sobota, 30 listopada 2013

Dlaczego powstał blog czyli o anielskim charakterze blogującej


"Słuchajcie, słodkie siostry -
tak mówił stary opat: -
(Na dworze było wietrzno,
ponuro i listopad.)"


W taką pogodę jak dziś to tylko anielskie babeczki mogą człowieka uratować. Ewentualnie duża dawka ajerkoniaku, ostatecznie grzane wino z korzeniami. No dobra, pół litra na trzech,he, he! Żegnam listopad i pierwszy miesiąc blogowania. No cóż, starałam się, pisałam dużo ale mam nadzieję że jakoś specjalnie nie ględziłam. Chciałam żeby to moje pisanie to nie były tylko suche info o roślinach jakie możecie znaleźć na stronach wiki czy towarzystw ogrodniczych. Na blogu zresztą nie tylko roślinnie i ogrodowo się wyżywam ale też piszę okrutne historyjki rodzinne, zasypuję Was przyprawami i kuszę słodyczami. Byłoby to zdecydowanie paskudne takim wyżywaniem się pseudoliterackim obarczać modków moich ulubionych "forumów ogrodniczych" - Tabazy, Oazy i Rosy, przenajogrodowszej trójcy wiecznie zielonej i źródełkom wiedzy rabatkowej oraz przystani dla roślinniezakręconych ( wg. Dżizaasa roślinniepokręconych ). Tym bardziej że człowiek sam siebie do końca nie zna i nie jestem wcale pewna czy rzeczywiście w chwili szaleńtwa nie zdecyduję się na przykład na stworzenie wielkiego dzieła autobiograficznego pod tytułem "Przygody dobrej ( kiedyś ) dziewczynki" albo nie spróbuję napisać blogowej powieści w odcinkach "Ich dwoje i kanapa - krótki zarys historii stosunków ( spokojnie - własnościowych, o równym prawie do kanapy będzie ) na przełomie XX i XXI wieku na podstawie badań terenowych z uwzględnieniem prób wytrzymałościowych sprzętu". Kto wie, może nawet będę chciała zostać poważną pisarką histeryczną i sklecę thriller polityczny "Niewygodna ustawa" opisujący działania specjalnego komanda wyłonionego z wkurzonych działkowców załatwiającego naszych parlamentarzystów jednego po drugiej ( mam pomysł na morderstwo wykonane sadzarką do cebul ).
Takie ekscesy literackie to tylko na blogu, szczególnie jak się pomyśli że nasza zainteresowana głównie tym czym nie powinna władza ustawodawcza mogłaby się poczuć zhejterowana. Opis mordu dokonanego sadzarką do cebul jeszcze odczytany by został jako mowa nienawiści i wyżywanie się na grupie inteligentnych inaczej ( zawsze mnie zastanawiało jak to się dzieje że im większy kretyn tym bardziej przekonany o swojej mądrości - myślę że to jakieś sprzężenie biologiczno - socjalizacyjne z naciskiem na socjalizacyjne , to tak na marginesie ). Zgroza mogłaby się przez lube forumy przetoczyć za podżeganie ( choć co tu podżegać - koń jaki jest każdy widzi i nie moja wina że to kucyk ). Zapewne teraz rozumiecie że mimo "Aniołków Memlinga" ilustrujących ten wpis wcale nie jestem dobrą dziewczynką i jeszcze zamierzam brnąć dalej w "niedobroć". Aniołki zresztą też nie były dobrymi aniołkami, przynajmniej niektóre. Taka to prawda o aniołkach że to one zorganizowały Podziemie, zaraz potem jak były pretensje o to że nie słuchają i nie wykonują tylko się głupio pytają "po co?" i "dlaczego?". Żadne kierownictwo sobie na takie numery nie pozwoli, to by zachwiało tym.... ładem korporacyjnym. W świetle "tych faktów" to nie wiem czy określenie anielski charakter jest takie jednoznacznie zarzygliwie - pozytywne. Polemizowałabym z twierdzeniem że aniołki to tylko chodząca słodycz. Stróżuje niby taki ale jak się zagapi to buch i stróżowany załatwiony, sadzarką do cebul na przykład. Ja właściwie trochę jestem aniołom podobna - też się czasem zagapiam i straszliwości się dzieją, nawet mam epizod podziemny ( i to też nie moja wina że ulotki spadły na balkon poniżej ). No i czasem gram na cymbałach, choć niektóre melodie to są baaaaardzo trudne. Właściwie to mam kwalifikację na anioła drugiego stopnia ( wesoła chórzystka ). Lojalnie zatem ostrzegam czytające i czytających ten blog ( bo mimo "genderowskiej" części cytatu, sprawa dotyczy też braciszków )

"Ergo, siostry najsłodsze,
(Boże, módl się za nami!)
lepiej wam się przed nocą
nie wdawać z aniołami."

Raz na chabrowo

Chabry traktowane są przeze mnie jako "uroczyste kwiatki". Wzięło to początek z pewnej historii, która się wydarzyła w moim dzieciństwie. Odkrywszy w wieku lat trzech dyskretną przerwę w sztachetkowym płocie okalającym mój ówczesny ogród ( nie był to Alcatraz ) udałam się "na wolność", w kierunku łanów zbóż zakwieconych do niemożliwości i polowałam jak łowca głów na chabry i rumianki, które nie rosły w moim ogrodzie. Podobały mi się znacznie bardziej niż kępa nudnych maragaretek posadzona przy wejściu do warzywnej części ogrodu. Wiedziałam że margaretki są strasznie domowe, były sztywne, nie kołysały się wraz z trawami czyli zbożem przy wiejących od morza wiatrach, nie pachniały i w ogóle nie nadawały się do sprezentowania ich główek Dorotce B., idolce - sześcioletniej guru która miała dostąpić zaszczytu sypania kwiatowych płatków w procesji w ramach towarzyszenia jakiejś świeżo komunikowanej kuzynce. Walnąć taką margaretką przed feretrony nie uchodziło, za duża. Można było najwyżej płatki oberwać ale to już nie to samo co koszyczek kwiatowy. Co innego, taki kwiat pięciornika rozesłanego albo rumianku. No a chaber bławatek, chaber był feretronowcem idealnym! Rozmiar, kolor, kształt i zapach - wszystko w nim było cudnie pod święte obrazy skomponwane! Dorotka wyjaśniła mi wszelkie zasady kwiatkologii feretronowej więc wiedziałam czego od mnie oczekuje. W ramach podlizywania się idolce ( i w celu uzyskania dostępu do jej psa ) podjęłam ryzykowną wyprawę za płot.
Przelazłam szczęśliwie przez niskowodny w tym czasie rów melioracyjny ( odkryłam mięte ) i zanurzyłam się w zbożowe morze! Zrywałam chabrowe łepki jak przykazano, napełniając nimi fartuch z Balbiną. Kiedy ilość zerwanych kwiatowych koszyczków zaczęła utrudniać mi zbieranie następnych nastąpił triumfalny powrót do domu. W okolicach maminego królestwa powrót był mniej triumfalny, coś mi tam świtało że lepiej z tymi chabrami w oczy się nie rzucać, ale jak tylko przeszłam checkpoint zaczęłam piać zachwycona własnym sukcesem. Dorotka została wywabiona wraz z psem, okazała zachwyt pianiem podobnym do mojego i w ogóle było genialnie. Niestety nasze pienia okazały się zbyt głośne i oprócz Dorotki pojawiła się na podwórku jej mama a zaraz potem zaklekotało mi złowrogo za plecami - klapeczki mojej Mamy! Rodzicielka klepała mnie rzadko ale mowy o bezstresowym nie było, oj poniosłam ja wtedy konsekwencje. Dorotka miała gorzej - kuzynka sypała kwiatki sama, Dorotka jako nieodpowiedzialny bahor namawiający najmłodsze dziecko na ulicy do złego została uznana za niegodną feretronowania ( coś w tym było bo Dorotka wraz ze mną jakiś czas później była bliska podpalenia kurnika ).
U mnie też na oklepie się nie skończyło, moja Mama była mistrzem przesłuchu, małym domowym KGB. Jak każdy rasowy śledczy umiała się wczuć w sytuację przesłuchiwanego i bardzo szybko zrozumiała że margaretki nie są najpiękniejszymi kwiatami na świecie. Człowiek nie może siedzieć w ogrodzie kiedy tam za płotem tuż, tuż kwitną prawdziwe kolorowe kwiaty, w dodatku wyczekiwane przez Dorotkę. Fartuch z Balbiną uświntuszony podczas mojej wyprawy został wymieniony na fartuch z kotkiem, Mama założyła mniej klekoczące obuwie i.....poszłyśmy za rów nad brzeg zbożowego morza. Pamiętam jaką wiąchę polnych kwiatów wtedy przytachałyśmy ( tego dnia oprócz mięty odkryłam kąkole ). W domu chabry z tej wiąchy zostały potraktowane specjalnie, dostały mieszkanie w naszym antyku, takim podejrzanym kuflu po pradziadku. Stały na stole na honorowym miejscu. Kiedy zdarza mi się mieć w domu chabry mają zawsze jakieś eksponowane miejsce. W końcu feretronowce!

Chaber bławatek Centaurea cyanus na kwietnej łączce w Cambridge University Botanic Garden


Alcatraz niestety jakoś chabrów polnych nie polubił. Niby rosły w nim ale głupio to wyglądało. Alcatraz posadkowy, przyzwyczajony do tzw. grobków ( prostokątnych rabat pod drzewami ) i dopiero świeżo do nowego ogrodowania przyzwyczajany, w zetknięciu z dziczyzną był jakiś taki bezradny i niedopasowany. Niby się godził ale widać było że coś mu nie pasi, chabry były dla niego po prostu za swobodne. Nie ma co zmuszać Alcatrazego jak on czegoś nie polubi! Trudno, nie dało rady z chabrami feretronowymi to spróbujemy z innymi.

Prawdziwe chabrowy kolor miał chaber górski Centaurea montana . Należycie ogrodowy choć przecież też roślina pochodząca z "dziczyzny". Alcatrazemu jednak ten rodzaj naturalności bardzo odpowiadał. Kupiona od tzw. baby rynkowej jedna sadzoneczka bardzo szybko się rozrosła i ani się obejrzałam a już należało dzielić bylinę. Po dwóch latach to się solidne poletko zaczęło robić a ja zastanawiałam się gdzie by tu jeszcze chabra górskiego posadzić. Zauważyłam że kwiaty dłużej utrzymują się w półcieniu i że mimo tego że iż roślina opisywana jest jako bylina na słoneczne stanowiska, to w tym w półcieniu całkiem dobrze sobie radzi. Niestety coś za coś - kwiaty się dłużej utrzymują ale nie zakwitają za to równo, nie ma zatem bardzo mocno niebieskiej kępy. Z drugiej strony można podziwiać wyraźne kształty mniej licznie kwitnących kwiatów. Płatki pięknie się rysują na tle szarozielonych liści i granatowe rozgwiazdy wśród zielonego morza rabaty robią wrażenie. Po kwitnieniu przycinam mocno pędy, jak po upalnym lecie przychodzi troszkę chłodniejszy wrzesień, taki z lekka wilgotny, nie za zimy to chabry zakwitają drugi raz. To drugie kwitnienie jest mniej obfite ale zawsze cieszy. Kwitnienie wiosenne też warto przedłużyć obcinając zwiędłe główki. Zauważyłam że roślina wydaje wtedy więcej kwiatów. Nie wiem czy to jakieś śpiące pąki czy coś w tym guście ale roślina kwitnie obficiej i dłużej.

Chabry posadziłam przy roślinach o drobnych kwiatach, takie sąsiedztwo moim zdaniem zdecydowanie im służy. W tym samym czasie co chabry górskie kwitną kukliki zwisłe i bodziszek plamisty. Połączenie kolorystyczne jest może trochę dziwne ale jakoś specjalnych zgrzytów nie odczuwam. Odmianę bodziszka do towarzystwa wybrałam zarówno ze względu na kolor liści jak i kwiatów - 'Espresso' miał tym zgaszonym czerwonawym brązem liści nawiązywać do ciemnych pędów kuklika i delikatnym, z lekka chłodnym różykiem kwiatów studzić te łososiowe "radości" czyli barwę kukliczych płatków. Przyznam się że na kuklika zwisłego w tym akurat miejscu zdecydowałam się ze względów sentymentalnych - kuklik też zalicza się do "uroczystych kwiatków" a ja chciałam żeby moje chabrowe nasadzenie miało w sobie choć odrobinę tej łąkowo - polnej swobody, która kojarzy mi się zawsze z nazwą chaber. Nieduże, o delikatnej budowie kwiaty bodziszka plamistego sprzyjają tworzeniu takiego łąkowego klimatu, do pełni szczęścia brakuje jedynie delikatnego akcentu trawowego. Niestety nierozłażące się trawy odstręczają mnie swoją "architektonicznością" - sztywna kępa na łące, no nie ta bajka. Z kolei walka z pełzającymi kłączkami - never, i tak walczę z zawleczoną głupio i niekontrolowaną odpowiednio żubrówką. No i do tego dochodzi to wierzganie Alcatrazego kiedy usiłuję go namówić na nasadzenia zbyt swobodne. Pełni szczęścia znaczy nie ma ale przynjamniej nie ma już okrutnego błędu jaki zrobiłam sadząc przy tym w moim chabrowym kawałku czerwonolistną dąbrówkę. Miało być cudnie bo i listki w sam raz do bodziszychi pędów kuklika i kolor do chabrowego nawiązujący. Wyszło okrutnie, sztywno , płasko, reszta roślin wyglądała jak doklejona do dąbrówki. Niekiedy moje pomysły są głupie jak Lato z Radiem.



Z czasem zapragnęłam aby moje chabry górskie nie były tylko chabrowe. Pierwszą odmianę zawdzięczam martowemu wyborowi, choć tak do końca niewiadomo czy to selekt czy raczej kultywar z udziałem chabra górskiego. Podczas wizytki w Szewczykowie Marta wykonała tzw. chyży chwyt i wybrała zapączkowaną odmianę 'Jordy'. Po pączku chabrowym urody nikt nie mógł się domyślać ale Marta zapewniła że roślina warta grzechu zakupowego bowiem urodna wielce. Rzeczywiście ten chaber ma w sobie to coś. Przede wszystkim niesamowity kolor - głęboki, niemal czarny fiolet o ciepłym odcieniu, prawdziwe szaleństwo antocyjanowe! Po drugie płatki są podkręcone jak dobrze wytuszowane rzęsy. Po trzecie jest z lekka wyższy niż gatunek ( przynajmniej tak jest u mnie ), można go posadzić z większymi bylinami. Dzisiaj, kiedy zrobił już u mnie sporą kępe cieszę się że poszłam wówczas za przykładem Marty i chyżo chwyciłam doniczkę z sadzonką.


Następny "góral" przyjechał od Rafi ( szeroko rozumiane okolice Krakowa mają wpływ na moje chabrowanie, he, he! ). Centaurea montana 'Alba' okazał się strzałem w dziesiątkę. Kwiaty jak śniegowe gwiazdki natychmiast "łapią" wzrok na rabacie. To jest taka odmiana chabra koło której ciężko spokojnie mi przejść, zawsze się zastanawiam na jakim tle będzie jeszcze piękniej wyglądać. Do tej pory ta odmiana rosła w okolicach zafloksowanych szydlaście, tak sobie to wyglądało oględnie pisząc. W tym roku była przeprowadzka, dosadziłam ją do towarzystwa irysów IB w chłodnych kolorach - 'Aqua Taj','Sailor', 'Starwoman'. Teraz zastanawiam się czy dwóch plicat nie wymienić na fioletowe selfy. Białe płatki chabrów zalśniłyby piękniej.


Jakoś nie bardzo kuszą mnie różowe chabry górskie ale przyznam się że jest parę ciekawych odmian, które chciałabym zapuścić w Alcatrazie. Taka 'Amethyst In Snow' na przykład. Już widzę ją zestawioną z średniej wysokości czosnkami o fioletowych łepkach. Albo taka 'Black Spirit', jeszcze ciemniejsza niż 'Jordy'. Natomiast nie nęci mnie 'Gold Boullion', jakoś zawsze podejrzewam rośliny o żółtych liściach o problematyczne zachowania na rabacie ( doświadczenia przetacznikowe i gehenna uprawowa z dzwonkiem 'Dickson's Gold' ).
Na chabrach górskich świat chabrowy się nie kończy. Alcatraz wymaga długo kwitnących roślin przeżywających swoje "pięć minut" w czerwcu - irysy TB muszą mieć towarzystwo drobniejszych kwiatów żeby zalśnić pełnią blasku w byliniaku! Padło na chabra białawego Cenaturea delbata. Mam dwa takie chaberki przy czym ten ciemniej kwitnący potrafi być utrapieniem - łazior okrutny ( podejrzewam że to 'Steenbergii' bo w necie czytałam ostrzeżenia o łazikowaniu tej odmiany ). Natomiast gatunek zachowuje się o wiele grzeczniej, pilnować tylko trzeba żeby się nie rozsiał. Po kwitnieniu chabry białawe bardzo mocno przycinam, wywalam nawet nie najlepiej wyglądające liście. Taka kępa wkrótce się zagęści i nie będzie bezkształtnym kopcem siejącym nasiona gdzie popadnie. Zdarza się że taka podstrzyżona kępa zakwita ponownie ale nie są to spektakularne kwitnienia.


Chaber białawy Centaurea delbata - gatunek w przeciwieństwie do wyżej przedstawionego na fotce kolegi cenię za "trwanie w miejscu".





Najpóźniej kwitnącym chabrem w moim ogrodzie jest chaber wielkogłówkowy Centaurea macrocephala. Cóż w ogóle go nie kojarzyłam z chabrem choć przecież to bylina uprawiana w ogrodach od 1805 roku. No ale połączenie nazwy chaber z rośliną niemal mojego wzrostu, z pędami grubości paluszków Dżizaasa i do tego kwitnącej w kolorze wściekłej żółci było dla mnie trochę trudne. Takich chabrów nie ma, he, he! Tę mało wymagającą bylinę darzę wielkim sentymentem ponieważ wysiała ją Babcia Wiktoria. To na parapecie w jej mieszkaniu wzeszła ta ozdoba rabaty zwanej Ciepłym Monstrum. Kochają ją pszczoły i inne motyle, kwitnie ku ich uciesze długo a ja jak tylko zobaczę jej pierwsze kwiaty wiem że już zaczęło się prawdziwe lato. Po kwitnieniu starannie wielkogłówka przycinam, zostawienie nasienników może być równie niebezpieczne jak w przypadku przegorzanu.


I to by było na tyle chabrowych opowieści z Alcatrazu, od feretronowców do gigantów żółto kwitnących. Może nie kolekcja ale całkiem miły zbiorek chaberków Alcatraz posiada.

czwartek, 28 listopada 2013

Nadobne wisienki, przyjemne jabłonki, lube śliweczki

"Anoć niosą jabłuszka, gruszeczki, wisneczki, śliweczki z pierwszego szczepienia twego" jak to Pan z Nagłowic pięknie pisał. Co prawda te lube zdrobnienia dotyczyły nie drzewek owocowych ale owocków, bo Rey, podobnie jak mój Tatuś, ogrodował tak jakoś żołądkiem ale w końcu owocków bez drzew by nie było. W Alcatrazie dawno, dawno temu rosły prawdziwe drzewa owocowe, jabłoń 'Koksa' i baaardzo stara odmiana zwana przez Stryja Mieczysława "Tytówką", moja ukochana 'Kosztela'. Gatunek grusza reprezentowały cztery odmiany: 'Klapsa','Bera','Bonkreta' i niewysoka grusza zwana "Bergamutką", której owoce się marynowało. Tuż przy domu panoszyły się śliwki, jakieś podejrzane "renklody". W najcieplejszym miejscu rosła morela. Wszystkie te drzewa zasadził jeszcze mój pradziadek i ku uciesze mojej rodziny udało im się przetrwać wszystkie okoliczności historyczne które przewaliły się przez Alcatraz. Niestety wszystko co żyje umrzeć musi, osiem dych dla drzewa owocowego to wiek matuzalemowy. Niektóre z drzew odeszły same, inne trzeba było wyciąć bo zrobiły się niebezpieczne. Kruche konary grusz łamały się przy byle wietrze, jabłonie były znacznie silniejsze ale one za to z czasem zaczęły się robić dziwnie podatne na choroby. Nasz sadek powolutku się kurczył, aż w końcu nic z niego nie zostało. Drzew owocowych z prawdziwego zdarzenia nie było co ponownie sadzić, cywilizacja do nas dotarła i ogród użytkowy stracił rację bytu. Fabryka to pryszcz w porównaniu z nowoczesną siecią dróg. Alcatraz na szczęście nieco schowany ale nie na tyle znów żeby z uprawami sado - warzywnymi szaleć.
Alcatraz bez drzew owocowych?! Trochę głupio bo zawsze były, historia ogrodu wręcz zobowiązywała żeby posadzić coś niby owocowego - jakże to tak na łyso, tylko z jakimiś banalnymi iglakami? I to przy ruinie starej kamienicy co to kiedyś w otoczeniu sadek miała i stadko lilaków . No nie pasiło! I tak pojawiły się niby owocowe drzewka.


Pierwsza była śliwa wiśniowa Prunus cerasifera 'Pissardii'. Odmiana stara, w Europie pojawiła się w 1880 roku, kiedy przesłał ją do Francji ogrodnik szacha Persji. Pan Pissard, zarządca szahinszachowskich ogrodów znalazł ją w okolicach Teheranu, w Tauris. Dla tych pięknych czerwonychh liści ją posadziłam i nic a nic mi nie przeszkadzało że to tzw. uliczne drzewo czyli takie którymi obsadzają ulice ( przynajmniej w Łodzi tak sadzą ). Pewnym zaskoczeniem były dla mnie kwiaty, jakoś w tych ulicznych egzemplarzach nigdy nie zwracałam na nie uwagi. A na moim drzewku z czasem zaczęło się tuż przed rozwojem liści robić biało. Szczęśliwie się złożyło że trafił mi się taki biało kwitnący egzemplarz, ta odmiana niekiedy ma lekko różowe kwiaty. Białe jakoś bardziej pasują mi do barwy młodziutkich liści. Po paru latach śliwa zaczęła owocować, chwalę Wielkiego Ogrodowego że nie są to straszliwie obfite owocowania ( osy są odmiennego zdania ). Śliwa ma w tej chwili jakieś cztery metry z hakiem i jest solidnie rozrośniętym drzewem. Bezproblematyczna a wdzięczna, niedawno otrzymała towarzystwo purpurowolistnych krzewów. Zrobił mi się "ciemny kącik" przed którym zaplanowałam "Wampirzą Rabatkę", ciemno kwitnące rośliny, głównie czerwienie i fiolety połączone z siwolistnymi akcentami, które mają to wszystko rozjaśnić. Śliwa będzie odpowiednim tłem. A poza tym czysto ogrodowym wykorzystaniem to nasza czerwonolistna jest ulubionym drzewem Lalka, punkt obserwacyjny z którego śledzi sroki na kasztanowcu zwanym kasztanem.


W tym samym roku w którym w ogrodzie wylądowała śliwa, pojawiła się też jabłoń zakupiona z wiele mówiącą nazwą jabłoń ozdobna - "Rajska" ( "Pani to jest rajska jabłonka" - takie info uzyskałam ). To nie był czas w którym byłam jakoś sczególnie roślinnie dociekliwa, rajskie jest rajskie znaczy dobre i drzewo wiadomości złego i dobrego zaistniało w Alcatrazie. No cóż, gdybym miała sądzić po jabłoni to Raj jest miejscem przereklamowanym - przez parę lat drzewsko nie kwitło. Uciekłam się nawet do guseł z siekierą i nic. Już się zastanawiałam czy naprawdę jej źle nie potraktować kiedy to nagle którejś wiosny ukazał się mały kwiatostan - sztuk jeden. Kwiaty się rozwinęły i ...... ujrzałam jeden z najbrzydszych różyków jakie zdarzyło mi się widzieć. Było już jednak za późno, drzewsko duże i w końcu kwitące, choć jak to eufemistycznie określiła moja przyjacióła - nie kwitnące najobficiej. Na szczęście potem już było lepiej, kwiaty w większej ilości zaczęły się pojawiać a ich różyk jakby z czasem nabierał klasy. Niestety wielkim minusem "Rajskiej" jest płowienie kwiatów, wczesna faza jest dobra ale później już tak fajnie nie jest.




Owoce "Rajskiej" okazały się zadziwiająco duże, widać jedna rzecz się zgadza - niebiańska obfitość. Hym, wolałabym jednak żeby to była obfitość owocowania a nie obfitość kształtu. Kolor na szczęście mają odblaskowy te jabłuszka ( nawet w środku są ciemnoróżowe ) i jesienią drzewko wygląda bardzo miło dla oka. Nie wiem czy to odmiana jest nienajlepsza czy też użyto nieodpowiedniej podkładki ale moja "Rajska" diabelnie mało przypomina inne ozdobne jabłonie. No ale w końcu Malus i to pierwszy w niby sadku.


Rok po "Rajskiej" dopadłam drzewko u sprzedawcy, który zaklinał się że to co sprzedaje nie przekroczy metra i pięćdziesięciu centymetów. Prawdomówny to był człowiek, karłowata jabłoń pod tytułem Malus x robusta 'Yellow Siberian' u mnie jest wręcz krasnoludkiem. Po ponad dziesięciu latach ma około 120 cm. Nie wiem na czym jest szczepiona bo normalne egzemplarze tej odmiany rosną dość wysoko. Pochodzenie ma ciekawe bo "w antenatach" są Malus baccata i Malus prunifolia. Drzewko owocuje obficie w tzw. systemie dwuletnim, to znaczy owocowanie bardzo obfite jest co drugi rok. Podobno potrzebuje dłuuugiej zimy żeby ładnie się przygotować na kwitnienie, pewnie ta "Syberia" w genach się odzywa. Krążą po necie niemiłe wiadomości że ta odmiana jest nie za bardzo odporna na choroby ale ja nie zauważyłam na niej nigdy jakichś paskud. Owocki wiszą dość długo na drzewku i naprawdę to wygląda świetnie. Dla łasuchów dobre info - niezłe do konfitury rajsko - jabłuszkowej ( mam nadzieję że Dżizaas nie przeczyta tego wpisu, ona ogrodowanie żołądkiem ma po Tatusiu ).



Kolejną jabłonkę kupiłam z głupoty. Spodobał mi się kolor pąków kwiatów i mimo tego że sprzedający pojęcia nie miał co to za jedna wzięłam i "zanabyłam". Radośnie się pocieszałam że może mam więcej szczęścia niż rozumu, wszak to niekoniecznie parchatka czyli piękna 'Royalty' zwana Jej Parszywą Wysokością. Rozwinięte kwiaty i przebarwienie liści przyprawiły mnie o bicie serca - parchatka modelowa! Na szczęście listowie zaczęło zielenieć błyskawicznie choć liście na młodych przyrostach zawsze mają brązowy odcień. Najprawdopodobniej moja głupio kupiona jabłoń to albo 'Lemoinei' albo 'Royal Beauty'. Parchatkę zaś nabyłam później, półświadomie w chwili umysłowego zaćmienia. Moja przygoda z jabłoniami purpurowymi chyba się jeszcze nie skończyła, w maju tego roku zobaczyłam kwitnącą odmianę 'Rudolph'. Parchatka młoda, dałoby się ją jeszcze eksmitować na działkę Cio Mary i Wujka Joe a na miejsce po parchatce posadzić "Rudiego". Mam szczwany plan znaczy. Nie powinnam właściwie wspominać o szczepionej jabłoni pendula o nieznanym imieniu bo wyjdę na sadowniczo nieodpowiedzialną ale nie ma co ukrywać - oczy jedzą a rozumek bywa śpiący.



Znacznie lepiej idzie mi za to z wisienkami, wszystkie swoje wiśnie znam z imienia. Najstarszą wiśnią w Alcatrazie jest wiśnia piłkowana Prunus serrulata 'Kanzan'. Skusiłam się na nią bo jest piękna! Na bogato! Ta odmiana za nic w świecie nie może być nazwana subtelną, kwitnącą wyrafinowanym kwieciem wiśnią. Te multipłatkowe kwiaty to wyzwanie dla wszelkich naturalnych założeń, moim zdaniem 'Kanzan' jest tak cywilizowana że sadzić ją lepiej w ogrodach gdzie nie będzie konkurować z pięknym swojskim krajobrazem . W naturalnym otoczeniu naszych lasów czy pól 'Kanzan' może się nagle okazać księżniczką nie z tej bajki, Barbie na łonie natury. 'Kanzan', znana też jako 'Sekiyama' lub 'Sekizan' należy do grupy wiśni Sato - Zakura co w tłumaczeniu na naszą ojczystą mowę oznacza.....wiśnie wiejskie. No cóż, po wsiach japońskich dzikie azalie japońskie kwitną, we wsiowych bajorkach irysy ensata rosną a przy wiejskich świątynnych domkach duchów albo szydlice szumią albo bambusy szemrzą. Wieś japońska w której sadzi się kultywary dzikiej chińskiej Prunus serrulata, wyhodowane ileś tam set lat temu a polska ulicówka przy której domach rosły całkiem inne wiśnie to są różne światy. Nie sugerowałabym się za mocno tą wiejską nazwą grupy japońskich wiśni. Wśród mazowieckich pól w tzw. dzikich okolicznościach przyrody trzeba się mocno napocić żeby tę konkretną odmianę wisienki wtopić w założenie ( bo sadzić to moim zdaniem można niemal wszystko i wszędzie byle to robić umiejętnie czyli nie sprawiać wrażenia że roślina jest nie na swoim miejscu ). Sprawa trudna ale do załatwienia w przypadku hektarów i ogrodu krajobrazowego, albo w przypadku tzw. ogrodu zamkniętego, szczelnie otoczonego żywopłotem czy pełnym ogrodzeniem i tworzącego odrębny świat, jedynie z kawałkiem pożyczonego krajobrazu widocznego zza ogrodzenia. W miastach i miasteczkach ta odmiana jest łatwiejsza do "upchnięcia", cywilizowane odmiany pasują do sztucznego środowiska. Gdyby Alcatraz nie leżał w mieście to nie wiem czy 'Kanzan' mimo całej swej urody znalazłaby w nim miejsce. Są wszak inne wiśnie z grupy Sato - Zakura które wydają mi się bardziej pasujące do, że nazwę to z angielska "country style". No i w ogóle są inne wiśnie! Alcatraz jest bardzo nadęto - miejskim tworem, jedzie tą miejskością z daleka, więc 'Kanzan' do niego pasuje. Nawet ten roztrzepany z lekka a jednak wrzecionowaty kształt drzewa mój ogród znosi z godnością.




Niestety nawet lekkie przewisanie kwiatostanów, dodające uroku odmianie 'Kanzan' po pewnym czasie się opatrzy. Czas na coś nowego i to najlepiej takiego żeby nie zajmowało za dużo miejsca. Posadzę pod takim drzewkiem hiacynty i ukochane szafirki no i będzie to cool razem wyglądało. Tak to umyśliłam sobie parę lat temu. Najmniej miejsca z japońskich wiejskich wisienek zabiera odmiana 'Amanogawa', wąziutkie to jak cis 'Wojtek'. Ponoć jak podrośnie ma być szersze ale u mnie jakoś się w szerz nie rozrasta. Oczywiście moje plany połączenia kwitnień wiśniowo - hiacyntowo - szafirkowych spaliły na panewce. Hiacynty i szafirki kwitną wcześniej, wiśnia zaczyna dość późno. Tak się kończy wyciąganie z zakamarków hipokampu jakichś kretyńskich montowanych zdjątek z katalogów firm wysyłkowych. Oglądałam namiętnie owe wydawnictwa w latach dziewięćdziesiątych i proszę jak mi zaszkodziło! 'Amanogawa' ma kwiaty o pięknym perłowym odcieniu, tylko raz mi się zdarzyła taka anomalia jak różyk na wewnętrznej stronie płatków. Jest bardzo delikatna, wręcz motyla z tymi kwiatami, które nie przewisają tak jak znacznie cięższe "kanzanki". Bardzo pięknie przebarwia się jesienią, o dziwo ma zazwyczaj ciemniejsze i bardziej wpadające w pomarańcz liście niż ciemniej kwitnąca 'Kanzan".





W zeszłym roku zawalczyłam ze śnieguliczkami, które okazały się plagą i wyrwałam miejsce dla kolejnej "serrulatki" - padło na amerykańską odmianę japońskiej wiśni 'Royal Burgundy'. Przyznaję bez bicia że w tym wypadku chodziło mi o ciemnolistne towarzycho dla śliwy, kwitnienie ma być nawiązujące do 'Kanzan' ( po wykoszeniu śnieguliczek jakoś za pusto w jej okolicy się zrobiło i kwitnąc samotnie wygląda z lekka głupio. ) Wiśnie piłkowane nie chorowały u mnie ale wiem że zdarzają się z nimi jazdy, obserwuję je zatem czujnie. W tym roku uznałam że czas najwyższy na świdośliwę. Minimum pracy, maksimum efektu. Sadek powoli się zagęszcza a ja mam przed sobą jeszcze ciągle rozbiórkę szop. Może oprócz miejsca na żółty magnolnik uda się wygospodarować takie całkiem małe, malutkie miejsce na jakieś miłe drzewko z tych co to niby są owocowe.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - obżeranie z Seraju ( rodem )


Dżizaasowi się niekiedy zdarza że ją nachodzi i co gorsza nie odpuszcza. Mania kucharzenia ją nachodzi i to nie byle jakiego a takiego z przytupem. Piernik dojrzewający to było stanowczo za mało, Dżizaas chodziła niewyżyta kulinarnie i szukała pretekstu żeby w zaciszu kuchni ( o ile przy trzaskaniu rondlami i pracy z mikserem można mówić o zaciszu ) zacząć tworzyć. No bo Dżizaas w kuchni zajmuje się pracą twórczą a nie zwykłym odtwarzaniem przepisów. Ponieważ chodzi za nami słodkie Dżizaas postanowiła się twórczo skupić na cukiernictwie szeroko rozumianym i ta szerokość miała w tym wypadku przełożyć się na inną szerokość geograficzną - Dżizaas zapragnęła odrobiny Orientu już teraz, żadnego czekania na piernik z orientalnymi przyprawami!
Pretekstu do wykonania słodkości dostarczyło Dżizaasowi święto mej patronki błogiej Tabazelli ( dziewica co odrzuciła zaloty Nachlaniusza Nachalnego za co w ZUS sprawy załatwiać musiała i przejść inne męczeństwa urzędowe a potem to już miała błogo ). Odbyło się uroczyste wertowanie przepisów, szybki przegląd blogów kulinarnych i Dżizaas ustaliła że zostanie wykonany tort chałwowy.
Trzeba przyznać że Dżizaas szlachetnie się zawahała bo jakiś niepokój siostrzany zaczął nią targać - czy to aby nie skrzywdzi mnie ostatecznie wypiekiem i nie skarze na insulinowanie. Obiecałam Dżizaasowi solennie że spróbuję słodkie kalorie spalić, wszak próba spalenia nie oznacza od razu uczestnictwa w maratonie. Spróbuję tort zależeć bez pożerania innych rzeczy, najwyżej zwomituję ze słodkiego szczęścia.
Istnieje też opcja zwrócenia się ( ale bez zwracania ) do patronki Tabazelli w sprawie wsparcia duchowego w czasie zależenia - żeby mnie nie kusiło i żebym nic innego nie pożerała, no i żeby można liczyć na bliskich ludzi co to przyjdą i wesprą pomocą w zżeraniu tortu. W każdym razie dałam Dżizaasowi jasno znać że dam "temu tortu" radę.
Dżizaas przystąpiła do gromadzenia surowców na tort a ja miotałam się pomiędzy chęcią nadżarcia lekkiego surowcowej chałwy a niepokojem dotyczącym wytworu o nazwie czekowiśnia. Czekowiśnia kojarzyła mi się coś tak jak osobokotlet, z socbidą lat osiemdziesiątych. Na szczęście Dżizaas zapewniła że czekowiśnia będzie produktem rąk jej własnych, wykonanym z towaru najlepszej jakości. Odetchnęłam bo wizja chałwy zepsutej jakimś guanem zatruwała mi chwile słodkiego oczekiwania na tort, a przywołane przez słowo czekowiśnia niemiłe wspomnienia tragicznego wyrobu cukierniczego sprzed trzydziestu lat czyli tłuczonych orzechów w karmelu wykonanych z fasoli odbijały mi się na duszy.
Dżizaas zgromadziła okrutne ilości chałwy, konfiturki wiśniowe, czekoladę, masełko prawdziwe, jajka od kury co światło słoneczne widziała i rzecz, która sprawiła że łzy mi stanęły w "niebiewskich oczętach" - Dżizaas sobie odjęła od ust likier kawowy. Tak jest, jak ten derwisz ascetycznie zrezygnowała z napitku uwielbianego na rzecz naszego wypieku. Takie poświęcenie musi się odbić na jakości tortu! Nie uczestniczyłam w przesiewaniu mąki, robieniu czekowiśni, obieraniu orzechów włoskich i pieczeniu półbezowego placuszka, zostałam wywołana z mojej norki dopiero wtedy kiedy Dżizaas zmierzała do finału czyli do poskładania wszystkiego dobrego w jeden tort. Na samo dzień dobry Dżizaas poinformowała mnie o cudzie czyli o tym że półbezowy biszkopcik nie opadł po wyjęciu z piekarnika. Natura cudu została mi zaraz wyjaśniona i cud przestał być cudem. Otóż Dżizaas wyjąwszy z piecyka placuszek w formie rąbnęła tym o podłogę jakby odpór dawała Turkom Seldżukom pod Doryleum. Siły domowego krzyżowca nie sposób nie docenić dlatego dyskretnie obejrzałam podłogowe kafle w kuchni - zawsze warto inwestować w podłoże, dobra jakość wiele zniesie! Placuszek po błyskawicznym kontakcie z podłogą nawet nie usiłował opaść choć o centymetr, pewnie ze starchu przed powtórką manewru no i z tego powodu że gorące powietrze chyba z niego uszło. Dżizaas uzbrojona w nóż wzięła się za krojenie półbezowca i tu nastąpił prawdziwy cud, zaiste niewytłumaczalny! Placek został równo pokrojony, Asymetryczna Lady sama nie mogła w to uwierzyć ( na ogół do krojenia wszelkich biszkoptów Dżizaas zagania Magdziołka, ja się nie daję ). Potem nastąpiły przekładania: kremem angielskim z chałwą i czekowiśnią. Dżizaas pracowała jak chirurg, aż się bałam że usłyszę "Siostro sączek". Pełne skupienie, lekki mamrot na ustach, radosne ustawiania ciałka - normalnie mistrz przy pracy albo mewlewita w tańcu, pełen odlot. A następnie to już była faza zdobnicza, nie aż tak absorbująca. Staranne obsypanie zmielonymi orzechami laskowymi ( wybrałyśmy tę wersje zamiast ochałwowania tortu bo uważałyśmy że taka ilość słodyczy sezamowej to na zawody w womitoringu dobra a nie na normalne jedzenie tortu ) i przystrojenie połówkami orzechów włoskich.
Ja w tym wszystkim uczestniczyłam mentalnie, siedziałam na fotelu, chłeptałam mokke i rozmawiałam z Dżizaasem na temat ile powinno być chałwy w torcie chałwowym w chwilach dżizaasowych powrotów na ziemię z cukierniczo - metafizycznych wyżyn.
Nasz tort jest właściwie alla Turca, z akcentem zaledwie, muśnięciem sułtańskim. Nie ma nic z okrucieństwa tureckich słodyczy zalepiających usta słodką masą i wywołujących jęki masochistycznej rozkoszy. To jedynie wariacja na temat tureckich słodkości - Orient można rzec po sarmacku udomowiony.
Tort powędrował do lodówki i czeka na uroczystą degustację, później go będziemy oceniać w naszym ulubionym systemie punktacji wymyślonym dla gimnastyków. Podany zostanie do kawy, tym razem nie osłodzonej!
Zapewne tort ten mimo leczniczego zalegania pomoże osiągnąć mi piękno właściwe prawdziwej odalisce, jakieś 120 kilo piękności mi grozi, ale co tam - raz się żyje ( w tym wcieleniu he,he )!



niedziela, 24 listopada 2013

Aromatyczne rabaty czyli pochwała goździków

Ze wszystkich czerwcowych woni w Alcatrazie najczarowniejszy jest zapach goździków. Tylko jaśminowce są w stanie konkurować z goździkowymi aromatami. Goździków w Alcatrazie jest sporo choć nie od razu zdobyły moje serducho. Wszystko przez oficjalno - imprezowe konotacje. Dawno, dawno temu, w krainie zwanej Peerelem goździki obsługiwały wszelkie oficjałki. W zależności od okazji bywały czerwone jak rewolucyjny sztandar albo czerwone jak krew patriotów i białe jak pierś orła białego. Generalnie były kwiatami towarzyszącymi towarzyszom, często pozbawionymi zapachu i nudnymi jak przemówienia na zjeździe partii. W wersji mniej oficjalnej pojawiały się jakieś dziwne kolorki, podejrzane paseczki i niestety też często....brak zapachu. Goździki chińskie zniechęciły mnie do uprawy goździków bylinowych i gdyby nie moje lenistwo to kto wie czy w ogóle znalazłyby się takowe w Alcatrazie. Na szczęście jedna z paskudniejszych cech mojego charakteru okazała się w tym wypadku dla Alcatrazu wręcz cechą wymarzoną. Wizja niemal bezosbsługowych poduch spowodowała że zaczęłam sadzić goździki w dużych ilościach, licząc że uniknę dzięki nim ciągłego pielenia a Alcatraz natychmiast je pokochał. W swojej długiej historii mój ogród miał już do czynienia z goździkami brodatymi, zwanymi przez moją Babcię Wiktorię goździkami kamiennymi ale z tzw. "obwódkowymi" stykał się po raz pierwszy. Zaczęłam od niziołków, dość skromnie i niemal łąkowo.

Goździk kropkowany Dianthus deltoides




Po pewnym czasie okrutna różowiastość deltoidesków zaczęła mnie razić i pojawiły się w Alcatrazie odmiany tego wdzięcznego goździczka. Jak do tej pory najlepiej z odmian spisuje się u mnie 'Arctic Fire', biało kwietna odmiana rośnie niemrawo a karminowe nie są żywotne. Zbieram się do przenosin karzełków na nowe stanowisko, najprawdopodobniej wylądują na przyszłym żwirowisku w towarzystwie macierzanek i rozchodnika. To trio całkiem dobrze razem wygląda.

Goździk kropkowany Dianthus deltoides 'Arctic Fire'


Potem miałam pewien okres błędów i wypaczeń ( czytaj samowybaczeń ) bowiem postawiłam na Dianthus grantianopolitanus co okazało się gaszeniem ognia ogniem. Siwe listki tego goździka to jedyne co mi się naprawdę podoba, natomiast kwiaty okazały się jeszcze potworniej różowiaste, mimo zapewnień hodowców o karminowych odcieniach kwiatów nowszych odmian i tym podobnych bajkach. Mniej lub bardziej jarzący zimny róż, ot tak to wyglądało na moich rabatach. Odmiana 'Rubin' była w tym towarzystwie jedynym prawdziwie czerwono kwitnącym goździkiem sinym. Jedynym dobrym zakupem z tych czasów okazał się goździk piaskowy Dianthus arenarius. Nie było co dłużej szukać wśród najniższych goździków, trzeba było sięgnąć po te przypominające chińskie mieszańce. Na szczęście pamięć przyniosła obraz niskich, pełnych czerwonych goździków sprzedawanych w czerwcu na ryneczkach Łodzi, w czasach kiedy tzw. baby rynkowe nie brały kwiatów na handel z kwiaciarnianych hurtowni tylko z własnych ogródków. Wypytywanie środowiska babowego przyniosło ten rezultat że dowiedziałam się iż pełny czerwony był goździkiem bylinowym a nie "szabotkiem" pod którą to nazwą ukrywają się jednoroczne goździki Chabaud. I tak trafiły do Alcatrazu goździki pierzaste Dianthus plumarius. Te pierwsze były rzeczywiście solidnie pierzaste, mocno wycięte płatki na szczęście nie przypominały jakby skręconych z bibułki płatków goździka chińskiego.

Goździk pierzasty Dianthus plumarius 'Albus Plena'




Pierwszymi goździkami pierzastymi w Alcatrazie były te o białych kwiatach. Znacznie później przyszła kolej na inne kolory. Zaczęłam od spokojnego różyku ale w niedługim czasie zapragnęłam innych odcieni tego koloru.

Goździk pierzasty Dianthus plumarius 'Rosa Plena'


Goździk pierzasty Dianthus plumarius z grupy 'Spring Beauty', ta sadzonka miała świetny odcień. W tej grupie goździków różne barwy ciekawe się trafiają, warto zapolować na nie w porze kwitnienia.


W poszukiwaniu kwiatów o ciekawych barwach dotarłam do goździków przypominających budową kwiatu dawnych etatowych obsługiwaczy oficjałek. Cóż, po początkowym "może lepiej nie", jednak się zdecydowałam na sprowadzenie ich do Alcatrazu. Sprawę rozstrzygnął zapach, wszystkie moje nowe odmiany pachną, niektóre nawet obłędnie.

Goździk pierzasty Dianthus plumarius 'Ine'- niestety sfocony w czasie kiedy już przekwitał, stąd i układ płatków nie taki i kolor "błądzący", to znaczy sfociłam kwiat bez czerwonego znamienia, w dodatku rozwalający się już. W tle Dianthus plumarius 'Haytor White'


Goździk pierzasty Dianthus plumarius 'Fruhlingswonne'


Goździk pierzasty Dianthus plumarius 'Helen'


Specjalnie do tej odmiany kupiłam jedną z nowszych introdukcji - 'Coral Reef'. Introdukcja okazała się wrednym arystokratą, który nie raczył zakwitnąć. No cóż, mam nadzieję że choć zimę zechce jaśniepańsko przetrzymać. Nobles oblige.
Ostatnio zaczynam wprowadzać , mocne ciemne kolory. Zaczęły się nawet pojawiać wzorki, Mamelon określiła te goździki jako "radzieckie", nawet nie chcę za bardzo wiedzieć co miała na myśli. No dobra, odblaskowe są! Nadal poszukuję ciemnoczerwonego i pełnego goździczka jakiego pamiętam z łódzkich ryneczków kwiatowych. Coś w tym typie posadziłam w zeszłym roku, niestety niespecjalnie się rozrasta. Przeprosiłam się z goździkami sinymi, bo wśród ich odmian znalazłam takie, które bardzo mi odpowiadają. Są trochę wyższe i nie mają nic z paskudnej różowości takiej 'Feuerhexe' na przykład. Albo jeszcze okrutniejszej 'Tiny Rubies'.

Goździk siny Dianthus gratianopolitanus 'Spotty'



"Okrutny odblaskowiec" - tak, tak, sama to sobie zrobiłam. Też nie mogę wyjść z zadziwienia, zakupu musiałam dokonać w chwili zaćmienia umysłu ale o dziwo jarzeniowy całkiem dobrze wygląda na rabacie. Pełne zaskoczenie!


Dianthus 'Gran's Favuorite'


To nie wszystkie goździki Alcatrazu, kiedyś pokażę więcej pachnących skarbów z moich rabat, dziś przedstawione zostały najodporniejsze, choć może nie te najulubieńsze.