piątek, 30 listopada 2018

Ogrodowe podsumowanie miesiąca


Listopad nie należy  do miesięcy w  których  wiele dzieje się w ogrodach. Ten co prawda aż do połowy był  jakby  bardziej październikowy niż listopadowy ale za wiele w ogrodzie nie zrobiłam. Po prawdzie to prawie nic. No bo no bo, tak można nazwać ciąg  wymówek  który miałam przygotowany z okazji nicnierobienia. Z drugiej strony znacie kogoś  kto szaleje  w ogrodzie w listopadowy czas? Pogdybałam sobie za to - cóż bym to ja jeszcze chciała w Alcatrazie zapuścić? No ho, ho  i jeszcze raz ho! Choć ho, ho, ho to bardziej  grudniowe klimaty mła nie przychodzi cóś do głowy insze pohukiwanie kiedy myśli o swoich  chciejstwach. Mła pragnie cienia i półcienia wiec na tapecie nieustannie drzewa i krzewy. Mła chciałby  żeby   w jej ogrodzie porastały takie, których nie trzeba często formować ( to ze względu na jej  lenistwo a jeszcze bardziej na dobro kręgosłupa ). Mła wyobraża sobie oczarowy zagajnik, magnoliowy zakątek a nawet   nieco bardziej pracochłonny  sadek z jabłoni ozdobnych i drzewek z rodziny Prunus.  W roli podszytu mła widzi dużo znanych cieniolubów, głównie tych niekłopotliwych ale trafiają się chciejstwa, które  świadczą że mła ma nie tyle gust przerafinowany co  ona ma gust zwyrodniały.  No i że mła cóś nie przywiązuje  wagi do kwestii finansowych ( dlaczego te cholerne japońskie  rarytety są takie drogie? ! ).  Stara to śpiewka, od chyba  trzech lat co jesień chcę dosadzać drzewa, znaczy takie są gryplany. Wiosną rzeczywiście kupuję drzewa a potem cały sezon przymierzam ostatecznie dołując  je w doniczce jesienią bo cóś do końca  nie jestem pewna czy stanowisko  jest aby właściwe ( sadzić drzewa pochopnie to prosić się o ogrodowe kłopoty - no więc jak mam jakiekolwiek wątpliwości to nie sadzę ).  Taa... mam już sporą kolekcję zadoniczkowanych drzew, he, he, he. W  irysowych sprawach mła zarządziła sobie odpoczynek do lutego, odkąd  mła nie śledzi co nowego w Tempo  Two jesień irysowo jakby uboższa.  Na szczęście Robert przesłał był jeszcze w październiku foty nowych  siewek to w chwilach ogrodowych zwątpień mła ma się czym pocieszać. Ot i tak wyglądało  ogrodowanie listopadowe.

czwartek, 29 listopada 2018

Czarujące grzybki

Dzisiejszy wpis rozpoczyna króciutkie zapoznanie z mniej znanymi z zawierania substancji zmieniających świadomość roślinami. Niektóre są hym... półsławne  za sprawą swoich właściwości, insze  uchodzą za niewinne roślinki. Jak  już wiecie po mojemu to wszystkie są niewinne, dopóki człowiekowi się odlotów, dopieszczeń, uspokojeń nie zachce. Wdychając zapach majowych kłączy tataraku nie myślę o tym jakby tu halucynogeny z niego wyekstrahować , patrząc na kwiaty  grzybieni to ja raczej Józia Toliboskiego zrywającego nenufaaaary widzę oczami wyobrazi a nie się upaloną podniecającym suszem z kwiatów. Nie martwię się też że ja tu jakieś pomysły ludziom spragnionym wrażeń podsuwam. Tacy co szukają wrażeń i tak je znajdą  i to bez większych problemów ( prędzej  odlecą  za pomocą pokątnie wyrabianej chemii niż pracowicie  będą z roślinek substancje  pozyskiwać - taniej, wysiłku mniej  i kop jakby większy ). Szczerze wątpię też  żeby ogrodnicy  porzucili warzywniki  ( znaczy  ci co się zajmują tą ciężką  formą ogrodnictwa ) i zajęli się produkowaniem oszałamiających a mało znanych roślinek. Handlowo  to target jest ograniczony bo  tzw. "szeroki ogół" woli tradycyjnie odlatywać przy pomocy spirytualiów.

"Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Tu decyduje wielkość dawki".

Paracelsus

Zaczynam od grzybków, których w ogrodach raczej się nie uprawia ale potrafią w nich same z siebie występować.  Prędzej w tych  wiejskich niż tych miejskich ale  się pojawiają i w najbardziej miastowych ogrodach. Zazwyczaj na słowo grzyb  ogrodnik reaguje lekkim niepokojem bo wiadomo mączniak, czarna zgnilizna itd. . Jednak  zaczniemy od tych posiadających spore kapelusze. Dosyć znanym z posiadania  halucynogennych właściwości  i na pewno niedającym się przeoczyć jest muchomor czerwony Amanita muscaria, moim zdaniem najpiękniejszy ze wszystkich muchomorów.  Ten cud jest mniej  trujący niż śmiercionośny muchomor sromotnikowy  ( co nie znaczy  że nie powoduje uszkodzeń wątroby i w ogóle sama z niego bezpieczność ) zapewnia za to odloty trwające od 5 do 6  godzin.  Odpowiedzialne za to są wszelkie wspłógrające ze sobą w muchomorze substancje takie jak kwas ibotenowy, muskaryna, muscymol, muskazon, butylotrójetyloamina czy acetylocholina a przede wszystkim psylocybina. Drzewiej  medycyna ludowa  wykorzystywała czerwone bielą nakrapiane kapelusze muchomorów w leczeniu osłabień i  tzw. humorów ( w stanach depresyjnych? ).  Oczywiście najważniejszą sprawą było dawkowanie leków z muchomora, ponoć łatwo przekroczyć dawkę terapeutyczną i udać się w świat odleciany a niekiedy nawet odlecieć na stałe. Niekiedy zamiast muchomora czerwonego używano do wywoływania odlotów muchomora plamistego Amanita pantherina, lecz ze względu na jego podobieństwo do muchomora sromotnikowego, jak i silniejsze niż w przypadku użycia muchomora czerwonego działanie toksyn to  zapodanie grzybka było bardzo niebezpieczne. Bąblaste  purchawki Lycoperdon pospolicie porastające nasze lasy i łąki to źródełko dłuuugiego snu, czasem po spożyciu sporej ilości purchawek występują omamy słuchowe ( na ten  przykład prowadzimy rozmowy ze świętymi  a nawet dostajemy  pouczenia od wszechświata ).

Podobne  do  purchawek siedliska zajmuje chyba najbardziej znany z  halucynogennych grzybków, niejaka łysiczka lancetowana vel kołpaczek lancetowaty Psilocybe semilanceata, taki psiarek niepozorny. Łysiczka zawiera psylocybinę oraz śladowe ilości psylocyny i baeocystyny, substancji silnie psychoaktywnych w związku z czym jest ulubionym grzybkiem narkogrzybiarzy ( tak,  jest taki gatunek  grzybiarza ). Podobnym gatunkiem ( grzyba nie grzybiarza ) jest łysiczka czeska Psilocybe bohemica, występująca u nas na południu kraju. Cóż, po grzybku inaczej postrzegasz świat, ciśnienie  krwi znacznie się obniża i mózg  działa na innej częstotliwości, synestezja się zdarza, niepokoje  zdziwne oraz widzenia. Po 30 minutach od zażycia człowiek czuje że grzyb powoduje  odlocik  i w ciągu  dwóch godzin przeżywa  tzw. trip, choć efekt potrafi się wydłużyć do 6 a nawet 7  godzin. Oczywiście posiadanie łysiczek jest w Polsce nielegalne więc jak  rozumiem wszyscy posiadający na własnej posesji powinni drżeć przed policyjnymi nalotami i mieć przygotowane  tłumaczenie że oni  nie wiedzieli  co tam przy dróżce bezczelnie sobie porasta, he, he, he. Co prawda jak  nie wiedzą  co im na posesji  porasta to są podejrzani tym bardziej, każdy dzielnicowy to wie. O ile blaszkowe grzybki zapewniają haluny to sproszkowana huba białoporka brzozowego Fomitopsis betulina działa cós jak  kokaina, wyraźnie stymulująco. Poza tym roślina  to nadzwyczaj pożyteczna, wyciąg z  niej stosowany jest do zapobiegania rozrostowi komórek nowotworowych. Amatorom mistycznych zabaw grzybowych dedykuję historię Ciotki  Elki, która uzyskała stan wyższej świadomości po  spożyciu grzybów które w jej mniemaniu były twardzioszkami  przydrożnymi ( bardzo smaczne a pospolite grzybki, takie po które wystarczy wyjść na ścieżkę na łące i  za ich pomocą  ożywić mdły sos ) a które okazały się cholerstwem tak ciężko uszkadzającym organizm  że Ciotka  wylądowała w odtruwalni. Przez lata nie  jadła  po tym wypadku  grzybów, nawet sklepowe  pieczarki podejrzewając o silną moc  trucicielską.

Największe jednak widzenia i odloty, także te do krainy nigdy - nigdy ,  powoduje grzyb średnio dostrzegalny nieuzbrojonym w szkiełko okiem. Buławinka czerwona Claviceps purpurea nie wygląda groźnie, nawet zapisana nazwa jakoś tak niczego strasznego  nie sugeruje.  Jednak nazwa sporysz, związana z tym grzybkiem wywołuje wzmożoną czujność u wszelkich służb związanych z przetwarzaną żywnością. I słusznie! Sporysz zawiera wiele alkaloidów – ergotaminę, ergotynę, ergobazynę, ergotoksynę, aminokwasy: tyrozynę, tryptofan, histydynę, leucynę, kwas asparaginowy, betainę i aminy biogeniczne: histaminę i tyraminę  i inne. Masowe zatrucia sporyszem znane z historii powodowały ciężkie  i także  masowe umieranie, wzmożenie przemocy, straty ekonomiczne takie do granicy zapaści, znaczy nic dobrego z pojawiania się tego  grzybka w diecie człowiek nie miał. Do czasu. Jednak zacznijmy od tego czym jest  właściwie sporysz. Sporyszem nazywamy przetrwalnik pasożytniczego grzyba jakim jest buławinka czerwona, atakująca około 400 gatunków roślin z rodziny wiechlinowatych. Od nazwy tego przetrwalnika ukuto nazwę choroby, czyli sporyszu zbóż i traw. O tym że z zarażonym grzybkiem zbożem jest coś nie halo wiedziano od bardzo dawna, nazwa sporysz  wywodzi się od imienia starosłowiańskiego demona Spora, którego działanie było przyczyną tzw. lekkomyślnych zachowań ( znaczy wiązano go z kultem płodności i plenności ). Zatrucie sporyszem, czyli ergotyzm, znane było dawniej jako "ogień świętego Antoniego" lub "święty ogień" . Skąd taka nazwa? Od mrowienia i "palenia" w kończynach powstającego na skutek silnego  i przewlekłego skurczu naczyń krwionośnych który  prowadził do martwicy tkanek i zgorzeli ( z chorych zostawała nieraz tylko głowa  i korpus, choć znane są opisy utraty części twarzy  czy tułowia ).

Imieniem innego świętego nazwano objawy neurologiczne - drgawki i przykurcze  o charakterze padaczkowym to wg. niektórych badaczy historii medycyny ów słynny "taniec św. Wita". Po raz pierwszy ( znaczy na piśmie )  zauważono paskudne działanie grzybka występujące na masową skalę w roku  590 we Francji. Następnie co jakiś czas począwszy od roku 857 do 1347 pojawiały się w tym kraju duże  ogniska  choroby, która była wysoce śmiertelna ( np. w 994 r. w Akwitanii zmarło z tego powodu ok. 40 00. ludzi a w 1129 zmarło ich 14 000 ).  Chorobę zaczęto  dość szybko  odróżniać  od innych "morowych zaraz" z powodu jej swoistych objawów. W 996 roku biskup z Metzu założył pierwszy lazaret, do którego w czasie epidemii przybywało codziennie od 80 do 100 nowych chorych. Epidemiczność choroby spowodowała że w roku 1093 papież Urban II założył w Vienne  zakon, którego zadaniem było leczenie chorych na "święty ogień". Wrota klasztoru szpitalników miały być pomalowane na kolor ognistoczerwony, coby wszyscy wiedzieli co się tam leczy ( taki symbol pomocy medycznej tych czasów ). W kronikach średniowiecznych istnieją zapiski jakoby w opactwie przechowywano wyschnięte czarne kończyny chorych, którzy zmarli na "święty ogień" ( ciekawe po co? ). W XVI w. choroba traci swój nagminny charakter, zamiast niej pojawia się za to tzw. "rojnica", będącą najprawdopodobniej łagodniejszą postacią zatrucia sporyszem ( mrowienie tylko występowało, szczęśliwie nic człowiekowi nie odpadało jak w dawnych, dobrych wiekach średnich ).

Pod koniec XVI wieku dowiadujemy się jednak że sporysz był przyczyną masowego zatrucia w Lűneburgu ( 1581 )i w Sudetach ( 1590 ) czyli zakres jego masowego występowania się powiększał. Ówcześni medycy akademiccy wiedzieli już wówczas o roli sporyszu i jego niewątpliwym związku z chorobą, w czym upewniają nas "Kroniki" wydziału lekarskiego w Marburgu, które określały "święty ogień" jak też "rojnicę" lub przewlekłą zarazę, chorobą której przyczyną było spożywanie chleba zrobionego z mąki zakażonej sporyszem. W XVI wieku po raz pierwszy zastosowano sporysz jako lekarstwo - w 1588 roku niejaki Wendelin Thallius stosował sporysz jako środek tamujący krew, później używano go jako środka zapobiegającego nadmiernym krwawieniach w czasie porodów ( do dziś środki na bazie ergotaminy, jednego ze składników sporyszu, używa się w położnictwie i nie tylko ). Zatrucia sporyszem o poważnych rozmiarach miały miejsce pod koniec XVII i na początku XVIII wieku w Niemczech, we Francji i na Węgrzech. W Anglii opisywano tylko pojedyncze przypadki zatrucia sporyszem, a wieku XIX zatrucia sporyszem w Europie zdarzały się tylko w Rosji. Ostatnie wielkie zatrucie sporyszem zdarzyło się w roku 1951 we wsi Pont-Saint-Esprit.  U wielu mieszkańców wystąpiły halucynacje, a śmierć wskutek zatrucia poniosło 7 osób. Szczęśliwie dziś sporysz prawie nie występuje w zbożach dzięki oczyszczeniu materiału siewnego.

A co dobrego mamy z buławinki czerwonej? - mamy kwas! Konkretnie to dietyloamid kwasu D-lizergowego, jedną z najaktywniejszych substancji psychodelicznych o właściwościach halucynogennych. Jest 100 razy bardziej czynna biologicznie niż psylocybina i 4000 razy bardziej niż meskalina. Po raz pierwszy LSD zostało zsyntetyzowane w 1938 r. przez szwajcarskiego chemika Alberta Hofmanna. LSD okazało się wyleźć poza medycynę, terapeutyczne możliwości jakoś usunęły się w cień kiedy stwierdzono że można kwasem znacząco zmieniać świadomość. Najpierw zainteresowało się CIA a zaraz potem hipisi. Skutek był taki że w 1967 FDA wykreśliła LSD z amerykańskiego lekospisu. Dziś z powrotem wraca się do badań nad kwasem i słusznie bo kryje się tu jeszcze wiele nieprzebadanych aspektów.
Teraz o uzależnieniach - grzyby a konkretnie ich zbiór uzależnia. Wiem bo co roku mnie nosi do lasów. Znam też ludzi uzależnionych od grzybowej i pierogów z grzybami i kapustą. Natomiast używanie grzybów halucynogennych nie skutkuje powstaniem uzależnienia wywołanego bio - chemiczną reakcją wywołującą tzw. "głód", nie ma ciągu, trzydniówek i tym podobnych "radości" które powoduje alkohol czy opiaty. Co nie znaczy że grzyby są bezpieczne i tylko się nimi paść w celu zmiany świadomości ( vide przypadek Ciotki Elki ). Każda substancja wprowadzana do organizmu wywołuje jego reakcję - podanie cukru zalewa nas insuliną, podanie LSD serotoniną. W nadmiarze i cukier i LSD organizmowi nie służą. Natomiast jeszcze raz i z całą mocą -  grzyby psylocybinowe nie uzależniają - ani fizycznie, ani psychicznie! Najbardziej zdradliwą rzeczą przy grzybkach to oprócz  przedawkowania kończącego się  w najlepszym przypadku porzygiem jest możliwość wystąpienia tzw. flashbacku czyli całkiem niespodziewanie nawiedzających  człowieka halucynacji.  Mija ale  mieć znienacka  zaburzoną świadomość nie jest fajnie.

Dzisiejszy wpis  ilustrują prace Margaret Tarent, Florence May Anderson, Heleny Jacobs oraz   nieznanych mi autorek bądź autorów.

środa, 28 listopada 2018

Jak zostać rośliną wyklętą?

Żeby zostać rośliną wyklętą przede wszystkim trzeba być rośliną znaną. Jak się jest rośliną nieznaną szerszemu ogółowi to sobie można  wytwarzać substancje psychoaktywne czy śmiercionośne alkaloidy do  stuprocentowej fotosyntezy a pies  z kulawą nogą się nie zainteresuje. Ważne jest żeby stworzyć wokół siebie odpowiednie lobby zainteresowane prohibicją na  wytwory roślinki wyklętej. Takie lobby najczęściej składa się po połowie z nawiedzonych przekonaniem świętym o dobroci zakazu naiwnych entuzjastów i  szczwanych, umiejących liczyć pieniądze gości nie cofających  się przed złamaniem prawa.  Potem trza smarować politykom, tacy producenci tytoniu swego czasu smarowali u hamerykańskich ustawodawców i działali na legalu, a faceci od uprawy marychy sto lat spędzili w podziemiu  bo dali  nie tym co trzeba i w dodatku za mało ( historycy zajmujący się  działaniami Kongresu i Senatu USA co i raz wynajdują ciekawe kwiatki, cóś jakby  śmierdzące ). Kiedy już wprowadzono zakaz albo ścisłą do bólu reglamentację na uprawę rośliny to dzieją się cuda - kapitalizm "na lewo" w dzikim wydaniu tworzy niewyobrażalne fortuny i wpycha w obieg  pieniążki dla których trzeba tworzyć nowe instrumenty finansowe. Rzeka  forsy spływa z góry unosząc wszystkie łódeczki jak to mawiają zatwardziali liberałowie  ekonomiczni, nie dodając jednak przy tym że jak zwykle ci którzy pracują bezpośrednio i najciężej przy  wytworzeniu towaru stoją w mule na jakichś dechach a  ludzie zajmujący się obrotem handlowym płyną luksusowymi jachtami po  turkusowych wodach.

Wszyscy finansowani z nielegalnej kasy od  terrorystów począwszy na niektórych agencjach rządowych skończywszy są happy bo mają  mnóstwo środków na prowadzenie działalności.  Ludziom wmawia się że to dobre rozwiązanie, że to norma  że istnieją takie  pieniążki w lewym obiegu, całkowicie poza społeczną kontrolą. Wmawia  im się też że  ich dzieci uzależniają się dlatego że na świecie istnieją marycha, opium i pochodne, kokaina i insze zło a nie dlatego że mają skłonność  do uzależnień albo wpisaną w geny i  wzmocnioną wychowaniem albo będącą tylko skutkiem wychowania które nie pozwala stawić  im czoła rzeczywistości ( takiej  jak straszna bieda w krajach III świata i zbyt dużo wszystkiego w krajach wysoce rozwiniętych ) . Ludzie  uwielbiają szukać innego winnego niż oni sami więc prohibicyjna retoryka ma wielu zwolenników. Mła znajduje się w głębokiej opozycji do tego prohibicyjnego nurtu, mła  uważa  że jeżeli dopuszcza się do obrotu wysokoprocentowy alkohol, który wg. WHO jest narkotykiem najtwardszym z twardych to niedopuszczanie innych substancji, często  o mniejszej sile  rażenia w ogóle  mija się z celem i jest  hipokryzją nad  hipokryzjami. Pieprzymy jak ciężko niezdrowy o społecznym zdrowiu a tymczasem państwo ma  monopol na  przynajmniej dwa produkty o działaniu uzależniającym ( w jednym wypadku o silnym działaniu zmieniającym świadomość ) które  są sprzedawane bez recepty.  Gdzie tu logika, matka chrzestna prawa? Mła jest przeciwna  wszelkim zakazom wykluczającym lub wysoce ograniczającym, także tym dotyczącym twardych narkotyków, natomiast uważa  że powinny istnieć uprawy kontrolowane przez państwo jak też obrót używkami powinien przez państwo kontrolowany. Nie widzę jakiegoś strasznego upadku moralnego w tym że  mój kraj mógłby zarabiać pieniążki porównywalne choć trochę ( legal zawsze powoduje obniżkę cen towaru ) z tymi jakie  kiedyś zarabiał  Pablo Escobar Gaviria. W końcu i tak jest lepiej niż to było za czasów przymusu propinacyjnego, który gwarantował 1% Polaków dochody z rozpijania pozostałych rodaków.  Na udawanie czystych i moralnych to my raczej bez szans, więc może lepiej  pójść po rozum do głowy. A co do dopalaczy - Tatuś mawia brzydko "Swoje musi wymrzeć", statystycznie młodzi mężczyźni podejmują najwięcej zachowań ryzykownych, chyba nie ma na to rady  bo to kwestia ewolucji więc  łykną wszystko byleby było ciekawie. Jednak inaczej leczyłoby się ludzi którzy przedobrzyli kiedy na środku którego użyli podany byłby jego skład a kasę NFZ zasiliłyby pieniądze z nałożonej  na niego akcyzy. Howgh!

Miało być o występnych roślinach ale z mła się znów wylało i zalało gorącą słowofalą internety. Mła cóś nie lubi zakazów które nie są poparte należytą ( w rozumieniu mła ) argumentacją. Zamiast ze zwykłą Tabazellą macie do czynienia z lwicą Wkurwellą.  Na szczęście nie jestem ja jedyna, kupa ludzi  kuma jaka to ściema z tą wojną z narkotykami.  Dzisiejszy wpis ilustrują obrazy Fernando  Botero pokazujące skutki narkotycznych wojen.

wtorek, 27 listopada 2018

Oszałamiacze, trujaki i inne niegodziwce z rabatki roślinek występnych


Do napisania tego postu skłoniło mnie przeczytanie  kolejnego artykułu z cyklu na świecie istnieją narkomani bo dopuszczamy do istnienia  substancji  narkotycznych. Cholernie mnie wkurza takie podejście do tematu i szukanie źródełka zła  nie tam gdzie ono bije. No zamiast korzystać z leków opioidowych winniśmy cierpieć bo są na świecie ludzie którzy mają skłonność  do uzależnień. Dobra, cukier  też uzależnia, zakażmy spożywania cukru bo otyłość to  plaga w państwach wysoko rozwiniętych ( jednakże  nie we wszystkich ).  Idąc tym tokiem myślenia zakażmy jeszcze paru rzeczy które nie są wcale potrzebne do przeżycia a jednak nadal ( jakimś cudem ) prawo na ich używanie zezwala a w niektórych wypadkach pozwala nawet czerpać korzyści a państwu to w dodatku jako monopoliście. Oczywiście  zwolennicy wszelakiej prohibicji są impregnowani  na wiedzę o tym że jeszcze żadna prohibicyjna ustawa  nigdy nigdzie  nie zlikwidowała w 100%  problemu  z powodu którego została stworzona. Ba, potrafiła za to wygenerować zjawiska pod tytułem przestępczość zorganizowana czy pranie brudnych pieniędzy, oraz zawsze solidnie wzmacniała praktyki  korupcyjne.  To nie jest wpis  o wolnych konopiach  i pochwale używek wszelakich tylko o zdrowym rozsądku, jak ktoś będzie chciał się uzależnić to uzależni się od proszku do prania, kleju butapren, oparów benzyny czy niewinnie wyglądających  roślin ruderalnych. Problem nie leży bowiem w substancjach a w potrzebach ludzi, głównie  tych którzy słabość psychiczną najpierw wygłuszają a potem wzmacniają substancjami psychoaktywnymi.  Cała masa ludzi korzysta  z życia w sposób rozrywkowy, niektórzy próbują wszystkiego z ciekawości, inni chcą żeby  było im bardziej kolorowo, jeszcze inni chcą zapomnieć - nie wszyscy się uzależniają więc nie ma co zwalać na mak lekarski, tytoń szlachetny, konopie indyjskie, krasnodrzew pospolity a także drzewo kakaowca, krzewy kawowców czy herbaciane. To nie tytoń jest problemem a  ludzie którzy go nałogowo palą a właściwie ich potrzeba nałogu. To tej potrzebie niektóre  bardzo pożyteczne z punktu widzenia  farmacji rośliny zawdzięczają czarny PR.  Jak pisałam żadna prohibicja nie zmiecie z  planety chęci używania zakazanych ziółek, bo ludzie co i raz znajdują nowe używki.  Świat wokół nas   napełniony jak ten balon substancjami które mogą być używkami, nie trzeba uprawiać wystarczy wyjść do lasu, na pole a  nawet na miejski trawnik i zawsze  można znaleźć cóś przy pomocy czego zmieni się świadomość. Obecnie roślinom  troszki odpuszczamy, bardziej się koncentrując na walce z nadmiernym pożeraniem medykamentów ( nie ma to jak sobie zrobić haj lekami i uszczęśliwić mózg, a zaraz potem wątrobę, trzustkę i nerki ). Dobra, koniec zapluwania się, przechodzimy do spisu roślinek występnych.

Tytoń - wiadomo  że samo zło, bo uzależnienie, bo rozedma i rak płuc, i w ogóle groza. Jednak czy aby tak do końca ten tytoń to paskud? We współczesnych papierosach chemii  od jasnej Anielki, substancji wspomagających niby uzależniającą właściwość nikotyny masa a głównie obrywa roślina uznawana niegdyś za świętą a nie dopieszczanie i dosmaczanie  tytoniu chemią przez koncerny. Tymczasem tytoń niesie  ze sobą pożytki a nie tylko paskudztwa. Tytoń szlachetny  Nicotiana tabacum pochodzi z rodziny psiankowatych, jest  dalekim krewnym ziemniaków, pomidora i papryki. Polska nazwa rośliny - tytoń -  pochodzi od  tureckiego słowa tütün, znaczy już  wiecie skąd do nas ten używek przybył. Tytoń szlachetny nie jest znany w stanie dzikim, roślina powstała prawdopodobnie w wyniku krzyżówki Nicotiana sylvestris X Nicotiana tomentosiformis. Tytonie pochodzą z  Ameryki, do  Europy trafiły  za sprawą wyprawy Krzysztofa Kolumba. W prekolumbijskiej Ameryce tytoniem się okadzano,  Indianie zwijali suszone  a najpierw lekko podfermentowane liście tych roślin i wdychali ich dym ( taki prototyp cygara ). Pierwszy tytoń do  Anglii sprowadził  Walter Raleigh, we   Francji jego rozpowszechnienie zawdzięczają niejakiemu Janowi Nicot (od jego nazwiska pochodzi łacińska nazwa rodzaju). Wielki boom na tytoń zrobił się jednak dopiero po dwustu latach od jego odkrycia, wówczas to  powstały w Ameryce Północnej, w posiadłościach angielskich ( głównie  w stanie Wirginia )  największe plantacje na których uprawiano tzw. białą odmianę tytoniu, nazywaną wirginijską. W okolicach Chesapeake Bay w pocie czoła harowało tysiące niewolników przywiezionych z Afryki  coby dostarczyć do Europy najlepszy tytoń, do żucia, do palenia, a przede wszystkim do wdychania bo XVIII wieczną kokainą , używką  wyższych sfer była tabaka. Tym, czym dla XVIII wiecznych Karaibów była trzcina cukrowa, dla Karoliny Południowej ryż tym dla Wirginii był tytoń - motorem rozwoju.  Jednym z kładących podwaliny pod ten rozwój  był dzielny  wirginijski plantator  George Washington. Tak, tak, Ojciec Narodu starannie dbał coby mu się niewolnicy nie obijali a tytoniowa kasa pozwalała na godne  życie. To właśnie działania jego lobby  nie zapewniły prawa do  dążenia do szczęścia wszystkim zamieszkującym w USA  w tym cudzie  jakim jest hamerykańska konstytucja.  Hym... ci od tytoniu od zawsze mieli za uszami, zaczynali od poganiania  niewolników a skończyli na takiej chemizacji tytoniu coby na nim samym oszczędzić a palaczy uzależnić że niektóre papierosy w ogóle nie powinny nazywać się wyrobami tytoniowymi tylko tytoniopodobnymi. Z czasem plantacje trafiły i na inne kontynenty, także i u nas uprawia się tytoń. Teraz o nikotynie - silna  neurotoksyna i jako taka może nieść zarówno  pożytki jak i  tworzyć grozę. Sama nikotyna nie ma bardzo silnego działania uzależniającego, palaczy raczej uzależniają inhibitory monoaminooksydazy, takie substancje którymi leczy się depresje, niedociśnienie tętnicze  i parkinsonizmy. Nikotyna w małych dawkach działa na organizm stymulująco, źle się robi kiedy człowiek robi sobie za dobrze.  Teraz uwaga będzie mocno - nie dowiedziono  na 100% kancerogennego działania nikotyny.  Palenie  niewątpliwie przyczynia się  do powstawania wrażych komórek, pytanie czy odpowiedzialna jest za to nikotyna czy sam proces palenia i wdychania dymu jest do tej pory nierozstrzygnięte.

Krasnodrzew pospolity- koka, krzew kokainowy Erythroxylum coca takimi nazwami określa się roślinę z rodziny krasnodrzewowatych, dziś istniejącą tylko jako  roślina uprawna ( przodkowie krasnodrzewu pospolitego najprawdopodobniej  pochodzą z niższych rejonów Andów ). Krzew dorasta do 2 - 3 metrów wysokości, jest dość rozłożysty. Kwitnie tak sobie, jego żółtawe kwiaty nie mają znaczenia zdobniczego za to  owoce wybarwiają się  na piękny czerwony kolor. Oczywiście krasnodrzew uprawia się głównie dla liści, w krajach andyjskich liście nadal są używane  tak jak przed wiekami a  na eksport pozyskuje się z nich kokainę. Znane są dwa podgatunki tej rośliny Erythroxylum coca var. coca i Erythroxylum coca var. ipadu. Występują na wysokościach od 300 do 2000 metrów nad poziomem  morza. Roślinę uprawia się od około 2200 roku p.n. e. , znaczy z tego czasu znajdujemy najstarsze dowody świadczące  o uprawie. Odkrycie koki dla ludzkości zawdzięczamy indiańskiemu ludowi Ajmara. W królestwie Inków liść koki odgrywał podwójną rolę – religijną i społeczną, doceniono należycie pożytki które roślina przynosiła  ludziom żyjącym na dużej wysokości, do dziś  używa się tam liści koki do złagodzenia objawów pojawiających się  na skutek rozrzedzonego powietrza  i  skoków ciśnienia atmosferycznego.  Koka to wielkie  dobrodziejstwo dla  ludzi gór, dlatego uważano ją za  roślinę zesłaną przez bogów. Hiszpańscy  konkwistadorzy  najsampierw starannie zakazali "pogańskiego ziela" po czym, kiedy tylko zauważyli skutki jej zażywania czym prędzej wprowadzili obowiązkowe żucie liści w miejscach takich jak  kopalnie. Uprawiano  krasnodrzew nie tylko dla wiadomej substancji, roślina zawiera w sobie wiele pożytków -   liście koki mają w 100 gramach masy więcej wapnia niż mleko krowie  i więcej fosforu niż  rybie mięso w tej samej gramaturze, są bogate są w żelazo, potas, cynk i miedź a poza tym m.in. witaminy B1, B2, A, E, C . Ze 100 gram liści  koki można uzyskać około grama kokainy.  Oczywiście z różnych uprawnych odmian uzyskuje się różną ilość narkotyku - są odmiany z których ze 100 gram liści "nie wyciśnie" się więcej niż 0,01 grama a są takie z których można  wyprodukować 1, 2 grama czystej kokainy. Po raz pierwszy ekstrakcji kokainy z liści koki dokonał Niemiec Albert Niemann w 1859 roku. Substancja  zrobiła prawdziwą furorę w XIX wiecznej  Europie, po  kokainową nalewkę i cukiereczki sięgała sama królowa  Wiktoria. Jakoś nikomu nie przyszło wówczas do głowy że jest niebezpieczna, uważano ją raczej za  dobrodziejstwo pozwalające wyrwać się z nałogu morfinizmu. Jeden z takich nałogowych morfinistów, weteran wojny secesyjnej stworzył orzeźwiający tonik z liści  koki  i orzeszków cola.Wzmocnił skórką pomarańczy, okrutnymi ilościami cukru i tenże ożywczy napój  jako samo zdrowie  sprzedawał był w aptece. Tak powstała  Coca - Cola, imperialistyczne gazowane zło dobijające dietetyków na całym  niemal globie. Do dziś w jej produkcji używa się liści  koki,  koncern twierdzi że odmian ze znikomą zawartością narkotyku. He, he, he, ta koka jakoś  bez przeszkód  wjeżdża na teren United States. Można wywalić z  Coca - Coli prawdziwy cukier i zastąpić go  ohydnym słodzikiem ale na świętość  liści koki jednak nikt się nie odważył zamachnąć!

Konopie indyjskie Cannabis sativa subsp. indicaCannabis sativa subsp. indica ruderalis vel Cannabis sativa subsp. indica spontanea i konopie siewne Cannabis sativa subps. sativa. Taa, po hindusku gandzia, po hiszpańsku marijuana, w rodzimym  marycha. Do niedawna odsądzana od czci i wiary , dziś  już wiemy że zioło potrafi leczyć stany chorobowe z którymi współczesna medycyna akademicka średnio sobie radziła.  Zacznijmy  od przedstawienia roślinek - konopie pochodzą z Azji, indyjskie z Kaszmiru, Iranu i Afganistanu, konopie siewne występują naturalnie w górach Ałtaj, Tienszan, na Zakaukaziu i w Afganistanie. Cannabis ruderalis pochodzi z z Azji Środkowej. Dziś już prawie nie spotyka się tego gatunku w stanie czystym, rośliny posiadające cechy ruderalis ( główną cechą, która odróżnia ją od innych gatunków jest fotoobojętność, rośliny kwitną w zależności od swojego wieku, a nie ze względu na cykl dnia i nocy jak w przypadku konopi siewnej i konopi indyjskiej ) mają około 20–80% genów z konopi siewnej lub indyjskiej. Do nas  konopie siewne zwane włóknistymi  trafiły  dawno, dawno temu i od razu stały się  roślinami uznanymi za pożyteczne, uprawianymi  mimo dużych  wymagań  glebowych ( podobnie jak tytoń lubią bogate w azot gleby ). Głównie uprawiano je na włókno i olej, oraz paszę ziarnistą dla ptaków.  Nie zawierały  jakichś szalonych ilości substancji psychoaktywnych i nikt  ich nie kojarzył  z używkami.  Potem się wzięło i pozmieniało i dziś  na uprawę konopi wymagany jest tzw. papir. Co prawda ciężko mi sobie wyobrazić  tłumy kotłujące  się na polach konopi, to raczej nie te czasy kiedy hippie udawali się  po makuchy  do gotowania makiwary ale  państwo czuwa. Zawsze może się bowiem zdarzyć że któś wysieje konopie indyjskie, zawierające znacznie więcej niż te 0, 02 THC występujące w naszych zwyczajnych konopiach. Co to właściwie jest ta marycha? To suszone i czasem sfermentowane kwiatostany żeńskich roślin konopi ( konopie są dwupłciowa ) niejednokrotnie z niewielką domieszką liści. Za działanie psychotropowe marihuany odpowiada głównie zawarty w niej  tetrahydrokannabinol (THC) oraz inne kannabinoidy. Podgatunek indyjski oprócz zwiększonej ilości THC ma wyższą zawartość kannabidiolu CBD. Substancja ta, sama nie będąc psychoaktywną, wpływa na efekty wywoływane przez THC. Pewien wpływ na własności marihuany ma także zawartość CBN, będącego produktem rozkładu THC. Taa... zioło indyjskie solidnie rozluźnia, he, he, he. Jako roślina poświęcona  Śiwie niejednemu sadhu pozwoliła wznieść się na wyższy poziom medytacji.  Jak zwykle całe zło  tkwi w nieumiarkowaniu.  Nadużywanie marychy przejawia  się  zespołem amotywacyjnym czyli totalnym wyluzowaniem  z  życia,  jednakże stopień uzależniania jest  niższy  nie tylko od alkoholu ale i od kofeiny ( jak to odmityczniają nam się mity ). W medycynie maryśka pokazuje najlepsze ja - załatwia silne  bóle neuropatyczne  w przebiegu stwardnienia rozsianego , wspomaga leczenie bólów nowotworowych w zaawansowanych  stadiach choroby ( potrafi zadziałać kiedy tolerowane dawki leków opioidowych  już nie działają ), wyłącza bóle w przebiegu  urazów rdzenia kręgowego. Naprawdę dobra z niej roślinka, wzmagająca apetyt u niejadków i chęć mówienia  u milczków.

Ilustrujący wpis pierwszy obabrazek to fragment obrazu  Fernando Botero "La  muerte de Pablo Escobar"

sobota, 24 listopada 2018

Owca blackfridayowa

Byłyśmy z Mamim na Black  Fridayu i stwierdziłyśmy że nigdy więcej. Panie starsze i  tłum dziki, taki z podejrzanym błyskiem w ślepiach, rękoma co to  ze trzy metry mają każda z osobna, mózgami wielkości orzeszka laskowego.  Never!  Żadnego redyku i innych imprez pasterskich z nami w roli starszych a jednak wciąż głupawych owiec. Nie dla nas rozkosze obniżonych cen, zresztą  to obniżenie cen  to takie szczerzepolskie raczej a nie hamerykańskie, transakcji stulecia nie dokonałyśmy.  Mamelon zakupiła przecenione sweterki dla się i  Sławencjusza  (  jak na ubabranko dla samca cóś mało ten sweterek Sławencjusza przecenili ) a mła nie załapała  się na przecenę spodni ( bo złośliwie  ich  nie przecenili ) i kupiła je drogawo ale przynajmniej pasująco. Z tego wszystkiego mła  zrobiła się lekko zła i za ostatnie pieniądze Mamelona ( swoje ostatnie wydała na  ten cud krawiectwa ) mła  zakupiła była bombki.  Mamelon zgrzytała zębami  ze względu na : bandyckie zabranie jej kasy, kolejkę jak za starej, niedobrej  komuny, mój gust bombkowy rozmijający się o lata świetlne  z tym co Mamelon uważa  za  bombkową doskonałość. Pod pozorem ratowania  Sławencjusza od  padnięcia z głodu czym prędzej uciekła z bombkowego sklepiku zostawiając mła obwieszoną towarem jak  jaka chujinka.

Oczywiście będę jej  wypominać tę ewakuację ze  trzy lata  albo i dłużej.  Po prawdzie jednak to się jej  nie dziwię, sama  miałam moment słabości który mnie naszedł po półgodzinie kolejkowania.  Jednakże wytrzymałam, bombki są a  Mamelon roztacza upiorne wizje dotyczące chujineczki ubabranej  przez mła.  Moim zdaniem przesadza, wszak nie zakupiłam takiego cudu jak pseudo meksykańska czaszeczka lśniąca srebrnym brokatem ( jeszcze gustowna  bombka pod tytułem broń półautomatyczna i mamy dżefko w stylu narcos ) ani św. Mikołaja  który z facjaty wyglądał na faceta baaardzo specjalnej troski, ani elfów z plastiku cudnie fosforyzujących  w ciemności.  Zaprawdę powiadam  Wam mogło być  gorzej jeśli  chodzi o wybór   bombeczek, mła nie zaspokoiła swoich najbardziej zwyrodniałych pragnień, zatrzymała się tak w pół drogi - gdzieś w okolicach  "małego pokoju" jej dzieciństwa. W tym roku chujinka będzie infantylna a przede wszystkim to w ogóle  będzie. Po wielu latach kiedy jej  nie było. Koty już są szkolone na okoliczność. Dzisiejszy wpis  ozdabiają ilustrację Sir Johna  Tenniela do opowieści o  koszmarkach pod tytułem "Alicja  Po Drugiej Stronie Lustra". Owce, sklepy, niespodziewane ucieczki - taaa, wszystko tu jest. Wylazło z głębokiej podświadomości przeczuciem rozkoszy kapitalizmu czyli wielkich wyprzedaży.

piątek, 23 listopada 2018

Codziennik - O radościach listopada

 No i nastał nam ten czas  kiedy za oknem jest już tylko brzydkość  późnojesienna, brudnawa i zimna a domowe pielesze kuszą ciepełkiem, kotem gotowym do popieszczeń i dyskretnym migotaniem monitora. Nic  tylko nosa z domu nie wyściubiać i gawrę na ostrzejszą zimę szykować. Mła jeszcze się grzebie w jesiennych tematach pod tytułem pigwa w przetworach czy dosuszanie gruszeczków ( bo  mła cóś wolno w tym roku idą różne robótki, nie tylko te ogrodowe - mła się znaczy posunęła ) ale powolutku do mła dociera że zaraz grudzień i właściwie będzie  po jesieni.  Grudzień bowiem  ma to do siebie że upływa pod znakiem świąt, nawet dla tych ciężko niewierzących.  Tak to już jest że w trzeciej dekadzie owego miesiąca czas zwalnia i dzieją  się zdziwności.  Ludzie szaleją jak  Muminki przed Straszną Wigilią, najsampierw sprzątają wyczynowo, potem się obżerają tymi a nie innymi potrawami do rozpuku, w dni pokoju kłócą się zapamiętale z rodziną a czas obchodów zimowych świąt wieńczą użynając się na imprezie sylwestrowej na której występują  obficie posypani brokatem albo świecą w inszy sposób. Grudzień to już prawdziwa  zima  choć kalendarz spokrewniony z ciałami niebieskimi temu zaprzecza, zatem to ostatnie już  chwile kiedy można cieszyć się jesienią. Tak, tak cieszyć - wprawdzie pogoda  dodupna za to jednak prawdziwie listopadowa. To jest pewna wartość  w czasach gdy wiosna udaje lato a przedwiośnie jakoś tak zanika.



 Co robić w listopadowe wieczory? Przede wszystkim przywabiać koty, bez kota żadne listopadzenie nie ma sensu. Mruczenie listopadowe i promieniowanie ciepełkiem jest jedyne w swoim rodzaju, chyba w  żadnej inszej porze roku tak ich człowiek nie potrzebuje jak właśnie na przełomie jesieni i zimy. Oczywiście koty zdają sobie świetnie sprawę  że są dobrem deficytowym i skąpo rozdzielają  łaski.   No ale zawsze można kocyk  ciepły ustawić na odpowiednią temperaturę i towarzystwo przylezie. Ich ciepełko  jest inszego rodzaju niż to elektryczne i szczerze pisząc to grzanie kocyka uważam tylko za przywabiacz grzania właściwego.  Mła nie jest niestety na tyle atrakcyjna dla kotów żeby raczyły darzyć ją grzaniem bez  przywabiania kocykiem, tak samo jak miska nie jest atrakcyjna bez wypełniającego ją kociego chlania. Taka jest istota rzeczy i nie ma co z nią walczyć - kot stworzenie widocznie interesowne, nawet się nie sili na  ukrywanie pobudek ( siły to trza oszczędzać na straszenie myszek a nie na jakieś głupoty ).  Po przywabieniu kotów można zalec z lekturą lub też uzupełnić braki filmowe.  Mła ostatnio oglądała film  Coenów "The Ballad of Buster Scruggs". Nawet te mniej udane  filmy Coenów są dobre a co do tego to wcale nie jestem przekonana ( wbrew opiniom krytyków ) że jest to jedno  z ich dzieł niespełniających oczekiwań.  Rzecz jasna chłopaki bawią się konwencjami  bo film składa się z  paru historyjek i każdą można opowiedzieć w inny sposób ale braterski pazur widoczny w każdej z nich, po mojemu nawet bardzo widoczny a mła nie przeszkadza różnorodność bo mła  widzi jednak pewną spójność.  Myślę że ten film jest jak wino, czas mu się  przysłuży  i hym...krytycy dojrzeją. Mła oblookała też  film  "UFO" który o dziwo, nie był opowieścią o latających talerzach, porwaniach i tajemniczych eksperymentach a całkiem sprawnie zrobionym filmem o obsesji, cenie jaką się  za nią płaci, o postrzeganiu rzeczywistości i o tym jak może wyglądać kontakt i dlaczego nie będzie to kontakt masowy. Fajne kino, w przeciwieństwie do wielu filmów gatunku nie jest taką bajką przy której dziesięciolatki się ślinią z rozkoszy. Jedyny obraz talerzyka co to fruwa jest widoczny przez jakieś dwie sekundy w odbiciu na samochodowej szybie. Jak  kto nie lubi gatunku to niech go tytuł  nie odstrasza.


Oblookuję też od czasu do czasu nasz najnowszy serial polityczny ale jak dla mnie  to on mało wciągający bo  fabuła jest zbyt oczywista - politycy kradną.  Zaskakujące byłoby gdyby nie kradli!
Sposób zaciemniania też nie  dziwi bo do dawna jestem świadoma że "Łap złodzieja!" najgłośniej woła sam złodziej, coby  podejrzenia od się oddalić. Skala przekrętów i wyprowadzanej mamony była  do przewidzenia  po tylu latach "chudych",  kiedy to dostępu  do korytka nie było. Polityka prorodzinna czyli nepotyzm   to tyż  norma u politycznych nie wywołująca u mnie  okrzyków zdumienia.  Jedyne co mnie  dziwi to  fakt że ktoś się dał nabrać na bożo - ojczyźniane gadki i uwierzył w prawość i sprawiedliwość w politycznym wydaniu. Jak na razie to się rozwija wszystko zgodnie ze  sprawdzonymi wcześniej scenariuszami - "Pokażcie im jak się robi naprawdę politykę to się porzygają z obrzydzenia!". Śledzę ale bez specjalnych artystycznych oczekiwań, bo ta władza i tak się kiedyś skończy ( tzn. sondaże coraz bardziej przypominają wizytę  u wróżki Heleny, więc wróżę z czego inszego  )   a jak mła czuje w lewej pięcie że scenariusz robi się zbyt przewidywalny to uważa poświęcanie czasu na polityczną  telenowelę za jego stratę. Tak szczerze pisząc mła w tym wypadku boli tylko to że czujący pismo nosem obecni władcy Cebulandii  w obliczu rysującej się czarno  przyszłości dopiero zaczną zasysać!


Ogrodowo  to w tej fazie listopada mła  może jedynie gdybać.  No więc gdyby tak -  gdyby dosadzić jeszcze więcej drzew. Mła jakoś  tak ciągle drzewnie nie usatysfakcjonowana, pewnie dlatego  zw w mieście Odzi  w ramach  przygotowań do  Zielonego Expo wycinka trwa w najgorsze  ( bo na pewno nie w najlepsze ). Ot i tyle tych listopadowych radości.
Dzisiejsze ilustracje to takie obabrazki ze zbiorku smutkowe bajeczki, niestety nie bardzo wiem kto jest autorem czy autorką poszczególnych prac. Niby są podpisane i ze względu na formę mła podejrzewa  że to jest jedna  autorka czy jeden autor ale mła  jest tak ślepa że nie była w stanie odczytać nazwiska , czego to mła bardzo żałuje ( znaczy jak  któś cóś wie ,niech da znać to będziem rozsławiać ). Kimkolwiek jest ten któś  kto takie cudeńka narysował są to chwała jej lub mu  za prace tak pasujące do listopadowych klimatów.


P.S. Wilczyca wyśledziła to czego ja po samych obrazkach umieszczonych w pliku smutkowe bajeczki dawno, dawno  temu nie  zrobiłam - Kelly Louise Judd te obabrazki nam sprawiła. Chwała jej!

niedziela, 18 listopada 2018

Pierwsze mrożenie i takie tam kocizmy

Jeszcze nie wszystkie liście pogubione, jeszcze jesień barwi co barwić powinna a tu  przymrozki przyszły.  Narzekać  nie ma co bo i tak późno w tym roku rozpoczęło się mrożenie. Wszak pamiętamy ozdoby ze szronu które pojawiały się na liściach pod koniec września.  Ogród szczęśliwie zasypany liśćmi, także bardzo snu z powiek mi to mrożenie nie spędza, mimo tego że zaczęło się od solidnych pięciu stopni na minusie. Ubrawszy się cieplej, dochlawszy kawę poranną i udawszy się na focenie. Spacerek odbyłam w towarzystwie grupki kotów i  przy akompaniamencie sroczych wrzasków ( sroki jak tylko widzą koty to natentychmiast śpiewają prowokująco, skrzek jak cholera, o natężeniu takim że nieboszczyka  by z mar śmiertelnych podniosło ). Właściwie słowo spacerek nie pasuje  przez tę oprawę  dźwiękową, można  by raczej  pokusić się o twierdzenie że to był uroczysty obchód ogrodu, który zdał był sprawę z przygotowania do zimy.

Co prawda koty wystąpiły w składzie okrojonym, znaczy polazły ze mną na  ogrodowy obchód Okularia  i Sztaflik, ale za to tym najbardziej reprezentacyjnym ( obie dziewuchy są tak grube że ledwie się toczą ). Felicjan nad ogrodowe rozkosze przełożył towarzystwo  Małgoś - Sąsiadki ( czytaj możliwośc zalegania na  fotelu przy piecu ) a Szpagetka udała się w rejony zakazane  czyli  gdzieś  do fabryki.  Ze Szpagetką mam w ogóle spory problem  bo w nocy mrozi a ona całonocnie zanika.  Przestała być dla mnie słodka, kiedy zjawia się w domu usiłuje z niego wyrzucać inne koty, zero mruczeń i tylko surową wołowinę by  żarła. Podejrzewam że odwiedza  fabrycznych strażników i robi tam za biednego kota, obżera fabryczne koty i wyłudza jakieś drapania za uszami.  W domu krnąbrność  i wybrzydzanie a tam zapewne prezentowana wdzięczność i najmilejszy  charakter.  Nie miałabym  nic  przeciwko jej wizytom ale martwi mnie to że w fabryce duży ruch samochodowy.




A tak przy okazji opowiastek o moich kotach nawiązuję  do tematów  ogólnokocich - w naszym schronisku miejskim awantura.  Chodzi o usypianie kotów z "kocim AIDS" z powodu braku właściwych pomieszczeń, znaczy takich które umożliwiałyby separację chorych osobników od reszty stadka. Qrcze, cóś  jest nie tak bo kasa miała  pójść na budowę nowego schroniska z budżetu obywatelskiego.  Jak poszła to było jej widać za mało. Pomijam tu że  miasto buduje aż dwa stadiony coby dwa znane kluby miały każdy po jednym,  co natenychmiast we mnie złe budzi i mam ochotę pani Hani wygarnąć że miastu potrzebny jest co najwyżej jeden porządny stadion i jedno  porządne schronisko.



czwartek, 15 listopada 2018

Codziennik listopadowy

 Zimnawo choć jeszcze nie bardzo zimno, listopad nam  listopadzieje. Kręcę się po domu przy akompaniamencie Elli wyśpiewującej że trzeba się ubrać  do Ritza i choć postarać się wyglądać  jak Gary Cooper.  Stara piosenka Irvinga Berlina , muzyczka której dobrze słucha się gdy za oknem jakieś  nieprzyjemne wilgotności.  No wicie rozumicie, ciepłe swingowe nuty.  Listopad to dla mnie idealna pora na Ellę i Louisa, czy uwodzicielskiego Franka. Niebo ołowiane,ciężkie  i takie jakieś mętne jak tłumaczenia ministra sprawiedliwości w sprawie naszej najnowszej afery,  a tu z głośników takie optymistyczne "Blue skies  smiling at me".  Od razu cieplej na duszy.
Przemyśliwując sprawę sprzątalnictwa ogrodowego i tego skąd  ono się  w nas zaległo ponownie mnie zarzuciło w historię ogrodnictwa.  Tak, tak, wyszło mi na to że jesienne sprzątanie ogrodów  było konieczne w erze warzywniaków. Człowiek ciężko walczył o wyuprawiane plony w różnymi takimi  którzy się chcieli podczepić. Sprzątało im się  zimowe schronienia i  napuszczało na konkurencję zwierzynę łowną pod tytułem łaski i koty.  Po wiekach nam się  wzięło i utrwaliło że ogródek musi na jesień być , Panie tego, czysty jak ten dziewiczy lelij. Coby złe się nie zalęgło.  I tak sprzątamy jesienią jak bielimy drzewka owocowe wiosną,  nie wiadomo po co  bo bielić to trzeba przed mrozami.


Znów sięgnęłam po "Próby"  Montaigne, działa na mnie  ta lektura jak te swingowe nuty. Z rozdziału II  "O smutku" - "Należę do najbardziej wolnych od tego uczucia i nie lubię go ani cenię, mimo iż świat jakby się zawziął, aby je obdarzać szczególną łaską; ubierają w nie mądrość, cnotę, sumienie: głupia i pokraczna zaiste ozdoba!" - mam dokładnie tak jak  Michał, smutek, szczególnie ten z pietyzmem celebrowany i jeszcze ubrany w dostojeństwo na koturnach na dłuższą metę źle mła robi na jestestwo. Lektura  Michała  jest z tych przywracających życiu właściwe proporcje, taki złoty podział ludzkiej świadomości. Lubię rozdział  "O kanibalach", te wszystkie meksykańsko - peruwiańskie  opowiastki   mimo tego że język jak i forma  cóś dla nas współczesnych ciężkawa w odbiorze ( miejscami  - te wszystkie  anegdotki wymagające czasem przypomnienia sobie "czego w szkole uczyli" ) to błyskotliwość wniosków wyciąganych przez  Michała jest nagrodą za historię  tłumu postaci.  No i te  smaczki rozsiane w całym tekście , brak świątobliwego potępienia i zrozumienie  że człek  istota pełna ( z rozdziału "O zwyczajach" -  smaczek "Są kraje, gdzie spotyka się zamtuzy męskie, ba zgoła i takie małżeństwa"  - jeden z wniosków ".Prawa sumienia, o których powiadamy, iż pochodzą z natury, rodzą się ze zwyczaju. Człowiek mający w wewnętrznym poważaniu uświęcone i przyjęte dookoła wierzenia i obyczaje, nie może wyłamać się z nich bez zgryzoty sumienia, ani też spełniać ich bez wewnętrznego poklasku." ).

Wicie rozumicie, ja tu tak o tej lekturze piszę nie dlatego żeby  epatować  "yntelektualyzmem", nie dopieszczam sobie ego   "sięgam po fylozofów i nawet wiem co o co kaman" bo:  po pierwsze to ja czytuje opowieści o Muminkach, straszne kryminały z lat PRL i nawet kiedyś tam jakiś zawiły romans czytałam co to się w nim pogubiłam, po drugie  Michał to nie jest żaden Schopenhauer ani Popper. Nie trza Michałowego dzieła  czytać na kolanach i z cmoknięciem akapitów.  Przyznam  że nawet znajduję przyjemność w odświeżaniu  tych jego anegdotek u tzw. źródeł.  Jak Was kiedyś najdzie ciemną jesienią coby się literaturą XVI wieczną ucieszyć ( wiem, jednak zboczenia się zdarzają, he, he ) to sięgnijcie do Michała, warto.  Ostatni na dziś cytat z Michała, taki na czasie - "Między nami mówiąc, zauważyłem że dwie rzeczy zawsze idą ze sobą w parze: podniebne myśli i przyziemne czyny"


Dzisiejsze fotki to ogrodowe resztki  i przetwórstwo domowe  ( wzięlim się za pigwy, gruszki i gąski ).



poniedziałek, 12 listopada 2018

Po Ojczyźnianym Świętolas




Spędziliśmy Ojczyźniane Święto cudnie bo Sławencjusz pojechał na ryby i wrócił z łupem a Mamelon w ramach dopieszczania dzielnego łowcy i mła,  spoiła nas kawą i z resztek ciasta pierogowego upichciła podpłomyki z czarnuszką  ( uwielbiamy ).  Wicie rozumicie, wypiek prosto z pieca, chrupiący, smak oliwy, soli i czarnuszki.  Pochłonęliśmy to wspomnienie dzieciństwa, tych wszystkich okrawków makaronowych placków  przypiekanych na blasze, podkradanych resztek ciasta które tak pięknie się bąbliło i napełniało słodką wonią dawne kuchnie. Dzisiejsze dzieci mam wrażenie są uboższe o doznania przeżywane w domowej kuchni, mają za to radości McDonalda czy KFC. Czas jak rzeka i tak dalej... Oficjalnie patriotycznie to  jesteśmy jakby do tyłu bo od czasu obowiązkowych pochodów pierwszomajowych mamy alergie na wszelkie marsze,  włączając w to procesje i nie znamy rozmiarów zadymy ( to że była jakaś zadyma jest dla mła rzeczą jasną, cóś jak to że na  imprezie sylwestrowej korki od szampitra będą strzelać ) bo nie obserwowalim celebry nabożnie  i w świętoojczyźnianym skupieniu. Zdecydowanie nam bliżej do takiej formy obchodów państwowych  czy narodowych  świąt jaka ma miejsce z okazji świąt majowych - zasiadamy do tego grilla znaczy i przepijamy zdrówko Najjaśniejszej.  Na szczęście listopadowy narodowy szał za nami a przed nami takie bardziej  kameralne imprezy typu Katarzynki czy Andrzejki ( lajlajlajlaj, lajlajlajlaj ).




Poprawiny vel dobitka   Święta Ojczyźnianego, zwana z racji trybu uchwalenia Świętem Chaosu przeszła równie miło  jak święto właściwe.  Po mojemu to było nawet milej bo pojechaliśmy na spacer do lasu pod pretekstem zbierania grzybów.  Zważywszy na to że niedługo minie nam  połowa listopada, zbyt mokro u nas nie jest, noce zimne a listopadówek nie odróżniamy od tzw. psiarków  to wykazaliśmy się  optymizmem ( teraz go tylko propaństwowo ukierunkować ).  Optymizm okazał się tylko częściowo uzasadniony, znaczy podgrzybki które dobrze widzę występowały nader nielicznie a gąski których w ogóle nie widzę ( na fotce obok, wskazana palcem przez Sławencujsza, powędrowała do Mamelonowego koszyka ) w liczbie nieco większej ale niezbyt  imponującej.  Za to las... las jak zawsze działa na mnie jak plasterek na ranę. Tylko parę wdechów leśnego powietrza nabrałam w płuca i już mózgu się przypomniało że listopad  to  miesiąc w którym obchodzimy ustanowione przeze mła w zeszłym roku Święto Lasu i że jest to rzecz jasna  dla mła najważniejsze z listopadowych świąt.




No dekory  trza szykować i w ogóle odświętność jakąś zarządzić ( koty wymiauczą wierszyk,  Małgoś Sąsiadka wykona program pod tytułem  ćwiczenia z podwieszeniem na drążku a ja może cóś słodkiego upiekę ). A las sobie będzie  świątecznie  trwał, listopadowy i z lekka groźny.  Taki las jak z bajek  braci Grimm, pochłaniający domostwa i plączący  ścieżki grzybiarzom. Tajemniczy  i  zmieniający konary przyjaznych ludziom jabłoni w groźne szarpidła. Atakujący mchem, grzybami i siewkami młodych drzew, wilgocią przenikającą wszystko na wskroś i tajemniczymi odgłosami tajemniczych  istot.  Ha, takiemu lasowi to nawet eksminister Szyszko nie jest straszny, taki las podpełznie, zamszy, zapleszy porostem i  grzybem a na koniec  weźmie  i korzonki zapuści. Taki to Las  Niezyciężony, co to sam sobie z siebie pomnik wystawia.

A teraz dzisiejsze fotki - trzy pierwsze to Mamelonoison  w listopadowej odsłonie ( w ogrodzie u Mamelona jeszcze róże   mają pąki ), pozostałe to leśne zdjątka. Ostatnie foty to Szpagetka w pozach, wzywająca mnie  do uwalenia się  i oglądania wraz z nią filmów ( ona  podsypia lekko pomrukując, mła drapie czarnokota za uchem i może oglądać jakieś krimi ).