czwartek, 30 listopada 2023

Bruksela - część druga

Mamelon i mła mieszkały w Brukseli w dzielnicy Anderlecht, niby szacownej bo tu jakieś resztki po rzymskich willach i frankijskich grobach odkopano i wogle do Brukseli dzielnię przyłączono już w 1393 roku, ale nie jest to część miasta do której wzdychają turyści. Anderlecht jest na tyle duży że dzieli się na takie poddzielnice, Mamelon i mła mieszkały w tej części z której w miarę szybko można dojść do dworca Zuid - Midi i do dzielnicy Marolles. Rzuciło nami w tzw. "niderlandzkie domki", wąziutkie, ledwie dwa lub trzy wąskie okna we frontowej fasadzie i schody na które człek samica wchodzi podpierając się biustem. Te schody to taka radość niderlandzkiego budowania, wymuszona przez wielkość działek stromizna nie zachęca do spacerków po piwku i powoduje lekki zasapek. Na  szczęście domek czysty, mieszkanie cieplutkie aż za a wokół mnóstwo knajpek i sklepików, głównie z przysmakami z Bliskiego i Dalszego Wschodu i Afryki. Dodatkowo można zrobić sobie  fryzurę wykonaną rękoma specjalistów od afrykańskich włosów, które podobno wymagają "silnej ręki", pogrzebać w indyjskich i chińskich wyrobach za parę euro a jakby na jaki rozluźniacz  poza piwem przyszła ochota,  to udać się po śladzie węchowym do najbliższego miejsca z konopiami i uważać przy tym żeby nie latać w kółko bo wieczorami zapach marychy snuje się wszędzie.

Wtopiłyśmy się w dzielnie  idealnie, już w pierwszej  knajpce mła usłyszała "Hello diewoćka, Ukraina?" a na odpowiedź że krajem pochodzenia mła jest Polska dotarło do niej mocno wyluzowane "Good toooooo". Hym... powiększyłyśmy na chwilę imigranckie stadko, nie zaliczono nas do kategorii turysta. Sławencjuszowi postanowiłyśmy powiedzieć że brano nas za ukraińskie modelki, plus size oczywiście, he, he, he. W knajpkach na miejscu się żywiłyśmy, zakupy robiłyśmy w pobliskich sklepach, bardziej po miejscowemu  się  już nie da. Zaczęłyśmy od bagietki i potwornie drogiego masła na śniadanko a potem zaszalałyśmy z biriani w stylu dabi. Biriani nie wiadomo dlaczego było w dziale  mouton zamiast poulet, może z tego wyluzowania,  ale był to klasyczny kurczak  z ryżem, który wchodził jak i wychodził na ostro. Naprawdę dabi. Następne żarcie w tureckiej knajpce było tłumaczone na swojskie belgijskie frykadele. Tak naprawdę to była kofta, którą obżarłyśmy się do rozpęku. Po przygodach z knajpkami postanowiłyśmy spróbować własnych sił w gotowaniu orientalnym, udałyśmy się do sklepu Alego, który jest rzeźnikiem handlującym mięsem halal, bo w "naszej" części Anderlechtu głównie takim mięsem się handluje. Ali sprzedawał genialne  kiełbaski, stały się obok naprawdę dojrzałych ananasów przebojem kulinarnym tego wyjazdu.  Miałyśmy co prawda wyrzuty sumienia, halal jak koszer, wymaga wykrwawienia zwierzęcia. Szczerze pisząc wolałabym  żeby Ali robił te kiełbaski z mięsa niepochodzącego z uboju rytualnego.

Mule z frytami i majo zjadłyśmy raz, w małym pubie "Au Mouton Bleu"  przy Place du Jeu du Balle. Qurcze, to nie jest lokal kategorii padnijcie na kolana i wyskakujcie z kasy a były  pyszne. Hym... może dlatego że przygotowywała je dziewczyna która ma boyfrienda rodem z Krakowa. Piwko popijałyśmy czerwone, zwyklaka chimay bo w  Brukseli w takich zwykłych sklepach  nie ma tak wielkiego wyboru piw jak w  Gandawie czy Brugii. W tej kwestii Flandria górą. Generalnie poza wpadką z gofrem ze śmietaną w  odcieniu gipsu było kulinarnie OK. W "naszym" Anderlechcie trzeba tylko pamiętać że muzułmańska niedziela wypada w piątek i zakupy egzotyczne robić w insze dni tygodnia. No i nie wszystkie knajpki otwierają się w piątki. Dobra,  nie samym żarłem człowiek żyje, jak wiecie głównym celem naszej brukselskiej wyprawy był   pchli targ odbywający się w dzielnicy Marolles vel Marollen na Place du Jeu de Balle. Naczytałyśmy się i mła uroiły się ramki  a Mamelonu szafa, która miała być wiejskim, swobodnym rokokiem bez fidrygansów, wyrażającym się głównie w  miękkich liniach i uroczych wybrzuszeniach. Mamelon pokazała mła zdjęcie wymarzonej i mła od razu wyczuła że prędzej się będzie kroił napad na muzeum  niż zakup szafy ale po pierwsze każdemu wolno marzyć i po drugie Mamelon z byle grata za pomocą szlifowania, farbowania, doklejania jest w stanie stworzyć urodny mebel.

Marché aux Puces czyli pchli targ odbywa się od roku 1873, w każdy dzień tygodnia rozkładają się tu handlarze z tzw. towarem różnorodnym. Targ to kramiki, wystawki i pudła, pudła oczywiście są najtańsze i oferują najwięcej niespodziewanek w cenach rozsądnych. Znaczy rozsądnych, kiedy podejmiemy ulubioną przez handlarzy grę "Targuj się o eurocenta". Jeżeli nie chcemy się bawić zostaniemy olani ciepłym moczem, ba, w naszym kierunku będą rzucane spojrzenia pełne wyrzutu, że jakże to tak, któś rzucił liczebnikiem a my odchodzimy i żadnych prób z naszej strony zbicia absurdalnej ceny. Jak można z takim nastawieniem przychodzić na rynek, to uwłacza handlującemu i wogle porządkowi świata! Porządny klient to ma się targować do upadłego, odstawiać towar, odchodzić, wracać, robić dziwne miny i próbować walczyć do ostatniego euro ( to jest gra, handlujący to w większości ludzie z Bliskiego Wschodu i Maghrebu, muzułmanie dla których hazard to tabu, mam wrażenie że z pomocą handelku obchodzi się troszki ten zakaz ). Jak się  należycie wytargowałam to od razu byłam "jolie madame", bez targów jest się na tym pchlim targu istotą niby niezauważalną a jednak śledzoną bo posądzaną o chęć podprowadzenia towaru.

Nikomu nie życzę bycia złapanym na takiej działalności, tzw. wpieprz gwarantowany. Nie wiadomo który gorszy, ten w wykonie handlarzy czy ten w wykonie policji. Co prawda miejscowa policja lata raczej za handlarzami dragów i to tak że oko może zbieleć. Młą była świadkiem  jak na Place du Jeu du Balle dwóch rosłych gliniarzy przyglebiło dwóch ciemnolicych "kręcących się". Wszyscy pierzchli, odsuwając towar coby się nic nie potłukło a mundurowi po prostu lali tych swoich podejrzanych zanim na glebę nie położyli. Potem spokojnym krokiem doszło jeszcze dwóch władzowych i   na szybciorka podjechała suczka. Trzy minuty i po sprawie, handel wrócił do normy, ryneczek działał. Mła tak sobie wtedy pomyślała po tej akcji że snute u nas opowieści o bezradności policji w imigranckich dzielnicach są nieco przesadzone. Podobnie jak te o stosunku społeczności imigranckich do mundurowej władzy. Ryneczkowi ludzie sprawiali takie wrażenie jakby nikt nie chciał być zamieszany w jakiekolwiek sprawy z policją, ryneczkowi nie lubią żeby władza mundurowa się wtrącała, jeszcze by co niektórym handlującym benefity dla bezrobotnych przepadły albo co pewnie stąd wynika też niechęć do bycia foconymi, dość powszechna wśród handlujących ). Handel na pchlim targu to nie  jest  jakaś intratna fucha, codzienny załadunek i rozładunek samochodów, latanie po mieszkaniach do opróżnienia, zbieranie z wystawek - tym nie zajmują się ludzie osiągający wysokie dochody, nie robi się na tym kokosów. Dlatego zajmują się tym imigranci. Insza sprawa to klamociarnie i antykwariaty. W Brukseli nawet klamociarnie przypominają antykwariaty, w Marolles są takie sklepy ze starociami które zajmują trzypiętrowe kamienice. Mła po paru przechadzkach po takich miejscach odpuściła sobie wszelkie muzea.

No bo ileż można przetrawić starych urodności. Po obejrzeniu kolekcji netsuke i chryzelefantyn Chiparusa w lepszych antykwariatach człowiek odpływa. Z kolei w klamociarniach i galeriach króluje znienawidzony przez Mamelona i mła styl lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Hym... on w jakimś sensie pasi do Brukseli ale my w nim wzrosłe  go nie trawimy. W naszym wypadku to prawda że lubi się mebelki   i drobiazgi z czasów dziadków i pradziadków a nie ceni się rzeczy pochodzących z epoki młodości  rodziców. Mła po zobaczeniu fotelika na szeroko rozstawionych nóżkach i słynnej ryby z wielokolorowego szkła w witrynie jednej z lepszych starociarni wręcz jęknęła. No ale to jest pokupne i  jak to się mawia - "schodzi".  Jest więc styl lat  siedemdziesiątych tym co spotyka się najczęściej, łażąc po sklepach pełnych wyrobów z tego czasu same czułyśmy  się jak antyki. W pewnym momencie wystąpiło w nas  zniechęcenie, no bo ileż można oglądać  kamionek ( tak nawiasem pisząc bułgarska kamionka, którą akurat mła lubi, jest tu odkryciem i sklepy w stylu boho sprzedają ją za całkiem porządny piniądz ), porcelany w barwach odblaskowych, mebelków typu pół meblościanki, foteli i stolików na rozkraczonych nóżkach? A wszystko to w świetle lamp z dwubarwnego szkła i w towarzystwie typu szklana ryba  i abstrakcyjna figurka z porcelitu. Mamelon rzuciła do mła że pewnie  krzesła z plastikowymi siedzeniami z taśm zrobiłyby tu furorę, mła obstawiała że plastikowe, różnokolorowe tasiemki zawieszane w odrzwiach to to dopiero byłby prawdziwy szał. Ech... nie są to nasze  klimaty. Mła to się wszystko kojarzy z dawną "nowoczesnością" a nowoczesność w domu i zagrodzie to nie do końca jest dla niej to.  Mła się nawet nie dała namówić Mamelonu na zjazd "nowoczesną" zjeżdżalnią dla młodocianych  brukselczyków, już czułam jak utykamy z Mami w środku i dzieciaki grające na pobliskim boisku  usiłują nas przepchnąć. Taa...

Idąc z dolnego Marolles pod górkę dolazłyśmy przez uroczą Rue de Rollebeek, pełną restauracji i antykwariatów, na Place du Grand Sablon, w tej trochę wyższej Brukseli. Mła to miejsce przypadło  od razu do gustu, kiedy tylko zobaczyła chałupę z lat dziewięćdziesiątych XVI wieku, która jakimś cudem ocalała przy Rue de Rollebeek. Sablon to dzielnica stara ale jak na Brukselę to taka w średnim wieku. W XIII wieku był tu cmentarz a potem dostała się częściowo w ręce cechu kuszników, który podjął się budowy tam kaplicy, która zmieniła się z  czasem w  kościół Notre-Dame des Victoires du Sablon. Według tradycji w 1348 roku przywieziono do niego z Antwerpii cudowną figurę Matki Boskiej i tak jakoś od tego czasu zaczęły na pagórku osiedlać się arystokratyczne rody Brabancji, między innymi bardzo zasłużony dla tej krainy ród Egmontów czy ród Tours et Taxis. Pod koniec XVII wieku możni zaczęli się wyprowadzać ( mimo tego że ich utrapienie, cmentarz odwiedzany w celu stołówkowym przez bezdomne psy, zniknął  by pojawić się w 1704 roku w Marolles ) a dzielnica zrobiła się bardziej mieszczańska. W XIX wieku tzw. postępowcy postanowili dzielnie przebudować ale na szczęście nie wszystko poszło po ich myśli i zarówno na tzw. Petit Sablon jak i Grand Sablon troszki starej  Brukseli się zachowało. niestety nie wszystko, przy Rue des Petits Carmes, po drugiej stronie pałacu Egmont, w XVI wieku znajdował się Hôtel de Culembourg, w którym w 1566 roku sporządzono tzw. Compromise des Nobles. Aby zatrzeć wszelkie ślady tego wywrotowego czynu przeciwko królowi, książę Alby nakazał zburzenie budynku w 1568 roku i zbudowanie na jego miejscu kolumny pokutnej. Stoi sobie teraz bidulka w klombie.

Oprócz kolumny i  uroczych kamieniczek na Sablon znajduje się nadal wspaniały, niemal koronkowy kościół Notre-Dame des Victoires du Sablon i w  Fontanna Minerwy z 1754 roku, która jest darem od Thomasa Bruce’a, szesnastego hrabiego Ailesbury, angielskiego emigranta pragnącego okazać Brukseli wdzięczność za gościnę. Kiedy w XIX wieku zniknęli już niemal wszyscy arystokraci, okolice Place du Grand Sablon spauperyzowały się dość mocno. Nie było aż tak bidnie jak na Marolles ale Sablon był zamieszkany przez drobnych rzemieślników, było tu też sporo magazynów. Pod koniec lat 60. XX wieku w dzielnicy zaczęło się mocno zmieniać, po wyburzeniach w dzielnicy Mont des Arts w Sablon pojawiło się kilka antykwariatów, potem lepszych sklepów i restauracji. Sablon zrobił się  modny i ponownie   stał się  popularną dzielnicą. To było cóś tak spektakularnego  że dało początek neologizmowi "sablonizacja", którym w Brukseli do dziś określa się gentryfikację. Gdyby nie okrutniasty wieżowiec nachalnie włażący w oczy i cholerna zielono złocista kopułka sprawiedliwej kupy to Sablon byłby uroczy. No  bo wicie rozumicie, buciki od Christiana Loubutina można oblookać i XVIII wieczne wachlarze, zieloność mile prowadzoną, gotyckie koronki brabanckie w kamieniu, fasady kamieniczek z XVI, XVII i XVIII wieku, urocze podwórka pełne skarbów. Szczerze pisząc mła bardziej interesująco spędziła czas na Sablon  niż na Grand Place.

Wlazłyśmy na podwórku domu pod nr 5, zwabione żeliwnymi cudownościami do kominków. Kamieniczka z 1785 roku, klasycyzujące rokoko, niby, bo jak się przyjrzeć od podwórka to tych kamieniczek cóś więcej i są znacznie starsze. Od frontu elegancko, z konsjerżem i wogle a w środku na dziedzińcu swojski bałaganik. Poczułyśmy z Mamelonem to przyjemne uczucie, które pojawia się na rynku z klamotami, kiedy człowiek odkrywa cóś, co mu pasi. Dla mła to podwórko to cała Bruksela, coś nowszego, eleganckiego a pogrzeb troszki bardziej to natrafisz na starsze warstwy. Eleganckie witryny antykwariatów z wiktoriańskimi lalkami od Armanda Marseille'a, uroczymi kocimi kałamarzami, XIX wieczną porcelaną z Sevres a w podwórku składzik lepszego złomu albo sklep z edwardiańskimi bluzkami i ciuchami haute couture z lat sześćdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Wypasiony sklep z pralinami lepszego sortu a z boku malutka pizzeria, pałac Egmontów i wąskofrontowa kamieniczka z XVI wieku. No po prostu Sablon.

Przedeptałyśmy w Brukseli tak naprawdę ledwie dwie dzielnice, troszki liznęłyśmy Anderlechtu. Na więcej nie starczyło nam sił, bo my to wszystko tak per pedes, w ogóle nie korzystałyśmy z komunikacji miejskiej wychodząc z założenia że te parę euro lepiej wydać na Place du Jeu du Balle niż na przejażdżki koleją czy autobusami po mieście. Obydwie poza tym jesteśmy zdania że miasta najlepiej poznawać przemieszczając się po nich na własnych odnóżach. No nie dla nas te turystyczne autobusy obwożące po zabytkach i inszych atrakcjach. My lubimy wleźć do sklepu, oblookać podwórka, przespacerować się po parku. Owszem, po takim zwiedzaniu jesteśmy solidnie zmęczone ale wydawa mła się że nieporównanie więcej widzimy i czujemy niż gdybyśmy tak bardziej turystycznie podchodziły do zwiedzania. Mła rozumie że nie wszyscy lubią takie zwiedzanie, przeca ludzie chcą na urlaubie odpocząć a nie padać na twarz. Mła tak nie ma a biedna Mamelon jest skazana na mła ( niby, bo wystarczy hasło szafa a Mamelon wdrapie się na czworaka na Mount Everest przekonując samą siebie  że nie ma  lęku wysokości ).

Jak widzicie nasza znajomość Brukseli jest ograniczona, od  Porte de Hal ( brama miejsca w Marolles powstała w 1381 roku, zneogotyciała w roku 1870  ) przez Sablon, po okolice Grand Place i Avenue de Stalingrad, na kawałku Anderlechtu kończąc. Uczciwie przedeptane ale opinia o mieście się we mła zalęgła po zobaczeniu jego niewielkiego w sumie kawałka. Może gdyby mła trafiła w insze miejsca, może gdyby aura była choć trochę lepsza, mła by spojrzała na Brukselę bardziej życzliwie. Może. No ale tak się nie zdarzyło i mła traktuje Brukselę jak brukselkę,  trzeba się postarać żeby z warzywka cóś wyciągnąć. Nie  wolno przegotować, trza uważać żeby zieloności nie straciła i jeszcze obficie masłem polać. W Brukseli trza się tego uroku miasta dogrzebać, takie jest zdanie zarówno mła jak i Mamelona. A teraz będzie o łupach. Oczywiście bez czekoladek miałyśmy nie wracać w związku z czym Mamelon przeżyła ciężkie chwile przy sklepowych ladach, wiecie - groza obfitości. Mamelon miała dylemat osiołka  któremu w żłobie dano i ten dylemat był  podniesiony do entej potęgi. Podejście do czekoladek było dwukrotne, wybieranie długie  a i tak Mamelon usiłowała robić mła kęsim za poganianie. Mamelon jak ma za duży wybór to czasem stuporu nawet doznaje, doszłyśmy do wniosku że to wszystko przez lata komuny, tego wiecznego kryzysu, braku sznurka do snopowiązałek, cukru na kartki i innych radości, z którymi musiałyśmy się mierzyć w dzieciństwie i młodości. Ojcze Kuźmo, my nadal niezwyczajne takich cudów pałacowych, że polecę rewolucyjnym klasykiem radzieckim. Tyle lat  kapitalizmu i jeszcze z nas komusze miazmaty  nie wyszły. Czekoladki kupiłyśmy w Galeries Royales Saint-Hubert,reszta zakupów jest rynkowa, znaczy z pchlego targu. Mła poświęci im osobny wpis. 

wtorek, 28 listopada 2023

Bruksela - część pierwsza

To była bardzo ciekawa i pouczająca wyprawa, mła wyniosła  z niej bardzo dużo, choć może niekoniecznie się ukulturalniła. Zaczęło się  mła robić zdziwnie już kiedy wylazła na przystanek busowy lotniska Charleroi. Mła ostatnio była tam półtora roku temu i jakież zdumienie się jej zrobiło kiedy  zobaczyła że rozpiździej budowlany nie tyle szaleje co trwa niemal w stanie niezmienionym. No jest jak było, tu kładka, tam podejście a tu siateczka.  Mła się cisnęło na usta jak Cezaremu Pazurze w filmie "Ajlawiu" - "Łódź, kurwa!" i słusznie się cisnęło bo mła chyba trafiła na sezon wykopkowy, bowiem nie tylko okolice lotniska "w budowie",  nasza "europejska stolica" rozkopana jak młowe miasto. Może w związku z tym a może nie z tym, Bruksela listopadowa i mła jakoś nie znalazły tej samej fali na której mogłyby popłynąć. To nie jest miasto z którym mła jest w stanie wejść w bliższą zażyłość i szczerze pisząc to nawet w wiosenny, słoneczny dzień Bruksela miałaby marne szanse na spowodowanie szybszego bicia serducha mła. Miasto fragmentami  piękne, bogate, metropolia i wogle a ten cały  urok tu i tam występujący, ta uroda i widoczna zamożność  nie były w stanie do mła przemówić.  O dziwo mła  bardziej swojsko czuła się w kosmopolitycznym do bólu ale zamieszkanym Anderlechcie niż na turystycznych salonach stolicy Europy, zagofrowanych, restauracyjnie zamulonych, zakróliczonych po  brabancku, sklepowo zaczekoladkowanych  do rozpęku. Mła natentychmiast zaznacza że nie oglądała tzw. europejskiej dzielnicy, położonej nieco na uboczu i właściwie mającej mało wspólnego z prawdziwą Brukselą ( w mieście jest sporo takich wydmuszek i atrap, vide Royal Palais w którym  nie mieszka  królewska rodzina, są tylko biura monarchy ).


Mła wychowana na ódzkim eklektyzmie cóś ciężko zniosła zderzenie z XIX wieczną wersją eklektycznej architektury Brukseli. Pałac Sprawiedliwości czyli Palais de Justis, budynek większy niż Bazylika Świętego Piotra w Rzymie, remontowany dzielnie od ponad 50 lat i nadal będący w stanie rozsypki, jest tak brzydki że mła nawet po aparat nie sięgnęła, chcąc i Wam i sobie oszczędzić patrzenia.  Młą to  nawet pomyślała że jego tak specjalnie wolno remontują w nadziei że się zawali i przestanie szpecić okolicę. Fuj, prawdziwe paskudztwo! Jakby kto kupę obrzydliwą a ogromną zrobił i przykrył dla niepoznaki malutkim zielonym i złoconym miejscami kapelusikiem. Pałac Królewski jest na tle tej sprawiedliwej kupy jeszcze w miarę znośny ale mła  śmie twierdzić że znośny  nie oznacza wcale  dobry, to są architektoniczne potworki. Oczywiście w mieście są przepiękne budynki gotyckie, renesansowe,  barokowe czy secesyjne ale poza Grand Place jakoś nie pchają się tak nachalnie w oczy jak nabzdyczone XIX wieczne potwory. Może dlatego że Bruksela zajmuje teren  pagórkowaty a sprawiedliwa kupa postawiona została  wysoko, na tyle że zamontowano na ulicy zamiast schodów windę. Jedno co dobre że złocony miejscami zielony kapelusik  sprawiedliwej kupy zewsząd jest widoczny i  robi za punkt orientacyjny. Koło  cud budowli ustawiono  koło widokowe,  z którego siedzeń można podziwiać "całą" Brukselę. Kupa i koło są dla siebie stworzeni, mogliby robić w wesołym miasteczku za zamek strachów  i diabelski młyn. Wieczorem potworki są oczywiście solidnie podświetlone, choć zdaniem mła lepiej by było gdyby w tym miejscu nie było światła i te nieszczęsne szpetoty spowijał mrok.


Mła zamiast takich obrzydliwości wolała wam wkleić fotki z Grand Place, głównego placu tzw. Dolnej Brukseli. Wytyczony został bardzo dawno bo pierwsza wzmianka o targowisku w tym miejscu pochodzi z roku 1174. Było to wówczas ważne miejsce na szlaku handlowym między Flandrią, czytaj Brugią a Nadrenią, czytaj Kolonią, położone nad rzeką Zenne. Nieopodal były resztki rzymskiego castrum, bo niegdyś stanęły tu stopy  legionistów. Po upadku Cesarstwa Zachodnio - Rzymskiego castrum nadal pełniło rolę warownego grodu, takiego coraz bardziej podupadającego. W X wieku po raz pierwszy wzmiankowano o mieście nad rzeką Zenne, tak konkretnie to w roku chrztu Polski, w 966. Jak widzicie miejsce jest wiekowe. Grand Place to serce grodu, miejsce bardzo ważne dla tożsamości miasta, pieczołowicie odbudowywane ze zniszczeń i chronione siłą tradycji przed "cudownymi" pomysłami co bardziej postępowych włodarzy Brukseli. Wicie rozumicie, Bruksela jest takim miastem które ucierpiało od wrażych wojsk ( armii Ludwika XIV udało się zniszczyć Grand Place i okolice w  bardzo znacznym stopniu ), jak i architektów ( między innymi od zwanego pogardliwie "schieven Architect" Josepha Poelaerta, twórcy sprawiedliwej kupy ).

Grand Place vel Grote Markt to nieregularny pięciokątny plac  ( sprawiający wrażenie na  mła jak najbardziej klasycznego czterokątnego placu na planie prostokąta ), do którego można dojść siedmioma ulicami. Większość zabudowy powstała w końcu XVII wieku, odbudowywano wówczas to co rozwaliły wojska Ludwika XIV, dowodzone przez palanta bez wojskowego  przygotowania, księcia Villeroy, François ( Fransuła był dopustem bożym nie tylko dla  mieszkańców Brukseli ale i dla własnego króla, starannie przeżynał co tylko mógł ). Udało się ocaleć wówczas Ratuszowi, przepięknej późnogotyckiej budowli z połowy XV wieku ( spłonęły niestety wnętrza, między innymi  sala ławnicza, którą zdobił cykl obrazów  pędzla Rogera  van der Weydena  ), projektowanej przez Jakuba van Thienen i Jana van Ruysbroek, będącej symbolem potęgi brukselskiego mieszczaństwa. Nie miał szczęścia przetrwać Maison de Roi, budynek, który książę Brabancji a późniejszy cesarz Karol V Habsburg umyślił wznieść na placu naprzeciw Ratusza, na pohybel patrycjatowi Brukseli ( dla tegoż patrycjatu, najczęściej flamandzkiego pochodzenia, budynek nie nosił miana domu króla, bezczelnie nazywali go Broodhuis, Domem Chleba, od nazwy dawnego targowiska piekarskiego, które znajdowało się w tym miejscu  ). Obecna wersja Maison de Roi to neogotycka budowla z polowy XIX wieku, na szczęście projektowana przez dobrego architekta Victora Jamaer i bardzo przypominająca budynek z czasów Karola V.

Jasny Ratusz z 96 metrową wieżą i zielonawy Maison de Roi robią na Grand Place za gotyckie wspominki, reszta budynków to niderlandzki barok albo cóś w podobie. Nie znaczy że jak nowsze to mła się nie zachwycała, trudno się nie zachwycić złoconymi kamieniczkami. Są urocze z tymi złoconymi liskami, amorkami, kwiatuszkami, krzewami róży, postaciemi jeźdźców. Do tego te wszystkie rzeźbione alegorie: Romulus z Remusem dojący wilczycę, Apolliny strzelajace do Pytonów, feniksy, cztery wiatry  z żaglowcami i delfinami, kaczki i łąbędzie. Jakby było mało to są tyż wtręty historyczne: popiersia  rzymskich cezarów, hiszpańskie Karole na zwieńczeniach kalenic i w medalionach zdobiących ściany, święci  Kościoła Katolickiego we wdzięcznych pozach. Można to wszystko oglądać do oczopląsu. Zabudowa rynku mimo tych wszystkich złocistości, rzeźbień i odlotowych wykończeń sprawia wrażenie bardzo jednorodnej. Wynika to z tego że większość budynków powstała w tym samym czasie, takie szczęście w nieszczęściu z tą odbudową po bombardowaniu. W roku 1998 Grand Place w Brukseli został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO i każda i każden przebywający w Brukseli z wizytą czuje się zobowiązany odwiedzić to miejsce. No jak najbardziej słusznie ale trzeba  być przygotowanym w związku ze związkiem na tłumy zwiedzających. Hym... jeżeli tak na Grand Place wygląda listopad, najmniej sprzyjający turystyce miesiąc, to mła obawia się że w inszych miesiącach roku odwiedziny w tym  miejscu mogą być doświadczeniem ekstremalnym. Tym niemniej Grand Place jest na tyle urodny że warto przebić się przez tłumy i zobaczyć na własne ślepia te architektoniczne perełki.

W okolicach Grand Place znajduje się figurka będąca symbolem miasta - Manneken Pis czyli Siusiający Chłopczyk. To malutka figurka będąca  częścią przyściennej fontanny, gdyby nie tłumy turystów zmierzające w jej stronę, można by ją łatwo przeoczyć, tym bardziej że z turystycznymi oznaczeniami w Brukseli jest pewien problem, albo ich nie ma albo kierunek który wskazują sugeruje że po drodze do jakiejś atrakcji trzeba  jeszcze przejść las i trzy wioski. Pierwsza figurka chłopca  była XV wieczną, kamienną rzeźbą. Niestety któś ją podprowadził. Późniejsze wersje  rzeźby chłopczyka również znikały w tajemniczych okolicznościach, dopiero w roku 1619 znany flamandzki rzeźbiarz Jerôme Duquesnoy, stworzył w brązie obecnie stojącą w fontannie figurkę. Rzeźba jest co i raz ubierana w różne stroje, mła nie bardzo wie jak się narodziła ta tradycja. Wie za to że ciuchów jest tak dużo, że zebrano je w specjalnym muzeum poświęconym ubrankom Siusiacza. W tym muzeum znajduje się też ludowy strój krakowski, bo Sikacz paraduje w różnego rodzaju ciuchach, prawdziwy król free fashion.

Z figurką wiąże się dwie legendy: o synu króla i chłopcu ratującym brukselski rynek w czasie oblężenia francuskich wojsk w XVII wieku. Według tej królewskiej chłopiec był synem jakiegoś króla, któremu przyszło też władać Brabancją. Podczas polowania w lasach porastających niegdyś okolice Brukseli, królewicz gdzieś się zakręcił i zginął. Szukali ale cóś słabo im szło bo dopiero po kilku dniach pewien leśniczy, bardzo spragniony, usłyszał szemrzący strumyczek. Odsunął gałęzie, coby poznać źródełko szumu, i zobaczył nagiego, sikającego chłopczyka. Według legendy oblężniczej to podczas oblężenia Brukseli w XIV wieku  mały chłopiec imieniem Juliaanske, zgasił bohaterskim sikiem lont, za pomocą którego miano wybuchnąć miasto.  Taa... mła tak sobie myśli że w kraju sukienników i tkaczy mocz  był ceniony i poprawnie polityczna Jeanneke Pis czyli Siusiająca Dziewczynka, podlewająca Brukselę od  1987 roku i    Zinnekepis czyli Sikający Kundel ( to od nazwy rzeki Zenne,  nad brzegiem której zwykły gromadzić się porzucone psy, w  brukselskim  niderlandzkim mianem zinneke określa się kundelki ) to nic innego tylko hołd dla amoniaku, który stoi u podstaw bogactwa miasta. Niech żyją siki, źródło naszej zamożności!

Niedaleko Grand Place na mniejszym placyku zwanym Place Agora Marché aux Herbes stoi fontanna z pomnikiem Charlesa Bulsa, burmistrza Brukseli. Facet był naprawdę kimś, postawił się Leopoldowi II Krwawemu, który nie dość że się pastwił nad Kongiem tak że nawet XIX wieczni kolonialni do szpiku kości Belgowie nie byli tego w stanie znieść, to jeszcze kombinował jak wyburzyć w Brukseli wszystko co stare i pobudować  w mieście różne brzydkie kupy. To że dziś możemy oglądać Grand Place zawdzięczamy Charlesowi Bulsowi, który przeciwstawił się niszczeniu miasta i ocalił choć trochę z jego dawnej świetności. Bo Bruksela była piękna, dopóki nie zechciano z niej na siłę zrobić Paryża, z bulwarami i resztą, wspaniałe miasto pełne pamiątek przeszłości zamieniono w nijakość. Taki los spotkał wiele europejskich miast w drugiej połowie XIX wieku, modernizowano je nieraz na siłę a nie dlatego że  rzeczywiście takich zmian wymagały projekty kanalizacji miejskiej czy komunikacji. To był taki szał modernizacyjny, gdzie pod pozorem dbałości o higienę vel zdrowie publiczne, wywłaszczano ludzi z domostw i zarabiano aż niemiło na tym wywłaszczeniu. Ten ohydny Pałac Sprawiedliwości w Brukseli powstał na ciężkiej niesprawiedliwości, to był jeden z największych szwindli nie tylko w Brukseli ale w całej Belgii, wywłaszczono wówczas 1/3 mieszkańców dzielnicy Marolles, jakie takie stawki płacąc jedynie arystokratycznym mieszkańcom, pospólstwo wyleciało poza Brukselę.

Także łażąc po Brukseli i kręcąc nosem na architektoniczne dziwactwa tego miasta, trzeba brać poprawkę na to że brukselczycy stoczyli prawdziwą  wojnę w obronie swoich zabytków z popieprzonym królem, radą miejską chętnie ulegającą zarówno konieczności modernizacji miasta jak i niezłego zarobku z tej okazji. Ocalili co się dało a jak się nie dało to usiłowali zastąpić czymś lepszym niż sprawiedliwa kupa. Należy docenić te starania, w końcu za każdym starym domem w prestiżowych dzielnicach kryje się jakaś wojenka. A to wchodząc na podwórko eleganckiej XIX wiecznej kamienicy  człowiek orientuje się że za frontową fasadą tak naprawdę kryją się cztery XVII kamieniczki, albo widzi pieczołowicie restaurowane "flamandzkie domki" przy szkle i kortenie współczesnej zabudowy. Nie jest prosto ocalić takie maleństwa przed modernizacyjnym szałem. Dlatego pomnik starego burmistrza Bulsa i jego psa zdaniem mła powinno odwiedzać się tak samo często jak figurkę Sikacza, gdyby nie burmistrz to nie wiem czy byłabym w stanie znieść Brukselę pełną kup różnych. Z Place Agora Marché aux Herbe można przejść przez Place d'Espagne i wspiąć się w kierunku tej wyżej położonej jej części, z której można oblookać panoramę miasta. Mła się zbyt wiele nie naoglądała z powodu pogody - mżawka, mgła i listopadowa smuta cóś oglądactwu nie sprzyjały. Mła odnotowała napisy wspierające  sprawę palestyńską, co i raz widniejące na murach i dachach, co jej specjalnie nie zdziwiło, zważywszy na skład etniczny mieszkańców Brukseli a poza tym odnotowała smutek i to nie tropików. Mła doszła do wniosków że trzeba troszki pogrzebać pod podszewką Brukseli, obejrzeć kościółki, rzucić okiem do meczetu, pokręcić się po  mniej turystycznej części miasta, powłazić do sklepów dla tubylców i poczuć jak to naprawdę jest być w Brukseli.