niedziela, 30 sierpnia 2015

Magnolia grandiflora 'Edith Bogue'

Tadam, tadam - jest, przybyła! W piątek  Mamelon ze Sławkiem przywieźli moją gwiazdę! Sami też się zaopatrzyli. Magnolka rozmiarów słusznych, tak na oko pędy mają osiemdziesiąt centymetrów, pięknie rozkrzewiona.  Teraz szykuję się do przygotowania pod nią gleby, stanowisko już znalezione.  Jesień ponoć zapowiada nam się upalna i sucha ( taaa,  Magda wybrzeżowo  wyalienowana z rzeczywistości w jakiej przyszło uprawiać w tym roku ogrody większości mieszkańców  Wisłolandu, znów będzie narzekała że w blogu  za mało o roślinkach - sister roślinki to schną na potęgę, odfruwają z królikami, człowiek jest szczęśliwy jak uda mu się  je utrzymać,  a z czego się  będzie sam utrzymywał po zapłaceniu faktury za wodę  jest zagadką  ). W związku z takimi prognozami jestem spokojna o zaaklimatyzowanie się nowo przybyłej.  No, trzeba będzie tylko ostro  podlewać - nie ma zmiłuj! Odmiana  'Edith Bogue' jest jedną z najbardziej odpornych na zimowe ekscesy atmosferyczne magnolii wielkokwiatowych. Znosi spadki temperatury do - 31 stopni Celsjusza.  Nie znaczy to oczywiście że długotrwała tak niska temperatura nie wyrządzi  jej szkód, tak dobrze to  nie ma! Długotrwałe syberyjskie mrozy mogą tę magnolkę ubić, krótkotrwałe dadzą jej popalić. Jednak przeżyje i całkiem nieźle  da sobie radę z odbudową pędów.  Najważniejszą  rzeczą jest zabezpieczenie bryły korzeniowej.  Pierwszy  sezon w ogrodzie "Edytka" spędzi obsypana wiadrami kory i z pędami  obłożonymi  gałązkami drzew iglastych - strzeżonego Wielki Ogrodowy strzeże! Teraz tak trochę metryczkowo. Magnolia grandiflora pochodzi z Ameryki Północnej, konkretnie to z wilgotnych obszarów leśnych w południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, występuje od Karoliny Północnej, poprzez Florydę, Luizjanę i Teksas. Liście skórzaste zimozielone, jajowate do eliptycznych są niezwykle urodne. Ich wierzchnia strona jest błyszcząca i ciemnozielona, strona spodnia znacznie jaśniejsza, za to pokryta kutnerem, którego wybarwienie zależy od odmiany ( gatunek ma delikatny kutner w odcieniu jasnego brązu ). Kwiaty biało - kremowe mają sześć tepali u "czystego" gatunku, z odmianami różnie bywa, są i takie o zwiększonej liczbie tepali. Jak sama nazwa gatunkowa wskazuje kwiaty są naprawdę bardzo duże. Kwiaty odmian uprawianych w Polsce zakwitają na przełomie czerwca i lipca, wtedy można nacieszyć nimi oczy i nos ( tak, tak- pachną! ). Owoce magnolii wielkokwiatowej  są stożkowo kuliste, jasnozielone, zawierają czerwono - różowe nasiona. Dojrzewają pod koniec lata.  'Edith Bogue' została uzyskana z sadzonek ze szkółki z Florydy przysłanych pani Edith Bogue w 1920 roku ( są źródełka, które podają rok 1917 ). Szczęśliwie odmiana różni się od gatunku zarówno wielkością ( Magnolia grandiflora to duże drzewsko ) jak i mrozoodpornością. W Stanach w chłodniejszych strefach klimatycznych "Edytka" dorasta do 9 metrów wysokości i 3 metrów szerokości, sądzę że u nas będzie nieco niższa.


Oby kwitła tak spektakularnie jak te widziane przez Mamelona  i bloggującą podczas  albiońskiej wyprawy.


piątek, 28 sierpnia 2015

Alcatraz - stan na ostatni weekend sierpnia



Tup, tup, tup - jesień drepcze powolutku w kierunku Alcatrazu.  Temperatury z tych typowo letnich, ale niekiedy  chłodniej powieje czy też poranek rześko przypomina że za chwilę wrzesień.  Jak pisałam, wcale mnie tegoroczne nadejście jesieni nie smuci, żadnych tęsknot za dluuugim dniem nie odczuwam, słoneczko może sobie być jesiennie blade, w w ogóle to  nie mogę się już doczekać jesiennej szarugi. Tak, w nadmiarze wszystko człowieka mierzi - w tym roku mam napady womitoryjne jak tylko sobie pomyślę o tym "cudownie słonecznym, gorącym lecie",  które weszło już szczęśliwie w fazę schyłkową. W Alcatrazie kwitną teraz kwiaty wczesnej jesieni ale nie wszystkie. Sama w to nie wierzę ale wygląda na to że w tym roku nie będzie imponującego marcinkowania. Marcinki może nie oberwały od "pięknego, słonecznego lata" tak jak moje biedne floksy ( czytaj zaschnioły ), ale było to jednak na tyle traumatyczne przeżycie dla roślin że nie wszystkie będą miały kwiaty godne swojej nazwy. Najgorzej wyglądają marcinki na przyszłej żwirowej - wspaniałe ciemnolistne odmiany, które tak urzekały mnie wiosenną porą prezentują obecnie całkowicie łyse pędy zakończone  jakimiś nędznymi namiastkami koszyczków kwiatowych. No czysta zgroza! Stare marcinkowe hardcory zazwyczaj wyrastające na potwory mierzące  ponad 120 cm wysokości, po tegorocznym lecie są spiciumiałe i niewydarzone.  Trudno rozpoznać w tych roślinach dumne królowe jesiennych rabat.  Ogólna marcinkowa dupanda, nie da się ukryć!

Znacznie lepiej wiedzie się rozchodnikom,  które zaczynają jako jedne z nielicznych  roślin  otwierać kwiaty w swojej zwyczajnej porze kwitnienia  ( innym
roślinom zdarza się wariować od  zbyt dużej ilości słońca i zbyt małej ilości wody ). Słońce  którego ostrego światełka i ciepełka dla innych bylin  w tym roku było w nadmiarze, rozchodnikom nie zaszkodziło. Świetnie wybarwione, o byczych rozmiarach naprawdę nieźle wyglądają na rabatach. Nie wszystkie rośliny, które podejrzewałam o odporność na suszę  takimi się okazały. Akaena wygląda bardzo źle, wyłysiały stanowiska niektórych  odmian macierzanek, nie wszystkie mikołajki dobrze kwitły.   Całkiem dobrze za to radziły sobie kotule, czyśćce bizantyńskie czy szanta. Niby generalnie wszystko to rośliny sucholubne ale jak widać próg wytrzymałości na brak wody czy wysokie temperatury jest u nich zróżnicowany. Po cienistej stronie Alcatrazu dokwitają w tej chwili rutewki "delavayki". Nawet nieźle wyglądają z kłoszącym się w tej chwili "afrykańskim" miskantem ( znów zapomniałam jak się nazywa ta świetna odmiana - nie 'Africa' tylko chyba nazwa jakiegoś afrykańskiego państwa, tak mi się przynajmniej zdaje ). Raczej niespodziewane połączenie bo rutewki zazwyczaj kwitną w moim ogrodzie znacznie wcześniej a ów "afrykański" miskant znacznie później. Do kwitnienia przygotowują się w tej chwili ciemnolistne  świecznice, jak na nie też jeszcze troszkę wcześnie, na ogół zaszczycały Alcatraz kwiatami gdzieś w drugiej dekadzie września.

Wcześnie też w tym roku kwitnie zawciągowiec, za to ani śladu zimowitów i cyklamenków.  Nic nie wylazło i jakoś nie widać żeby miało specjalnie chęć wyleźć ( grzebałam paluchem w ziemi na  stanowiskach cebulaczko- bulwiastych ). Być ta absencja spowodowana jest tym o że jeszcze nadal  jest zbyt gorąco, cebulowo - bulwiakowe nie zinterpretowały należycie sygnałów nadchodzącej jesieni ( nocki nie były zbyt zimne, a to ochłodzenie do dwudziestu paru stopni to żadne tam zwiastuny jesienne dla cebulo- bulwiakowych ). Inaczej ma się sprawa w przypadku owocków, tu wszystko dojrzało przed terminem, a niektóre owocki zaczęły się podsuszać od sierpniowych upałów. Jarzębina zaowocowała terminowo ale  trzmielina oskrzydlona i ogniki oraz berberysy nieco się pospieszyły. Szybko odchodzą też na spoczynek  funkie, nie ma co liczyć w tym roku na jesienne, długie  złocenie się  ich liści.  I tak to  wygląda bilans alcatrazowy sporządzany w ostatni weekend sierpnia.



Polowanie na cebule czas rozpocząć! - pierwszy łup narcyzy

Róg  myśliwski wydał odgłos i upasiona ogarzyca  ruszyła na łowy! Róg był w tym wypadku sączącym się podstępnie w ucho ogarzycy głosikiem Pani Ewy z osiedlowego ogrodniczego.  Hasełko "przywiozłam cebulki", słodko  i kusicielsko wyszeptane ( Pani D. z mięsnego obecna przy rozmówce mogła nie okazać zrozumienia dla pasji ogrodniczej, info było podane dyskretnie ) spowodowało u mnie całkiem głośne, mało tajemnicze  ogarze  "granie" - "Jakie, jakie, jakie?!"  ( a co mi tam, i tak wiadomo że jestem roślinkowo stuknięta ). Okazało się że  w osiedlowym są cebule jednego z ładniejszych, moim zdaniem,  narcyzków - odmiany 'Pipit'. Po upolowaniu "Pipitego" dzielnie przyaportowałam go do ogrodu i silnie naszła mnie koncepcja. Silne nachodzenie koncepcji  zazwyczaj jest kretyńskie, bo koncepcja nachodzi nie wtedy kiedy trzeba ( co innego na głowie, problemy typu "zasadnicze"  i kasa rozplanowana ). Jednak wiem że z nachodzącą koncepcją nie mam co walczyć bo i tak przerżnę.  W tym roku naszło mnie potwornie na stworzenie kolejnej rabaty z piciumiastych narcyzków. Lubię kurduple, kwiaty nienachalnie urodne i świetnie pasujące do wczesnych botanicznych tulipanów. Odmiana 'Rip van Winkle' staruszka pochodząca z XIX wieku jest jednym z nielicznych odmian narcyzków o pełnych kwiatach, które u mnie "nie psieją". Mieszańce cyclamineus takie jak 'Ara' czy 'Jack Snipe' są po prostu urocze i nigdy ich dość. Odmiana 'Jetfire' z tej samej grupy jest trochę zbyt ognista jak na moje potrzeby rabatowe, nieco jej cebul rośnie w Alcatrazie i akurat tyle starczy! Dokupię za to więcej nieco wyższych narcyzków z grupu tazetta, odmiana 'Minnow' całkiem nieźle u mnie rośnie ( tzn.jej cebule nie odlatują po każdej zimie ). Zastanawiam się czy ponawiać zakup Narcissus canaliculatus , poprzednio sadzone cebule zanikły. Z drugiej strony to była pierwsza moja z nimi próba i może po prostu źle im dobrałam stanowisko. W każdym razie maluchy mają pewne miejsce na liście zakupowej tworzonej na tegoroczny jesienny sezon cebulowy.




Kusi mnie też oferta narcyzków z łososiowymi przykoronkami i tych "barokowych".  Nie żebym jakoś specjalnie dużo ich potrzebowała, wolę łany eleganckiej odmiany 'Thalia'.  Są jednak takie miejsca w  Alcatrazie, które ożywiłabym czymś o ciekawym przykoronku. Moje doświadczenia z takimi narcyzami są jednak nie najlepsze, cebule nie cieszyły się jakąś przesadną długowiecznością. Posadzone obok narcyzki 'Thalia' nadal cieszą moje oczy a po "barokach" ślad zaginął. Pewnikiem skończy się na tym że odmiany o łososiowych przykoronkach będzie reprezentowało  odkrycie tegorocznego sezonu - chwała grupy triandrus 'Katie Heath',  a wszystkie 'Salome', 'Replete' czy 'Petit Four' pozostaną  sobie w hurtowniach i sklepach. Więcej uroczej "Katie"  zamiast ekscesów barokowych ( chyba wyjdzie to na korzyść cebulowym rabatom - większa grupa roślin jednej odmiany zawsze lepiej wygląda niż  "poutykana" różnorodność ).  Narcyzki o drobniejszych, pełnych kwiatach takie jak 'Bridal Crown' czy  'Sir Winston Churchill' chętnie powitałabym jeszcze raz w alcatrazowych progach.  Są świetne z tymi wieloma kwiatami na pędzie, mimo tego że kwiaty są pełne nie stwarzają wrażenia przecywilizowanych.  Niestety mam pecha do tych odmian - jak nie plaga cholernej muszki kombinującej jak tu  zapewnić  swojemu potomstwu żarło, to zima stulecia.  Takie pechowe to u mnie cebule, a przecież  wiem że nie są to grymaśne odmiany - znam ogród gdzie rosną bezproblemowo od wielu lat.  No cóż,  podejmę chyba to narcyzowe wyzwanie i zakupię jakieś  pięć cebul w ramach przeciwstawiania się przeciwnościom losu. Może klątwa zostanie zdjęta i te fajne narcyzki pojawią się bardziej masowo w Alcatrazie. Natomiast na pewno nie podejmę po raz kolejny próby z narcyzami o  olbrzymim , płaskim przykoronku. Odpływają u mnie po jednym, góra dwóch sezonach - szkoda kasy.




Pewniaki tegorocznych zakupów to jak zwykle poeticusy i 'Thalia'. To są evegreens  na mojej liście przebojów.
Tych cebul musi być najwięcej, wiosenna pachnąca biel  zdobiąca uporządkowane rabaty, mało ciekawe miejsca, czy tam całkiem zapuszczone okolice. Wszystko ku chwale Alcatrazu! Szczęśliwie  zlokalizowałam w miarę "przystępno - cenną"  ofertę cebulek odmiany 'Thalia'w markecie budowlanym, odległym ze dwa przystanki ode mnie. No proszę, nawet na bilet nie wydam ( dwa bilety to akurat cena jednego opakowania cebul ). czasem życie w mieście ma swoje  plusy.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - perskie słodycze - degustacja!




Dżizaaz okazała się kochanym dzieckiem i pamiętającą ( szczęśliwie niezbyt pamiętliwą, he, he )  siostrą, razem z nią  przyjechały perskie słodycze i nie tylko słodycze. Isfahański giaz mocno pachnący wodą różaną, i  aromatyczne  sohan, placuszki miodowe o nieustalonej nazwie, słodyczki migdałowe, pistacjowe i  kokosowe.  Mnóstwo cukrowych kalorii i zapach orientalnych przypraw. Sprawa puszystych kształtów i  grożącej cukrzycy odpłynęła na czas degustacji, umartwiać to można się przed tzw.  pierwszym, kiedy pieniądze rozpłynęły się na rzeczy bardzo potrzebne i te potrzebne znacznie mniej ( albo i w ogóle tralala, zbędne, he, he ).

Zacznę od tego że perskie słodycze mogą być wykorzystane jako broń diabetyczna o dużej sile rażenia. Jeżeli  ktoś nie lubi chałwy to do słodyczy z Iranu lepiej  niech się nie zbliża. Odpadnie w tzw. przedbiegach. Natomiast  wszyscy miłośnicy solidnego zacukrzenia będą uszczęśliwieni - nie dość  że słodko to jeszcze bardzo aromatycznie! Mimo tego że irańscy cukiernicy uwielbiają wodę różaną, słodyczki przez nich wyprodukowane nie mają w sobie nic  z "perfumiastości". Żadnych tam posmaczków przypominających zapachy typu woda kwiatowa "Królowa Marysieńka". Mniemam że to zasługa jakości wody różanej, żadnych sztucznideł i "przefajnowania".

W ogóle produkty używane do wytwarzania tych słodyczek wydają się być lepszej jakości niż te które możemy spotkać w większości naszych sklepów. Dżizaas przywiozła troszkę "prawdziwych" ( znaczy naturalnie suszonych, bez polepszaczy ) daktyli i fig.  No cóż, jakby inna to bajka, a na pewno inne smaki. Nie ma się zatem co dziwić że pistacjowe ciasteczko - cukierki w niczym nie przypominają "pistacjowych"   europejskich słodyczy, rasowanych  olejkiem z pestek moreli "na migdałowo".  Szafran nie tylko barwi ale  nadaje  specyficzny posmak, kardamon czuć z daleka a smakować to czysta rozkosz ( jak dla mnie ). No  insza inszość, krótko pisząc.  Dżizaas przywiozła też przyprawy ale jest pewien problem - wszystkie pięknie opisane - w farsi!

środa, 26 sierpnia 2015

Kłopoty wychowawcze ze Szpagetką

To że Szpagetka nam spotworzała to żadna tajemnica. Pisałam już o  ciężkich zmianach charaktero - patologicznych u koty.  Niestety nic się  nie poprawiło, ba, jest gorzej niż było! Panna Szpagetka zaczęła "bywać" i to nie wiadomo gdzie. Cały wczorajszy dzień upłynął pod znakiem poszukiwania kocicy, zangażowane całe sąsiedztwo + fabryczni. Szpagetka widziana bladym świtkiem nie pojawiła się w "jedzeniowych"  porach, co nie jest absolutnie do niej podobne (  kota przywiązuje  dużą wagę do posiłków, może nie tak dużą  jak Lalek ale większą  niż pozostałe koty ). Wiem, wiem,  krótka, całodniowa nieobecność kota to nie jest powód do zmartwień. Tylko że w przypadku Szpagetki dłuższa nieobecność  jest czymś dziwnym, o Okularię i  Felicjana po takiej  nieobecności bym się aż tak nie martwiła - obydwa koty udzielają się towarzysko w fabryce, mają tam całkiem spore grono znajomych. Szpagetka jednak nie plotkuje na portierni z"dyżurną" kocicą, ani nie leje się z Rudym. Ulubionym miejscem przebywania Szpagetki był dotychczas Alcatraz.

Po wypadku  Szpagetka w ogóle niechętnie wychodziła z domowych pieleszy, udając się w "zacisze"  Alcatrazu  szybko przemieszczała się przez podwórko. Od ponad roku wg. jej ryków  "domagalnych" w sprawie żarciucha można było regulować zegarek, a tu taka siurpryza. Niepokój mną targał, zwłaszcza że na forum poczytałam sobie co nieco o stosunku ludzi do kotów, a Szpagetka już i tak nieszczęśnie powypadkowa. Gdziekolwiek była jednak Szpagetka to na pewno nie było to miejsce ze złymi ludźmi,  mam wrażenie że kota bawiła u kogoś w domu, gdzie była częstowana i w ogóle. Wróciła kwadrans przed północą nażarta i wyspana.  Zjadła co prawda swoje żarciucho ale bez rzucania się na nie jak wilk na owcę i po posiłku usiłowała natychmiast wyjść z domu w celach zabawowych. Klasyczny numer Wiktorka, dom jako krótki przystanek jadłodalniany w życiu kota.  Zastosowałam  prewencyjny areszt domowy, zero pobłażania dla takiego stylu życia. Wylezie dopiero rano, nie ma zmiłuj (  i nie dam się terroryzować tym że to "na siusiu", kuweta czeka - nie ma udawania że się jej nie ogarnia ).  Zaczynam poważnie zastanawiać się nad zaobróżkowaniem Szpagetki. Plusem jest możliwość umieszczenia adresu "stałego zameldowania" koty, minusem historia tatowej Psotki, która o mało co nie straciła życia przez obróżkę. Oj, mam nad czym myśleć. Aha, najważniejsze - Szpagetka ciężko na mnie obrażona za ten areszt!

wtorek, 25 sierpnia 2015

Wełtawa - rzeka pełna wodników

Sierpień nam dogorywa, znów zrobi się paskudnie gorąco i duszno. Powinnam napisać  coś o ogrodzie ale najzwyczajniej w świecie  jakoś nie mam do tego melodii.  Może kiedy zrobi się nieco chłodniej albo kiedy pojawią się zwiastuny nadchodzącej jesieni czyli jakieś zimowity czy cyklamenki. Na razie przypominam sobie Wełtawę, duża woda  nawet na zdjątkach wygląda chłodząco.




Praska  Wełtawa to taka typowa uregulowana rzeka, nie ma nic z dzikiej urody "miastowej"  Wisły. Kamienna rynna, z ulubionymi przez Mamelona nadrzecznymi bulwarami. Wygląda cywilizowanie ale w razie tzw.  wielkiej wody grozi katastrofalnymi powodziami. Pamiętam jak w latach mojej bujnej młodości wylał "puszczony w rynnę" Men ( z bliska to widziałam, szczerze pisząc to nawet to wylanie poczułam ). To była powódź błyskawiczna,  Blitzhochwasser, he, he. W sumie to prawdziwa massive Überflutung się z tego zrobiła, bo woda w kamienie nie wsiąka. Prażanie ostatnio takie przejścia mieli  w 2002 roku,  podczas  powodzi Wełtawa rozlała się na tyle szeroko że miasto solidnie oberwało, między innymi strasznie ucierpiał Josefov z jego żydowskimi zabytkami, Klementinum które straciło sporo starodruków ( część udało się uratować zamrażając, a następnie susząc  i konserwując ), nadmienię tylko o smutnych stratach jakie poniosło praskie ZOO. Oczywiście jak zawsze w takich sytuacjach zapewniano "Všechno pod kontrolou", ale jak się okazało podniesienie na początku XX wieku obu wełtawskich brzegów czy wymurowanie potężnych bulwarów nijak się ma do wpływu na stan wód rzeki i kontrolowania jej przepływu przez miasto. Znacznie mniejsze szkody wyrządziła wysoka woda w 2013 roku, zalało  bulwary, metro nie chodziło, na zamkniętym Moście Karola strażacy oczyszczali przęsła, na których zatrzymywały się konary drzew, bibliotekarze z Klementinum przenosili zbiory z magazynów na wyższe piętra. Ewakuowano nawet część mieszkańców piątej dzielnicy ale jakoś się miastu upiekło. Powódź z 2002 roku da się porównać do naszej "powodzi tysiąclecia" z 1997 roku, to była prawdziwa klęska. Niektórzy dopatrują się w niej działania czynników nadprzyrodzonych, ale o tym poniżej.




Życie przy wielkich rzekach zawsze stwarza pewne niebezpieczeństwo, jednak gdyby nie ta  bliskość płynącej wody wielu miast na świecie po prostu by nie było. Coś za coś. Praga właściwie powstała  "z rzeki".  Jej nazwa wywodzi się od słowa práh, oznaczającego próg rzeczny. Miasto zaczęło swoje istnienie od historycznej przeprawy rzecznej, brodu który istniał gdzieś w okolicy Mostu Karola. Oczywiście jest też legenda Libuszy, która nieco inaczej tłumaczy powstanie miasta. Ponoć wieszczka i władczyni w jednym, córka Kroka ( tak jakoś znajomo to imię brzmi ), wielce mądra Libusza kazała odnaleźć człowieka ciosającego próg domu nad rzeką Wełatwą i w tym miejscu wybudować gród nazwany od progu Pragą. Jest wersja z wieszczeniem, taka poetycka wizja wizjonerskiej Libuszy:
"Miasto widzę ogromne, a sława jego gwiazd dosięże.
Jest w borze miejsce, o trzydzieści stajen
odległe, wodami Wełtawy oblane.
Od północy zamyka je głęboki parów
i potok Prusnica,
od południa zasię - skalista góra
i bór strachovski.
Tam przyszedłszy znajdziecie człowieka
ciosającego próg domu.
I nazwiecie gród, który w tym miejscu
wzniesie, Pragą.
A jak książęta i wojewodowie przed
progiem głowę skłaniają,
tak pochylać się będą i przed miastem
moim.
Cześć mu i chwała, albowiem zasłynie
w świecie całym."
Hym....., poemat taki bardziej "gromkopierdny", w sam raz do recytowania na spotkaniach organizacji 'Sokół'. Jakoś słabo ta libuszowa wersja wypada, koturnowo- legendarnie i proroczo do zarzygania, w stylu Wandy co nie chciała Niemca. Wolę  tę wersję z jazem, brodem i miastem, a z legendarnych historii  ( tajemnicze nadprzyrodzenie, ale głupio to brzmi ) to bardziej do mnie przemawiają opowieści zwodnicze o wełtawskich wodnikach. Z wodnikami z Czech poznałam się jako bardzo małoletnia, poprzez "kontakt telewizyjny". "Pohádky z mechu a kapradí" czyli "Bajki z mchu i paproci" miały dyżurnego wodnika, a jako dziecię starsze obejrzałam "Jak utopit dr. Mráčka aneb Konec vodníků v Čechách", które to dzieło wywarło na mnie wielkie wrażenie. Kim są wodnicy? - najlepiej tłumaczy to cytat z owego filmu o podtapianym dr. Mráčku - "Czego sam nie utopisz, tego nie masz". Bliżej wodnikom  w zasadzie do straszliwych utopców niż do łagodnych stworków z błoną pławną między palcami stóp, hydro opiekunów w stylu Szuwarka. Raczej czysta prasłowiańska groza niż słodka bajeczka ale Czesi pomalutku udomowili wodnikowe plemię. Czeski wodnik jest nieco po czesku odjechany, kudy mu tam do straszliwego, w gruncie rzeczy, demona. Oczywiście w Wełtawie znalazło się miejsce dla niejednego wodnika, w samej praskiej jej części żyje kilku z nich - niektórzy podejrzewani są  o sprzyjanie powodziom ( jest też niejasna  sprawa zatrucia wody, wielka epidemia z roku 1713, która pochłonęła 13 000 ofiar była wywołana zakażoną wodą - nie słyszano by któryś z wodników padł w wyniku zarazy, hym....zdziwne ) .




Wełtawa w Pradze to mosty, jazy, urocze małe "kanały" czyli odnogi rzeczne ( mnóstwo miejsca dla wodników ), wyspy i wilgotny "oddech rzeki". Mnie i Mamelonowi podobały się te "mniejsze Wełtawy", taki Czarci Potok czyli Čertovka , po lewobrzeżnej stronie na  przykład, miejsce pierwszego kontaktu z niejakim Kabourkiem. Wody "potoku" napędzały niegdyś młyńskie koła, których  pozostałości można oglądać z mostków, łączących wysepkę zwaną   Kampa ( albo półwysep - zdania na temat czym jest właściwie Kampa są podzielone ) z resztą Pragi. Jeden z nich niestety został ulubionym mostkiem  zakochanych, którzy go wręcz zakłódkowali z powodu płomiennych uczuć . Jakoś tak u mnie kiepsko z romantyzmem, pogoniłabym kłódkujących ( za tzw. wandalizm romantyczny vel głupotę tour - masy ). Urody to okłódeczkowanie mosteczkowi nie przydaje, nie wspominając o tym że focenie paskudnawego wodnika pilnującego młyna Wielkiego  Przeora ( Velkopřevorský mlýn, którego mury pochodzą z końca XVI wieku, wyposażenie młyna niestety spłonęło w 1938 roku ) napotyka na trudności ( kłódka w obiektywie, marzenie każdego focącego, he, he ). Wodnik Kabourek  jest dziełem Josefa Nalepy, przy młynie siedzi od roku 2010. Ponoć ma pilnować  tych co kłódkują uczuciowo a potem wrzucają, chlup,  kluczyk do  Czarciego Potoku. Jak kluczyk  chlupnie raz to OK, ale jak się słyszy drugi plusk to znaczy że  Kabourek  właśnie skoczył po kluczyk, bo mu  gorące uczucie przeszkadzało albo cóś  i funduje rozstanie z tzw. gorzkimi żalami tym  pluskającym kluczem świeżo zakłódkowanym. Pewnie sprawa oszpecających kłódeczek rozwiąże się  sama, podobnie  jak miało to miejsce w wypadku rzymskiego Ponte Milvio. Rzymski most się omal od tych "zakochanych" kłódek nie zawalił i władze miasta czym prędzej go odkłódkowały ( zapewne przyczyniając się do zakończenia niejednego "pożycia", he, he ). Kabourek jest chyba, sądząc po netowych info,  najbardziej znanym wodnikiem Pragi, historie o nim i o mostku zakochanych to takie turystyczne pitu- pitu.




Jazy na Wełtawie budowano już w średniowieczu, do dziś zachowało się ich pięć. Najstarszy z nich, drewniany Staroměstský jez "leží mezi Kampou a Novotného lávkou" czyli znajduje się pomiędzy wyspą Kampa a kladką Novotnego. Jest jedynym jazem który zachował swój pierwotny kształt i konstrukcję ( tzn. spoko materiał wymieniano ale tzw. myśl techniczna pochodzi z XIII wieku ). Służył głównie do spiętrzania wody w Czarcim Potoku i zapewnieniu odpowiedniej ilości wody dla młynów. Inne jazy to znacznie nowsze konstrukcje, które zastępowały te starsze ( np. Helmovský jez - zbudowany na początku XX wieku zastąpił dawniejszy jaz z 1398 roku ). Jazy zostały ale flisacy którzy spływali Wełtawą wymarli - gondolierzy znad  Wełtawy ostatni raz spłynęli nią w  odmęty historii w 1947 roku ( znacznie wcześniej niż wodnicy, którzy usiłowali topić dr. Mráčka w 1974 roku, he, he ). Podzielili tym samym los  Gondola Jerzego znad  Wisły (  przebój lat  siedemdziesiątych  "Gondolierzy znad Wisły" był w  pewnych kręgach  odbierany jako  utwór o  Jerzym  Gondolu ) , współczesne  "umiastowione"  rzeki zostały odflisaczone.  Zawód wyginął, dziś po  Wełtawie pływają głównie "jednostki wycieczkowe" przewożące tych, którzy postanowili zobaczyć miasto z rzeki.




Podziwiać mogą  mijane mosty że słynnym Karlův most na czele ( praskie mosty zasługują jednak na osobny wpis ), wieże ciśnień zaczynając od  budowli zwanej Novomlýnská vodárenská věž, którą wcale nie jest łatwo dziś z Wełtawy wypatrzeć ( rzeka zmieniła swoje koryto i dzisiejsze otoczenie wieży nie sugeruje w żaden sposób że była to budowla związana z wodą, bo znajduje się obecnie dość daleko od rzeki ). Wieża jak większość historycznych wież ciśnień Pragi pochodzi z XV wieku, jednak jej obecna forma powstała w wieku XVII. Za najpiękniejszą "prawdziwie starą" ( znaczy nie XIX wieczną ) wieżę ciśnień Pragi uchodzi ta znana jako Staroměstská vodárenská věž ( fotka nr 14  - po zegarze ją poznacie ). Znajduje się podobnie jak Novomlýnská vodárenská věž po prawej stronie Wełtawy. Kamienna wersja ( bo przedtem była rzecz jasna wersja drewniana ) pochodzi z roku 1577, ale możemy tu mówić jedynie o rdzeniu budowli. Wieża ta była wielokrotnie niszczona i odbudowywana, z wersji XVI wiecznej niewiele zostało. Moim zdaniem swoją pozycję "najpiękniejszej" zawdzięcza temu że neogotycki styl w jakim przyszło jej przetrwać pasuje do otoczenia, że posiada zegar i mieści się w niej muzeum Bedřicha Smetany. Jak dla mnie to taka "udawana dama".  Płynąc w górę rzeki turysta z "jednostki wycieczkowej" zahaczy wzrokiem o kolejną wieżę posadowioną na najmniejszej z praskich wysp Wełtawy, zwanej Petržilkovský ostrov, położonej po lewej stronie rzeki. Malostranská vodárenská věž zwana inaczej Petržilkovská věž  ( fotka nr 15 ) stoi na miejscu dawnego młyna należącego do Jan Petržilka ( stąd nazwa wyspy i wieży ). Pobudowano ją w XVI wieku, oczywiście pierwotnie była budowlą drewnianą, dopiero w połowie XVII wieku stała się budowlą murowaną. Po drugiej stronie rzeki, niemal vis a vis, na brzegu Slovanského ostrova stoi Šítkovská vodárenská věž  ( fotka nr 16 ) znana też pod nazwą Hořejší novoměstská. I ta wieża też stała przy młynie i , tralala, była drewniana. Dopiero po wielkim pożarze w roku 1588 ta budowla o stuletniej już wtedy historii, została ponownie wzniesiona z kamienia. Prace budowlane ukończono w 1591 roku, w roku 1651 wieża ucierpiała na skutek wrażych działań "zwiedzających " Europę Środkową   Szwedów i podczas prac naprawczych otrzymała barokowe zwieńczenie , które pod koniec XVIII wieku pokryto miedzianą płytą. To moja ulubiona historyczna wieża  ciśnień znad Wełtawy Dlaczego tak się rozpisuję o tych  hydro budowlach? - ano dlatego że  mostom praskim poświęcono w sieci sporo uwagi, wieże ciśnień traktowane są po macoszemu. A mnie żal tych sierotek! Tylko zdaje się wodnicy doceniają urok wież ciśnień.



No właśnie, w ciemnych wodach nocnej Wełtawy ( czasem mam wrażenie że o tej porze  dla wielu turystów to jest już Bełtawa ) czają się wodnicy.  Ten który pod most Karola przeniósł się z własnego zanieczyszczonego stawu i ten, który zamiast pilnie napełniać  porcelanowe kubeczki duszami topielców szukał w falach Wełtawy wyrzuconych przez ludzi książek. Pan  Josef spod  mostu Karola złagodniał z wiekiem i zbiera już tylko dusze samobójców i przypadkowych topielców, osobiście ponoć już nie topi ( a miał swego czasu spore osiągnięcia w dziedzinie "topielnictwa" - cała kolekcja szwedzkich dusz z XVII wieku zamknięta w porcelanie ).  Pan Jindřich, ten od książek, to w ogóle skończył z osobistym kotaktem z topielcem. Obecnie mieszka na Františku, gdzie trzyma swoją kolekcję porcelanowych dzbanuszków z duszami literatów. Podobno innych duszyczek nie zbiera, tak mu się przez te książki zrobiło. Jest  też cała grupka wodnicza z dawnej podpraskiej wsi leżącej na prawym brzegu Wełtawy -  Podskalí, która już dziś nie istnieje - zamieniła się w zabudowaną Pragę. Wodnicy z Podskalí to były osobniki z problemami rodzinnymi, które żyły w nie najlepszych stosunkach z ludźmi. Właściwie eksmisja takiego sąsiedztwa do rzeki pod mosty wydaje się jak najbardziej uzasadniona. No i  w głównym nurcie rzeki odgłosy "piwnego szczęścia" nikomu nie przeszkadzają. A wodnicy takiego szczęścia lubią dość często zażywać,  wieść gminna niesie że czescy wodnicy są podobnie jak reszta Czechów wytrawnymi piwoszami,  z tym że  czasem mają problem z ocenieniem własnej tolerancji na ten płyn ( zdziwne  to trochę, wodników o problemy z płynami raczej bym nie podejrzewała ). Pod Skałą Wyszechradzką mieszka w toni pan Pivoda. Jest bardzo lubiany i często zapraszany do okolicznych pubów ( uwaga na niskiego faceta moczącego nogi w misce ustawionej pod stołem na którym stoją sobie kufelki ). Z panem Pivodą można pogadać o łowieniu rybek , no i zawsze wie wcześniej od metereologów o mających nadejść powodziach. Wiedzą dzieli się chętnie, postawisz człowieku browarka a stan obecny i przyszły wód dorzecza Łaby nie będzie dla Ciebie żadną tajemnicą. W Pradze jest dwóch  wodników, którzy nie żyją w nurtach rzeki tylko mają swoje zawilgocone mieszkanka na stałym lądzie.  Jednego z nich można czasem spotkać w okolicach zamku Praskiego.  Nazywa się Paktl, rozpoznać go łatwo  bo taki bardziej karłowaty ( około 60 cm wzrostu sobie liczy, jak dla wodnika to wzrost średni ) i jakby przygłuchy, bo nie odpowiada na radosne zaczepki turystów.
Raz do roku, jesienną porą na Dětský ostrov ( dawniej Židovský ) czyli wyspę Dzieci ( jeden wielki plac zabaw ) przybywają specjalni goście i odbywa się przedziwne misterium. Parostatek przybrany w czerń przypływa do brzegów wyspy a członkowie założonego w 1870 roku towarzystwa Vltavan ( tak, tak, są pewne podejrzenia ) schodzą na ląd i składają kwiaty pod pomnikiem mającym upamiętnić wszystkie  ofiary wody. W czasie tej żałobnej uroczystości nie wymienia się nazwisk ofiar, aby nikogo nie pominąć ( wszak woda nie zawsze oddaje ciała a w ogóle to nieładnie pomijać Nieznanego Topielca ). Członkowie towarzystwa występują rzecz jasna w mundurach organizacji. Tak, takie rzeczy to tylko na Wełatwie.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Zmęczenie latem!


Upały odpuściły, niestety ponoć na krótko. Przeglądałam długoterminówkę i oczekiwane przez metereologów 35 na plusie w okolicach  pierwszego września podziałało na mnie dołująco. Większość  roślin na których kwitnienie czekałam w sierpniu miała ugotowane kwiaty.  Mój Wielki Ogrodowy, ja się qurczę cieszę  że  one przeżyły, kwiaty sprawa sezonowa ale korzonki! Odliczyłam wszystkie anemonopsisy, beesie i stopowce, uff! Żyją, choć co to za życie! U Mamelona są  większe straty, uschła część rodków. Stara olbrzymia 'Simona' i prawie tak samo duża 'Brigitte' odfrunęły z królikami. Mamelon pociesza się tym że  właściwie to one  nie bardzo już pasiły na swoje stanowiska - za duże i w ogóle krowiaste.  Może w tym szaleństwie jest metoda - zawsze można się cieszyć że trochę zmodyfikujemy nasadzenia w ogrodzie? Przyszły paczuszki z roślinnymi zakupami, jak na razie to mam dylemat - sadzić i narażać młode roślinki na ekstremalne dla nich temperatury, czy też przechować w chłodku domowym "do lepszych czasów". Rośliny przechowywane w domowych warunkach nie są zazwyczaj po tym przechowywaniu w najlepszej kondycji, ale z drugiej strony lepsza mizerna kondycja niż żadna.

Jakby tego wszystkiego było mało mam przed sobą tzw. życiowe decyzje, które wymagają solidnego namysłu i nie ma co ukrywać zaważą na przyszłości  Alcatrazu. Szczerze pisząc  czuję się tym wszystkim  - upałami, walką o ocalenie roślin w ogrodzie, życiowymi dylematami - nieco zmęczona. Szczęśliwie koty jakby złagodniały, żyją swoimi sprawami i moja obecność jest im potrzebna głównie przy miseczkach z żarłem. Znacznie gorzej ma Magdzioł - dzieci mojej siostry dały w sierpniu niezły koncert.Ostatnie osiągnięcie młodszego z moich siostrzeńców, słodkiego pięciolatka,  to wywalenie przedniej szyby w samochodzie  rodziców. Magdzioł rozważa  włożenie głowy do piekarnika gazowego i odkręcenie kurka z substancją uwalniającą od życiowych trosk. Uważam że  nie należy próbować takich sztuczek gdy w domu są dzieci , które mogą być zainteresowane tym "Jak wybuchnąć pożar?", he, he.Uwolnienie od  trosk mogłoby być co prawda rozrywające, ale chyba nie o taką rozrywkę chodzi.
Jest jak jest, u mnie zdaje się jeszcze nie tak absorbująco jak choćby u mojej  rodziny ( he, he, he ), trzeba po prostu przeczekać. Mój Wielki Ogrodowy, co ja piszę?! Lato, przeczekać?! Cieszyć się że niedługo będzie się miało  ku końcowi?! Żadnego smuteczku za odchodzącym słoneczkiem?! No, tak żadnego, nawet śladowego! Mam dosyć tegorocznego lata, upałów uniemożliwiających mi normalne cieszenie się ogrodowym życiem, dość  cholernej suszy i strachu przed otrzymaniem powalającej faktury za wodę. Koniec z tym, chcę normalnej , lekko słotnej  jesieni. Dni ostatniej dekady sierpnia odliczam tak  jak te z ostatniej dekady  lutego, pełna niecierpliwości.

środa, 19 sierpnia 2015

Kāshān - część druga

Ogrody i  rezydencje

Teraz będzie troszkę o dolce vita w wykonaniu perskich elit. Nie do uwierzenia ze względu na temperatury panujące w  Kāshānie, ale  za czasów panowania Safawidów w mieście znajdowały się "wywczasy" dla władców. Może spędzali tu  mało gorące miesiące roku, nie posądzam ich o masochizm i katowanie się letnimi kaszańskimi temperaturami. Miasto zasłynęło w owym czasie  z urody ogrodów, za rządów Abbasa I Wielki stworzono słynny Bagh-e Fin, najstarszy z zachowanych historycznych perskich ogrodów, wpisany w 2012 roku na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Perskie ogrody historyczne to  założenia charakterystyczne dla świata islamu. Ogród jest zamkniętą przestrzenią, zieloną enklawą w murach domostwa. Dla mnie przyzwyczajonej do angielskiego sposobu ogrodowania,  jest taki ogród w odbiorze szalenie ascetyczny, nic tam ze wschodniego umiłowania przepychu nie przekłada się na rośliny. Architektoniczny ( wręcz zależny od architektury w stopniu niespotykanym w innych kulturach, islamskie kompleksy ogrodowe  to zbiór budynków i "czystego" projektu zieleni i nie ma zmiłuj ), niespecjalnie bogaty w gatunki, czaruje głównie sposobem "prowadzenia" wody. Cieki, baseniki w których odbijają się  jak w lustrze "ogrodowe" fasady domów, prosta , klasycznie symetryczna kompozycja całego  założenia równoważąca swoją prostotą bogactwo  architektury.  Te wszystkie  frymuśności detali architektonicznych wymagają ogrodowej ascezy,  nie ma miejsca na szaleństwa roślinne typu "bujne rabaty bylinowe". Trzeba też pamiętać o klimacie -  w  Kāshān temperatury letnie to często  ponad 40 stopni na plusie, zimą zdarzają  się mrozy do -10 stopni Celsjusza. Czuć pustynię, że się tak wypiszę. W tych warunkach  uzyskanie satysfakcjonującej bujności rabat to syzyfowa praca.  Należy też pamiętać  o problemach z wodą ( we współczesnym Iranie mają deficyt w tym względzie ), muzułmańscy projektanci ogrodów woleli wodę jako  "ogrodowe tworzywo"   niż  życiodajną siłę podtrzymującą  przy życiu byliny. Nie jestem znawcą Orientu, nie bardzo wiem czym różnią się perskie ogrody od innych ogrodów świata islamu, te odkrycia jeszcze przede mną.

No,  a w "rajskich" ogrodach życie toczyło się jak w Edenie. Niby muzułmanie rozkoszy alkoholowych nie zażywają ale jak widać na isfahańskiej miniaturze z XVI wieku szach Abbas I  Wielki za kołnierz nie wylewał ( tytuł tego dzieła mówi sam za siebie - "Szach Abbas i chłopiec nalewający wino" ). Dziewoja z  miniatury obok sportretowana została z dzbanem zimnej wody ( za duże naczynko na eleganckie podanie wina), która jest niezbędna do jako takiego przeżycia  kāshāńskich, letnich upałów. do tego  herbaciane rozkosze, ajran z miętą, słodyczki, muzyka i poezja.  Tak wyglądało ogrodowanie władców Iranu, żadnego uprawiania ziemi czy tam innego pasienia owieczek w stylu Marie Antoinette - czyste, błogie lenistwo, lekko ukulturalnione! Kobiety, wino i śpiew! Bagh -e Fin założono w 1590 roku, ponoć zaprojektował go sam Abbas I, odtwarzając  w nim perską wizję raju ( bardzo symetrycznego ). Nazwę zawdzięcza temu że w tym czasie był tak naprawdę podmiejskim ogrodem ( bagh to po persku ogród ) położonym niedaleko wsi  Fin ( coś  jak nasz Wilanów ). Za czasów następców Abbasa I z dynastii Safawidów, jak też tych z dynastii Kadżarów ogród się rozrósł ( dziś zajmuje 2,3 h  ), z pierwotnego projektu pozostał jedynie układ drzew i marmurowe misy.  Budynki kompleksu były wielokrotnie przebudowywane,  te stojące obecnie pochodzą z epoki Kadżarów. Ogród znany jest głównie z tego że umiejscowiony został w dogodnych warunkach terenowych, powodujących że ciśnienie wody było na tyle silne,  że duża liczba basenów, cieków i fontann mogła być zasilana bez konieczności stosowania pomp mechanicznych. Rośliną nr 1 w tym ogrodzie jest bez wątpienia cyprys, cyprysowa "aleja" wzdłuż strumienia na osi całego założenia to kwintesencja perskiego ogrodu. Drugą rzeczą z jakiej znany jest ten ogród to fakt zamordowania w nim ( a właściwie w budynku łaźni należącym do ogrodowego kompleksu ) jednego z najbardziej wpływowych polityków z czasów szacha Naser al -Din ,  wielkiego reformatora państwa  perskiego  - Amir Kabira. Przez współczesnych historyków Amir Kabir jest uznawany za poprzednika Mosadeggha, trochę  nie z tego świata postać ( określenie "uczciwy polityk" to oksymoron ). Życie przyszło mu zakończyć na wygnaniu, w roku 1852, w tzw. sielskich okolicznościach czyli w obrębie jednego z najpiękniejszych perskich ogrodów. Mordestwo w cyprysowym ogrodzie - brzmi niemal jak tytuł kryminału Aghaty Christie. Niestety fotki z tego ogrodu są na karcie pamięci  w aparacie Marty, trochę trzeba na nie poczekać.

W Kāshān nie powstawały  tylko wielkopańskie ogrody, co zamożniejsi kupcy naśladowali elitę, do grona której chcieli dołączyć i budowali domy otoczone ogrodami  (  a  raczej zawierające ogrody ). Khāneh-wy Borujerdihā, Khāneh-wy Tabātabāeihā, Khāneh-ye 'Abbāsihā, czy zbudowany za czasów dynastii Zand dla gubernatora prowincji i przebudowany w XIX wieku Khāneh-ye 'Āmerihā to najbardziej znane z kaszańskich  rezydencji. Nazwy brzmią egzotycznie ale to po prostu dom rodziny Tabātabāei , czy dom rodziny Bourjerdi. Wszystkie te rezydencje powstały bądź zostały przebudowane w XIX wieku. Nic prawie nie zostało w mieście ze splendoru architektury Safawidów, wielkie trzęsienie ziemi w1778 zmiotło delikatne stiuki i "pałce ze snów".  Czasem ocalał tylko  układ założenia, niekiedy fragment budowli ale miasto w którego okolicach znaleziono ślady  cywilizacji liczące sobie niemal  6000 lat, to miasto z którego mieli wyruszyć Mędrcy ze Wschodu na spotkanie Mesjasza, jest właściwie miastem XIX wiecznym. Na szczęście nie czyni go to w żaden sposób miastem brzydkim, architektura okresu Kadżarów, choć może nie tak wyrafinowana  jak ta z czasu Safawidów, nie jest najgorszą odmianą architektury Bliskiego Wschodu.