wtorek, 31 maja 2016

Pożegnanie maja - coda na Irysowisku!

"Lepsza w kwietniu jedna chwilka, Niż w jesieni całe grudnie." - tak pisał wieszcz! Z tym że mu się miesiące pomyliły, to o maj chodziło, he, he. "Dni nasze jak dni motylka" - coś szybko nam umykają. A tak chciałabym żeby majowe klimaty przedłużyć, nacieszyć się solidnie irysami kwitnącymi teraz wręcz zjawiskowo.


 Jeśli o mnie chodzi to irysy mogłyby cały rok prezentować te uroki, z którymi obnoszą się w maju. Wszelkie kategorie, od piciumów zupełnych do naprawdę wysokich bródek, takich powyżej metra. Majową porą budzę się bardzo wcześnie i dokonuję porannej inspekcji przyszłej Suchej - Żwirowej. W żadnej innej porze roku tak mnie z łóżka nie zrywa i po ogrodzie nie nosi jak w te majowe świty. Podglądam nowe  dla mnie odmiany  jak rozwijają powoli kwiaty, delektuję się kolorem bródek, wyglądem płatków, kształtem kwiatów i tym jedynym w swoim rodzaju zapachem ( są co prawda w rodzinie tacy, którzy bajdurzą o smrodku - profany jedne!)

Nadal korci mnie żeby paluchem rozkręcać bardziej opieszałe kwiaty. Przyznam że z trudem się powstrzymuję od  tego nieprzystojącego miłośniczce irysów działania ( he, he, prawie wszyscy irysowi mają podobne grzeszki na sumieniu ),  z dużym  trudem. Niestety po ubiegłorocznej przeprowadzce całego irysowiska na podwórko ( bródki mam na myśli, sybiraczki nadal rosną w Alcatrazie ) przyjdzie mi jeszcze poczekać na  kwitnące łany ( tak po całości ).  Nie znaczy że się nie dochowałam rozrośniętych kwitnących kęp, ale na podwórku giną. Przestrzeń sporawa, zanim rozrosną się tak żebym była usatysfakcjonowana jeszcze trochę  wody w naszym Nerze upłynie.




Łażę po ogrodzie i wspominam piękne kwitnienie jabłonek i wiśni,  tulipanowe żniwa, kalinowe  i lilakowe oszołomienia. Trudno uwierzyć że w jednym miesiącu tyle ogrodowej radochy. Maj kończy się optymistycznym akcentem - opłakany mikołajek nadmorski zmartwychwstał. To roślinne resurrectio mortuorum napawa mnie nadzieją że i ostnica olbrzymia pokaże choć źdźbło.



poniedziałek, 30 maja 2016

Burza - wreszcie!

Przetacza się, kręci, grzmi, sypie gradem przyprawiając mnie o tzw. palpitkę pompki ( bosz.....moje rozkwitłe  irysy i wielkie funkiowe liście wystawione na te lodowe mini pociski ). Jednak da się przynajmniej odetchnąć. Nawet Dżizaas wylazła z norki mądrząc się na temat swojego zdrówka ( normalnie jakby trzy specjalizacje skończyła a nie tylko medycznych piąte  przez dziesiąte słuchała, z neta coś tam wyczytała i podpytała drugiej "pierwszej damy" medycyny czyli  Sweet Marty ). Mądrzenie się  Dżizaasa zazwyczaj smętnie się kończy, pozwolę sobie zacytować  Kłapouchego - "Dla kogoś kto leży na dnie rzeki, kasłanie  czy brykanie to wszystko jedno". Jednak Dżizaas zawsze ma ciężką amnezję w wypadkach, w których starsze siostry mogą  potępieńczo kiwając  głowami wygłosić tę cudowną kwestię "A nie mówiłam!".





Burzliwy nastrój zapanował też na oazowym forum, zdaje się że była jakaś solidna awantura, którą tradycyjnie przespałam ( zawsze mam spóźniony zapłon ). O co dokładnie chodzi nie wiem więc się nie wypowiadam, przykro mi tylko że rozwala się coś co było czymś fajnym. No ale tak to  bywa na forumach, prowadzenie bloga jest jednak mniej stresujące niż uczestniczenie tak na 100% w forumowym życiu.  Człowiek sam sobie okrętem, sterem i żeglarzem, odpowiada za własną pisaninę i może w miarę dowolnie kształtować treści, które chce przekazać. Bezczelnie przyznaję że nawet mnie specjalnie nie kusi dowiadywać się o co poszło ( swego czasu  FO opuściłam bo Naczelny  ostro zachorował na politykę, w wypadku naszego forum "banickiego" raczej obstawiałabym jakieś inne  kwestie ). No po prostu  jakoś mnie nie ciągnie do śledztwa. Pewnie się  robię solidnie stara i alienuję czy cóś. Jak te małpy co to nie widzą, nie słyszą i nie mówią - unikam konfliktu mniejszej miary, bo czuję przez skórę nadchodzący konflikt przez duże K ( na takowy starszej pani potrzeba siły ). Nie mam tu na myśli jeno politycznych przetasowań, raczej obumieranie pewnych mitów i rodzenie się nowych. No ale socjo - dyrdymały to nie temat na burzowy wpis.




Szczęśliwie się składa że cooleżeństwa jakoś z konkretnymi forumami nie wiążę, co mi po metkach - ludzie się liczą! A ludzie jeszcze nie powariowali i mimo prób dzielenia ich gdzie i jak się tylko da ( ostatnio to tak otwartym tekstem politycy na fali przypieprzyli  jak łysy grzywą o kant kuli ) nie za bardzo dają się wciągać w "zametkowanie". No i bardzo dobrze! Zaszufladkowanie to w Szuflandii, człowiek to znacznie więcej niż sympatie polityczne, "miłośnictwo" roślin, pielgrzymki do  miejsc świętych czy ubieranie lateksowych kostiumów z łańcuchami w sobotni wieczór. Także zostaje mi tylko poszukanie nowych adresów pod którymi będę mogła znaleźć stare kumpelstwo  poznane po "linii zielonego". Cel na pewno wart wysiłku.
Jedna rzecz w burzliwy dzień mnie zadziwiła - koci spokój. Cisza, słodkie pochrapywanie i żadnych ekscesów. Po prostu jakby w tym domu nie mieszkały koty. Przyznam że po ich ostatnich występach ta błoga kocia cichość, czyli absolutne zero  ryków,  jest wręcz wspaniała! Czy długo ten stan się utrzyma nie wiem, na razie  staram się nim intensywnie cieszyć.
Dzisiejsze ilustracje  burzliwego wpisu to dzieła angielskich malarzy z początku XIX wieku  - Constable'a i Turnera ( ostatni obraz ilustrujący post to dzieło Constable'a ). Angielskie burze i deszcze na płótnach i innych kartonach są niesamowite!

niedziela, 29 maja 2016

Czekając na deszcz

 W całej Polsce  burze a w mieście Odzi coś na kształt mini deszczu, takiego trzy krople na metr kwadratowy  i ani kropli więcej. Powietrze gorące i lepkie, "kumory wygłodzone atakujo", koty drażliwe i fumiaste, ja z  ciężko  bolącą meteopatycznie głową obrażona na "Całyświat". To nie był znaczy weekend marzeń! Zaczęło się co prawda uroczo bo imprezą u Żaby, na której wystąpiła słynna kaczka z owocami w roli głównej i guest star kurczak nadziewany + rzężołek ( vel żęrzołek - konia z rzędem temu kto wie jak zapisać nazwę tej potrawy, ja osobiście obecnie  skłaniam się ku wersji z rz na początku ). Niestety w piątek była oblepka, znaczy gorąc taki że ubranie się do człowieka lepi, w sobotę została podjęta próba zrobienia czegoś pożytecznego w ogrodzie, dzisiaj wściekła ograniczyłam się tylko do podlania Alcatrazu i podwórka. W sobotę nadal  trwał weekendowy strajk głodowy kotów. "Nasze stanowcze nie suchemu żarciu!" - rozpoczęło się w czwartek rano  i dopiero moje wieczorne  sobotnie załamanie, w skutek którego drób wylądował w garnku, zakończyło tę głodówkę.  Koty vs ja - 1 : 0! Najgorsze że bestie czują że wygrały! Jakby  było mało w sobotni wieczór mnie naszło zastanawianie co się dzieje u Barashki, zazwyczaj o tej porze roku jej blog rozkwitał irysami. A tu cisza! Piękny 'Dancing Ghost' z ważkowego ogrodu właśnie u mnie zakwitł i miałam nadzieję na pochwalenie się Barashce tym zeszłorocznym "zrzutem" ( znaczy jaka dla niego ze mnie dobra pańcia, posadziłam i "natentychmiast" ślicznie  zakwitł ). A tu głucho i niepokojąco.

W domu  dogorywają ostatnie kupne narcyzki  ( chyba z dalekiej północy, he, he ) i  dają czadu lewkonie. Okolice Dnia Matki zawsze kojarzą mi się z mocnym, lewkoniowym zapachem. W tym roku w wazonie wylądowały lewkonie o kwiatach w kolorze kremowym.  Zawsze kupuję te kwiaty w  pastelowych barwach, nie wiedzieć czemu bo ciemnokwietne lewkonie  pięknie się prezentują. Może dlatego że bezpośrednio za oknami w tej chwili też pastelowo, przekwitły już lilaki a zaczęły swój występ  pierwsze róże.  W domu w wazonach koglo - moglowe  lewkonie a za oknem widoczek na kwitnące  'Aïcha' i 'Nevada'. Nie pryskałam w tym roku moją miksturą  na wraże  skoczki i niestety odbiło się to na urodzie liści.  Mam nadzieję że skoczki zostaną zeżarte przez tzw. naturalnych wrogów, bo przyznam szczerze że w tej chwili co innego mnie zaprząta i nie za bardzo mam czas na szykowanie płynu antyskoczkowego. Szczęśliwie skoczkowe ekscesy nie zaszkodziły kwiatom, obie róże są w tym roku obsypane kwiatami. Bardzo dobrze zapowiada się też kwitnienie róż w różance podokiennej, krzaki całe w pąkach. Teraz  tylko deszczu mi trzeba i uspokajających wpisów na Barashkowym  blogu. No i może temperatury trochę niższej i czegoś w stylu "orzeźwiających podmuchów". O tym żeby koty były grzeczniejsze nawet ne śmiem marzyć.







sobota, 28 maja 2016

Tajemniczy świat hybrydyzerów i kolekcjonerów irysów bródkowych

 Nadchodzi Wielki Sezon czyli czas kwitnienia odmian irysów TB, to odpowiednia chwila aby powstał wpis o tajemnicach naszego irysowego światka.  To tak z podpuszczenia Ewy od Balkonu. Zacznijmy od tego że mania na temat określonej grupy roślin nie jest tożsama z "z ogólną" manią ogrodniczą. Ludzi od irysów, host czy ciekawych roślin skalnych interesuje głównie "ich roślina" a nie ogród jako taki. Dlatego często ogrody kolekcjonerów roślin bardziej przypominają plantację niż to co powszechnie kojarzy się z pojęciem "dobrego ogrodu" ( czyli dobrze rozplanowanej powierzchni z odpowiednio dobranymi roślinami ). Irysowym nie przeszkadza specjalnie że ich ogród  od lipca to morze szarawych liści albo gdy deszczowe lato, to połacie przyciętych liściowych kikutków.  Co tam wygląd jak już po sezonie, ważne żeby kłącze się rozwinęło prawidłowo. Hybrydyzerzy czekają na nasiona z tegorocznych krzyżówek i głównie interesują się tym czy torebka nasienna dobrze wykształcona. Żyją in spe,  irysami których jeszcze nie ma, które są tylko możliwością,  nasionami spokojnie dojrzewającymi do zbioru. Owszem można trochę ogród ogarnąć, żeby chwasty się na miejscu irysowych upraw nie pojawiały ale właściwa  pielęgnacja należy się tak naprawdę tylko ukochanej roślinie. To dla niej jest cały ten cholerny ogród.



Hybrydyzer i kolekcjoner nie ogląda zatem  ogrodu jako całości, ogląda go jako tło dla ulubionej rośliny. No a tło jak wiadomo to tylko tło. Uwaga skupiona jest na ulubieńcach i to jest tzw. wytężona uwaga. Roślina nie jest tylko jakąś tam byliną czy innym krzewem jak to ma miejsce w wypadku "normalnych" ogrodników, roślina jest podstawą ogrodowania. Jak taki sobie "zwykły" ogrodnik ocenia irysy bródkowe? Najczęstszym kryterium wyboru jest kolor kwiatów. "No  taki fioletowy to  dobrze będzie wyglądał przy tych białych peoniach" albo "Żółty to mój ulubiony kolor" - zazwyczaj tak to się odbywa. Czasem pada pytanie "Czy ten irys to duży urośnie, bo u sąsiada to takie karzełki rosną? Takie  rzeczy jak kategorie irysów bródkowych, kształt kwiatów, ich typy,  substancja, kolor i kształt bródki, rozgałęzienie czyli liczba mieszków na pędzie, grubość  pędu, termin kwitnienia, wigor, wymagania klimatyczne to ludzi nieirysowych w zasadzie nie interesują. Z Wielkim Ogrodowym sprawa jeżeli "zwykły" ogrodnik trafia na dobrą i świetnie kwitnącą odmianę  historyczną czy też klasyczną,  gorzej jak przyjdzie mu uprawiać nie najlepsze odmiany takich starszych irysów. Wtedy jest problem z krótkim kwitnieniem, wykładaniem się pędów irysów wysokich czy brzydkim starzeniem się kwiatów.  Nie znaczy że takie rzeczy nie zdarzają się  i nowym odmianom, ale większość  hybrydyzerów i kolekcjonerów irysów bródkowych jest zdania że odmiany irysów  wysokich wymagające podpierania pędów palikami w ogóle nie powinny zostać odmianami.  Takie z krótkim terminem kwitnienia czy kwiatami zdychającymi po jednym dniu normalnej majowo - czerwcowej pogody też odpadają w przedbiegach.

  Na co więc zwracać uwagę kupując irysy bródkowe żeby nie wylądować z czymś co  nie kwitnie, albo czego kwiaty leżą utytłane na ziemi?  Jak w ogóle zacząć przygodę z irysami w ogrodzie? Przede wszystkim zdecydować się jakiego wzrostu rośliny chcemy  uprawiać. Irysy bródkowe ze względu na wzrost dzielą się na następujące kategorie ( irysy poszczególnych kategorii kwitną w różnych terminach ) : MDB ( Miniature  Dwarf Bearded - najmniejsze czyli krasnoludki, he, he ), SDB ( Standard  Dwarf Bearded - karzełki ), IB ( Intermediate Bearded - irysy pośrednie ), BB ( Border Bearded - irysy rabatowe ), MTB ( Miniature Tall Bearded - irysy o niewielkich kwiatach na wysokich pędach, tzw.  table iris czyli irysy stołowe, he, he bo używa się ich do układania kompozycji w wazonach, a jak wazon to rzecz jasna stół ), TB ( Tall Bearded - wysokie irysy ). Przy określeniu wzrostu się  skrótów nazw angielskich, co jest  historycznie uzasadnione tym że największe osiągnięcia w powstaniu kategorii irysów mieli hybrydyzerzy amerykańscy, zrzeszeni w American Iris  Society czyli AIS. Ustalenie jakiej kategorii irysy bródkowe chcemy  uprawiać jest dość ważne - np. w okolicach gdzie wiatry hulają lepiej nie uprawiać irysów wysokich TB, nawet najmocniejsze pędy będą wylegać, a w okolicach gdzie przymrozki wiosenne potrafią pojawić się w połowie maja lepiej nie uprawiać wcześniej kwitnących irysów SDB czy IB.



Jeżeli kupujemy irysy bez kwiatów czy bez fotki to ciężki los niedoświadczonego irysowo ogrodnika. Człowiek irysowy po opisie typu kwiatu zorientuje się  z czym ma do czynienia, "normalnemu"  ogrodnikowi nazwy self, amoena, odwrócona amoena,  neglecta, variegata, glaciata czy luminata nic nie powiedzą. Określenia irys SA czy irys  typu plicata brzmią  jak tureckie kazanie. Moja rada jest taka - kupować  irysy w szkółkach irysowych.  W takich mają fotki odmian, co zaoszczędzi nam zastanawiania się jak też wygląda typ kwiatu, czy szczególiki takie jak halo czy bródka łyżeczkowa, albo co sprzedający ma na myśli opisując  roślinę jako "taki całkiem niewysoki irys" ( często karzeł lub przeklęta  pumila pojawiają się w opisach szkółek niespecjalizujących się w irysach bródkowych, w hurtowniach ogrodniczych TB są radośnie mylone z IB  a  o zgodności odmianowej lepiej w ogóle nie wspominać ).  Nie kupować irysów których kolor na  fotkach jest "fotoszopowy", nie kierować się opisami pod tytułem irys wysoki  o kwiatach fioletowych  ( poniżej są trzy fotki  irysów o fioletowych kwiatach, no naprawdę wszystkie takie samiuśkie ), kupować irysy z nazwą odmiany  lub takie ze zrobioną w miarę realną fotką.



Czy w ogrodzie sadzić te irysy, które nam się podobają czy rekomendowane  przez hodowców? Ciężko doświadczona różnym zachowaniem rarytetnych odmian powinnam klepnąć "Wierzta profesjonalistom", ale to nie do końca jest tak że irysy dobrze rosnące w szkółce będą dobrze rosły u Was w ogrodach, a te uznawane za trudne w uprawie nie okażą się jedną z największych ozdób ogrodu, taką bezproblemowo rosnącą. Co ogród to inny mikroklimat, nikt do końca nie jest w stanie  powiedzieć  jak kłącze sobie poradzi ( no, pomijam tu ekstremalne przypadki  jakichś bagiennych nasadzeń czy sadzenia w głębokim cieniu bo akurat tam miejsce się znalazło ).  Poza tym kwestia gustu - jednym podobają się fryzowane kwiaty albo tak pofalowane że ciężko zobaczyć  gdzie płatki dolne a gdzie kopułka i są  dla takiego widoku gotowi na nieustanne dogadzanie swoim irysom, inni wolą czytelne kształty i bezproblemowe coroczne kwitnienie odmian historycznych i klasycznych. Moim zdaniem najważniejsze jest dopytanie się w szkółce o rozgałęzienie pędu  i substancję kwiatu, to przekłada się bezpośrednio  na długość i jakość kwitnienia.  Nie bez znaczenia jest też wielkość kwiatu,  trzeba pamiętać że im większy kwiat  tym  ciężej o utrzymanie pędu w pionie. Jeżeli na pędzie jest dużo pąków, w każdym, po dwa kwiaty a te kwiaty łolbrzymie przy ciepłej pogodzie masowo rozkwitną to nie ma zmiłuj, zaliczą  glebę na amen. Lepiej wyglądają w ogrodzie irysy o kwiatach średniej wielkości. Zachęcam do czytania opisów odmian zamieszczanych na stronie AIS i śledzenia wątków  irysowych na forach ogrodniczych oraz blogów o irysowej tematyce. Wiedza to potęga, he, he!




Ludzie  irysowi jak pisałam wcześniej kierują się innymi kryteriami niż "normalnie" ogrodujący, Punktem stycznym jest  coroczny zachwyt nad  kwitnącymi irysami, przeżywany zarówno przez ogrodników jak  i maniaków irysowania.  Oczywiście irysowi mają swoje tajemne stowarzyszenia i urządzają sabaty, he, he. Wielbią podczas  nich Wielkiego Irysowego i poszukują Irysa Doskonałego. Posługują się wówczas  tym trudnym krypto - językiem i bezczelnie studiują  dwie rzeczy na g - genealogie i genetykę. A potem urządzają imprezę! Tak całkiem różni od innych ogrodujących to oni jednak nie są, he, he. Jednak czas który inni ogrodujący poświęcają na uprawę innych roślin, irysowi ludzie poświęcają na kombinowanie jak powiększyć kolekcję i jakie krzyżówki uskutecznić w przyszłym sezonie. I to by było tak pokrótce o naszym tajemniczym irysowym światku i troszkę o tym jak wybierać irysy.

piątek, 27 maja 2016

'Elysium' - irys IB "porwany"

Andrzej cały zdumiony, w moich umiłowanych "brudach" czyli  irysach  o kolorkach typowych dla solidnie zużytych ścierek do podłóg zakwitł śliczny landrynkowaty irysek 'Elysium'. Znacznik mi gdzieś od niego odfrunął i zachodziłam w głowę co to za jeden.  Szczęśliwie w Irysowie go rozpoznali, co prawda jak wspomniałam ze zdziwkiem lekkim, bo moja miłość do  "brudów" nie jest żadną tajemnicą. Na moich rabatach goszczą zdechławe kolorki, takie słodziaki to raczej  u Mamelona w ogrodzie. Oczywiście Mamelon po oblookaniu "rzeczonego" twierdzi że to irysiątko morelkowo - mandarynkowe  powinno rosnąć u niej w Mamelonoison  ( fakt, dobrze by tam pasił ), że  musiało dojść do jakichś chachmęckich zawirowań i irys został "porwany" zanim trafił do właściwego miejsca przeznaczenia, he, he. Mamiemu nie należy wierzyć, to królowa przesadzania roślin - opłakane w zeszłym roku 'Hello Darknes' ( " No mówię Ci zniknęły" ) kwitną obecnie w różnych irysowych kępach i Mamelon zastanawia się jakim cudem tak się stało, he, he. Nic to, 'Elysium' wyląduje w Mamelonowym ogrodzie  bo po prawdzie jest jakby dla niego stworzony. Teraz metryczka - 'Elysium' zarejestrowała Marky Smith w 2002 roku, rok później odmiana trafiła do handlu za pośrednictwem szkółki Aitken's Salmon Creek Garden 2003. Odmiana jest wynikiem krzyżowania ('Fairy Lore' x 'Tricks') X 'Answered Prayers'.  Kwitnie w środku sezonu, dorasta do 53 cm wysokości. Kwiat w typie glaciata, ładnie pofalowany.


środa, 25 maja 2016

Azaliowe dylematy

Po wizycie w Pisarzowicach nie mogło być inaczej - czuję się azaliowo niedopieszczona.Połaziłam wczoraj po mojej urządzonej do końca w zeszłym roku azaliowej rabacie i z zachwytu nie piałam, choć to czas kwitnienia. Na ale jak tu piać jak większość azalek to w  wieku dziecięcym, a niektóre starsze krzewy  nadal zachowują się tak jakby z dzieciństwa jeszcze nie wylazły.  Tylko mój ukochany 'Homebush'  ma tak z metr siedemdziesiąt, reszta złośliwie karłowa. Są co prawda oznaki ze niektóre z azalii zamierzają "podskoczyć" ( zazwyczaj te które siedzą ponad dwa lata w gruncie ) ale tak  ogólnie to marne to moje azalkowe poletko. Zastanawiam się czy nie założyć kolejnego azaliowiska na miejscu  byłego Ciepłego Monstrum. Pasiłoby. Nawet już sobie leniwie myślę o odmianach które mogłabym na tym  nowym azaliowisku posadzić. Takie  pastele mi się marzą - 'Freya',  'Corneille', może  'Juniduft'. Kwiatki niezbyt duże ale masowo występujące. Może dla kontrastu troszkę mocniejszy róż kwiatów  czyli odmiana 'Jolie Madame',  albo może dosadzić azalki o większych kwiatach? Może różyk w jak u odmiany 'Cecile' czy 'Raimunde'? Ciepławy i landrynkowy? A jakby tak docieplić to  odmianami 'Veiling', 'Mayaro' czy 'Jock Brydon'?  Uuuuu, to trzeba  takie papagaje plamiaste czymś zrównoważyć, małe pastelowe kwiaty mogą nie wystarczyć.  No i co kolejna 'Canon Double'? A może wielkokwiatowe azalki o bielejących kwiatach: 'Kranenfee', 'Satomi', Sylphides', 'Sonia'? - tak sobie kombinuję ciężko niezadowolona z obecnych kwitnień.





Szczęśliwie niedługo mi to przejdzie, zaczynają kwitnąć mieszańcowe kielichowce. W przeciwieństwie do azalek roślinki bezgrymaśne ( a na takie egzoty "ciężkowymagalne" wyglądają ). Może to kwitnienie  kielichowców przegna z moich myśli ten niepokój który zalągł  się w Pisarzowicach.


P.S. Z Zygfrydem coraz gorzej, ślimacze towarzystwo odwiedza go już masowo. Wczoraj sfociłam go z dwoma snailsami, ale dziś rano łaziło po nim sześć! Dżizuuu, dobrze że pomrowów czy ślinników z Luzytanii jeszcze nie sprasza! Jak zobaczę pierwszego pomrowa na Zygfrydzie krasnale wracają do domu! Odpowiedzialność zbiorowa ( ani Wolfgang, ani Manfred ślimorów nie przywabiają - nie wiem co one ślimory widzą w Zygfrydzie ).

wtorek, 24 maja 2016

Pszczyna - wycieczka błyskawiczna " z zarządzenia"



Sławeczka  Słońce Rudy i Okolic ( Mamelon tytułuje swojego chłopa Księciuniem, mnie zostało przypochlebianie się  mniej  "okazałą" tytulaturą ) wyraźnie nosiło.  Coś by tu, gdzieś pojechać, jakąś wyprawę łupieżczą urządzić - mój kolo  tak czasem ma, droga szeroka przed nim a przy drodze interesujące przystanki. Mamelon w takich chwilach dzwoni po wsparcie i w efekcie lądujemy w różnych miejscach do których można z miasta Odzi w miarę szybko i bezproblemowo dojechać.  Słońce Rudy i Okolic grozi co prawda od czasu do czasu wyprawami dalszymi, takimi bardziej ekstremalnymi ale "wsparta" Mamelon potrafi szczęśliwie dać takim planom odpór ( jeszcze, bo Słoneczko Księciuniowate, przygraża od pewnego czasu "wyprawą pełnowymiarową", taką że ho - ho ). Tym razem Sławka poniosło na Śląsk, a konkretnie to do Pisarzowic. Mea culpa bo wielokrotnie przymuszałam Mamelona w obecności Słoneczka do przeglądania oferty rodków i azalek szkółek z Pisarzowic. Słoneczko chłonęło ( znaczy podsłuchiwał ), nasiąkło i postanowiło urządzić wyprawę. Wykombinowało sobie że najodpowiedniejszą porą  będzie czas tzw. Święta Azalii jako że można wtedy pogapić się na kwitnące krzewy. Co prawda koło nas tuż, tuż czyli za miedzą  w Konstantynowie, jest "zagłębie" rodkowo - azaliowe, ale Słoneczko podejrzewało  że w Pisarzowicach "zagłębie" jest większe i można zobaczyć a także nabyć drogą kupna  azalki czy rodki niedostępne  u nas. Tzw. "pogłębione perswazje" Mamelona i moje nie wywołały żadnego innego odzewu jak tylko ten że rozjuszone Słoneczko postanowiło odwiedzić przy okazji Pszczynę, gdzie właśnie trwały Daisy  Days i tam też zapolować na azalki.

Pierwsze plany krystalizowały się w piątek wieczorem, w sobotę Słoneczko skutecznie zaknuło i w niedzielny poranek wsiedliśmy do samochodu i wio! Droga dobra, kierowca też  więc w ciągu dwóch godzin z hakiem byliśmy na miejscu, u podnóża  Beskidów. Okolice Pisarzowic przywitały nas widokiem mnóstwa kwitnących azalii i rodków w prywatnych ogrodach, zapowiadało się pięknie. No i było pięknie, ogrody przyszkółkowe tonęły w kwiatach  tych roślin. Śliczna  pogoda,  zapach kwiatów, świergolenie ptasząt i kumkanie żab w stawach - czego chcieć więcej. Jak się okazało chcenie jednak  było, Sławek miał wygórowane oczekiwania odnośnie oferty handlowej. Tłumaczenie że impreza ogrodnicza rzadko bywa u nas okazją do dostania nieczęsto spotykanych gatunków czy odmian roślin ( takie to się sprzedaje w szkółkach rodkowych jak tylko sezon się rozpoczyna ) Sławkowego rozczarowania wcale a wcale nie zmniejszyło (  człowiek niby zna proces i logicznie do niego podchodzi ale kwestia uczuć to inna bajka ). Słoneczko chodziło i oglądało kwiaty na wypasionych krzewach azalii rosnących wokół, podziwiało, kombinowało a potem dreptało po "dziale sprzedażowym" i  nie znajdowało tego co sobie upatrzyło. Tak było we wszystkich pisarzowickich szkółkach które odwiedziliśmy. Mamelon i ja starałyśmy się złagodzić te Sławkowe przejścia rozsnuwając wizję imprezy ogrodniczej w Pszczynie, co przyniosło taki skutek że  zdrowo  zirytowane brakiem łupów Słoneczko zarządziło natychmiastowy najazd na Pszczynę. Tzw. drogą z widokami dojechaliśmy szybciutko do miasteczka. Oprócz imprezy ogrodniczej nęciło nas muzeum zamkowe, w którym zachował się oryginalny wystrój wnętrz z czasów kiedy panią na zamku była "komercyjnie osławiona" księżna Daisy. Z imprezą ogrodniczą rozprawiliśmy się tak samo  szybciutko jak z dojazdem ( w ofercie handlowej było to samo co w szkółkach, nic dla starych wyjadaczy, he, he ) i potupaliśmy w stronę zamku.

Szczęśliwie Słoneczko lubi zwiedzać muzea zamkowe  więc brak  łupów nie był tak doskwierający w Pszczynie jak w Pisarzowicach, Mamelon i ja takoż się chętnie ukulturalniamy muzealnie więc szykował nam się mile spędzony czas. Odetchnęłyśmy z Mamelonem bo jak na razie  nie groził nam szkółking  spontaniczny. Zamek nas nie zawiódł, wart jest wyprawy odkrywczej. Czysty balsam na zakupowe rany, oferciane blizny i ból niespełnienia. Słoneczko nam zapomniało że my tu tak ten...tego.... po rośliny, bo zamkowe schody naprawdę robią wrażenie, no a potem są i inne pomieszczenia na których warto skupić uwagę i wizja "pospolitych" azalii jakoś blednie i odpływa. Baaaardzo daleko odpływa, takie to hen - hen że można spokojnie stwierdzić że wyprawa na Śląsk była wyprawą do zamku w Pszczynie. Zamek z bogatą  historią, choć wcale nie stareńki. Pierwsza budowla zamkowa powstała w tym miejscu  najprawdopodobniej w XI lub XII wieku, jednak wielokrotne przebudowy i rozbudowy zatarły wszelkie ślady pierwotnych form budynku. Dziś zamek to neobarokowa rezydencja, efekt ostatniej przebudowy z lat siedemdziesiątych  XIX wieku dokonanej  przez książąt Hochberg von Pless. Zainteresowanych bardziej  historią zamku odsyłam  do bardzo dobrego opisu  "na polskiej" stronie  Wikipedii Zamek w Pszczynie . Warto poczytać. Moje wypocinki będą bardziej o wrażeniach jakie z tego miejsca wyniosłam. Nie są to jednoznaczne zachwyty i "O mój ty boszsz..... ". Przede wszystkim to zdaje się mamy dziś inną wrażliwość - zamek w Pszczynie był zamkiem myśliwskim, swego czasu urządzano tu wielkie i bardzo wystawne polowania.  Takie wicie rozumicie z balami i innymi imprezami towarzyszącymi. Spęd arystokracji celebrującej na przełomie XIX i XX wieku średniowieczne prawo do polowań. W zamku ta myśliwskość wręcz bije po oczach, wszędzie gdzie się da ( nie tylko w tzw. Gabinecie Myśliwskim ) wiszą poroża, wypchane łby zwierząt bądź rzeźbione podobizny tychże, zwierzaki wypchane w całości, obrazki z zakonserwowanych ptaków i tym podobne "piękności". No cóż, nie rozumiem już czaru tych trofeów. W domu mam co prawda spreparowany pysk szczupaka, ale trzymam tę pamiątkę wyczynów wędkarskich Wujka  Henryka tylko ze względu na pamięć o nim. Specjalnie tego rybiego truchła nie eksponuję. W zamku "pamiątki" po zwierzętach wyzierają zewsząd, aż mam ochotę powtórzyć za Dame Margaret  Rutherford grającą pannę  Marple - " Nie popieram krwawych sportów". Łatwiej mi przełknąć brązy o tematyce myśliwskiej czy grafiki z psami, mniej mi to działa na wyobraźnię niż te wszystkie skóry, kości i poroża.





Znacznie bardziej przyjemne było dla mnie zwiedzanie mniej "myśliwskich" pomieszczeń rezydencji. Wielkie wrażenie na naszej trójce zrobiła klatka schodowa. Powstała w czasie ostatniej przebudowy, architekt Hippolyte Alexandre Destailleur zapatrzony w architekturę doby  Króla Słońce stworzył coś na kształt mniejszej wersji wersalskich schodów ( bardzo mocno zainspirowały go tzw. schody królowej ). Zastanawiało mnie  kogo ma przedstawiać niewątpliwie  kobieca rzeźba w niewątpliwie męskim egipskim stroju stojąca wśród  kolumn i stanowiąca oparcie dla wzroku wchodzących po schodach. Okazało się że to XIX - wieczna wizja biblijnej opowieści ubranej we właśnie rozwijającą się w poważną naukę egiptologię. Francesco Barzaghi w 1874 roku tak wyobrażał sobie Amnesis z Mojżeszem. Hym ....tego..... Mojżesz coś zdrowo wyrośnięty a Amnesis  bardzo tego...... ten "gender". W 1874 roku nie wiedziano jak wyglądała sztuka Amarny, nie odkopano Tutenchamona i jak widać  artyści  tworzyli "na temat", o którym nie mieli pojęcia. Coś tak radosnego jak hamerykańskie filmy historyczne z lat  sześćdziesiątych  XX wieku, człowiek ogląda i ma wrażenie że kostiumolodzy powariowali albo wymóg producenta był taki żeby był jeden magazyn kostiumów z dużym napisem Średniowiecze. Ma to jednak pewien urok, wow, tak przodkowie sobie wyobrażali świat. Ciekawe z czego będą się naśmiewali ci którzy przyjdą po nas. Na ścianie na poziomie I  piętra możemy podziwiać dar Katarzyny II dla jednego z książąt Anhalt-Köthen ( w XVIII wieku książęta z tego rodu byli właścicielami Pszczyny ) - XVII - wieczny gobelin przedstawiający pożegnanie wyruszających na poszukiwanie ojców synów Amazonek. Bardzo to imponujące, zarówno ze względu na klasę dzieła jak i klasę ofiarodawczyni ( choć nie wiadomo czy temat dzieła przypadł do gustu obdarowanemu, he, he ).






Podobnie imponująca jak schody jest Sala Lustrzana, dawna dwukondygnacyjna sala jadalna. Zrobiona na bogato, nawet jak na XIX - wieczne standardy. Okna takie po  siedem i pół metra wysokości ( czyszczenie musiało być czystą przyjemnością ) żyrandole sztuk pięć w sam raz do  odkurzania i do tego wszystkiego sprowadzone z Paryżewa lustra o powierzchni skromnego bajorka ( znaczy 14 m kwadratowych ). Pomieszczenie rzecz jasna bezproblemowo można było ogrzać. Nawet Armia Czerwona nie zdzierżyła tej dwukondygnacyjnej ostentacyjnej wystawności ( czyżby mi się tautologia urodziła? ) i odwróciła się ze wstrętem rezygnując z rabunku. Dla mnie pomieszczenie urocze, mające w sobie coś z dekoracji teatralnej, na wpół realne. Dziś odbywają się tu koncerty, choć jakieś info mi się obiło o uszy że muzykowanie ponoć sali nie służy. Szkoda bo akustyka dobra, nawet ciche miauczenie Szpagetki dałoby się wyraźnie usłyszeć.







Inne pomieszczenia zamku są mniej  "bogate" co wcale nie znaczy że nie są reprezentacyjne. Zarówno Biblioteka jak i połączony z nią Salon Wielki wprost krzyczą że to książęca rezydencja. Salon co prawda do mnie przemówił jedynie kryształowym żyrandolem, jednak  Biblioteka wyłożona orzechową boazerią wyglądała mi przyjemnie "po całości". Podobały mi się też sypialnia cesarzowej Augusty Wiktorii i Salon Zielony, bardzo "kobiece" wnętrza. Ciekawe czy Augusta Wiktoria lubiła bywać w Pszczynie?  Jej męża Willusia i sweet Daisy łączył romans ( Daisy w ogóle była kochliwa, w jej małżeństwie z uczuciami było cieniutko to się kobita realizowała  gdzie indziej ).





No i dochodzimy do żyrandoli - nie przepadam za "krysztalakami" ale te pszczyńskie są naprawdę  piękne. Ten z Salonu  Wielkiego imponujący, z masą  przywieszek różnego kształtu. jednak największe wrażenie zrobiły na mnie te egzemplarze które się świeciły. Dopiero sztuczne światło nadaje kryształowym żyrandolom to co czyni je tak niezwykłymi - delikatny wygląd. W świetle dnia to tylko masa pięknie oszlifowanych szkiełek, niekiedy sprawiająca wrażenie przyciężkiej i przeładowanej. Sztuczne światło wysubtelnia tę kryształową ociężałość, rozmigaca  na mniejsze światełka, upięknia. W domu  pewnie bym nie powiesiła ale pogapić się na rozświetlone w olbrzymich zamkowych czy pałacowych pomieszczeniach to lubię.







Nie zwiedziliśmy parku przyzamkowego ( ciekawe czy rośnie tam róża, mieszaniec rugosy nazwany na cześć księżnej von Pless? ), za to pogapiliśmy się na  pokaz powożenia. W parku szalały dzieci ( z okazji imprezy były ustawione jakieś dmuchane zamki czy cóś ),widoczków do podziwiania dla państwa starszych było w związku z tym tak średnio. Natomiast koniki piękne i zmyślne podziwiać należało jak najbardziej, tym bardziej że koniki znacznie od dzieci mniej hałaśliwe ( co dla starszych zrzęd ma znaczenie ). Zostawiliśmy zatem park dzieciom a sami po obejrzeniu koników postanowiliśmy przyjrzeć się  Pszczynie. Miasteczko urocze i bardzo miłe kulinarnie. Miasta gdzie w restauranach sami kroją frytki zamiast mrożonkowych  używać są zawsze miłe. Mamy z Mamelonem zboczenie kulinarne, zwiedzanie bez pochłonięcia miejscowego żarcia uważamy za niepełne. Pszczyńska restauracja stanęła na wysokości muzealnej ekspozycji zamkowej - dobre  było i co ważne świeże. Bezczelnie wgapiając się w talerze innych  klientów zamówiłyśmy  "ślunski obiod" w wersji bez zupy ( rosół z nudlami to już by było za dużo ). Sławek pozostał przy kuchni międzynarodowej ( sznycel po wiedeńsku, choć moim zdaniem z jajkiem to chyba à la Holstein ) i stwierdził że jedzonko było OK. Należycie napasieni dreptaliśmy po pszczyńskim rynku dopóki Słoneczko nasze nie wróciło myślami do braku łupów.  Rzutem na taśmę zdążyliśmy do jednego z dużych centrów ogrodniczych na Śląsku ( tego z lemurami i papugą Tosią tresującą klientów ) i wyleźliśmy z paprociami. Może nie to samo co azalie ale zawsze coś.  Dwie narecznice szerokolistne  'Cristata' i zwyczajny języcznik nie zadowoliły jednak Słońca Rudy i Okolic. Została zarządzona kolejna wyprawa, tym razem pod Ódź - cel: azalie w odmianach, he, he.