niedziela, 29 października 2017

Koty vs Tabazella - 145 : 1


Obniżenie temperatury i tzw. opad dżdżysty poskutkował zalężeniem się kotostwa w domowych pieleszach. Zalężenie było inwazyjne i  gwałtowne, po prostu pewnego dnia zastałam całe towarzystwo zajmujące moje całe łóżko. Wózeczek, koszyczki i spanka kocie opuszczone smętnie cóś wyglądały natomiast na łóżku, pod kocykiem - narzutą radośnie kłębiła się masa kocich ciałek szukających dla siebie najlepszego miejsca ( pazurem i zębem szukających ). No klasyka już nie raz przeze mnie opisywana w blogim , coś co zawsze ma miejsce kiedy robi się chłodnawo i kotom zachciewa się ciepełka. Próba zajęcie przeze mnie  miejsca w wyrze jak zwykle natentychmiast wywołała kocie niezadowolnienie, bardzo różnie demonstrowane. Tak, jest jasne że od długiego już czasu nie mieszkam z Lalentym, Felicjanem, Sztaflikiem i Szpagetką oraz Okularią tylko z Sebą, Brajanem, dwiema Dżesikami i Andżelą. Stado zachowuje się jak tzw. małe patole, zawsze broniły "swoich" miejsc  w wyrze i był problem z pozyskaniem należnej mi  działki ale ostatnio bardzo mocno schamiały i zaczynają pogrywać jak obrońcy  życia napoczętego ( zygotianie ) z babami. Znaczy usiłują mi  wmiauczeć w  jestestwo  bzdury typu  łóżko jest nasze  bo my tu teraz leżymy a na moją odpowiedź na te próby  "Won mi z mojego łóżka kupionego za moje pieniędze!" reagują nie tylko  werbalną agresją (  Brajan bierze się do gryzienia z pyskowaniem ).

Już podniesienie kocyka jest powodem do miauków, bynajmniej  nieżałosnych a takich pełnych pretensji i pultania nieuzasadnionego.  Brajan przy lekkim uchyleniu rąbka narzuty szykuje się do boju zaczynając przeciągle ryczeć ( Sebix dołącza, nie może być przecież gorszy choć  zajmuje środek wyra i co mu tam podnoszenie rogu  kocyka ). Po raz pierwszy doszło w domu do sytuacji kiedy całe stado odmówiło stanowczo ruszenia się z wyra, tak źle z zachowaniem jeszcze nie było. Brajan ryczał pokazując zęby  i się prężył,  Seba udawał że niby śpi ale leżąc i nie podnosząc łebka też wyrykiwał obelgi, obie Dżesiki w ogóle nie reagowały na to co się dzieje ( nie wiem czy stupor czy sen jak kamień ) w skutek czego nie ruszyły się o minimetr a Angela usiłowała udawać Brajana,  z tym że adresatką   agresji nie byłam ja tylko twardo śpiąca ( stuporzała ) większa Dżesika. Skutek taki że nikt się z wyra nie ruszył. Znów sięgnęłam po  broń atomową czyli perfumy, flakonik stoi przy komputerze ku wielkiemu niezadowoleniu kotów.

Miejsce strategiczne bo mogę szybko podjąć działania zarówno na wyrze jak i uniemożliwić kotom ulubione zaleganie na klawiaturze. W całym domu pachniało  różą damasceńską i drobiową wątróbką, którą stado życzyło sobie pożreć na surowo. Taa, zapach jesieni. Pomogło częściowo bo  nie ruszyło Dżesik, dalej twardo zalegały  stosując technikę kamiennego snu. Musiałam się wkulgnąć pomiędzy nie. A teraz  będzie przytoczony dowód na inteligencję  kotostwa. Wchodzę ja do domu ubiegłego wieczora a tam zajęte wyro. Zdzieram kocyk  z wyra a w nim ( wyrze nie kocyku ) piątka kotów śpi snem kamiennym, krzyczę po staremu  won i tak dalej a tu siurprajz - wszystkie wpadły w stupor, śpią snem stuletnim  jak królewna co się wrzecionem ukuła.  Ryczę ponownie a odpowiada mi jedynie  równy i spokojny oddech kocięctwa. Sięgam po atomówkę i pryszczę a tu nic oprócz woni róży damasceńskiej zawieszonej w powietrzu. Pryszczę raz  kolejny a tu nic tylko woń różana jakby bardziej intensywna. Koty nadal śpią snem sprawiedliwego bądź  tkwią w stuporze. Polazłam do kuchni, usiadłam na krzesełku pomyślałam i wymyśliłam. Nic bestii nie ruszyło ale na  otwieranie drzwi od lodówki w której jest  wołowina ( o czym stado wie bo świadkowało wkładaniu mięsa ) nie ma mocnych.

Na kocie łakomstwo niemal zawsze można liczyć - tylko dwa razy drzwiami  lodówkowymi stuknęłam a już stado czekało przy  michach! Spokojnie, nadszedł czas zemsty i  za stupor i za sen kamienny - wolnym kroczkiem ( żeby nie kusić Brajana do podgryzania ) ruszyłam do wyra obojętnie mijając lodówkę i zajęłam  sobą tyle łóżkowej  powierzchni ile tylko zdołałam. W kuchni trwała seria ryków domagalnych przechodzących w błagalne  miauczenia ale postanowiłam nic nie słyszeć i powoli zaczęłam zapadać w sen kamienny ( a może nawet stupor ). Coś tam w nocy czułam, jakby przymilania i układania się koło mnie ale jako że  msta się we mnie rozrosła jak pleśń na zgniłym jabłku zaproszeń z mojej strony nie było. Obudziłam się w tej samej  pozycji w jakiej zasnęłam ( co wskazuje raczej na stupor niż na sen ), wśród kotów grzecznie czekających przy  łóżku na to aż wstanę i raczę podać im posiłek. Taa, kotuchny... koteczki, kocidełka - pańcia rządzi na dzielni i nie będzie kot  pluł jej w twarz!  Nawet surową wątróbką i  wołowiną w pierwszym gatunku!

Dzisiejszy wpis ilustrują prace których autorem jest Gary Patterson, pochodzący z Kalifornii rysownik. Facet chyba jest hodowany przez zwierzęta, tak to jakoś wyłazi z tej twórczości, he, he.

sobota, 28 października 2017

"W żółtych płomieniach liści"


Przyjemny jesienny temacik, rzecz o przebarwiających się liściach drzew i krzewów. No samograj jesienny, tylko pisać o klonach japońskich i kalinach, piać o azaliach, judaszowcach , oczarach. Sprawa z przebarwianiem liści wcale jednak nie jest taka prosta, jakby się wydawało, nie wystarczy posadzić określony gatunek żeby zaraz mieć w ogrodzie ognisty październik. Przebarwianie się liści zależy bowiem od sporej ilości czynników. Zacznijmy jednak od początku, dlaczego liście w ogóle się jesienną porą przebarwiają? Do niedawna było prosto - dnie stają się krótsze, zmniejsza się ilość światła potrzebna do fotosyntezy, a chlorofil, rzecz kluczowa w tym procesie, przestaje być potrzebny i po prostu zaczyna zanikać. Ni ma syntezy, ni ma chlorofila. Za to w liściu siedzą nadal inne barwniki, które synteza chlorofilu jakby "zasłaniała". No i one się wyłażą spod tej przykrywającej zieleni. Te  żółcie i pomarańcze zawdzięczamy karotenoidom a czerwone, ogniste  tony antocyjanom. Teoria zanikania barwników  do niedawna była tą obowiązującą, dokładnie to tak do momentu kiedy okazało się że drzewa czy krzewy w jesiennych liściach od nowa produkują antocyjany.  Skoro  trwa wzmożona produkcja to nie ma  mowy o zanikaniu. To wymiana jednego barwnika ( chlorofil ) na inny ( karotenoidy lub antocyjany ).  Przebarwianie liści okazało się być czymś innym niż do tej pory sądziliśmy. Złota faza jesieni przestałą być procesem zamierania, okazała się wybuchem życia, czymś na kształt balu neuronów  w wyłączającym się mózgu.

Nic w przyrodzie nie dzieje się bez przyczyny, zaczęto więc poszukiwać wyjaśnienia mechanizmu - znaczy do czego  te jesienne kolorystyczne ekscesy  roślinom potrzebne. Teorii rzecz jasna od groma - a to owady miały być zniechęcane do składania larw przez jaskrawe kolorki, a to roślina potrzebowała czegoś na kształt filtra antysłonecznego ( bardzo dziwna teoria o tym że krótsze dni powodują "uczulenie" na światło  i roślina musi  wyprodukować ochraniające liście  barwniki co  skutkuje prawidłowym ściągnięciem z  liści i zmagazynowaniem związków fosforu i azotu ), filtra antyrodnikowego i jeszcze paru innych filtrów. Oczywiście każda z tych teorii  to prawda najmojejsza ale co do jednego  światek naukowy jest zgodny - mamy złotą  jesień bo drzewa  i krzewy czują zagrożenie. Jakiego rodzaju to zagrożenie nie  wie nikt ale wszyscy coś tam podejrzewają. Tak, Kochani, jesień to  bardzo podejrzana  pora roku! Wiemy dlaczego przychodzi wiosna, jak zamienia się w lato, sporo wiemy o zimie ale jesień nadal tajemnicza jak lisie wyprawy z brzeziniaka  do kurnika i z powrotem.  Na swój sposób fascynujące, jak  każda tajemnica. No ale gdy  tajemnica dotyczy meritum sprawy nie należy się spodziewać że tzw. implikacje będą jasne i oczywiste jak program  chińskiej  partii  komunistycznej  na  następne dziesięciolecia.



Jest  tajemniczo, zagadkowo i niedopowiedzianie nieoczywiście.  Na ten przykład te same drzewa lubią się wybarwiać inaczej w  Nowej Anglii a całkiem inną jesienną szatę kolorystyczną  przybierają w Europie. Tłumaczono to różnie - powszechna europejska złocistość i amerykańska  ognistość miały się brać z innego ukształtowania łańcuchów  górskich ( w  Europie  góry  występują wzdłuż równoleżników a w Amerykach wzdłuż południków ). Znaczy to są implikacje  z implikacji, inne zlodowacenia, klimaty, znaczy insza ewolucja miały powodować  takie a nie inne jesienne wybarwienie liści. No cóż, klimat niewątpliwie ma wpływ na wybarwienie, obserwujemy to choćby teraz po długim, dość chłodnym i deszczowym lecie.  Rośliny w takich warunkach dłużej trzymają liście ale przebarwiają się mniej  intensywnie.  Na ten przykład posadzona niby prawilno w cieniu fotergilla będzie miała niełatwe zadanie kiedy przyjdzie pora na ogniste liście.

Z wyczytków dowiemy się że w naturze  roślina rośnie w  świetlistym półcieniu, często w miejscach które jesienią robią  się jeszcze bardziej  świetliste.  Posadzona w  takich warunkach w październiku ma szansę żeby wręcz płonąć ( szczególnie wtedy  gdy gleba jest odpowiednia, znaczy zachowuje  właściwe dla dobrostanu rośliny odczyn i wilgotność ). Znaczy roślina musi mieć dobrze jak u siebie w domu i wtedy może pięknie się przebarwić, nawet gdy klimacik mniej sprzyja.  Jednak  czasem, mimo spełnienia warunków glebowo - świetlnych cóś to przebarwianie się  nie wychodzi.  Mam w ogrodzie dwa takie przypadki, twardo nieprzebarwiające się i odmawiające współpracy z jesienią - ambrowiec 'Gumball' i parocja perska 'Pendula'.  O ile w  wypadku  ambrowca mogą być zastrzeżenia do gleby o tyle parocja rośnie niby tak jak powinna. Ambrowce znane są z tego że długo trzymają przebarwione liście na drzewach. No i w Polsce są miejsca gdzie tak się właśnie zdarza, może nie  jest to przebarwienie spektakularnie jak w stanie  Virginia ale płoną te  ambrowce w  polskich ogrodach. No a mój ambrowiec nie płonie, ledwie przebarwia parę liści z wierzchołków pędów, tak gdzieś w okolicach początku listopada ( taa...  upiorny odcień czerwieni, tzw. zaschła krew w sam raz pasuje do  tradycji Halloween ). A poza tym to krnąbrne drzewko trzyma zielone liście niemal do wiosny, ta jadowita zieleń wystaje spod  śniegu lekko zmrożona. Jakby ambrowczyk kpił ze mnie wyczekującej ognistej metamorfozy. Nie wiem czy to miejskie powietrze mu nie służy, czy Ódź dla niego za zimna, jest zielony jak  żaba jesienną porą. Z parocją jest niby trochę lepiej, przebarwia liście  z tym  że przebarwia je na złoto. Żadnych pomarańczy, ognistości, głębokich czerwieni - jednolita, solidna  złocistość.  Jak u  jesionu.



Znaczy nie jest to tak  ze człowiek stworzy sobie listę najpiękniej przebarwiających się jesienią gatunków  krzewów i drzew, zaimportuje sobie one  do ogrodu i szlus. Berberysy czy niektóre irgi w większości ogrodów rosną bezproblemowo i pięknie się przebarwiają ale taka błotnia Nyssa sylvatica to już niekoniecznie.  Błotnia pochodzi tak jak i ambrowiec z nieco  cieplejszego klimatu, w polskich warunkach żeby jesienią mogła zabłysnąć potrzeba splotu szczęśliwych okoliczności ( no  nie wspominając już o tym że  przetrwanie zimy przez gatunek gdzieś poza okolicami  Wrocka to spory wyczyn ). Lepiej radzi sobie u nas sumak octowiec Rhus typhina,  bardziej północny Amerykanin, że się tak wypiszę. Podobnie  pochodzące z tych samych szerokości  geograficznych co on fotergile czy oczary ( mieszańcowe mają rodziców z tych szerokości ).  Z klonami japońskimi jest różnie, większość przebarwia się bezproblemowo o ile tylko rosną na odpowiednim stanowisku. Czasem jednak, zbyt zimne lato i jesień powodują że przebarwienie nie powala. U mnie było tak w tym roku z Acer aconitifolium . Znaczy było poprawnie ale niespektakularnie. Nie zawiodły za to czerwonolistne perukowce, kolkwicja czy jarzęby, samograje wszędobylskie, proste w uprawie. Większość kalin ma nadal zielone liście, być może ruszą z jesiennymi kolorami później, wiśnie japońskie za to zrzuciły ledwie  przebarwione liście, wyraźnie dając do zrozumienia że tegoroczna jesień nie była "prawdziwa". Mimo japońskiego pochodzenia małe azalki przebarwiają się modelowo, może zimujące liście miały więcej czasu  na wyprodukowanie jesiennych barwników?



No cóż, niedługo problem przebarwień nie będzie spędzał ogrodnikom snu z powiek. Z nadejściem listopada sprawa złotych i czerwonych liści rozwiąże się sama, w ten sam sposób jak co roku. Zostaną do podziwiania owocki berberysów, urodna kora drzew, zielone szpilki iglaków.  I tak aż do wiosny!



środa, 25 października 2017

Październikowe astry

Tak, tak, są jesienne astry które zakwitają dopiero w październiku, kiedy marcinki zaliczane dziś do rodzaju Symphyotrichum zaczynają powoli przekwitać a kwiaty jednorocznych czy też dwuletnich astrów chińskich Callistephus chinensis są już tylko wspomnieniem. Nie są popularne gdyż nie mają kwiatów wielkości talerzyka deserowego, nie każda szkółka ma je w ofercie i jakoś większość ogrodników ma gdzieś że kwitną wtedy kiedy już prawie nic nie kwitnie. Wielka to niesprawiedliwość bo te późne asterki są po prostu urocze i świetnie pasują do przebarwiających się traw. No cóż, łatwiej mocno jesienną porą zobaczyć u nas egzotyczne kwiaty dalii niż odporne na przymrozki obsypane kwiatami pędy późno kwitnących astrów. Jak na razie na Suchej - Żwirowej zameldowały się z kwiatami trzy późne asterki - 'Prince' odmiana astra bocznokwiatowego Aster lateriflorum zwanego dziś Symphyotrichum lateriflorum ( zdjęcie z boku i trzy pierwsze zdjęcia poniżej ), nowy zakup czyli aster sercolistny Aster cordifolius, dziś Symphyotrichum cordifolius w odmianie 'Ideal' ( zdjęcie nr 5 ) i aster wrzosolistny, dawniej Aster ericoides teraz Symphyotrichum ericoides w nisko płożącej się odmianie 'Snow Flurry' ( zdjęcia nr 6 - 10 ). Jak widać Symphyotrichum to nazwa przypisana wszystkim gatunkom jesiennych astrów ( w naiwności swojej myślałam że tylko nowo - belgijskie i nowoangielskie zsymphyotrichumowano ).




Dlaczego warto zapuścić na słonecznych rabatach te małe asterki? Przede wszystkim ze względu na porę kwitnienia. Październik to miesiąc w którym przebarwiają się trawy, astry o większych kwiatach zazwyczaj kończą kwitnienie w okolicy połowy października, zdarza się że w suche i  bardzo ciepłe jesienie ich kwitnienie trwa tylko do końca września. A drobnokwiatowe asterki dopiero w październiku dają czadu. Oczywiście musi być ich sporo żeby była burza kwiatów, taka zauważalna dla normalnego oka  a nie tylko dla  oka miłośnika roślin śledzącego co tam rabatę porasta. Asterki potrzebują zatem sporo miejsca, moim zdaniem to nie są  rośliny do bardzo małych ogrodów czy też raczej to nie są rośliny dla maleńkich rabat. Ten sam  problem rabatowy jak w przypadku dużych rutewek, no trochę rozmachu do sadzenia tych roślin potrzeba. no ale warto się pokusić, choćby dlatego że  dwie odmiany Symphyotrichum lateriflorum - wyższa 'Lady In Black' i niżej rosnąca 'Prince' mają prawie przez cały sezon wegetacyjny ciemne, wpadające w purpurę wybarwienie liści. U mnie  'Prince' dopiero  przed kwitnieniem zzieleniał ale "zaginiona w akcji" 'Lady In Black' zachowywała "czarniawe" wybarwienie listowia także podczas kwitnienia.


Uroczym i dość nietypowym astrem jest aster wrzosolistny Symphyotrichum ericoides 'Snow Flurry'. Podczas gdy  gatunek buja sobie na wysokości około 1 metra, a i większość odmian nie należy do maluchów, 'Snow Flurry' płoży się po ziemi. To jest aster dywanowy, naprawdę solidny zadarniacz. zrobiłam sporo  fotek  żebyście pokumali naocznie o czym piszę. Idzie to - to jak burza i zapewnia kwitnienie w najniższych partiach rabaty,  kiedy praktycznie nic tam już masowo nie zakwita. Oczywiście na rynku oprócz gatunków i ich odmian spotyka się mieszańce o drobnych kwiatach i liściach . To hybrydy Symphyotrichum dumosum , Symphyotrichum lateriflorum , Symphyotrichum pilosum, Symphyotrichum cordifolium , Symphyotrichum ericoides . Na ogół przypisuje im się nazwę któregoś z gatunków, zdrowo powiększając zamieszanie i tak solidnie dające się we  znaki  w marcinkowym światku ( te wszystkie skarlane sztucznie mini marcinki z marketów, bujające potem wysoko na rabatach ). Mimo tego  nazewniczego bałaganu warto zapuścić sobie drobnokwiatowe asterki do ogrodu, nie ma to jak kwitnienie  u progu listopada!





poniedziałek, 23 października 2017

Pocieszające przyjemności handlowe

Taa, to nie pieniądze czynią kobiety szczęśliwymi tylko zakupy - Marylin wiedziała co mówi! Wypuściwszy się z Mamelonem na rynek w Pabianicach z podpuszczenia   cousin Pierre ( Piotruś  wyczaił że nawieźli wysortów z  zagramanicy i zadryndał ). Mamelon zastrzygła uszami, grzebnęła  rapetką i przekazała radosne info dalej, znaczy zadryndała do mnie. Ja zastrzygłam uszami, grzebnęłam rapetką i w te pędy świńskim truchcikiem potruchtałam do Mamelona pod pozorem konsultacji  społecznych na temat wyników badań Kristin, mamy Mamelona. No i oficjalnie udałyśmy się po wynik badań, z tym  że okrężną drogą przez rynek w  Pabianicach.  Dla zatarcia wrażenia  że pojechałyśmy   "na śmieci" zrobiłyśmy nawet zakupy domowe pod tytułem warzywo  i owoc, ale  tak naprawdę rzuciłyśmy  się jak dzikie na to co  Zgniły Zachód wypluł z siebie. Zgniły Zachód jak wiadomo wypluwa różności, nie zawsze  dobrze świadczące o  tzw. guście zachodnim ale w morzu badziewia od czasu do czasu trafia się na dnie kartonu z różnościami ta perła skryta jak w muszli. Tera  będo  łupy!  Łup nr 1 to talerz niewątpliwie brytyjski.  Kupiłam go bo mie się podobie i ma sygnaturkę dzięki której  znów mogę się czuć jak Hiacynta z "Co ludzie powiedzą?" z tymi swoimi podwójnie szkliwionymi  Royal - Doultonami. Talerz wygląda tak:



Na talerzu i  obok talerza rzecz jasna alibi czyli śliweczki ( mniam, mniam, yumi,  yumi i w ogóle, ostatni Mohikanie po które trzeba było jechać do innego miasta ). Talerz byłby mi potrzebny absolutnie do niczego gdyby nie ta sygnaturka z tyłu - ona jest mi potrzebna do dopieszczenia ego. Windsor - rozumiecie? I ten numer! Nieważne że  zrobiono tego mnóstwo, myliony być może,  połechtanie jestestwa miało miejsce. Teraz podam Ciotce Elce śliweczki na prawdziwym Windsor Wreath china, z wzorkiem zaprojektowanym gdzieś tam w pomroce dziejów (  cóś jakby wiek  XIX , Kwiatowa Dominika na pewno  będzie wiedziała co i kiedy wypuściła  manufaktura Wood and Brownfield ). Oczywiście moja china jest  znacznie i to bardzo znacznie  młodsza niż sam wzorek ale na tyle stara  żeby mnie usatysfakcjonować i wywołać zielonookiego potworka zazdrości z  Ciotki Elki ( to będzie moja  msta za ostentacyjne wystawienie filiżanki po prababci w ciotkowej witrynce ).
Rzecz jasna na talerzyku nie poprzestawszy tylko gmyrawszy w wypluwkach Zgniłego Zachoda  dalej. No i się dogmyrawszy. Z lekka zdezelowana  żabia królewna z terakoty. Bardzo me gusta! Przyznaję że to Mamelon ją wypatrzyła i od razu wiedziała że to towarzystwo  dla moich gnomów. Elsa jej dam, Heidi tak mi się warkoczykowato bardziej kojarzy. Za całe pięć złociszy dokupiwszy Elsie do towarzystwa taką zwyczajną glinianą Helgę. Helga ze względu na tworzywo z jakiego jest wykonana  zimę będzie spędzać w domowych pieleszach. Mróz, woda i zwykła wypalana glina to nie jest dobre  połączenie. Elsa z Helgą wyglądajo tak:




Helga to ta  bez kuli, Elsa posiada podstawkę do zasiadania.Pomiędzy nimi alibi, pachnące i słodkie. Na talerzyku lisku sfociłam "załącznik" do herbatki który już zdążył zrobić dobrze zębom  Ciotki Elki (  a ostrzegałam, a radziłam namocz ciasteczko ).   Piszę o tym bo włoskie dwa razy pieczone ciasteczka, radość dla szczęki i  żuchwy,  to kolejny zakup poprawiający samopoczucie jesienną porą. Tak już mam  że jesienią apetyt na słodkie wzrasta. Zakupiwszy też herbatę, bo październiki i listopady sprzyjają spożyciu tegoż napoju  w moim domu, zazwyczaj kawą stojącym.  Herbata natychmiast powędrowała do puszeczek  i już odbyło się pierwsze "moczenie żaby".  Kiedyś już pisałam  że jesienią herbata smakuje całkiem inaczej niż w pozostałych porach roku, u mnie to typowy napój sezonowy.  Apetyt na świeżo parzone listeczki przechodzi mi tak w połowie grudnia, czasem w połowie stycznia. Na wszelki wypadek kupiłam też  dwie nowe  foremki do wykrawania ciastek do tej herbaty   -  przecenione do groszowych wartości  wykrawaczki pod tytułem gady. Znaczy jaszczura i  dinozaur,  herbatka  będzie w stylu jurassik. Taka zwyczajna herbatka z ciasteczkami, pospolite szczęście w małym rozmiarze. Właściwie nic co warte byłoby słów pisanych a jednak jakoś tam istotne bo to celebrowanie zwyczajnych chwil nadaje im wartość.




Zakupiwszy też jakieś podejrzane, najprawdopodobniej  chińskiego wyrobu owocki do jesiennych ozdóbstw. Sztucznidła zestawione z całkiem  prawdziwymi dynkami, naturalnymi suszonymi  kfiotami posłużyły do wyrobu  dekoracji "na temat",  które tradycyjnie upieprzam po całym domu ( no dobra, nie w całym - udało mi się ominąć kibelek ). Nie wszystkie dekoracje wyszły adekwatne do pory roku.  Chyba tęsknica za przyszłą wiosną się już u mnie zaczęła, cóś wcześnie w tym roku. Z rzeczy nie całkiem zakupowych ale  podarunkowych to Mamelon w ramach uszczęśliwiania przyjaciół nabył  dla mnie ceratę, co nie było proste  bo producenci gotowych, grubych cerat uważają  że duże okrągłe stoły są be! Cerata  brała oczywiście  udział w sesji jako gwiazda kuchennego wystroju ( cerata najlepszym przyjacielem zakoconego domu ).




To by było na tyle tego  niezwykłego szczęścia zakupowego do domowych pieleszy. Być może nie był to jakiś szał i orgia zakupowa ( wszak rachunki i podatki trza płacić  ), ale wystarczyło żeby znieczulić mnie trochę na rzeczywistość, która w tym roku dobija mnie chorobami bliskich mi ludzi. Wyczytki na przyjaznych blogach, nie najweselsze, dają mi poczucie że u mnie jeszcze nie jest tak najgorzej.  Pocieszające to wcale nie  jest ale  przeżywanie ciężkich chwil przez innych uzmysławia że człowieka nie spotyka nic niezwykłego, ot, zwyczajne życie. Wracając do remedium na smutki to oczywiście zakupy do domu to tylko połowa przyjemności i to tzw. "mniejsza połowa". Bez zakupów roślinnych nie byłoby prawdziwej przyjemności. Alcatraz dostał  już co prawda Elsę i Helgę ale bez roślinków się  nie liczy. Tak jak groziłam dokupiłam rozplenicę 'Hameln Gold'. Posadziłam trawsko w okolicy  brzózek himalajek i oczekuję wdzięcznego przyrastania i przede wszystkim odpowiedniej złocistości  źdźbeł. Stanowisko mają dobre, posadzone w pobliżu inne rozplenice rosną imponująco. Niestety dla porpony czyli portfela a na szczęście dla Podwórka i Alcatrazu przy okazji zakupu trawek tak mi się jakoś kupiło  astra sercolistnego Aster cordifolius 'Ideal' i anemona mieszańcowego  Anemone x hybrida 'Loreley'. Pierwszy z ww. zakupów ma zastąpić zaginionego astra 'Lovely', drugi ma zrobić "zadarnienie" czyli rozrastać się do granic  swoich możliwości.  Nie wiem czy to się uda, 'Loreley' jest  piękna i  wabi oko jak ta "ruszałka" siedząca na skale koło St. Goarshausen ale z mieszańcowymi  anemonkami nie mam najlepszych doświadczeń. No cóż, pożyjemy  zobaczymy. Alcatraz dostał w prezencie dżefko, małe co prawda i wolno rosnące ale za to urodne co cud. Acer girseum czyli  klon strzępiastokory zostanie uroczyście posadzony w Alcatrazie jak tylko przestanie padać. Dżefko jest nadzwyczajnej urody i azjatyckiej proweniencji, ponieważ Alcatraz zamienia się ostatnio w Orientarium będzie pasiło do nasadzeń. Na sam koniec zakupów roślinkowych naszłam  przecenione cebulki.  Będzie trochę więcej krokusów, irysków i szafirków. Jesienny pocieszkowy sezon zakupowy uważam za zamknięty!


czwartek, 19 października 2017

Ogrody muzea

Temat rzekę postanowiłam podjąć po przeczytaniu kolejnego  odcinka rozważań  ogrodowych Meg. One są prowadzone z punktu widzenia osoby zawodowo zajmującej się ogrodowaniem szeroko pojętym. "Le client omc nie uważa za wartość godną zapłaty analizę historyczną i dobór detali "z epoki" do swojego niewątpliwie historycznego miejsca." -  zdanko z  Megowego wpisu, Meg wie o czym pisze bo ma tzw.  kontakty zawodowe, ja z kolei amatorsko zainteresowana widzę  w realu efekty robienia "ogrodów z epoki" potwierdzające prawdziwość ww. przytoczonego zdania. Le client omc  według mnie nie jest w ogóle świadom że istnieje coś takiego jak wartość historyczna ogrodów, gdzieś mu tam najwyżej się  w mózgu plącze nazwa starodrzew i to by było na tyle. To nie jest sytuacja wyjątkowa, Polanie nie wyróżniają się jako społeczeństwo jakimś tylko im właściwym brakiem wiedzy historycznej czy też raczej totalnym brakiem poczucia historyczności krajobrazu. Jak słusznie zauważyła Meg świadomość istnienia takiego a nie innego krajobrazu ma bardzo ludzką skalę trwania trzech pokoleń,  nie pamiętamy jak wyglądał świat naszych pradziadków. Czasem nawet ciężko przypomnieć sobie świat  naszych dziadków, zmiany krajobrazu nabrały tempa, industrializacja nieustannie przyspieszała w  ciągu ostatnich dwustu lat. W Niemczech nie ma nikogo kto by pamiętał nieuregulowany bieg środkowego  i dolnego Renu, moi sąsiedzi pamiętający łąki przy łódzkich strugach i rzeczkach powoli odchodzą do Krainy Przodków, ja pamiętam łódzki krajobraz którego istnienia nie są świadome prawnuki sąsiadów. A współczesny krajobraz nasz wiejski powszechny, jeszcze siedem dych temu ludziom do głowy by nie przyszły  "zdobiące" zdziwności industrialne, które nam wydają się  oczywiste, ledwie zauważalne.



Cóż to więc jest ochrona historycznego krajobrazu - wycinanie tego co niepowtarzalne i zachowywanie dla potomności? Hym... siateczka pól na  Kielecczyźnie? Taa, wystarczy presja ekonomiczna i odpływ ludności i będzie po siateczce i krajobrazie kulturowym. Pustynia Błędowska, cud saharyjski  powstały w wyniku rabunkowej  gospodarki,  powoli zarastająca czyli przywracana  naturze przez naturę? A w ogóle wszystko to było kiedyś prapuszczą i w tej prapuszczy  wybudowalim sobie nasze osady czy tam inne opola. Do jakiego punktu w przeszłości ma się ta ochrona historyczności krajobrazu odnosić?  Łatwiej jest określić krajobraz miejski, budowle wyznaczają nam ramy czasowe, choć urbaniści skrzeczą na temat zespołów, funkcji i jeszcze paru określeń. Tak naprawdę porządnie sprawa komplikuje się kiedy mamy do czynienia z historycznym krajobrazem kulturowym w którym  budynków niet - stawami, łąkami, szachownicą pól. Ludzie zawodowo tematem  niezainteresowani po prostu chcą "żeby było jak dawniej" ale dawniej w wersji słodko - wspominkowej  czyli pomijającej takie sprawy jak  brak asfaltowych dróg, brak elektryczności, brak zasięgu i jeszcze parę innych braków. A jak  uświadamiają sobie co to za braki i jakie jest ich znaczenie to zaczyna im wisieć ochrona czegokolwiek poza własną wygodą.  Bo w końcu wszystkie  braki wymagają  ingerencji w krajobraz i naturę , czasem paskudnej i uciążliwej ( pobądźcie w pobliżu ekologicznej przecież farmy wiatrowej, sama cisza i spokój  ). Dla wygody własnej to  i Park Mużakowski ludziska usiłują"upiększyć", nie ma złudzeń. No a jeżeli jest  problematyczna ochrona krajobrazu  historycznego to dlaczego nie ma  być problemem odtwarzanie wycinków historycznego krajobrazu jakim są "ogrody z epoki"?









Mieszkam w mieście w którym   "ogrody z epoki" zamieniły się w ogólnodostępne parki, nasadzenia są zatem "zielenio - miejskie". Nie żebym wybrzydzała, nie jest to najgorsza rzecz jaka mogła się tym ogrodom przydarzyć. W końcu nie były to jakieś niezwykłe dzieła sztuki ogrodowej,  fabrykanckie ogrody przy willach i pałacach były raczej zachowawcze. Żadnej awangardy, jedynie ekstrawagancja w łódzkim stajlu - część założonego w 1840 roku  Ogrodu Spacerowego ( fragmentu dawnej puszczy ) sprzedano  w końcu lat pięćdziesiątych XIX wieku Karolowi Scheiblerowi który zatrudnił  berlińską firmę ogrodniczą pana Spätha. Na mocno lesistym terenie wysadzono wówczas wiele "oryginalnych" gatunków drzew, ustawiono  donice z drzewkami pomarańczowymi, śliczniuchne  trawniczki  upstrzono figurkami  zwierząt i krasnoludków z porcelany i gipsu, dołożono parę fontann, altankę, pawilonik  z pnączami, grotę z tarasem widokowym - sam łódzki smak. I to wszystko w cieniu parusetletnich dębów. Nikt nie pokusił się o odtworzenie tej cudowności, dziś to  część parku  Źródliska, tzw. Źródliska II. Teraz uwaga - Park Źródliska uznany został za pomnik przyrody ( ach te dęby ) jest także wpisany do rejestru zabytków a dwa lata temu został pomnikiem historii. I to bez  żadnego zwierzątka czy  gnoma z porcelany czy gipsu!  No ale szczęśliwie jest  jakaś  wyrzeźbiona ohyda w Źródliska I, chyba z lat sześćdziesiątych  XX wieku, bo taka w sam raz pasująca do betonowych donic typu drena studzienna, tak modnych w tamtym okresie. Historyczność parku Źródliska II  to  późne lata czterdzieste XX wieku, kiedy park  został na nowo urządzony i oddany do użytku masom pracującym. No i mamy pomnik  historii ale na pewno nie ogród muzeum. Nie należy mylić tych dwóch pojęć.





Blisko uzyskania tytułu pomnika historii jest park imienia Michała Klepacza ( wpisany ponad trzydzieści lat temu do rejestru zabytków ), zaadaptowany fragment  starego lasu na park w stylu angielskim i ogrody ozdobne wokół rezydencji  Zygmunta, Józefa i  Rheinholda Richterów powstałych na przełomie wieków XIX i XX. Po ogrodach ozdobnych ostały się jedynie pola śnieżnika i cebulicy, chyba największa parkowa atrakcja kwietnia w mieście Odzi. Ponoć w ogrodach Richterów też było po łódzku ciekawie, choć nie aż tak cudnie jak u Scheiblera. Park  im. Klepacza jest tylko małym fragmentem dawnych ogrodów, gdyby przyszło do odtwarzania większego założenia Politechnika  Łódzka której miasto przekazało park ( spoko, nadal będzie można zwiedzać ) musiałaby podjąć działania na które  łodzianie zareagowaliby po bałucku - odknaj bo zawadzisz! Wicie, rozumicie - cebulice i śnieżniki co to rosły jeszcze przed 945 rokiem, "wewiórki" zaczepiające wyłudzająco i te klimaty. Nawet mowy  nie ma żeby tu jakieś partery kuźwa kwiatowe urządzać - nie bo nie! Spieprzać do Ciechocinka z parterami, ma być trawka i cebulice, śnieżniki, stokrotki i wiewiórki. Bo tak było za naszej pamięci!





Spoko, Ódź miastem XIX wiecznym, rozbudowanym głównie w drugiej połowie "parowego wieku", przeobrażenie ogrodów  przy rezydencjach w parki uchodzi jakoś na sucho. Założenia "w stylu angielskim" czyli nawiązujące do tradycji  XVIII wiecznych "naturalistycznych" założeń z Wysp,  były na naszych ziemiach popularne niemal do końca  XIX wieku ( z lubością nazywano angielskim ogrodem każdy zapuszczony z braku środków dworski park ). Jednak w naprawdę starych miastach uparczenie ogrodów nie zawsze jest dobrą  drogą. Przy barokowych budynkach park angielski wygląda jak fanaberia osiemnastowiecznego lub dziewiętnastowiecznego właściciela, który umodniał  na siłę założenie. Opór ludzi pamiętających długo trwający "angielski stajl" i przywiązanych do niego jak do  wolności  i demokracji gdy podparty zostanie ekologią ( ciąć stare drzewa?! )  może spowodować  że ciężko przeżyją zamach na coś co uważają za dziedzictwo. Tak właśnie się stało  przy renowacji części ogrodów w Hampton  Court, kiedy postanowiono przywrócić do życia dawny ogród  barokowy i to przywrócić go "literalnie" że się tak wypiszę,  bez żadnego w cudzysłowie, trawestacji i "wzorując się na". Czysty barok a nie barokowy styl. Grzmiało i huczało że wywalono stare cisy ( ptactwo i w ogóle ), że  "zniszczono wartość historyczną",  że się wzięto i zamachnięto na ogrodowy styl narodowy i w ogóle  spisek jaszczurów! Wszystko dlatego że ten barok nijak nie pasował do wyobrażenia ludzi o baroku, no nie było ładnie po naszemu. Barokowe gusta cóś się rozminęły z naszymi XX czy też XXI wiecznymi upodobaniami ogrodowymi. A przecież to ten ogród był pierwotny, właściwy. Zapuszczone w XIX wieku cisy były od czapy i nie na miejscu,  obce architekturze. Strach pomyśleć jaka będzie reakcja na odtwarzanie ogrodów Henryka VIII i Anny Boleyn. Te złocone figury herbowych zwierząt i roślinność zupełnie nic w stylu Villandry ( a niby dlaczego ma być w stylu Villandry, ogrodów powstałych w pierwszej dekadzie XX wieku, inspirowanych francuskim renesansem? ), nic  co by było przyjemnie renesansowe jak z serialu BBC o życiu Tudorów. A taki  właśnie ogród,   nieprzystający do naszych wyobrażeń kształtowanych przez  media,   ma wartość muzealną, to ogród z epoki. Problemu z muzealnością ogrodów  nie mają  Japończycy którzy zachowują stan swoich historycznych ogrodów jak najbardziej zbliżony do czasu założenia. Takie wieczne zatrzymanie w czasie, coś jak uroczysta odbudowa najstarszych świątyń shintoistycznych, dokonywana raz na jakiś czas. Insza kultura, najstarszy zabytek  Japonii może być wykonany ze świeżego materiału, koncepcja się liczy a nie zachowanie starej belki ( europejskie podejście jest  o 180 stopni odmienne ). No i cierpim jak przyjdzie czas na wywalenie belki.





Czy ogrody muzea są w ogóle potrzebne i czy sens jest robić takie założenia? Moim zdaniem tak, sztuka ogrodowa jest takim samym dziedzictwem kulturowym jak historyczna zabudowa, to naszemu  z nią nieobyciu "zawdzięczamy" godzenie się  z trawami ozdobnymi w  żwirku przy neorokokowej willi. Nie czujemy ogrodowo epoki bo edukacja w tym temacie leży i kwiczy. Nie wystarczy wiedzieć  że ogród  francuski to strzyżone cisy i bukszpany a ogród  angielski to natura. Sorry ale to są tzw. półprawdy.  Klasyczny ogród francuski różni się od klasycznego ogrodu włoskiego w którym operowano podobnym bądź tym samym tworzywem a angielski ogród XVIII wieczny miał tyle wspólnego z naturą co dekoracja teatralna z realem ( wszak cięto lasy by uzyskać malownicze grupy drzew czy "prowadzono strumyki" ). Nie lepiej jest ze znajomością europejskiej  sztuki ogrodniczej wieku XIX i  wieku XX. Szczególnie pierwsza połowa XX wieku obfitująca w nowe rozwiązania jest tabula rasa dla projektantów zieleni. Na szczęście dla nich jest też tabula rasa dla ogółu społeczeństwa. Wicie rozumicie, "sztuka współczesna" choć stara, więc o co  kaman? No a teraz o ludziach odtwarzających  historyczne ogrody. Tak jak w  polityce zapisało się clintonowskie "Gospodarka głupcze!" tak w szkoleniu projektantów ogrodów powinno się  zapisać "Ikonografia głupcze!" . Nie ma o czym dyskutować, najlepszy opis nie uświadomi człowiekowi wpływu  koncepcji staroirańskiego paridayda na średniowieczne  klasztorne ogrody. Można czytać do woli ale obraz wart tysiąca słów. I nie ma  że nie ma, tak jak historyk sztuki ogląda obabrazki i nie tylko  obabrazki do bólu, tak projektant ogrodów chcący zajmować się ogrodami historycznymi  winien oglądać do bólu obrazki, ryciny i fotki przedstawiające historyczny obraz ogrodów. A jak trzeba odtworzyć ogród to projektant musi  się zmienić w historyka i to nie tylko sztuki ogrodniczej. Grzebalnictwo w przeszłości konkretnego obiektu to po prostu warsztat, bez tego się nie da  niczego porządnie zrobić. Hym... może powinni istnieć  historycy ogrodnictwa, tak jak istnieją historycy sztuki?  Znaczy projektanci zieleni do zadań specjalnych.
To by było na tyle przynudzania o ogrodowym muzealnictwie. Dzisiejszy wpis ubrany  jest w zdjątka ze starych łódzkich parków, takich przerobionych  z fabrykanckich ogrodów i dwa zdjątka podłódzkich okolic.