraz o samym obrazku - historia zaczyna się od mojego jesiennego płaszczyka. Miałam kiedyś takowy elegancki "obiekt noszalny". Było to w czasach przedkurtkowych, kiedy jeszcze miałam ambicję żeby "jakoś wyglądać". No cóż, dawno to było i nieprawda, z płaszczyka starannie znoszonego ostała się mało złachana część, która posłużyła za materiał do haftu ( "podkłada", he, he ).
Na tym ciężkawym tweedzie został wykonany haft mulina, kordonkiem i co tam jeszcze było pod ręką. Motyw tym razem nie "burdowy", jesienna orkiestra złożona z drzewnego ducha ( uszy i rogi to wspomnienie po leśnej greckiej mitologii ), ślimaka grającego na lirze i trąbkującego skrzata to mój wymysł własny. Jak wymysł własny to nie mogło być bez zwierząt - na drzewie siedzi Melania a koło skrzata kręci się Tasiemka, uwielbiani członkowie mojej rodziny. Są jeszcze z trudem widoczni przedstawiciele dzikiej fauny - dudek i pająk. A wszystko w rdzawych jesiennych odcieniach ( z wyjątkiem czarnej Melki ) i w jesiennych liściach ( drzewo to zdaje się jarzębinka miała być ). Tym "płaszczykowym", mocno topornym obrazkiem żegnam na blogu minioną jesień.
wtorek, 16 grudnia 2014
Świąteczne krzyżykowanie czyli jak upchać błędy młodości
Dawno, dawno temu, jakieś sto lat przed erą internetu, w jesienne wieczory bawiłam się igłą. Ot, tak dla odprężenia. Tak, tak człowiek nie szanował wtedy wzroku, ponieważ był święcie przekonany że młodość i zdrowie to stan wieczny i nienaruszalny. Dziś mam po tych ekscesach wykonywanych w czasie młodzieńczych złudzeń, sterane nieco ślepka i krzyżykowe haftowanki na tematy świąteczne. Oczywiście hafciki są radośnie kiczowate bo , w czasie mojej młodości w święta Bożego Narodzenia zawsze mi się skręcało w Kiczolandię. Trudno zresztą żeby było inaczej, w końcu świąteczna pora w moim dzieciństwie stała pod znakiem tzw. lamety i brokatu. Wiadomo czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość ( taką umiarkowaną ) trąci. I tak dobrze że jakoś mocno nie kręciła mnie nigdy wata imitująca śnieg, rozłożona na gałęziach choinki i superhit świątecznych przybrań choinkowych lat siedemdziesiątych XX wieku - anielski włos ( czyli pokrojony celofan ).
Nie ma się zatem za bardzo co dziwić że moje haftowanki to stado okrutnie czerwonych Mikołajów, skrzatów w czerwieniach, czerwonych skarpet i butów wypełnionych prezentami, misiów poubieranych w kretyńskie czerwone czapeczki. No po prostu czerwona zgroza! A wszystko to takie gemütlich do zarzygania! Może sama czerwień dominująca w haftowankach nie byłaby tak ciężka do strawienia gdyby nie ten słodyczkowaty wysyp postaci związanych z mitologią Gwiazdki. Dla mnie samej moja niegdysiejsza fascynacja postacią św. Mikołaja vel Gwiazdora jest dziś niezrozumiała. Co ja takiego widziałam w zarośniętym siwym i otyłym staruchu w czerwonym ubranku? Dlaczego akurat jego nie najciekawsza aparycja a nie wysublimowana uroda aniołów robiła na mnie takie wrażenie że pojawił się masowo na moich haftowankach?
Tajemnica tajemnic i zagadka Świnksa! Stan umysłu sprzed lat "estu" odpłynął z nurtem rzeki zwanej Sklerozą i to jest zdaje się w moim wypadku rzeka bez powrotu, he, he. Nijak przyczyny dawnej mikołajomanii nie docieknę, teraz jednak mam dwa wyjścia - haftowanki poduszkowe zostają w szafie i Boże Narodzenia ma w miarę elegancką ( jak na mnie) oprawę, albo świąteczne poduszki wyjeżdżają na widok publiczny, choinkę ubieram "pod poduchy" i mamy tzw. okrutne święta Bożego Narodzenia. No sama nie wiem jak z tego wybrnę - szkoda żeby haftowanki święta przeleżały zamknięte w szafie, a z drugiej strony ta czerwień waląca po oczach i tłustawy dziadek z misiami. Łeeeee. Oczywiście zawsze zostaje możliwość udekorowania czerwonym zestawem kuchni. To chyba jedyne w moim domu pomieszczenie gdzie byłby on na swoim miejscu. W końcu w mojej puszkarni ( uwielbiam emaliowane puchy herbaciane i kawowe, i nie tylko ) a przynajmniej w sporej jej części panuje wieczne Boże Narodzenie. Mikołaje i misie są licznie reprezentowane.
Na ścianę kuchenną powędrują haftowane obrazki, a poduchy ozdobią parapet ( okna w starym budownictwie mają parapety nadające się do poduszkowania ). Lalek, który kuchenny parapet uznaje za swoją bazę, pewnie będzie zachwycony. Mam nadzieję że szybko nie uświni poduch, na wszelki wypadek starannie go wyczeszę i wygłoszę pogadankę pouczającą na temat zakazanych wycieczek do sąsiedzkich szopek z węglem. Kuchenny stół po dziadkach zostanie przykryty odpowiednim obrusem ( zieleń z czerwienią, tradycyjniej już być nie może ) i kuchnia stanie się ostoją świątecznego kiczu, he, he.
Może być, gdyż kucharzenie w święta w moim wypadku odpada, przemknę się co najwyżej żeby sobie ciasta ukroić i kawki nastawić. Mogę sobie wówczas bez zgrozy okiem na Mikołaje i misie rzucić, nawet sylwestrowego kominiarzyka na śwince Szczęśliwce jestem w stanie w czasie krótkiego "przelotu" przełknąć bez bólu. Dzięki Wielki Kamieniczny za odpowiednią kuchnię! A w pokojach zero czerwieni, krzyżykowych haftów i całej tej gwiazdkowej czeredy - bombki z przejrzystego białego szkła, gwiazdki z papieru kredowego i szlus. Wystarczy jedna orgia dekoracyjna w kuchni!
Nie ma się zatem za bardzo co dziwić że moje haftowanki to stado okrutnie czerwonych Mikołajów, skrzatów w czerwieniach, czerwonych skarpet i butów wypełnionych prezentami, misiów poubieranych w kretyńskie czerwone czapeczki. No po prostu czerwona zgroza! A wszystko to takie gemütlich do zarzygania! Może sama czerwień dominująca w haftowankach nie byłaby tak ciężka do strawienia gdyby nie ten słodyczkowaty wysyp postaci związanych z mitologią Gwiazdki. Dla mnie samej moja niegdysiejsza fascynacja postacią św. Mikołaja vel Gwiazdora jest dziś niezrozumiała. Co ja takiego widziałam w zarośniętym siwym i otyłym staruchu w czerwonym ubranku? Dlaczego akurat jego nie najciekawsza aparycja a nie wysublimowana uroda aniołów robiła na mnie takie wrażenie że pojawił się masowo na moich haftowankach?
Tajemnica tajemnic i zagadka Świnksa! Stan umysłu sprzed lat "estu" odpłynął z nurtem rzeki zwanej Sklerozą i to jest zdaje się w moim wypadku rzeka bez powrotu, he, he. Nijak przyczyny dawnej mikołajomanii nie docieknę, teraz jednak mam dwa wyjścia - haftowanki poduszkowe zostają w szafie i Boże Narodzenia ma w miarę elegancką ( jak na mnie) oprawę, albo świąteczne poduszki wyjeżdżają na widok publiczny, choinkę ubieram "pod poduchy" i mamy tzw. okrutne święta Bożego Narodzenia. No sama nie wiem jak z tego wybrnę - szkoda żeby haftowanki święta przeleżały zamknięte w szafie, a z drugiej strony ta czerwień waląca po oczach i tłustawy dziadek z misiami. Łeeeee. Oczywiście zawsze zostaje możliwość udekorowania czerwonym zestawem kuchni. To chyba jedyne w moim domu pomieszczenie gdzie byłby on na swoim miejscu. W końcu w mojej puszkarni ( uwielbiam emaliowane puchy herbaciane i kawowe, i nie tylko ) a przynajmniej w sporej jej części panuje wieczne Boże Narodzenie. Mikołaje i misie są licznie reprezentowane.
Na ścianę kuchenną powędrują haftowane obrazki, a poduchy ozdobią parapet ( okna w starym budownictwie mają parapety nadające się do poduszkowania ). Lalek, który kuchenny parapet uznaje za swoją bazę, pewnie będzie zachwycony. Mam nadzieję że szybko nie uświni poduch, na wszelki wypadek starannie go wyczeszę i wygłoszę pogadankę pouczającą na temat zakazanych wycieczek do sąsiedzkich szopek z węglem. Kuchenny stół po dziadkach zostanie przykryty odpowiednim obrusem ( zieleń z czerwienią, tradycyjniej już być nie może ) i kuchnia stanie się ostoją świątecznego kiczu, he, he.
Może być, gdyż kucharzenie w święta w moim wypadku odpada, przemknę się co najwyżej żeby sobie ciasta ukroić i kawki nastawić. Mogę sobie wówczas bez zgrozy okiem na Mikołaje i misie rzucić, nawet sylwestrowego kominiarzyka na śwince Szczęśliwce jestem w stanie w czasie krótkiego "przelotu" przełknąć bez bólu. Dzięki Wielki Kamieniczny za odpowiednią kuchnię! A w pokojach zero czerwieni, krzyżykowych haftów i całej tej gwiazdkowej czeredy - bombki z przejrzystego białego szkła, gwiazdki z papieru kredowego i szlus. Wystarczy jedna orgia dekoracyjna w kuchni!
niedziela, 14 grudnia 2014
Kleopatra w domowych pieleszach
Dzień deszczowy, z tych paskudnie deszczowych, Felicjan w fazie ostrego ramtamtamkowania ( znaczy zawsze ze złej strony okna ), Sztaflik ryczy bo też chce ramtamtamkować, a Dżizaas właśnie ujadziła mnie stwierdzeniem że porządki to się robi a nie tylko o nich pisze. Przede mną sprzątanie kuchni, a to zawsze działa na mnie depresyjnie. Jakby było mało przeczytałam właśnie info od Pollutona że jej kociczka Pulpet słabuje. Za dużo tego dołującego jak na moją skromną osobę, muszę się odstresować. Podczas sprzątania znalazłam w przedpotopowych szpargałach czasopismo "Uroda" z lat siedemdziesiątych, a tam artykulik o tym jak w ciągu miesiąca zamienić się z zalatanej "kobiety pracującej" w Kleopatrę. No cóż, miło grudniową porą bajki poczytać, a nawet się zaprzeć resztek zaplątanego rozumku czyli totalnie wyłączyć zdrowy rozsądek i choć spróbować pokleopatrzyć. Co prawda nie sądzę że od codziennej kąpieli w mleku nagle wypięknieję ( Kleopatra dysponowała mlekiem oślic a ja to sobie mogę najwyżej UHT na promocji nabyć, coś mi jednak mówi że od tego produktu ani krzty wdzięku mi nie przybędzie ) ale zalecana drzemka popołudniowa jawi mi się jako remedium na moje problemy. Zmarszczek mi raczej nie wyprasuje ale rozumek sterany nieco odpocznie. A rozumek rzecz najważniejsza! Kleopatra w końcu ponoć nie była bardzo urodziwa tylko solidnie cwana ( znaczy jej rozumek bardzo mocno pracował ). No to będę popołudniami drzemkować w nadziei przemienienia się w egipską faraonicę. W końcu każda żeńska istota ma prawo dążyć do bycia Kleopatrą. Może nawet wprowadzę od stycznia "styl życia nie do naśladowania", he, he. Jak rozumku mi po tych drzemkach przybędzie to pewnie nijak już w kleopatrzane bajki roztaczane przez redakcję pisemka nie uwierzę. Dziwne zjawisko - zaprzeć się rozumku żeby rozumek podratować. Normalnie tajemnica starożytnego Egiptu, he, he.
sobota, 13 grudnia 2014
Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - keks angielski w wydaniu polskim
Powoli zbliża się ciężki czas przedświątecznego amoku cukierniczego. Dżizaas już z lekka zdenerwowana jak ten rasowy konik prezentowany na padoku przed wyścigami - znaczy rży z czego popadnie i ma coś na kształt drżenia przebiegającego po ciałku, kiedy zaczynamy rozmówki na temat wygłupów piekarnika. Przed nami tradycyjna akcja piernikowa i wypiekanie keksów. O ile pierniczenie wydaje się bezstresowe bo solidnie przetrenowane ( zeszłoroczny dojrzewający zrobił furorę na świątecznym stole a mniejsze grzybki i lebkucheny są wyczekiwanymi z utęsknieniem spożywczymi dodatkami do prezentów ), o tyle praca nad keksem nie zapowiada się wcale różowo. Głównie przez to że Dżizaas nie zapisała zeszłorocznej modyfikacji przepisu na keks. Przepisy klasyczne mają to do siebie że nie zawsze się udają w "warunkach polowych" ( określenie własnej kuchni stosowane przez Dżizaasa ) , szczególnie takie w których mamy do czynienia ze sformułowaniami z nieco innego świata. Te wszystkie "postaw na blasze i pilnuj aby żar nie był zbyt mocny, najlepiej palić buczyną", "sklaruj pół garnca masła świeżego, w żadnym wypadku niesolonego" i mój ulubiony zwrocik "służba w ten dzień od innych zajęć winna być zwolniona", mają się do wyrobu naszych ciast jak pięść do nosa. Piekarnik elektryczny, masło sklepowe ( już ja wiem co ono przechodzi zanim się je wykonfekcjonuje - wspominki bliskiego kontaktu z branżą mleczarską ), służba totalnie nieobecna i nie widać szans na przywabienie choćby jednej gosposi, o podkuchennych i lokaju nie ma co wspominać bo to postacie z bajek, he, he.
Dżizaas w chwilach ciężkich wpatruje się w monitorek wyświetlający "mądrości kulinarne" różnych blogów żarciuszkowych. Niestety nie wszystkie blogowe przepisy nam podchodzą ( pamiętna zeszłoroczna wtopa z ciastem z jabłek i kaszy manny ) i niektóre z tych przepisów są modyfikowane na etapie "konceptualnym". Zeszłoroczny świetny keks był właśnie wynikiem takiego procesu, niestety ogłuptana przedświąteczną akcją Dżizaas nie zapisała szczegółów modyfikacji i w chwili obecnej mamy szybkie "latanie po synapsach", z którego niestety nic nie wynika. Dżizaas co prawda coś tam bredzi o przepisie łączonym, że niby duża część przepisu była klasycznie angielska a z drugiego polskiego przepisu wzięto tylko co nieco, ale co to były za przepisy i gdzie znalezione nadal pozostaje tajemnicą. Ponieważ ciało zostało dane przy przepisie, staramy się przynajmniej żeby wypełniacz keksu był godny Jego Keksowatości.
W dzisiejszych czasach wcale nie jest to takie proste. Bakalie są jak wiadomo istotą keksostwa, niestety niekiedy ta istota to alien i to taki o wrogich zamiarach. Szczególnie podejrzewamy wszelkie mieszanki bakaliowe o wrażą robotę. W takiej mieszance dość łatwo przemycić produkty nie najlepszej jakości, sztucznie barwione kawałeczki jednych owocków robiących za inne owocki, orzeszki iluś tam letnie i tym podobne radości. Mieszanki uznajemy "z urzędu" za zagrożone ersatzowacizną i nie używamy ich. Poszukujemy owocków i orzeszków sprzedawanych pod własnymi nazwami. I tu nie jest łatwo - bakalie bakaliom nierówne. Daktyl z syropkiem, stabilizatorem ma się nijak do prawdziwego suszonego na słońcu daktyla. Nie ten smak, nie ta konsystencja i najczęściej nie ta wielkość. Morelki z siarką są przecudnie morelkowe - jednak burawe morele, tradycyjnie zmieniające barwę podczas suszenia, bez zawartości konserwantu zawierającego siarkę smaczniejsze ( a ja nie muszę widzieć w keksie całej tęczy ). Dostanie suszonych wisien, śliwek i żurawiny nie zawierających wspomagaczy graniczy z cudem. Nieco łatwiej jest z rodzynkami, choć i tu mogą na nas oczekiwać niespodziewanki. Od pewnego czasu kupujemy migdały w skórce, blanszujemy same. Jakby z lekka oszczędniej i chyba jednak smaczniej. Skrórki cytrusów stanowią zagadnienie nie do końca przez nas zbadane. Z jednej strony chemia w pudełku z drugiej strony i w samorobotnej skórce nie ma gwarancji że pozbyłyśmy się całego chemicznego świństwa jakim są traktowane cytrusy.
Jak widzicie keksowanie nie jest sprawą prostą, to nie konstrukcja cepa. Żeby keks był OK. trzeba mu poświęcić nieco czasu i kasy. Największym dla mnie przeżyciem będzie poświęcenie ciemnego rumu ale keks bez rodzynek namoczonych w ciepłym rumie ( nie za gorącym bo się zapali ), bez tego "karaibskiego zapachu" nie jest tak do końca prawdziwym świątecznym keksem. A potem to dłuuuugie pieczenie i podżeranie cieniutkich kawałków ciasta w świąteczne dni. Oby tylko Dżizaas wpadła na trop właściwego przepisu.
czwartek, 11 grudnia 2014
Koci grudzień
W domu trwa akcja Świąteczne Porządki w związku z którą mam ochotę przetrzepać skórę kotom. Towarzystwo czterołape kombinuje jakby tu zniweczyć mój sprzątalniczy trud. Nie dość że bezczelnie usiłuje skakać na "zakazane" kuchenne blaty to jeszcze przesiaduje w komorach zlewozmywaka. Eksmitowane wraca z miauczeniem pełnym pretensji, ba, nawet zdarzały się już harde pomruki w moim kierunku. Znowu wyjęłam ścierę dyżurną ( taka specjalna, tylko na koty przeznaczona ) i zaczynam kociarstwo nią trzepać. To sprawdzona metoda, niemal tak skuteczna jak akcja ze spryskiwaczem. Nawiasem pisząc zadziwiające jest że moje koty lubią zabawy z wodą, te wszystkie łapanie ściekającej z kranu wody, podstawianie ciałek pod ciepły strumień, brodzenie w napełnianej wannie ( stanowczo zakazane ), a wody ze spryskiwacza nie cierpią. Nie dodaję do niej niczego, czysta woda ale koty zwiewają jakbym je traktowała gazem pieprzowym. W przypadku Lalka wystarczy samo sięgnięcie po spryskiwacz, reszta żywi jeszcze złudzenia że ten przedmiot w moich rękach nie koniecznie znaczy że zaraz będzie pryskanie po obrzydliwie bezczelnych sznupach. Jak orientują się że nie ma zmiłuj przy wejściu do pokoju ( miejsce ich kryjówek ) mam tzw. korek ucieczkowy - wszystkie bestie naraz usiłują przedrzeć się przez uchylone drzwi. Przez jakiś czas jest spokój ale nie na długo, po chwili któreś z bandy zapuszcza mało dyskretnego żurawia do kuchni. Jak nie zamknę drzwi albo nie będę furczeć ścierą w ich kierunku za pół godziny najpóźniej, będę miała całą piątkę asystującą mi przy porządkach
Przed nami jest coroczna pogadanka bombkowa - koty a świecidełka choinkowe to dramat i to niemal szekspirowski ( jeszcze trochę i tak jak u angielskiego mistrza, tylko sufler pozostanie żywy, wrrrr.... ). Miło wspominam te czasy kiedy w pokoju w którym stoi choinka rezydowała Azalska z Tabisią. Poza jednym incydentem ( wyżarcie przez psice pierniczków powieszonych na choince ) nie było ekscesów. Koty doskonale wiedziały że pokój choinkowy należy do suczek, które pilnują świętości choinki i nie ma się tam co zapuszczać w celach rozrywkowych ( kociarstwo zadowalało się wówczas złodziejstwem gwiazdek używanych do ozdabiania prezentów - potem się je turlało po podłodze, sama radość ). Generalnie obchody świąt Bożego Narodzenia z towarzystwem mieszanym czyli kocio psim były mniej dla mnie stresujące. Od kiedy koty stały się jedyną żywiną w domu, pozwalają sobie na "o wiele za dużo". Co prawda Lalek jako najstarszy i najlepiej wychowany z moich kotów już dawno ogłosił tzw. desinteressment w kwestii bombkowej, ale pozostałe działają z taką energią że lalkowy brak aktywności nie wpływa znacząco na ilość potłuczonych bombek. Co roku odnotowuję stłuczki pokotowe i mam stracha przed zawieszaniem najładniejszych bombek. Próbowałam ubierać choinkę w innych stylach ( eko - słomianki, papierowe cudeńka, choinka z wikliny w stylu "modern" ) ale najbardziej mnie chwyta za serducho choinka zabombkowana szklanymi bombkami - wspominkowa z dzieciństwa.
Jeżeli koty nadal będą uniemożliwiały mi ubieranie drzewka "po mojemu" to znajdą pod przyszłoroczną choinką.......psa, ha, ha! Skończą się wtedy dzikie ekscesy i szarogęszenie. Szpagetka, Sztaflik, Okularia i Felicjan będą wówczas chodziły jak w zegarku ( Felicjan to może wtedy pochodzić sobie i na Wysoki Zamek albo Kopiec Kościuszki ). Zajadły kundelek to jest osoba, która przydałby się kotom. Niezbyt duży ale i nie mały, tak żeby w piątkę ( bo nie mam złudzeń że Lalek nie dołączy do próby buntu ) nie dały mu rady. Master and Commander, kapitan zespołu, delikatnie podgryzający kocie tyłki szefunio.
Tak, tak luba ta wizja serduszku - w domu zaczyna panować porządek, nie żeby tam zaraz pruski dryl ale poszanowanie dla mojego zdania i mojej własności. Koty ułożone, bombki bezpieczne, sprzątanie łatwiejsze. Psia "prawa ręka" pilnuje stadka, rozstrzyga spory, udziela reprymend i łask.Wykonuje wszystko to co tak dzielnie i wspaniale robiła Azunia ( Tabisia była od polityki międzynarodowej, znaczy załatwiała sprawy z sąsiedztwem ). Ja występuję w mojej ulubionej roli dobrej carycy matuszki, która to ma złych bojarów. Sam miód i niewinność ze mnie, he, he! Zero ściery, spryskiwacz pracuje nad araukarią i żadnych stresów bombkowych. W jutrzejszej pogadance przedświątecznej przy przeglądzie bombek oznajmię kotom dobrą nowinę - Mikołaj w przyszłym roku przyniesie im pod choinkę psa! Za karę!!! He, he, he.
Przed nami jest coroczna pogadanka bombkowa - koty a świecidełka choinkowe to dramat i to niemal szekspirowski ( jeszcze trochę i tak jak u angielskiego mistrza, tylko sufler pozostanie żywy, wrrrr.... ). Miło wspominam te czasy kiedy w pokoju w którym stoi choinka rezydowała Azalska z Tabisią. Poza jednym incydentem ( wyżarcie przez psice pierniczków powieszonych na choince ) nie było ekscesów. Koty doskonale wiedziały że pokój choinkowy należy do suczek, które pilnują świętości choinki i nie ma się tam co zapuszczać w celach rozrywkowych ( kociarstwo zadowalało się wówczas złodziejstwem gwiazdek używanych do ozdabiania prezentów - potem się je turlało po podłodze, sama radość ). Generalnie obchody świąt Bożego Narodzenia z towarzystwem mieszanym czyli kocio psim były mniej dla mnie stresujące. Od kiedy koty stały się jedyną żywiną w domu, pozwalają sobie na "o wiele za dużo". Co prawda Lalek jako najstarszy i najlepiej wychowany z moich kotów już dawno ogłosił tzw. desinteressment w kwestii bombkowej, ale pozostałe działają z taką energią że lalkowy brak aktywności nie wpływa znacząco na ilość potłuczonych bombek. Co roku odnotowuję stłuczki pokotowe i mam stracha przed zawieszaniem najładniejszych bombek. Próbowałam ubierać choinkę w innych stylach ( eko - słomianki, papierowe cudeńka, choinka z wikliny w stylu "modern" ) ale najbardziej mnie chwyta za serducho choinka zabombkowana szklanymi bombkami - wspominkowa z dzieciństwa.
Jeżeli koty nadal będą uniemożliwiały mi ubieranie drzewka "po mojemu" to znajdą pod przyszłoroczną choinką.......psa, ha, ha! Skończą się wtedy dzikie ekscesy i szarogęszenie. Szpagetka, Sztaflik, Okularia i Felicjan będą wówczas chodziły jak w zegarku ( Felicjan to może wtedy pochodzić sobie i na Wysoki Zamek albo Kopiec Kościuszki ). Zajadły kundelek to jest osoba, która przydałby się kotom. Niezbyt duży ale i nie mały, tak żeby w piątkę ( bo nie mam złudzeń że Lalek nie dołączy do próby buntu ) nie dały mu rady. Master and Commander, kapitan zespołu, delikatnie podgryzający kocie tyłki szefunio.
Tak, tak luba ta wizja serduszku - w domu zaczyna panować porządek, nie żeby tam zaraz pruski dryl ale poszanowanie dla mojego zdania i mojej własności. Koty ułożone, bombki bezpieczne, sprzątanie łatwiejsze. Psia "prawa ręka" pilnuje stadka, rozstrzyga spory, udziela reprymend i łask.Wykonuje wszystko to co tak dzielnie i wspaniale robiła Azunia ( Tabisia była od polityki międzynarodowej, znaczy załatwiała sprawy z sąsiedztwem ). Ja występuję w mojej ulubionej roli dobrej carycy matuszki, która to ma złych bojarów. Sam miód i niewinność ze mnie, he, he! Zero ściery, spryskiwacz pracuje nad araukarią i żadnych stresów bombkowych. W jutrzejszej pogadance przedświątecznej przy przeglądzie bombek oznajmię kotom dobrą nowinę - Mikołaj w przyszłym roku przyniesie im pod choinkę psa! Za karę!!! He, he, he.
wtorek, 9 grudnia 2014
Rododendronarium skarpkowe - część druga
Rododendronarium skarpkowe właściwe rodziło się w bólach. Nie szła mi na nim robota jak rzadko. Zważywszy na ilość gruzu uzbieranego podczas wykopków to właściwie nie ma się czemu dziwić. Rodki, które zaplanowałam posadzić na tym stanowisku miały być samograjami, roślinami o charakterze twardym jak stal, takie Pawki Korczaginy rabaty rododendronowej. Zakupy niestety czyniłam w niewłaściwych źródełkach, które dodatkowo mnie dezinformowały ( baaaardzo odporny ten rododendron jest, baaaardzo ) , był to bowiem jeszcze czas błędów i całkowitych ich wybaczeń. Wskutek tej błędnej polityki zakupowej nie wszystkie rodki okazały się ascetycznymi Korczaginami, co niektóre miały znacznie więcej ze zdradzieckiego charakteru Pawlika Morozowa. Dotyczyło to zwłaszcza odmian o jasnoróżowych kwiatach, te okwiatach z odcieniem fioletu mają często w rodowodzie jako bliskiego przodka, rododendrona katawbijskiego Rhododendron catawbiense, który nie zalicza się do rododendronowych delikatesów. Prześliczne i dzwonkowe bladoróżowe kwiaty rododendronów Williamsa Rhododendron williamsianum cieszyły mnie tylko dwa sezony, te rodki odfrunęły z królikami pierwszej ostrzejszej ( zaznaczam ostrzejszej a nie ostrej ) zimy. Pożegnałam się zatem z możliwością wczesnego kwitnienia na rododendronowej skarpce, nie dla mnie te radości. Są w Polsce co prawda dostępne w handlu i z powodzeniem w łódzkim uprawiane odmiany Rhododendron williamsianum, cóż z tego kiedy mnie nijak nie kręcił 'Gartendirektor Glocker' czy 'Aprilglocke'. Bardziej podobają mi się 'Claudius' czy 'Gartendirektor Rieger', odmiany znacznie słabiej znoszące naszą centralno - polską zimę ( ta ostatnia odmiana wypadała u mnie dwa razy ).
Trudno, do znoszenia naszych zim wszystkich odmian rodków wytresować się nie da. Poległam na rodkach Williamsa ale całkiem dobrze poszło mi z yakuszimankami czyli odmianami wywodzącymi swój rodowód od Rhododendron yakushimanum. To grupa rododendronów dorastających średnio do metra wysokości i tylko nieco większej niż ten metr szerokości. Są dość odporne na zimowe ekscesy pogodowe, mało kłopotliwe w uprawie i stanowią wdzięczny materiał do komponowania grup z rodków. Ich niewielkie gabaryty sprawiają że idealnie nadają się na przody rodkowych rabat, w małych ogrodach można z nich tworzyć całe rododendronaria. kwitną w maju, w czasie największego rodkowego szaleństwa. Moja przygoda z tą grupą rodków jeszcze się nie skończyła, nadal poszukuję ciekawych odmian na stanowiska na najniższej części rabaty skarpkowej. Ta część rabaty w moim zamyśle miała być obsadzona azaliami japońskimi ale doszłam do wniosku że i w tym miejscu dobrze będą wyglądały rośliny o nieco większych liściach i przede wszystkim o nieco większych kwiatach. Chciałabym uzyskać podobny efekt jak w rododendronarium przy oczku wodnym, gdzie azalki udało się nieźle wkomponować w rodki ( bergenie, paprocie i kokoryczki to zasłużeni "najlepsi przyjaciele rododendronarium" - skorzystam z tych roślin w nasadzeniach azalkowo - rodkowych w rododendronarium skarpkowym ).
Azalie japońskie Azalea japonica mają jak dla mnie jedną zasadnicza przewagę nad rododendronami - ich liście przebarwiają się jesienną porą. Niestety liście odmian o jasnych kwiatach, mimo słoneczka zaglądającego często na stanowisko na którym te azalki są posadzone, nie przebarwiają się aż tak spektakularnie jak liście azalek o ciemniejszych kwiatach. No cóż, nie można mieć wszystkiego, postawiłam na azalki o kwiatach jasnych i dodatkowo o zdublowanej ilości płatków to nie mam co wyrzekać że jesień tylko od czasu do czasu, w baaaardzo sprzyjających warunkach bywa kolorowa z azalkowej strony. Są na rabacie rodkowej zjawiska, które bardziej mnie złoszczą, niż takie sobie przebarwienia liści azalek japońskich. Liście zimozielonych rodków jesienią jeszcze dają radę i wyglądają całkiem poprawnie, natomiast w mroźnawe zimowe dni walą po oczach zwiniętymi smętnie blaszkami. Jedna moja cooleżnka bardzo dobrze określiła wygląd zimowy rodków - krzewy w stanie permanentnej impotencji. Łeeee!
W rododendronarium skarpkowym na najniżej położonych stanowiskach rosną dwie wspaniałe odmiany japońskich azalek - 'Schneeperle' ( fotka nr 3 ) i silnie rosnąca 'Elsie Lee' ( fotka nr 4 ). Swego czasu miałam bardzo niedobre doświadczenia z odmianami o dubeltowych kwiatach ( złej pamięci 'Rosebud', niech ją gęś kopnie ) i przyznam że byłam zaskoczona odpornością tej dwójeczki. Niewątpliwie te azalki zasługują na większą ilość miejsca na rabacie. Najbliższym towarzystwem jest dla nich piękny rododendron 'Caroline Allbrook' ( zdjęcie nr 6 ), moim zdaniem jeden z najpiękniej kwitnących rododendronów z grupyYakushimanum. Nieco tylko dalej rośnie standardowa odmiana rodka yakuszimańskiego - 'Lumina'. Jak wcześniej napisałam na tych dwóch yakuszimankach nie zamierzam zakończyć sadzenia rodków tej grupy. Pilnie przeglądam co tam nowego pojawia się w moich źródełkach. Jak do tej pory najbardziej zacięty bój o miejsce w Alcatrazie toczą odmiany 'Silbervolke' i 'Sneezy'. Ta ostatnia nieco słabnie w rankingu - landrynkowy kolorek jej kwiatów to może nie jest akurat to o czym marzę w tym konkretnym miejscu.
Teraz o rododendronach z grupy Hybrid. Na położonym troszkę wyżej na skarpce stanowisku rosną dwie odmiany rododendronów kupione w amoku tzw. miłości od pierwszego wejrzenia - 'Progres' i 'Danuta'. 'Danuta' ( zdjęcie nr 1 ) ma olbrzymie kwiaty, niemal 9 cm średnicy i kwiatostan zbudowany z 11 -13 kwiatów. Podczas kwitnienia sprawia że opada mi szczena, niestety jest z tych wrażliwych rodków. Temperatura zimowa jaką jest w stanie znieść bez uszczerbku to na maksa - 22 stopnie. 'Progres' ( na fotce obok ) jest kameleonem, jego kwiaty bledną jak kwiaty yakushimanek. Zaczyna mocnym ciemnym różem , kończy śmietankową bielą. Na fotce obok faza "środka" kwitnienia. Urody kwiatom tej odmiany dodaje fryzowanie brzegów płatków. Podobnie jak 'Danuta' gigantycznych rozmiarów i 'Progres' nie osiągnie, to są takie rodkowe średniaki. 'Progres' ma wytrzymywać do - 22 stopni ale u mnie wytrzymał na skarpce mroźniejsze zimy, ta odmiana wydaje mi się bardziej odporna niż 'Danuta'. Dwa kolejne różaneczniki z tego poziomu skarpki to rosnące troszkę z boku 'Pfauenauge' i 'Azzuro' ( fotka nr 9 ). Czasem się zastanawiam co kierowało moim wyborem przy zakupie tych rodków, Szczerze pisząc nie bardzo pamiętam a na widok ich kwiatów nie doznaję dziś jakichś sensacji mentalnych. No może 'Azzuro' to i fryz brzegów płatków i kolorek ale na tle innych moich rodków jakoś specjalnie się urodą nie wybija. 'Pfauenauge' jest na rabacie ledwie zauważalny, może to wina zestawienia, będę musiała nad tym pomyśleć.
Najulubieńsze rodki o fioletowych kwiatach rosną nieco wyżej - Tamarndos' ( fotka obok ) i 'Libretto' ( fotka nr 2 ). Obydwie odmiany kwitną późno, na przełomie maja i czerwca. Kręcą mnie jaskrawo - pomarańczowo - żółte znamiona utworzone z kropek. Bardziej do mnie przemawiają niż ciemne znamiona rosnącego nieopodal rodka 'Rasputin' czy wspomnianego już 'Azurro. Rododendrony okwiatach z jasnymi znamionami sprawiają wrażenie weselszych. Może dlatego moją wielką sympatia cieszy się 'Purpureum Grandiflorum' ( zdjęcie nr 10 ), bardzo silnie rosnący rodek, posadzony z boku rabaty, na mniej więcej tym samym poziomie co 'Progres' i 'Danuta'. To klasyczny zawodnik wagi ciężkiej - wyrośnie na potwora i wytrzyma paskudne spadki temperatury. Zastanawiam się czy nie dosadzić mu do towarzystwa jakiegoś odpowiedniego wzrostem kolegi kwitnącego na biało ( może Rhododendrn catawbiense 'Album' - grałoby i ze względu na termin kwitnienia ). Na skarpce rosną jeszcze dwa rodki - jeden z nie najlepszego źródełka,więc nie do końca jestem pewna czy ta moja 'Pink Pearl' ( zdjęcie nr 11 ) jest właśnie tą odmianą i poczciwina 'Album novum'. Rododendronorium skarpkowe jest nadal w budowie, za mną wykonanie około 3/4 gryplanu, przede mną jeszcze wiele roboty.Może za parę lat da się pokazać nieźle wyglądające tzw. szersze plany z tej części ogrodu.
Trudno, do znoszenia naszych zim wszystkich odmian rodków wytresować się nie da. Poległam na rodkach Williamsa ale całkiem dobrze poszło mi z yakuszimankami czyli odmianami wywodzącymi swój rodowód od Rhododendron yakushimanum. To grupa rododendronów dorastających średnio do metra wysokości i tylko nieco większej niż ten metr szerokości. Są dość odporne na zimowe ekscesy pogodowe, mało kłopotliwe w uprawie i stanowią wdzięczny materiał do komponowania grup z rodków. Ich niewielkie gabaryty sprawiają że idealnie nadają się na przody rodkowych rabat, w małych ogrodach można z nich tworzyć całe rododendronaria. kwitną w maju, w czasie największego rodkowego szaleństwa. Moja przygoda z tą grupą rodków jeszcze się nie skończyła, nadal poszukuję ciekawych odmian na stanowiska na najniższej części rabaty skarpkowej. Ta część rabaty w moim zamyśle miała być obsadzona azaliami japońskimi ale doszłam do wniosku że i w tym miejscu dobrze będą wyglądały rośliny o nieco większych liściach i przede wszystkim o nieco większych kwiatach. Chciałabym uzyskać podobny efekt jak w rododendronarium przy oczku wodnym, gdzie azalki udało się nieźle wkomponować w rodki ( bergenie, paprocie i kokoryczki to zasłużeni "najlepsi przyjaciele rododendronarium" - skorzystam z tych roślin w nasadzeniach azalkowo - rodkowych w rododendronarium skarpkowym ).
Azalie japońskie Azalea japonica mają jak dla mnie jedną zasadnicza przewagę nad rododendronami - ich liście przebarwiają się jesienną porą. Niestety liście odmian o jasnych kwiatach, mimo słoneczka zaglądającego często na stanowisko na którym te azalki są posadzone, nie przebarwiają się aż tak spektakularnie jak liście azalek o ciemniejszych kwiatach. No cóż, nie można mieć wszystkiego, postawiłam na azalki o kwiatach jasnych i dodatkowo o zdublowanej ilości płatków to nie mam co wyrzekać że jesień tylko od czasu do czasu, w baaaardzo sprzyjających warunkach bywa kolorowa z azalkowej strony. Są na rabacie rodkowej zjawiska, które bardziej mnie złoszczą, niż takie sobie przebarwienia liści azalek japońskich. Liście zimozielonych rodków jesienią jeszcze dają radę i wyglądają całkiem poprawnie, natomiast w mroźnawe zimowe dni walą po oczach zwiniętymi smętnie blaszkami. Jedna moja cooleżnka bardzo dobrze określiła wygląd zimowy rodków - krzewy w stanie permanentnej impotencji. Łeeee!
W rododendronarium skarpkowym na najniżej położonych stanowiskach rosną dwie wspaniałe odmiany japońskich azalek - 'Schneeperle' ( fotka nr 3 ) i silnie rosnąca 'Elsie Lee' ( fotka nr 4 ). Swego czasu miałam bardzo niedobre doświadczenia z odmianami o dubeltowych kwiatach ( złej pamięci 'Rosebud', niech ją gęś kopnie ) i przyznam że byłam zaskoczona odpornością tej dwójeczki. Niewątpliwie te azalki zasługują na większą ilość miejsca na rabacie. Najbliższym towarzystwem jest dla nich piękny rododendron 'Caroline Allbrook' ( zdjęcie nr 6 ), moim zdaniem jeden z najpiękniej kwitnących rododendronów z grupyYakushimanum. Nieco tylko dalej rośnie standardowa odmiana rodka yakuszimańskiego - 'Lumina'. Jak wcześniej napisałam na tych dwóch yakuszimankach nie zamierzam zakończyć sadzenia rodków tej grupy. Pilnie przeglądam co tam nowego pojawia się w moich źródełkach. Jak do tej pory najbardziej zacięty bój o miejsce w Alcatrazie toczą odmiany 'Silbervolke' i 'Sneezy'. Ta ostatnia nieco słabnie w rankingu - landrynkowy kolorek jej kwiatów to może nie jest akurat to o czym marzę w tym konkretnym miejscu.
Teraz o rododendronach z grupy Hybrid. Na położonym troszkę wyżej na skarpce stanowisku rosną dwie odmiany rododendronów kupione w amoku tzw. miłości od pierwszego wejrzenia - 'Progres' i 'Danuta'. 'Danuta' ( zdjęcie nr 1 ) ma olbrzymie kwiaty, niemal 9 cm średnicy i kwiatostan zbudowany z 11 -13 kwiatów. Podczas kwitnienia sprawia że opada mi szczena, niestety jest z tych wrażliwych rodków. Temperatura zimowa jaką jest w stanie znieść bez uszczerbku to na maksa - 22 stopnie. 'Progres' ( na fotce obok ) jest kameleonem, jego kwiaty bledną jak kwiaty yakushimanek. Zaczyna mocnym ciemnym różem , kończy śmietankową bielą. Na fotce obok faza "środka" kwitnienia. Urody kwiatom tej odmiany dodaje fryzowanie brzegów płatków. Podobnie jak 'Danuta' gigantycznych rozmiarów i 'Progres' nie osiągnie, to są takie rodkowe średniaki. 'Progres' ma wytrzymywać do - 22 stopni ale u mnie wytrzymał na skarpce mroźniejsze zimy, ta odmiana wydaje mi się bardziej odporna niż 'Danuta'. Dwa kolejne różaneczniki z tego poziomu skarpki to rosnące troszkę z boku 'Pfauenauge' i 'Azzuro' ( fotka nr 9 ). Czasem się zastanawiam co kierowało moim wyborem przy zakupie tych rodków, Szczerze pisząc nie bardzo pamiętam a na widok ich kwiatów nie doznaję dziś jakichś sensacji mentalnych. No może 'Azzuro' to i fryz brzegów płatków i kolorek ale na tle innych moich rodków jakoś specjalnie się urodą nie wybija. 'Pfauenauge' jest na rabacie ledwie zauważalny, może to wina zestawienia, będę musiała nad tym pomyśleć.
Najulubieńsze rodki o fioletowych kwiatach rosną nieco wyżej - Tamarndos' ( fotka obok ) i 'Libretto' ( fotka nr 2 ). Obydwie odmiany kwitną późno, na przełomie maja i czerwca. Kręcą mnie jaskrawo - pomarańczowo - żółte znamiona utworzone z kropek. Bardziej do mnie przemawiają niż ciemne znamiona rosnącego nieopodal rodka 'Rasputin' czy wspomnianego już 'Azurro. Rododendrony okwiatach z jasnymi znamionami sprawiają wrażenie weselszych. Może dlatego moją wielką sympatia cieszy się 'Purpureum Grandiflorum' ( zdjęcie nr 10 ), bardzo silnie rosnący rodek, posadzony z boku rabaty, na mniej więcej tym samym poziomie co 'Progres' i 'Danuta'. To klasyczny zawodnik wagi ciężkiej - wyrośnie na potwora i wytrzyma paskudne spadki temperatury. Zastanawiam się czy nie dosadzić mu do towarzystwa jakiegoś odpowiedniego wzrostem kolegi kwitnącego na biało ( może Rhododendrn catawbiense 'Album' - grałoby i ze względu na termin kwitnienia ). Na skarpce rosną jeszcze dwa rodki - jeden z nie najlepszego źródełka,więc nie do końca jestem pewna czy ta moja 'Pink Pearl' ( zdjęcie nr 11 ) jest właśnie tą odmianą i poczciwina 'Album novum'. Rododendronorium skarpkowe jest nadal w budowie, za mną wykonanie około 3/4 gryplanu, przede mną jeszcze wiele roboty.Może za parę lat da się pokazać nieźle wyglądające tzw. szersze plany z tej części ogrodu.
sobota, 6 grudnia 2014
Rododendronarium skarpkowe - część pierwsza
Alcatraz jest na tyle dużym ogrodem że zmieściły się w nim dwa rododendronaria - pastelowe rodki i azlki posadzone są w okolicach oczka wodnego ( w tym miejscu jest też najlepszy klimat dla bardziej wrażliwych odmian ) a rodki o ciemnych fioletowych i czerwonych kwiatach, czyli przeważnie te twardsze odmiany, rosną w przeciwnym końcu ogrodu. Sadzenie rozpoczęłam od małej skarpki utworzonej dawno - dawno temu podczas kopania tzw. szczeliny przeciwlotniczej. Nie wiem czy używam fachowego terminu, nigdy z bliska tego "urządzenia" nie widziałam, z tego co wiem schrony na terenie mojej nieruchomości wybudowano w czasch II Wojny Światowej, czyli akurat wtedy kiedy pradziadki guzik miały do gadania w swojej nieruchomości a wieści co się na niej dzieje dostawali pocztą pantoflową. Po wojnie pradziadki i dziadki nadal sobie mogły pooglądać własność zza płota i sprawa schronów nie była wyjaśniona, nawet wtedy gdy komuna troszkę nam poluzowała ( zderzyliśmy się z tajemnicą dotyczącą obrony cywilnej ). Po tzw. przemianach tajemnica się odtajemniczyła i wyszło na to że mamy do czynienia z jakimiś ruinami dawnych schronów, których malutka część znajdowała się pod naszą działką.
Ruiny nie nadawały się do eksploatacji i w związku ze związkiem nie pełnią już funkcji obronnych, jakie miały pełnić. Ślady po nich jednak pozostały i południowo - wschodnia część Alcatrazu ma nieco podniesiony poziom gleby w stosunku do reszty ogrodu.W najwyższym punkcie owego wzniesienia, w czasach Alcatrazu pierwotnego posadziłam iglaki. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to że takowa moda wtedy była, he, he. Tak naprawdę byłam wtedy osobą zaczynającą swoją przygodę z ogrodnictwem i budowałam dopiero szkielet ogrodu. Iglaki w tym miejscu okazały się nasadzeniem trafionym, dającym solidne oparcie dla oczu, osłaniającym nasadzenia wymagające lekkiego cienia. Nie posadziłam gatunków osiągających niebotyczne rozmiary a ich odmiany, rosnące znacznie mniej silnie. Swoje miejsce znalazły tam jałowce chińskie, pośrednie i skalne, sosna kosówka i dwa świerki gniazdowe. Większymi iglakami są choina kanadyjska ( starannie przycinana ) i sosna himalajska ( no bywam czasem nie najrozsądniej zauroczona ). Poniżej punktu zaiglaczenia utworzyła się od północnej strony mała nisza - spadek terenu wprost wymarzony dla rodków. Niestety praca nas tą skarpką okazała się drogą przez mękę, ilość gruzu w glebie skarpkowej była dobijająca. Odgruzowywanie i przygotowanie gleby pod nasadzenia z rodków zajęło mi sporo czasu, nie chodziło tylko o to żeby wszystko wyczyścić z odłamków cegieł, betonu i kamorów. Skarpka miała na tyle ostry spad że trzeba było troszkę pokombinować żeby nie spłynęła wraz z deszczami zanim rodki się dobrze na niej zakorzenią ( a system korzeniowy u nich to też nie z tych co to zwały ziemi podtrzymuje ). Trzeba było w dwóch miejscach trochę podmurować i posadzić trochę roślin, których korzenie poprzerastałyby glebę i uniemożliwiłby spłynięcie skarpki.
Nie wszystkie z nasadzeń "podtrzymujących" okazały się właściwe, z niektórymi "podtrzymywaczami" walczę do dziś. No cóż, błędy młodości się kłaniają. Obecnie kombinuje jak się pozbyć resztek "podtrzymywaczy" i zastąpić je roślinami mniej ekspansywnymi i przede wszystkim milszymi dla rodków. Oczywiście funkie ale nie tylko, widzę w tym miejscu całkiem niezłe stanowisko dla kokoryczek, tych większych a nawet bardzo dużych. Może też stanowisko dla paprotników, zaczynam powoli dochodzić do wniosku że paprotniki, podobnie jak nerecznice, są paprociami nie do zdarcia. Co do host to kolorki hostowe raczej niebieskie i zielone, żadnych neonów czy zapierających dech w piersiach "cudownych wzorków". Rozmiary też z tych słuszniejszych, wszak większość rodków na skarpce do nie karzełki. Co prawda na dole skarpki rosną sobie jakuszimanki i azalki japońskie ale większość rodków ma docelowo osiągać około 150 cm wzrostu. Rośliny towarzyszące nie mogą zatem być piciumiaste i mało widoczne.
Teraz trochę o odmianach rodków, które egzystują w tym kątku Alcatrazu. Kolorystycznie miało wyglądać to tak - w najciemniejszym stanowisku posadzić rodki o jasnych kwiatach, a w miejscach jaśniej oświetlonych odmiany o kwiatach czerwonych i fioletowych. Oczywiście życie zweryfikowało gryplany - część rodków o ciemnych kwiatach nie nadaje się nawet na półcieniste stanowiska, dotyczy to szczególnie odmian o kwiatach w odcieniach czerwieni. Zgroza i ból zęba z tymi odmianami - nie dość że kwiaty źle reagują na słońce to jakby było mało, zbyt zacienione miejsce nie sprzyja ładnemu pokrojowi krzewów. Wiele odmian o czerwonych kwiatach ma tzw. luźny pokrój. Przycinanie rodka niewiele pomaga, a w warunkach klimatycznych Alcatrazu przycinanie rodków w prawidłowym terminie oznacza brak kwiatów w przyszłym sezonie. Miłośnicy rodków czerwonokwietnych starannie wybierajcie odmiany, które sadzicie! Mniej stresu przy dobrej odmianie.
Z rodkami o kwiatach w odcieniu różu też bywa zabawnie. Prześliczna odmiana 'Progres' zaczyna kwitnienie jako ciemnoróżowo kwitnący rodek a kończy jako odmiana o kwiatach niemal czysto białych. Takie numery należy uwzględnić przy zestawieniach kolorystycznych. Dla mnie najtrudniejsze jednak okazało się zestawienie terminów kwitnień. Sporą część rododendronowych krzaczków kupowałam w czasach kiedy tak istotne info jak to o terminie kwitnienia nie miało dla mnie specjalnego znaczenia. Głupota boli i to mocno. Przesadzanie rodków na mojej skarpce nie należy do najłatwiejszych ale nie było zmiłuj. Może różowości atakowało z całą mocą. Przesadzanie nie do końca załatwiło sprawę, trzeba było dokupić trochę rodków w fioletach kwitnących wcześniej niż taki piękny 'Libretto'. Dokupienie nowych odmian wymusiło rozpełznięcie się rododendronów i azalek o różowych i czerwonych kwiatach na Podskarpek i Zabukszpanie. Rosną tam teraz odmiany 'Old Port', 'Purple Splendour', 'Erato', Ann Lindsay' i 'Prof. Horst Robenek'.
Przed nimi posadzone zostały małe azalki japońskie, wcześnie kwitnące rododendrony z grupy Repens - 'Baden - Baden' i 'Bad Eilsen' ( ta ostatnia miała zakwitać nieco później ale bezczelnie kwitnie w kwietniu ), a tuż za nimi rośnie wspaniała azalka 'Homebusch', niewątpliwie najobficiej kwitnąca z wszystkich moich azalek.
Przejściem do właściwego Rododendronarium skarpkowego jest część z tyłu Ciemiernikowszczyzny, za świerkami Picea abies 'Nidiformis' i sosną górską Pinus mugo 'Pumila' znalazło się na tyle dużo miejsca że można było posadzić dwa rodki. Standardowa 'Nova Zembla' i znacznie cieplejsze w odbiorze kwiaty odmiany 'Sammetglut' całkiem dobrze wyglądają w morzu zieleni. Nawet pasują do czerwonawych liści berberysa rosnącego nieopodal ( tylko lekki zgrzyt kiedy zbiega się kwitnienie - żółć berberysowych kwiatów to nie jest to przy czym zimna czerwień kwiatów odmiany 'Nova Zembla' wygląda najlepiej, ale da się przeżyć bo berberysowe kwiatki małe ).Za tym czerwonokwitnącym rodkowym miejscem rozciąga się Rododendronarium skarpkowe właściwe. Ale o nim, w właściwie o rosnących na nim odmianach rodków solidniej napiszę w następnym poście.
Ruiny nie nadawały się do eksploatacji i w związku ze związkiem nie pełnią już funkcji obronnych, jakie miały pełnić. Ślady po nich jednak pozostały i południowo - wschodnia część Alcatrazu ma nieco podniesiony poziom gleby w stosunku do reszty ogrodu.W najwyższym punkcie owego wzniesienia, w czasach Alcatrazu pierwotnego posadziłam iglaki. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to że takowa moda wtedy była, he, he. Tak naprawdę byłam wtedy osobą zaczynającą swoją przygodę z ogrodnictwem i budowałam dopiero szkielet ogrodu. Iglaki w tym miejscu okazały się nasadzeniem trafionym, dającym solidne oparcie dla oczu, osłaniającym nasadzenia wymagające lekkiego cienia. Nie posadziłam gatunków osiągających niebotyczne rozmiary a ich odmiany, rosnące znacznie mniej silnie. Swoje miejsce znalazły tam jałowce chińskie, pośrednie i skalne, sosna kosówka i dwa świerki gniazdowe. Większymi iglakami są choina kanadyjska ( starannie przycinana ) i sosna himalajska ( no bywam czasem nie najrozsądniej zauroczona ). Poniżej punktu zaiglaczenia utworzyła się od północnej strony mała nisza - spadek terenu wprost wymarzony dla rodków. Niestety praca nas tą skarpką okazała się drogą przez mękę, ilość gruzu w glebie skarpkowej była dobijająca. Odgruzowywanie i przygotowanie gleby pod nasadzenia z rodków zajęło mi sporo czasu, nie chodziło tylko o to żeby wszystko wyczyścić z odłamków cegieł, betonu i kamorów. Skarpka miała na tyle ostry spad że trzeba było troszkę pokombinować żeby nie spłynęła wraz z deszczami zanim rodki się dobrze na niej zakorzenią ( a system korzeniowy u nich to też nie z tych co to zwały ziemi podtrzymuje ). Trzeba było w dwóch miejscach trochę podmurować i posadzić trochę roślin, których korzenie poprzerastałyby glebę i uniemożliwiłby spłynięcie skarpki.
Nie wszystkie z nasadzeń "podtrzymujących" okazały się właściwe, z niektórymi "podtrzymywaczami" walczę do dziś. No cóż, błędy młodości się kłaniają. Obecnie kombinuje jak się pozbyć resztek "podtrzymywaczy" i zastąpić je roślinami mniej ekspansywnymi i przede wszystkim milszymi dla rodków. Oczywiście funkie ale nie tylko, widzę w tym miejscu całkiem niezłe stanowisko dla kokoryczek, tych większych a nawet bardzo dużych. Może też stanowisko dla paprotników, zaczynam powoli dochodzić do wniosku że paprotniki, podobnie jak nerecznice, są paprociami nie do zdarcia. Co do host to kolorki hostowe raczej niebieskie i zielone, żadnych neonów czy zapierających dech w piersiach "cudownych wzorków". Rozmiary też z tych słuszniejszych, wszak większość rodków na skarpce do nie karzełki. Co prawda na dole skarpki rosną sobie jakuszimanki i azalki japońskie ale większość rodków ma docelowo osiągać około 150 cm wzrostu. Rośliny towarzyszące nie mogą zatem być piciumiaste i mało widoczne.
Teraz trochę o odmianach rodków, które egzystują w tym kątku Alcatrazu. Kolorystycznie miało wyglądać to tak - w najciemniejszym stanowisku posadzić rodki o jasnych kwiatach, a w miejscach jaśniej oświetlonych odmiany o kwiatach czerwonych i fioletowych. Oczywiście życie zweryfikowało gryplany - część rodków o ciemnych kwiatach nie nadaje się nawet na półcieniste stanowiska, dotyczy to szczególnie odmian o kwiatach w odcieniach czerwieni. Zgroza i ból zęba z tymi odmianami - nie dość że kwiaty źle reagują na słońce to jakby było mało, zbyt zacienione miejsce nie sprzyja ładnemu pokrojowi krzewów. Wiele odmian o czerwonych kwiatach ma tzw. luźny pokrój. Przycinanie rodka niewiele pomaga, a w warunkach klimatycznych Alcatrazu przycinanie rodków w prawidłowym terminie oznacza brak kwiatów w przyszłym sezonie. Miłośnicy rodków czerwonokwietnych starannie wybierajcie odmiany, które sadzicie! Mniej stresu przy dobrej odmianie.
Z rodkami o kwiatach w odcieniu różu też bywa zabawnie. Prześliczna odmiana 'Progres' zaczyna kwitnienie jako ciemnoróżowo kwitnący rodek a kończy jako odmiana o kwiatach niemal czysto białych. Takie numery należy uwzględnić przy zestawieniach kolorystycznych. Dla mnie najtrudniejsze jednak okazało się zestawienie terminów kwitnień. Sporą część rododendronowych krzaczków kupowałam w czasach kiedy tak istotne info jak to o terminie kwitnienia nie miało dla mnie specjalnego znaczenia. Głupota boli i to mocno. Przesadzanie rodków na mojej skarpce nie należy do najłatwiejszych ale nie było zmiłuj. Może różowości atakowało z całą mocą. Przesadzanie nie do końca załatwiło sprawę, trzeba było dokupić trochę rodków w fioletach kwitnących wcześniej niż taki piękny 'Libretto'. Dokupienie nowych odmian wymusiło rozpełznięcie się rododendronów i azalek o różowych i czerwonych kwiatach na Podskarpek i Zabukszpanie. Rosną tam teraz odmiany 'Old Port', 'Purple Splendour', 'Erato', Ann Lindsay' i 'Prof. Horst Robenek'.
Przed nimi posadzone zostały małe azalki japońskie, wcześnie kwitnące rododendrony z grupy Repens - 'Baden - Baden' i 'Bad Eilsen' ( ta ostatnia miała zakwitać nieco później ale bezczelnie kwitnie w kwietniu ), a tuż za nimi rośnie wspaniała azalka 'Homebusch', niewątpliwie najobficiej kwitnąca z wszystkich moich azalek.
Przejściem do właściwego Rododendronarium skarpkowego jest część z tyłu Ciemiernikowszczyzny, za świerkami Picea abies 'Nidiformis' i sosną górską Pinus mugo 'Pumila' znalazło się na tyle dużo miejsca że można było posadzić dwa rodki. Standardowa 'Nova Zembla' i znacznie cieplejsze w odbiorze kwiaty odmiany 'Sammetglut' całkiem dobrze wyglądają w morzu zieleni. Nawet pasują do czerwonawych liści berberysa rosnącego nieopodal ( tylko lekki zgrzyt kiedy zbiega się kwitnienie - żółć berberysowych kwiatów to nie jest to przy czym zimna czerwień kwiatów odmiany 'Nova Zembla' wygląda najlepiej, ale da się przeżyć bo berberysowe kwiatki małe ).Za tym czerwonokwitnącym rodkowym miejscem rozciąga się Rododendronarium skarpkowe właściwe. Ale o nim, w właściwie o rosnących na nim odmianach rodków solidniej napiszę w następnym poście.