wtorek, 28 czerwca 2016

Nadeszło lato - szpiegowski spacerek po obrzeżach miasta Łodzi

No i nadeszło lata, sezon ogórkowy i czas wakacyjnego odmóżdżenia. W tym roku wakacyjny odjazd zainaugurowali Brytole, którzy byli za a nawet przeciw. Teraz wszyscy polityczni u nich robią sztuki żeby wyjść nie wychodząc. Klasa polityczna robi nam się coraz śmieszniejsza, tylko czekam jak Amerykańce wybiorą Trampka ( nasza obecna władza będzie miała dylemat, niby rudy i niby Donald i niby niemieckiego pochodzenia - ciekawe co robił dziadek? - no ale kochane dolary, bat na Moskala - akurat! - i w  ogóle zwierzchność atomowa ). Szum medialny taki że już nie wiadomo jaki jest real, wolałam stare dobre czasy,  kiedy Nessie wypełzała z Loch Ness żeby latem pozować zapalonym śledczym z tymi ich  kamerami  i innym sprzętem. Jak mogę staram się nie słuchać, nie oglądać i uciekać od tej papki pseudoinformacyjnej sączącej się z wirtualniaka. Ponoć pozbawiam się  porcji  zdrowego śmiechu ( tak  twierdzi Tatuś ) bo teraz  my zalążek Międzymorza będziemy wprowadzali dobrą zmianę w EU, ale co tam. Dopóki nie będzie tajemniczych zwierząt w puszczach i lasach Polandii,  nie obrodzą w ogrodach marchewki o dziwnych kształtach, a w Pipidówku Dolnym na  koloni pod lasem nie wylądują ET, przy okazji niszcząc zboże - niczego  nie będę w wirtualnym słuchać i czytać. Mam swój ulubiony rodzaj wiadomości à la Radio Erewań, bełkotów udających wiadomości  w starym stylu  -  nieeeee, za stara konserwa jestem.

Niestety bycie konserwą, w dodatku starą ma swoje skutki. Skleroza mnie taka  bierze że  tylko ręce załamywać i łzy  ronić. Znów zapomniałam wysiać maciejkę! Dno i metr mułu. W lipcu będą pachniały lawendy,  lipy i lilie ale ulubiony letni zapach pojawi się w ogrodzie najwcześniej w sierpniu. Oprócz torebeczki z  nasionami maciejki znalazłam podobną  torebeczkę z nasionami groszku pachnącego. Ha, pamiętam jak pod koniec  marca obiecałam sobie to wysiewanie! Tralala,  "W  tym roku to już na pewno!". Tak, te  obiecanki  pamiętam ale na tym koniec, na real to się nie przełożyło. Samego zasiewu nie pamiętam bo go nie było,  w którym  to zjawisku niepamięci  niewykonania staram się dostrzec coś pozytywnego. Jeszcze nie konfabuluję i nie stwarzam sobie alternatywnej  wizji przeszłości. Zdaje się  że to teraz rzecz na wagę złota, he, he.

Z Mamelonem jest gorzej.  Ostatnio moja przyjacióła przypominała sobie zeszłoroczne zakupy w szkółce różanej u Chodunów. W hipokampie miała jakieś zwarcia czy cóś, bo jej się wszystkie zeszłoroczne zakupy różane na się nałożyły. Usiłowała sobie przypomnieć, duże oczka robiła, po nosie się drapała ale w końcu stworzyła bajkę która nijak się miała do rzeczywistej historii. Sławencjusz i ja przecieraliśmy  ślepia ze zdumienia kiedy Mamelon snuła różane opowieści. Zderzona z realem Mamelon postanowiła  zadbać o styki i inne ukrwienia  i zastosować dietę kaszowo jaglaną ( Mamelon i Dżizaas są fankami tej kaszy ) w celu dostarczenia  surowców dla dobrego funkcjonowania naczyń włosowatych. No tak, żeby pożreć jaglaną to każdy pretekst dobry!

Ja postanowiłam walczyć ze sklerozą wyposażając krew w dodatkowe cząsteczki tlenu. Znaczy dotlenić się trochę, wyleźć w  tym celu z miejskiego ogrodu i wpłynąć "na suchego przestwór oceanu". Co prawda to nawet nie była namiastka namiastki stepów tylko zwyczajne pola, "wszystko zielone" które mogę zobaczyć robiąc wypad za rogatki Odzi, ale co tam. Na polnej ścieżce, wśród zbożowych łanów należycie zachabrowanych, czułam się jak wieszcz "Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów". Powietrze nie stało w miejscu bo nie uwięzione w miejskich murach, tlen się łączył z hemoglobiną i zrobiło mi się na tyle dobrze że  pogapiłam się na  ogródki prawie wiejskie.









I zrobiło mi się jakoś tak optymistycznie. Wieś niby  tuż pod miastem, nawet nie wiem czy administracyjnie to  nie jest już Ódź,  ale ogródki wcale nie takie paskudne jak te wykrojone według  "miejskiego  szablonu". Owszem pojawiają się tuje,  biały żwirek czy bocian rabatkowy (  Gadżetis  chinensis ) ale jest mnóstwo ogródków w których widać różane krzaczory, kępy lilii i liliowców, prawie zapomniane już rośliny ozdobne  takie jak szparag lekarski czy lwie paszcze. Oczywiście to wszystko w tzw. przedogródkach, bo wieś to ulicówka a przedogródki w takowych układach  urbanistycznych  to tradycja ( sady, warzywniki to za domem, a  podwórko to część gospodarcza, często miejscami wybrukowana ). W mieście ludzie  też mają przed budynkiem  przeogródki a z tyłu domu albo pierdolnik albo teren zielony ( Mamelon uchodzi za zboczka bo ma ogródek  "po całości" ). Jednak przeogródki miejskie wyglądają na tle tych wiejskich jakby nie wyglądały. Jak tu porównać parę berberysów  płożących, świerka srebrnego ( wielki hit lat siedemdziesiątych ) posadzonego tradycyjnie tuż za oknem, niedaleko ściany  budynku, zdarza się że przyciętego w fazie  dorosłej ( nie ma to jak upieprzyć drzewo 5 metrów nad ziemią ), coś takiego jak żywotników sztuk kilka a każda z nich inna, skarlałego rodka wystawionego  na słoneczne promienie  z tą wsiową masą kwietną, wokół której uwijają się pszczoły i motyle, no i inne bzykacze. Porównania nie ma bo co tu porównywać?  Cel posiadania ogrodu inny. Na wsi dalej uchował się  model ogrodu gdzie można realizować potrzebę uprawy roślin, a w mieście mamy do czynienia z zaiglaczeniem ogrodowej przestrzeni mającej uwolnić nas  od obowiązku ogrodowania.  Tak jakby miejskim ludziom uprawa bylin czy kwitnących krzewów róż pachniała uprawą ziemi - be, fe  i w ogóle włościaństwo! Lepiej "kfiotów" nie sadzić, jeszcze ludziska pomyślą że właściciele cud willi mają słoikowy rodowód ( co jak  powszechnie  wiadomo  jest zbrodnią  niemal równą zdradzie stanu, he, he ). Na wsi problem słoikowy odpada, przedogródki takie jakieś bardziej szczere. Nie znaczy że ludziska żywotników nie sadzą -  sadzą  i owszem, tylko że bezszpalerowo ( ciekawe dlaczego akurat w tej wsi ten rodzaj żywopłotowania się nie przyjął ).  No i  masowo nie tyrawniczkują przy tym zapamiętale, trawa  porasta inne części  gospodarstwa a nie przedogródek. Koszenie w kółko Tyrawnika w przedogródku wiejskim chyba nie cieszy się wielkim powodzeniem, bo na tej mojej sąsiedzkiej wsi coś takich ogródków mało - iglaki tak,  bukszpany tak, nawet rodki i azalki tak - ale Tyrawnik w miejscu reprezentacyjnym zdecydowanie nie. Bezczelnie przyznam że to miód na moje serce! Ludziska nie całkiem zgłupieli, pracę przy bylinach i krzewach "lubieją",  ogrodowanie czynne z przycinaniem, pieleniem i podlewaniem jeszcze nie zaginęło. Znaczy są  tacy zwyczajni ludzie którym posiadanie ogródka kojarzy się z przyjemnością uprawy roślin a nie tylko z posiadaniem miejsca do grillowania ( nie żebym była przeciwna ogrodowemu grillowi, dziwi mnie tylko sprowadzenie ogrodu jedynie do funkcji kuchni i salonu na świeżym powietrzu ).

Zdjęć  cudzym  ogródkom robić nie wypadało, mogłam tylko sobie ślepia napaść i szpiegować co z czym sadzą - Wielki Ogrodowy widziałam fajne połączenie liliowców rdzawych z liliami Henry'ego ( Darek, mało ogródkowy małż Marty ochrzcił je kiedyś odcebulowo  "bulbami Henryka" - przepiękna nazwa ), gipsówką i szparagiem lekarskim - świetnie to wyglądało! O kolorowych złocieniach, ostróżkach, szalejących powojnikach ledwie napomknę. Dla Was powklejałam zdjątka zachabrowanych pól - chabrów po rowach i w zbożu tyle że wiatr  przynosił ich delikatny zapach aż na chodniczek przed przedogródkami.

niedziela, 26 czerwca 2016

Dzień z życia pańci wielokotnej

Mrrr,  mrrr, mrrr.  Wstawaj, nie udawaj że śpisz. Tak strasznie mi gorąco! Dlaczego nie chcesz złapać mi tego komara albo choć mnie pod ten sufit podrzucić?! Czy ktoś widział dziś  gołębie? Jak  tak dalej będzie to ja się wyniosę do Norwegii,  mam w sobie norweską  krew - zobacz jaki mam podszerstek! Gdzie jest ta piłeczka co ja ją tu sobie odłożyłam?! Nie będę  przy nim spał!!! Bufon mi żarcie wyżarł! Wstawaj, wstawaj, już prawie trzecia rano, czas na wczesne śniadanko. Ten  monitor to nie ja wywaliłam! Gdzie są  świeżo przyniesione paszteciki? Kto powiedział że koty nie mogą jeść lodów, no kto?! Wpuść muchy do domu albo Cię zagryzę! Będę polował! Jak nie dostanę tej wołowiny to odchodzę!!! Upał mi zwiększa łaknienie, dziwne nie?! Albo ona, albo ja! Jakby się tak położyć pod szafką, wsunąć łapę i przyhaczyć pazurem to się powinno otworzyć. Jak przyjemnie jest w tej wannie z tą chłodnawą wodą. No kto powiedział że koty nie mogą w wannie brodzić, no kto?! Chcę tego ptaka. Nie zaraz tylko już, natychmiast! A on się zrzygał kłaczkiem! Myślę że ona ma kleszcze i nie zasługuje na miejsce w wyrku. Jestem królem zwierząt!!! No i moja droga, on wąchał jej tyłek. Pies od sąsiadów  to już całkiem zgłupiał, nawet nie ujada jak Ja po płocie chodzę! Wielki Kotowy jak mi gorąco, będę w łazience leżał z moim norweskim podszerstkiem. Ten  kretyn myśli że ma szlachetnych przodków i koneksje - szlachetnych przodków i  koneksje to mam Ja! Na pewno ona nie zasługuje na miejsce w wyrku - ma pchły!!! Czy już jest obiad? Włącz wiatraczek, tylko żeby mocno mi nie wiało. No znowu zaległ w umywalce, zawsze zajmie najlepsze miejscówy. Dlaczego nie ma wody w wannie?! Gołębie już są? Tu stała miska!!!

Zobacz jaką sztukę robię! Rany, jak to sznupę drze! Przecież ustaliłam że będę jadła tylko mięso, nie chcę paszteciku. Jej nie dawaj, poświęcę się i zjem! A jakbym tak zaczął udawać  chorego? Gad w umywalce to symulant! Ten  kubek to ostatnie bezguście, najlepiej będzie  go potłuc! Kubek to nie ja zwaliłam, sam zleciał. Dlaczego ja jestem wypraszana, no dlaczego, Ja się pytam?! A Ja to  jestem grzeczna i nic za tę grzeczność nie chcę - oprócz mięsa wołowego codziennie, usługiwania całodobowego i jeszcze paru drobiazgów. Czy ktoś w końcu napuści wody do wanny?! Co jest do jasnej cholery z tą kolacją?! A kiedy był podwieczorek i dlaczego Ja nic nie wiem o tym  że był? Jak to nie było podwieczorku?!!! Chcę  rybę! Poleżę sobie na klawiaturze  to  będę w centrum zdarzeń. Wychodzę i nie wiem kiedy wrócę. No tak, znów idzie wąchać jej tyłek! Szybko, gołębie już są! Co za głupie ptaki, nawet nie zaczekały żebym je złapała! Czy  już będzie napuszczana woda do wanny? Natrysk to głupie urządzenie, wanna jest lepsza. Bo Ja się tylko poczęstowałem! Proszę mi tu bez  słabo uzasadnionych pretensji! I co z tego że zjadłem?!!! Czy teraz będzie drapanie? Wróciłem - jest coś do jedzenia?  Kocham nocne życie, takie  barwne i hałaśliwe! Proszę  Cię, złap mi tego  nietoperza. Dlaczego idziesz spać, noc jeszcze młoda?  Pokazać Wam jak turlam orzech po posadzce? Ja  śpię na  tobie, zamówiłam sobie to miejsce. Won, Ja byłam pierwsza!!! Zagryzę cię! Naprawdę już  dziś koniec z wanną? Zjadłbym coś. Ja też. Chcemy prawdziwej kolacji! Jak dasz mi połowę żarcia to dam ci powąchać tyłek. Co za kota, moim zdaniem nie zasługuje na miejsce w wyrku. W dodatku na pewno ma kleszcze i pchły! Nie zasypiaj, a mizianie?! Mrrrrr, mrrrrr, mrrrrrr.


Dzisiejszy wpis ilustrują grafiki japońskiego mistrza z przełomu XIX i XX wieku - Ohara Koson był przedstawicielem ruchu Shin-Hanga, próbującego ( moim zdaniem z powodzeniem ) odświeżyć formułę tradycyjnego drzeworytu japońskiego ukiyo - e. Termin Shin-Hanga można przetłumaczyć jako Nowy Druk, choć ładniej by brzmiało Nowa Grafika  ( taaa, tłumaczenia dokładne nie są ładne a te ładne nie są dokładne ). W roku 1915 wymyślił go niejaki Watanabe Shōzaburō na określenie nowego stylu grafiki, której odbiorcami byli przede wszystkim ludzie Zachodu. Może stąd sporo w tych drukach nawiązań do prądów obecnych w zachodniej sztuce. Okres świetności tego typu grafiki zakończył się szybko. W czasie II wojny usiłowano wpleść treści propagandowe do tematów grafik, potem zaczęto reglamentować materiały dla artystów, a jeszcze na koniec otwarcie zmuszono artystów tego ruchu do robienia propaństwowych, cesarskopoddańczych i w ogóle hurra grafik w celu umocnienia morale. I tak starannie zarżnięto tę sztukę.

sobota, 25 czerwca 2016

Na upały - cieniolubna zieloność

Ostatni post był długi dygresyjny, to ten będzie krótki. Na razie u mnie Solexit, znaczy siedzę w domu i kombinuję jakby tu upału nie wpuścić. Podlewam wieczorami i na tym kończy się działalność ogrodowa. Szczęśliwie jutro ma podlać za mnie, mam nadzieję że przy okazji nie zafunduje huraganu i ekstra wyładowań elektrycznych. Koty zmęczone upałem wylegują się w cieńku , ewentualnie zaliczają kuchenne i łazienkowe kafelki ( szczególnie łazienka cieszy się dużą popularnością - chłodek tam miły ), Dziś obrazki z cienistej części Alcatrazu, mocno zielone czyli wypoczynek dla oczu. Zaczynam od paproci, ukochane nerecznice dają radę!




Całkiem nieźle też ruszyły niekropienie. Tak, tak,  niekropień to  polska nazwa paproci z rodzaju Adiantum. Szczerze pisząc to bardziej mi się podoba staropolskie określenie złotowłos, niekropień jest okropny. Uprawiam trzy okropnie nazwane niekropnie - Adiantum venustum ( tak sobie porasta, liczyłam na  większe efekta ) i dwie  odmiany Adiantum pedatum - 'Imbricatum' ( pierwsza fotka poniżej ) i 'Miss Sharples' ( focia nr 2 poniżej ). Być może przyczyną mniejszego wigoru Adiantum venustum było zeszłoroczne przesadzenie, ta paproć ponoć nie lubi zmieniać stanowiska.



Dobrze mimo tych upałów dzieje się też hostom. Nie tak dawno porządnie przylało i  temperatury nie całkiem osuszyły jeszcze wierzchnią warstwę gleby. Owszem podlewam  hostowe  towarzystwo ale to raczej takie symboliczne zroszenia są ranne i wieczorne a nie porządne podlewanie.




Powolutku, po cichutku a jednak stale w górę i "w boczki" rozrastają się moje dwa "cieniste drzewka". Dereń skrętolistny Cornus alternifolia 'Argentea' i klon polny Acer campestre 'Carnival', oba drzewka dobrze rosnące w cieniu,  niezbyt wysoko bo tak z 3 - 4 metry wysokości osiągają, odporne na zimowe chłody. Jedyne czego im do szczęścia trzeba to dość żyznej ziemi ( choć spoko, zniosą i tę mniej żyzną ) i przede wszystkim wilgoci  trochę więcej niż przeciętnie w glebie jest ( co nie znaczy że nie poradzą sobie na bardziej suchych stanowiskach, ale wtedy czeka nas paroletnie podlewanie młodocianych drzewek ).



 Na koniec  zdjątko ilustrujące poszukiwanie chłodku - ziemia w miarę oczyszczona pod nasadzenia jest natychmiast "zalegana".  Szpagetka i  uczulony na słoneczko Felicjan raz - dwa wykorzystują  swoje  inwalidzkie uprawnienia i nijak się ich nie przegoni. Zresztą nawet za bardzo nie próbuję, kto by w takie upały energię tracił na daremne działania.

czwartek, 23 czerwca 2016

O paprociach kolorowych jak kwiaty ( z przydługim "sobótkowym" wstępem )


Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak i nagle bach zrobił się najdłuższy w roku dzień. Taki  że nocka ledwie parę godzin trwa, ledwie  poświata słoneczna zniknie na zachodniej stronie nieba to na wschodniej już widać poranne rozjaśnienie. Mgnienie oka na sen, zresztą po co spać w noc magiczną. Podywaguję sobie zatem w wigilię imieniny Janka. Najpierw trzeba wianki dla kocich panienek upleść a potem niech z kocurami poszukają kwiatu paproci, he, he. W czasach mojego dzieciństwa ( w dużej mierze spędzonego w jednym z najbardziej wysuniętych na północ zakątków Polski - najkrótsza noc w roku była jeszcze krótsza ) dziewczynki z namiętnością plotły wianki z chabrów, kombinowały z jakimiś ogarkami świec i chabrowo - świeczkową konstrukcję, cudnie płomieniem oświeconą  puszczały na wody Zatoki Puckiej. Dlaczego takie cuda wyczyniały żadna by  powiedzieć nie umiała ale cała  imprezka wiankowa łącznie ze zbieraniem tworzywa w gronie wczesnonastolatek i aspirujących fanek wiankowania w wieku 7 - 10 lat cieszyła się wielkim powodzeniem. Ktoś tam jakieś bzdury plótł ( oprócz tych wianków ) czyli powtarzał zasłyszane historyjki że to panny robiły te wianki dla kawalerów wyławiających symbole panieńskiej czci, ale kto by tam w takie opowieści wierzył. Chłopaki nie tyle były zainteresowane wyławianiem chabazi co raczej pomagały w wodowaniu  wianków ( jak to seksmisyjnie ujmę - wykorzystywało się ich jako służbę, he, he ). Bardzo młodociana płeć męska wyraźnie zawiedziona wykluczeniem z babskiej części imprezy usiłowała się mocno podpinać pod  te wiankowania ( "Dam ci gumę balonową i papierki z trzema Donaldami, ale ja zapalam świeczkę i woduję wianek" ). Nijak to do tych panieńsko - kawalerskich z lubością opowiadanych przez starsze lasencje opowieści dziwnej treści  o wyławianych  wiankach nie pasowało. Kwiatu paproci się nie szukało bo wiadomo że paprociowe kwiaty już znalazł  Mieczysław Fogg ( podejrzewało się też Alibabki ). Raczej starsze "towarzystwo mieszane" wyrażało chęć poszukiwań w paprociach he, he  ( ludzie nie bali się tak kleszczy ), najmłodsze było zbyt przejęte wodowaniem wianków i jeszcze bardzo dalekie od zrozumienia właściwego znaczenia  słowiańskich tradycji. Zresztą nie tylko słowiańskich bo dla wszystkich ludów północy najkrótsza noc w roku była świętem. Magia, magia i jeszcze raz magia!

Noc świętojańska to takie bez powodzenia zawłaszczane przez chrześcijaństwo święto z którego  nijak nie dało się usunąć ani zastąpić chrześcijańskimi legendami starych przedchrześcijańskich wierzeń.  Sprawa z góry była skazana na niepowodzenie bo z seksualnością chrześcijaństwo zawsze miało problem a dawne święto Kupały było przesycone seksem jak żadne inne.  Udało się jakość schrystianizować najkrótszą noc w roku, święto wiosny ( Wielkanoc  często wypadała w okolicach równonocy ) ale seks i śmierć  ( Dziady, Halloweeny i inne Zaduszki ) w prechrześcijańskim wydaniu obrzędowym przetrwały.  Tak to się robi jak się "kulturę i cywilizację" z odmiennego kręgu
kulturowego  importuje. Wszędzie tam gdzie nie stanęła stopa rzymskiego legionisty i nie było wielowiekowego przymusu administracyjnego,  chrześcijańska obrzędowość jest tak przesycona "pogaństwem" że w zasadzie chrześcijańska mitologia jest listkiem figowym ledwie przysłaniającym czasem to, a czasem nawet to  i owo. W  basenie Morza  Śródziemnego, wśród  dość podobnych wierzeń ludów zamieszkujących ten region, koncepcje chrześcijańskie miały odpowiedni podkład by mogły się ze starymi obrzędami stopić w sposób mniej jawnie wskazujący na prechrześcijańskie pochodzenie owych obrzędów. Znaczy im dalej w dzicz tym bardziej dziko ,he ,he. No i bardzo dobrze, gdyby nie ta dzicz to kurczaczki i zajączki z wielkanocnego koszyczka nie cieszyłyby dzieci ( że o poszukiwaniu pisanek ledwie napomknę ), święty Mikołaj w ogóle by nie istniał ( facet w czerwonym magicznym kubraczku, przynoszący w najkrótszą noc w roku podarki ma się tak do chrześcijaństwa jak ja, mastodont,  do baletu ), zniknąłby z domów  zapach tataraku towarzyszący Zielonym Świątkom  - niemal cała nasza obrzędowość towarzysząca chrześcijańskim świętom jest radośnie niechrześcijańskiego pochodzenia. Jedno co jest zdumiewające to fakt że większość ludzi w tym kraju święcie wierzy że głównie dlatego  są chrześcijanami  bo uczestniczą  w dorocznych obrzędach ( mniej niż połowa katolików uczestniczy w  umotywowanym biblijnie chrześcijańskim obrzędzie czyli mszy ). No słychać  chichot pogańskich przodków zza grobu!

Po tym przydługim wstępie wstępie wspominkowo - obyczajowym  przyjrzę się nieco bliżej paprociom pomieszkującym w Alcatrazie ( pojęcie porastać kojarzy mi się z zajmowaniem znacznie większych stanowisk niż te na których żyją paprocie w moim ogrodzie ). Temat paproci  w sam raz odpowiedni na czas nocy  świętojańskiej , zawsze lepszy niż tematy wiankowe, tym bardziej że w pewnym wieku to wianki się przykurzą i  przysuszą he, he. Alcatraz nie jest ogrodem idealnym dla paproci ale jest ogrodem w którym mogą w miarę dobrze egzystować  i sporo gatunków ma szansę na zajmowanie wraz z upływem czasu większych powierzchni niż obecnie zajmuje ( wiadomo -  drzewko robi odpowiednie zacienienie dopiero jak podrośnie ). Już kiedyś o swoich paprotnych planach pisałam na blogim  w tekściku O paprociach w Alcatrazie teraz dorzucę jeszcze  trochę tzw. obserwacji własnych ( i nie tylko własnych ).  Zacznę od kolorowych wietlic czyli Athyrium niponicum var. pictum. Swego czasu kupowałam odmiany różne ale moim jedynym zmartwieniem było to żeby się roślinki nie rewersowały. Teraz przyuważyłam że żeby u odmian kolorowych wietlic zaobserwować można było widoczne dla laika paprotnego różnice ( pterydomaniacy mają tzw. rozszerzone postrzeganie ) to  te wietlice muszą rosnąć w dość głębokim cieniu. Posadzone na bardziej świetlistych stanowiskach przyjmują ujednoliconą szatę. Prawilno posadzone w naprawdę mocno zacienionym zakątku miałam tylko dwie wietlice: 'Ursula's Red' i 'Burgundy Lace'. Rzeczywiście w drugimi trzecim roku  uprawy zaczynam dostrzegać że paprocie inaczej się wybarwiają w  zależności od odmiany, choć nie są to  takie różnice jakie widziałam w ogrodzie RHS w Rosemoor. Pewnie wilgotność powietrza robiła też w ogrodzie RHS swoje, no i rośliny były starsze, może nawet podziałkowe a nie z in vitro. Ucieszyłam się że 'Burgundy Lace' nabiera bardziej fioletowych tonów ale wygląd innych moich wietlic wcale mnie nie cieszył. Miałam  tzw. szerokie plany zakupowe a tu proszę, 'Silver Falls' wygląda jak 'Pewter Lace' ( no,  może ta pierwsza bardziej mikra ) a obie są bardzo podobne do odmiany 'Metallicum'.

 Jakoś nie śmiałam podejrzewać krętactwa i niezgodności odmianowej, bo paprocie z tzw. czystych źródełek ale na tyle mi nie grało że, poparta przez Mamelona mającą podobną zagwozdkę paprotną,  zapytałam o ten zgryz coolegę Paprotnego. Co prawda nie w upalną noc sobótkową  ale jednak coolega Paprotny wziął i mnie uświadomił - stanowisko ma kluczowe znaczenie ( o ile rzecz jasna paproć nie pochodzi od sprzedawcy, któremu wszystko jedno co pod jakąś tam nazwą sprzedaje ). Należy się też liczyć z tym że rośliny z in vitro mogą się jednak różnić od egzemplarzy matecznych ( z tą stuprocentową powtarzalnością wzorca w hodowli tkankowej to jest taki mit że sobótkowe opowieści o kwiecie paproci się chowają ) i to że zanim roślina z in vitro uzyska dorosły wygląd mija zazwyczaj parę lat ( czyli jest tak samo jak z hostami ). Rzeczywiście 'Ursula's Red' dość mocno różniąca się od pozostałych odmian tak pięknie zaczęła się różnić dopiero od niedawna. Cień, cień i jeszcze raz cień co potwierdziła cooleżanka Pollutonowska . Z  doświadczeń coolegi Paprotnego wyszło że 'Ursula's Red', 'Branford Beauty' , 'Ghost', i 'Ocean's Fury' ( trzy ostatnie takie na pół niponicum bo to hybrydki z Athyrium filix - femina - z jej odmianą 'Congestum Cristatum' w przypadku "Oceanicznej furii"  ) są najbardziej rozpoznawalne ( czytaj odróżnisz natychmiast bez wzornika kolorów ). Jednak nawet te niby rozpoznawalne najlepiej sadzić w cieniu,  niponicum w przepuszczalnym ale wilgotnawym i kwaśnawym podłożu, hybrydki zniosą nieco gorsze warunki glebowe ( ale bez przesadyzmu ). Wtedy jest spora szansa na podziwianie różnic odmianowych. Na koniec rozważań o kolorowych wietlicach dodam że coolega Paprotny postraszył że na rynku pojawiły się nowe ich odmiany i teraz to dopiero będzie jazda!






Konia z rzędem temu kto się zorientuje które odmiany wietlicy japońskiej są na zdjęciach. Ostatnia fotka powyżej przedstawia hybrydkę  'Ocean's Fury', jak do tej pory łatwo rozpoznawalną ( ha, dopóki się nie pojawią inne kolorowe formy cristata! ). Na zdjątkach poniżej wytłumaczenie dlaczego w ogóle kolorowe wietlice zawitały do mojego ogrodu - jedno słowo - Rosemoor. Niech to szlag trafi, tak mnie przyuroczyło że nie pomyślałam że klimat łódzki to nie ten sam co  w Devon, że rośliny sadzone w ogrodach RHS muszą spełniać pewne standardy i że  Alcatraz nie jest najbardziej cienistym ze znanych mi ogrodów. No magia zadziałała, paprotna i tajemnicza, z pamięcią praczasów kiedy to dinozaury sobie ujadały wieczorami zamiast psów. W genom paprotny to wszystko wpisane i  z lekka złośliwie i zwodniczo emanuje w angielskich ogrodach w okolicy nocy sobótkowej ( tak, tak sabatkowej - to od tego ta sobótka została ukuta ).


środa, 22 czerwca 2016

Zjawisko - "nieszczęsnemu, białemu żwiru, ooooo"!

Hej dziewczyno spójrz  na żwira, on przypomni ogród Ci - takie jakieś mam niepokojące wrażenie że ogródki właśnie nam się masowo zażwirowują. Najgorsze że sama do tego w jakimś tam ułamkowym ( promilowym, he, he ) stopniu się przyczyniłam - te piania nad żwirowiskiem u Beth Chatto, namawiania Tatusia i dalszych pokrewnych na zapuszczenie sobie żwiru, własne plany wobec przyszłej Suchej - Żwirowej. No tak, na usprawiedliwienie mam tylko to że ja nie myślałam że to tak można wykonywać. Znam z oglądu żywcowego świetną część żwirową w ogrodzie Ewandki - żwirowa droga dojazdowa i"pływające" po szarym żwirze suchatkowo - iglaste nasadzenia ( pod samym domem rosną odporne rodki ale one jakby już stanowią forpocztę tej drugiej części ogrodu ), z wirtualniaka znam inspirowany japońszczyzną ogród Danieli. No i w końcu znam z realu ów słynny ogród Beth C. ,  znaczy mogłam nie posiadać tzw. złych przeczuć. Tym bardziej że Tatuś też przyżwirował jeno fragment celem eksperymentu i ten fragment jest w zasadzie radośnie zarośnięty ( moja "średnia siostra" stwierdziła że ma gdzieś pająki i inne takie, bluszcz jest po to żeby się piął i pełzał ). No nie sądziłam że żwirek może być niebezpieczny! Jak się okazało jest i kusi brać ogrodniczą  jak żwirek dla kota kusi kota - co by tu jeszcze w żwirku uwalić?!  Mam wrażenie że  żwirek ostatnio detronizuje korę sosnową, królową zafoliowanych rabat. W końcu kora kiedyś tam się rozsypie a te, żwirowe diamenty,  są.... ten tego....niby wieczne - miłe to sercu oszczędnej Polki czy oszczędnego  Polaka.




"Podłoża" ze skał są różne jak skały z których powstały ale nie wiedziałam dlaczego Naród mój przez duże N pisany ukochał sobie to najbielejsze z białych. Normalnie biała lelija  czyli uwielbiana przez dawnych cmentarników Biała Marianna, rzecz jasna starannie rozdrobniona. Biała Marianna to jedna z najcenniejszych form marmuru, ale tzw. grys marmurowy ma się tak do urody dużych bloków jak diamentowa sieczka w "hamerykańskich" pierścionkach zaręczynowych ( "I Ciebie stać na brylanty!" ) do diamentu Koh - i - noor. Po pierwsze grys to nie jest to samo co żwir,  grys to kruszywo łamane, odpad powstający przy wydobywaniu kamiennych bloków, żwir to wyrób Made in Natura - luźne skały osadowe okruchowe, o średnicy większej niż 2 mm do średnic kilkucentymetrowych . Naturalny znaczy prawdziwy  żwir może być pochodzenia morskiego, rzecznego, jeziornego, polodowcowego, kamyszki są zwykle zaokrąglone ( różnica w zaliczeniu gleby pokrytej żwirkiem a tej pokrytej grysem jest odczuwalna,  wiem co piszę ). Takie ostre, grysowate twory ( sieczkę ) to można i owszem w górach typu alpejskiego spotkać, efekt wietrzenia skał znaczy.  I do ogródków typu alpinaria to takie grysy i owszem  paszą, ale  jak tu nie wierzgnąć na widok zagrysowanej "na biało" różanki czy obłożonych tą kamienną siekaninką  nasadzeń typu cztery berberyski na krzyż + iglak? I to grysem alkalizującym podłoże (  jeżeli ktoś myśli że przykrycie marmurowymi kamyszkami nie ma wpływu na glebę  bo kamyszki twarde i odporne, wody się nie boją to powinien sobie  uświadomić że marmur to nie granit a po ostrej zimie woda robi swoje, nawet z marmurem tak odpornym na wietrzenie jak Biała Marianna  -  im drobniejszy grys tym szybciej ulega degradacji  ). Oczywiście pod spodem zawsze może znajdować się nieśmiertelna folio - agrowłóknina pod którą zdycha wszystko, której położenie  zmienia strukturę gleby i powoduje z czasem problemy z roślinami, ale jest tak fajne i oszczędzające pracy w ogrodzie i w ogóle eko że  hej!  Założę się  że "Wszystko Dobre Folio - Agrowłóknina" akurat przed alkalizowaniem  grysem marmurowym, dolomitowym czy zakwaszaniem korą sosnową to gleby nie ustrzeże. W końcu woda gdzieś spływać musi.



Dlaczego Naród mój ukochany lubuje się tak w bieli mariannowej? - wydaję mi się że odpowiedź znalazłam w jednym z opisów zachęcających do nabycia owego cud grysu.  Tak, tak, grys "jest bardzo efektowny i od razu przykuwa uwagę" - przykuć uwagę efektownym efektem, coś z sarmackiej mentalności opisywanej przez Łozińskiego  skrzyżowanej z "ludowym" poczuciem piękna. Kontrast wydobywający wartości, jak to ćwierkają  ci którzy się kiedyś otarli o sztukę. Znaczy biały grysik + zielona trawka + czerwony i  żółty krzaczek + dużo zieleni z iglaczków ( układanka odcieni zieleni jak w pasiaku łowickim: kolor  groszkowy, kolor wiatrowy, kolor lekstryczny -  mnogość  gatunków iglaków zapewnia zieloną "kolorowość" ). Pięknie i barwnie, z tą  bielą  grysikową to wręcz odświętnie. Cepelia w nas drzemiąca, zduszona nieco wierandowymi obrazkami "ze świata" wychynie z duszy i zaryczy jak w przyśpiewce ludowej o białym misiu " Nieszczęsnemu , białemu żwiru, ooooo, co w ooooczach wywołuje  łzyyyyyy". Czy ten ogród "po polsku cepeliowski" ma szansę zapisać się jako jakaś tam narodowa mutacja sztuki ogrodniczej. Tak szczerze pisząc to śmiem wątpić. Jako dziecię miasta prządek czyli pomiot tradycji włókienniczej  oznajmiam że projektowanie ogrodów jest trudniejsze niż tkanie pasiaka łowickiego.  Tkanie pasiaka nie wymaga zaangażowania tzw. wyobraźni przestrzennej, kolorki trza ładnie dobierać i równo tkać. Pojęcie kurczliwości przędzy i rozpoznawanie stopnia skręcenia wełny jakoś łatwiej opanować niż wiedzę o florze ( bo flora to duża jest ) i umieszczaniu z głową jej przedstawicieli  w ogrodowej przestrzeni. I jeszcze o glebie trzeba coś wiedzieć i te cholerne grysiki znać żeby roślinki do typu  gleby i typu grysiku dobierać -  no ciężko jest. Prawdziwą cepeliadę ogrodową zaprojektować tak żeby jej szlag nie trafił to by była dopiero sztuka he, he. Ogródki grysikowe wykończają  co delikatniejsze  rośliny w szybkim tempie i tradycja "ogrodu po polsku cepeliowskiego" nie ma jak się narodzić. Ciągłe zmiany nasadzeń nie sprzyjają sztuce ogrodowej, niektóre rośliny ( większość drzew i krzewów ) muszą dojrzeć żeby  dobrze wyglądały i przede wszystkim żeby ogród dobrze z nimi wyglądał.

Teraz z innej beczki czyli o nieporozumieniu typu ogród bezobsługowy,  bo w żwirku czy tam grysiku nic się nie wysieje i w ogóle jest czysto  jak  w niemieckim filmie którego akcja się dzieje w Górnej Bawarii. He, he, he i jeszcze raz he! Nawet zaiglakowanie żwirowiska przed kiełkowaniem wrażych siewek nie chroni , a Niemce w Bayernie płuczą żwirki kärcherami Grubym drukiem - żwirek czy tam grys też trzeba pielić! I folija z agrowłókniną pod żwirkiem i  grysem nas nie uchronią przed zasiewem. Jak ktoś sądzi że ze żwirkiem i grysem jest prościej i łatwiej to wierzy w "Bajki z kopalń i kamieniołomów"!




Czyli co, nie robić żwirowisk? Owszem jak komuś pasi to robić ale może niekoniecznie z Białej Marianny, może niekoniecznie z grysu i może  niekoniecznie sadzić w tej żwiro - grysowszczyźnie wszelakie iglaki, magnolie oraz róże typu mieszaniec herbatni. Dobry ogród żwirowy wykonywa się tak - najsampierw pomyśl ile zajmie Ci pielęgnacja takiego ogrodu żeby dobrze wyglądał, potem usiądź na rączkach, może Ci ochota przejdzie. Jak nie przejdzie to pamiętaj że tyrawnik w ogrodzie żwirowym nie jest najlepszym z pomysłów ( te plamy zieleni w japońskich ogrodach to  niekoniecznie  - no cudne słowo to niekoniecznie - są  angielskie trawniczki,  a duża połać tyrawnika  z zażwirowaną rabatą po środku czy tam innym boku to nie jest absolutne mistrzostwo w dziedzinie projektowania ogrodów ). Poczytaj o frakcjach żwiru i  o tym dlaczego te kamorki największe powinny być pod spodem a  te mniejsze na wierzchu  i dlaczego żwirowe drogi czy tam inne ścieżki powinny być wykonane porządnie. Zacznij odkładać na solidnego kärcherowskiego myjaka (  znów usiądź na rączkach, może tym razem się uda i Ci przejdzie ), a potem poszukaj info jak sadzić a przede wszystkim jakie rośliny sadzić w żwirowym ogrodzie ( pamiętaj że kwasoluby trochę dziwnie w tym żwirku będą wyglądać ). A potem policz ile  musisz kasy na całe to przedsięwzięcie wydać . Jeżeli jesteś posiadaczem dużego ogrodu ryzykujesz palpitację serca więc weź kropelki uspokajające przed liczeniem,  jeżeli masz niewielki ogródek powinna wystarczyć autosugestia "To tylko pieniądze!". Jak masz duży ogród wlicz koszt firmy żwirkującej , sama lub sam ze żwirkiem w wiaderkach latać po dużym ogrodzie nie będziesz ( po małym się polata bo to się zimą odchoruje i szlus ).

I to by było na tyle. O żwirkach wykonywanych z betona nie piszę bo: wmawiam sobie że  potwory nie istnieją, obrzydzenie by mnie skręciło przy pisaniu, ten blog nie jest  prowadzony z myślą o inaczej intelektualnie sprawnych. Dzisiejszy post ilustrowany jest fotkami z kopalni dolomitu w Działoszynie.

wtorek, 21 czerwca 2016

'Hollywood Nights' - irys TB w sprawie którego wdrożyłam śledztwo

Powietrze "stoi" i zaraz lunie z nieba, jak tu ogrodować w takich warunkach?! Tylko wirtualnie dziś się wyżyję ogrodowo, powtórka znaczy z dnia wczorajszego ( lało nieustająco ). Dziś na tapecie  'Hollywood Nights', kolejna ofiara znacznikowych pomyłek. Rosła sobie ta ofiara  ze znacznikiem siewki autorstwa pana Zbyszka Kilimnika, dopiero jak właściwa siewka zakwitła mogłam z czystym sumieniem oznaczyć prawilno irysa.  Znaczy śledztwo było przeprowadzone, bródki, hafty, struktura płatków zbadana, kwiaty niemal przenicowane - i  tak siewka to siewka a to co rosło z wbitym znacznikiem to słynne 'Hollywood Nights'. Odmiana zarejestrowana przez Rogera Duncana w roku 2000, w roku 2001 trafiła do handlu. 'Hollywood Nights' jest wynikiem krzyżowania 'Dusky Challenger' X siewka o numerze 1-M-37-24: ( 'Spin-Off' x 'Street Walker' ). Zakwita w środku sezonu kwitnień irysów TB. Ten piękny self , o barokowym kształcie kwiatów zdobył niemal wszystko co było do zdobycia z wyjątkiem Dykes Medal - Honorable Mention 2003, Award of Merit 2005 i John C. Wister Medal 2008. Myślę że oprócz "cywilizowanej" urody kwiatów swoją rolę odegrały w tym przyznawaniu wyróżnień takie cechy jak: długie kwitnienie ( bardzo dobre rozgałęzienie pędów ma ta odmiana ), zdrowie i wigor ( świetnie przyrasta ), doskonały wygląd w ogrodzie ( osiągany wzrost to 81 cm, pęd odpowiednio silny i roślina nie potrzebuje żadnych ustrojstw podpierających ). Aż dziw że taka niemal przerafinowana w odbiorze odmiana jest bardzo dobrym irysem bródkowym, nie wymagającym jakichś specjalnych zabiegów czy starań. Jedna rzecz ważna przy komponowaniu rabat z irysami o o barokowym kształcie kwiatów - te irysy nie znoszą  konkurencji. Są tak "bogate" i przyciągające wzrok że zarówno inne irysy jak też inne byliny kwitnące w tym samym czasie nie bardzo dobrze wyglądają w zestawie z takimi "cywilizantami". To nawet nie dwa grzybki w barszcz, to się qrczę robi wywar z muchomorów. Po mojemu to irysom bródkowym o tak skomplikowanych kształtach kwiatów najbardziej służą trawy. Nic wtedy nie zaburza tzw. oglądu i nie odciąga wzroku od irysowych kwiatów.



poniedziałek, 20 czerwca 2016

Po ogrodowym weekendzie

Weekend, weekend i po weekendzie. Alcatrazowałam do upojenia, pogoda była  w miarę (  po piątkowej wichurze to nawet ciężkawe chmury wyglądające na burzowe, prawie lipcowo piekące słoneczko były znośne - lepsze to niż huragan łamiący drzewa ). Alcatrazowanie odbywało się w towarzystwie kotów,  czwórka wylegiwała się w słonecznych plamach na trawie,  Felicjan pomny na swoje słoneczne  uczulenie ( opuchnięty i zaróżowiony, strupiasty nosio ) zalegał w cieniu. Kocie chlanie też odbywało się na łonie natury, kupiłam  bestiom w piątek  ich ulubione kocie paszteciki więc mlaskanie niosło po całym ogrodzie. Ja  zgodnie z planem podłączyłam się pod falafele zrobione przez Dżizaasa, objadłam Małgoś- Sąsiadkę z młodej kapustki i popełniałam obżarstwo truskawkowe. Zero garów, zero domowych sprzątań ( jeszcze się nie przyklejam do podłogi ) tylko ogrodowanie. Wieczorkiem w sobotę oko zamykało mi się nad książką, więc  usiłowałam oglądać film, mając nadzieję że ruchome obrazki pobudzą mnie i zmuszą do śledzenia fabuły. Próżna to była nadzieja, odpadłam po jakichś piętnastu  minutach a oko otworzyłam dopiero bladym świtkiem ( sroki tak radośnie skrzeczały że umarłego by chyba ruszyło ). Komp dawno się już wyłączył ( takie ma ustawienia na wypadek moich śpiących wpadek ), koty mimo sroczych hałasów spały bezczelnie rozłożone obok mnie na  wyrku.

Zwlekłam się z okupowanego przez koty łóżka ( na kocyku spały aniołki, pozy jakby w życiu morderczych instynktów nie przejawiały ), zabezpieczyłam pościel żeby nie było włażenia i usiłowałam zrobić poranny obchód ogrodu. Jak szybko wyszłam tak szybko wróciłam - komary  wściekle atakowały, to była klasyczna ucieczka przed przeważającymi siłami wroga. Pochlały mnie tak że zaniosłam pretensje  do Wielkiego Ogrodowego ( "Po cholerę toto żyje?" ). Posmarowawszy bąble mazidłem chłodzącym pokręciłam się po domu, wlazłam do wyrka ( wpełzłam sposobem ignorując burczenia i prychanie Felicjana ), włączyłam kompa i kontynuowałam oglądanie filmu, mniej więcej od tego miejsca w którym odpadłam. Znów po piętnastu minutach odpłynęłam i obudził mnie dopiero koło dziewiątej z minutami telefon od Mamelona. Mamelon rozbudzona i radośnie świergoląca jak ten skowronek ( nie oglądała rano durnej fabuły tylko dokument o Tutenchamonie, więc jej nie zmęczyło i była rześka ) kombinowała jakby tu zarządzić szkółking. Przyznam że po sobotnim oglądzie ogrodu miałam pewne plany zakupowe - marzyły mi się kolejne tarczownice i  rodgersje. Na taki duży ogród jakim jest  Alcatraz, nawet dużych roślin trzeba parę sztuk sadzić. No nie ma zmiłuj!

Mamelon spragniona była łanów jeżówki 'Hope', łan co prawda miał liczyć tylko dwie - trzy sztuki, no ale wiadomo to jest łan początkowy. Na łan właściwy można liczyć dopiero po podhodowaniu i podziale odmianowej jeżówki, która nie jest najtańszą byliną. U Mamelona jest na to spora szansa, u mnie jest  cudem że gatunek nie wypadł. Nic to, ja też dopieściłam Alcatraz na różowo - oprócz planowanych tarczownicy i rodgersji do Alcatrazu przyjechał nieco cywilizowany irys syberyjski 'Pink Parfait' i całkiem niecywilizowana cieciorka Securigera varia. Cieciorka ekspansywna ale na podwórku wolę mieć z nią do czynienia niż z równie ekspansywnymi trawami, które nie są aż tak urodne. A poza tym pożyteczna z niej roślina, modraszki się ucieszą bo pokarm dla tzw. larw,  gleba że roślina motylkowa a ja że porośnie w cholerę te połacie z którymi mam kłopot. Popełniłam jeszcze dwa grzychy irysowe, kolejne "cywilizanty" 'Tumble Bug' i 'Double Standards'. Więcej irysów syberyjskich o pełnych kwiatach nie przewiduję,  bardziej mnie kręcą te  tradycyjne, o normalnej dla irysów liczbie płatków.  Jako towarzystwo dla pełnokwietnych dzwonków spoko ujdą a Alcatraz otrzyma z lekka "wiktoriański" fragmencik. Jednak zakupem dnia była brzoza Betula utilis 'Jacquemontii'.  Malutka, niezbyt droga i zaplanowana do formowania ( jakoś nie trafiłam na odmianę 'Doorenbos', która częściej tworzy  drzewo wielopienne więc wspomogę nieco tę  brzózkę ). Z brzozami himalajkami mam dobre doświadczenia, myślę że z tym maluchem też mi dobrze pójdzie.





Po przyjeździe ze szkółkingu trzeba było wszystkie te zdobycze posadzić, szczęśliwie pod tarczownicę i rodgersję miałam naszykowane już stanowisko. Irysom też dość szybko wygospodarowałam miejsce, cieciorka bezproblemowo powędrowała zarastać podwórkowe nieużytki a ja stanęłam twarzą w twarz z problemem brzózkowym. Nie da się ukryć - brzózka jak ma robić wrażenie to musi być wyeksponowana. Nie  tylko drzewo jako tło dla mniejszych nasadzeń, to ma być duże drzewo w roli głównej. Miejsce które sobie dla niej umyśliłam jakoś nie spełniało roli odpowiedniego stanowiska  dla gwiazdy, zaczęłam przymiarki w rożnych innych  miejscach. Wyszło mi na to że co nieco trzeba będzie usunąć ( stary jałowiec, który i tak łysieje i rokitnik, którego do tej pory mimo ciągłych planów wywałki nie miałam serca się pozbyć ), trochę przesunąć ( cisy, na szczęście system korzeniowy cisów znosi roszady ), dosadzić z boczku ( oczary, oczary ). Jak sobie uświadomiłam ogrom roboty, który jest przede mną macki mi opadły, odpuściłam dalsze sadzenie, zawołałam koty na apel, wzięłam aparat do ręki i fociłam zarośnięty Alcatraz,  trochę mniej zarośnięte podwórko i bawiące się koty. I tak to minął mi ten pracowicie ogrodowo spędzony weekend.