poniedziałek, 28 września 2015

'Mme Louise Leveque' - róża historyczna nieco histeryczna

Nieco tajemnicza z tej róży dama - przodkowie nieznani, można znaleźć też info że pod tą nazwą istnieją sobie dwie różne róże mchowe ( jedna z roku 1989, druga z roku 1903 ), lekkie zakręcenie znaczy i sekrety.'Mme Louis Leveque'została wyhodowana przez Louise Leveque'a w roku 1898. Jest powtarzającą kwitnienie różą mchową. Co prawda ta powtarzalność kwitnienia jest nieco problematyczna, przynajmniej w naszych warunkach klimatycznych. Jednak ze względu na nią zalicza się nieraz tę różę do remontanek ( w wydaniu angielskim to jest hybrid perpetual ), bowiem klasyczne róże mchowe kwitną tylko raz. Krzew  dorasta do150 cm wysokości i w optymalnych warunkach uzyskuje niemal taką samą szerokość. Przeważnie jest jednak węższy, przez co 'Mme Louise Leveque'  sprawia wrażenie róży pnącej. Kwiaty dość duże, bardzo pełne, o okrągłej formie. Mnie urzekła w tej odmianie papierowa delikatność płatków, pięknie odginających się na brzegach.  Delikatnie różowy kwiat sprawia wrażenie zrobionego z bibułki ( za czasów mojego  dzieciństwa  takowe bibułki  nazywano krepą ), mimo swojej kubkowatej formy jest bardzo "ulotny". Niestety  ten piękny wygląd  kwiatów możliwy jest przy słonecznej pogodzie.  I w tym miejscu opowieści róża historyczna zamienia się w histeryczną.  Jak wszystkie odmiany róż  o naprawdę dużej liczbie płatków,  'Mme Louise Leveque' źle wygląda  po deszczu ( znaczy uroda jej kwiatów zostawia sporo do życzenia - te brązowienia na skutek zalegania wody, podgniwania całych kwiatów i tym podobne "radości" - niemal dla każdej damy braki w urodzie to powód do histerii ). Szczęśliwie nie łapie grzybków na liściach, przynajmniej z tym spokój. Mrozoodporność też  niczego sobie - ta Madame o delikatnych kwiatach spokojnie wytrzymuje spadki do - 29 stopni Celsjusza. U mnie rośnie w sumie bezproblemowo ale kwitnie tak sobie, w oddalonym o paręset metrów Mamelonoison ta odmiana wypada jakoś lepiej. Być może dlatego że ogród Mamelona jest bardziej zaciszny. Mimo wszystko jednak nie żałuję że sprowadziłam ją do Alcatrazu, nawet tak sobie kwitnąca  robi wrażenie. No i do tego ten zapach, pachnie jak marzenie!          

niedziela, 27 września 2015

Pierwsze grzybobranie tej jesieni


Agatek tak zachęcająco pisała o grzybkowaniu, ryneczek osiedlowy kusił straganowymi prawdziwkami, Mamelon tęskniła za ekskursją do lasu - po prostu nadeszła pora na wyprawę na grzyby! Pogoda co prawda nie jest z tych najbardziej lubianych przeze mnie przy zbieraniu grzybków ( lunie, nie lunie ) ale nic to, las czeka. Ponieważ w Centralno - Polszcze nadal suchawo, pojechaliśmy do lasów nad bajorami. Lasy piękne ( kierownik naszej wycieczki, Piotr, dobrze je zna ), bajora owszem urocze, ale leśna ściółka sucha. Tylko w bezpośrednim sąsiedztwie wody rosły sobie grzybki. Za to miłe dla oka - krawczyki i muchomory. Uwielbiam zbierać  krawce, są tak urodne że cenię je bardziej niż prawdziwki. Wiem, wiem - prawdziwek jest śliczny, aromatyczny i pięknie wypada w potrawach. Krawczyk prześliczny w lesie, aromatyczny przecudnie ale urody kulinarnej nie ma - ugotowany ciemnieje, marynowany jest twardawy ( choć nadal piękny ) i zdaje się   że ze względów zdrowotnych "małozakąskowy". Dlatego krawczyki najlepiej proszkować. Do sosów jak znalazł, do szybkiego dogrzybiania potraw, do wciągania nosem dla leśnie uzależnionych, he, he. Co prawda niezbyt dużo udało nam się tych krawców naciąć, ale pocieszająco pojawiły się zwyczajne koźlarki. Koźlarek to też dobry łup, więc narzekania nie było.

 Jedynego prawdziwka  z naszej wyprawy do lasu przywiózł Piotr. Sporawe, bardzo urodne grzybisko. Nieopodal rósł drugi, ale niestety mniejszy i nieprzyuważony został nieszczęśliwie rozdeptany ( Piotr groził śledztwem, więc Mamelon się bohatersko przyznała - w końcu Piotr to kuzyn, więc rodzinie odpuści, he, he ). Mamelon, Sławek  i ja mieliśmy pecha do prawdziwków ale za to były tzw."osiągi" kaniowe. Co prawda po to żeby dopaść kanie trzeba było przybagienkować, ale czego się nie robi dla trofeum. Przyznam że z lekkim strachem właziłam    w te bagienkowe połacie lasu. Nie tyle bałam się podtopienia co żmij z Piotrowych opowieści. Ponoć wylegują się  z lubością na bardziej suchych i słonecznych partiach bagienka. No, może to nie słynna "bałucka kobra", ale ukąszenie gadziny jest do cholery bolesne. A potem jeszcze to całe obsrywantes u lekarza ( czytaj - zdążysz człowieku zdechnąć w oczekiwaniu na kontakt z polskim medycznym ).  Może nie powinnam tak psioczyć na medycznych, wszak pożarłam kanie, znane jako grzyby wysokiego ryzyka z racji ich podobieństwa do muchomorów sromotnikowych i kto wie czy medyczni nie będą mnie i rodzinie + sąsiedztwu potrzebni ( w razie czego to ja pana Huberta z osiedlowego spożywczego otrułam nieumyślnie ).


 No ale las to nie tylko grzyby, tak naprawdę to nawet gdybyśmy nic grzybowego nie znaleźli, to i tak czułabym się usatysfakcjonowana. Leśne zapachy, mech w który zapadały się stopy, pięknie przygotowujące się  do zimowego snu paprocie ( złotawe lub czerwonawo brązowiejące orlice są urocze, aż chce mi się zapomnieć o ostrzeżeniu Marty przed ekspansywnością tych paprociumów, porównywalną a może nawet większą niż w przypadku pióropusznika strusiego ). Nad głową szybują ptasi drapieżcy, korzystający  z łowieckich okazji jakie się trafiają przy zlotach ptaków migrujących, w bagienkowych wodach co i raz coś zastanawiająco pluska, mrówki "we właściwym dla siebie środowisku", he, he, krzątają się zaopatrując pięknie wzniesione mrowisko ( leśne domki mrówek są dla mnie ciekawe i pełne jakiegoś tajemniczego bo związanego z lasem uroku, te ogrodowe mrówcze domki są tylko wkurzające ). Las sobie żyje, oddycha i jeszcze nie czuje się  gotowy do zasypiania,  przeciwnie widać i słychać że trwa jakieś gorączkowe ożywienie przed bardziej senną fazą jesieni i prawdziwie "śpięcą" zimą. To leśne ożywienie udzieliło się i mnie, "wyoddychana" lepszym powietrzem rzuciłam się w wyczynowe smażenie kań. Mam nadzieję że przeżyjemy degustację. Mniam! Może na wszelki wypadek powinnam się pożegnać - jakby co  to wspominajcie mnie miło, rośliny dla Artamki na przyszopiu, koty 15 października do weta. Pa!

sobota, 26 września 2015

Perska przygoda - wyprawa na północ Iranu

Droga na północ

Nasza mała  Dżizaas globtroterzyła po północnym  Iranie. Wybrzeże Morza Kaspijskiego, pograniczne azerbejdżańskie, Tabriz - wszystko "załatwione" podczas wycieczki ze znajomymi. Imprezka  była  przeprowadzona za pomocą  transportu własnego czyli prywatnym samochodzikiem, stąd całkiem spora  ilość zdjęć "samochodowych".  Na szczęście samochodzik zawsze można zatrzymać  przy bardziej interesujących miejscach, także  nie wszystkie zdjęcia są "zza szyb". Ogólnie krajobrazy pustynno - górskie,  nieco zieloności  tylko  w bezpośrednim sąsiedztwie rzek.  Bardziej  zielono było  nad samym  Morzem  Kaspijskim czyli nad Darja-je Chazar, jak mawiają Irańczycy. Zieloność nadmorska taka w stylu palmy i  pachnące jaśminy, największe słone jezioro na świecie robiące za morze należycie błękitne, ale plaże niestety brudne.  Przyczyna tego zaśmiecenia  bliżej nieznana,  w każdym razie fotek  znad morza nie zamieszczam bo są lekko smętne. Znacznie lepiej wypadła na fotach rzeka Aras, podejrzana o bycie jedną z dwóch biblijnych rajskich rzek  ( no, ale do bycia rzeką Gichon  lub Piszon to pretenduje mnóstwo   cieków na całym świecie, he,he ).





Ormiańskie klimaty

Niedaleko granicy irańsko - azerbejdżańskiej, w dolinie rzeki Aras vel Arax jakieś 15 kilometrów od miasta Dżulfa vel Jolfa znajduje się perełka ormiańskiej architektury sakralnej - klasztor św. Stefana. Kościół ormiański  określany jest w Iranie mianem kościoła ortodoksów, gdyż Armenia była pierwszym krajem w którym chrześcijaństwo zdobyło status religii państwowej ( w naszym kręgu kulturowym  mianem chrześcijańskiego kościoła ortodoksyjnego określa się kościoły wschodnie - syryjski, koptyjski ). Historia tego miejsca jest zatem tak dawna jak dzieje  ewangelizacji Armenii. Pierwszy kościół miał ponoć powstać w 62 roku naszej ery, a ufundować go miał sam Św. Bartłomiej. Rzecz  wydaje się nieco legendarna ale legendy to do siebie mają że fakty historyczne przy nich bledną i wydają się mocno naciągane , he, he. Klasztor powstał  w VII wieku, a raczej zaczął powstawać bo jego budowę ukończono w wieku X. Już w XI i XII wieku uległ częściowemu zniszczeniu podczas wojen Cesarstwa  Bizantyńskiego z Seldżukami. W połowie XIII wieku, po podboju mongolskim, Kościół ormiański zawarł porozumienie z dynastią "najeźdźczą" i mógł przystąpić do odbudowywania klasztoru. W 1330 roku klasztor został odbudowany a właściwie to przebudowany i  zaczął się złoty okres  w jego dziejach. Myśl teologiczna, manuskrypty, iluminatorzy - te klimaty. Generalnie to było jak cud,  miód i malina, bo i  kolejna dynasta panująca w Iranie, Safawidzi, była przyjazna dla kościoła Ormian. Wszystko ma jednak swój kres i już od 1513 roku znaczenie klasztoru zaczęło maleć. Położenie geograficzne o tym zadecydowało. Tereny na których leży klasztor św. Stefana stały się terenem zmagań dwóch imperialnych potęg - Persji Safawidów i Cesarstwa Osmańskiego. Doszło do tego że w 1604 roku szach Abbas I Wielki ewakuował ludność regionu i  klasztor opustoszał. Dopiero po roku 1650 zasiedlono go ponownie i rozpoczęto naprawę uszkodzeń budynków ( chyba nie tyle Turcy przyczynili się do dewastacji klasztoru, co raczej zniszczyły go częste w tym rejonie świata trzęsienia ziemi ). Kolejna panująca w Iranie dynastia, Kadżarowie, mimo  knowań Romanowów usiłujących  wszystko co armeńskie wchłonąć w skład Imperium Rosyjskiego, nadal była przyjazna Ormianom i za jej panowania w latach 1819 - 1825 po raz kolejny restaurowano i przebudowano część klasztoru. Na tym się nie skończyło. W XX  wieku, za panowania Rezy Pahlawiego klasztor zaczął przechodzić kolejny proces restauracji. W XXI wieku prace są kontynuowane. Oczywiście zabytek jest tej klasy że wpisany został na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, czyli został "ujuneskowany".





Tebriz - Meczet  Błękitny ( śladowo błękitny ) 

Dziwna to sprawa z tym meczetem bo niby stary ale nie stary, no i wspominek z niego po państwie, na którym już dawno temu osiadł  kurz historii. Kara Kojunlu to czternastowieczna  nazwa dzisiejszych ziem Azerbejdżanu, Armenii, północno - zachodniego Iranu, wschodniej Turcji i Iraku rządzonych przez turkmeńskie plemiona. Władcy Kara Kojunlu zaciekle walczyli z  dynastą Timurydów i  władcami innych plemion turkmeńskich przez niemal cały okres istnienia tego państwa. Kara Kojunlu istniało mniej więcej tyle czasu co Jerozlima   krzyżowców, coś około  stu lat - 1375 rok to władanie  Mosulem,  pierwsze podbicie Tabrizu to 1400 rok, drugie podejście do Tebrizu i podbój Armenii 1406 rok, zdobycie Bagdadu 1410, szczyt potęgi w 1420, w 1468 koniec snów o potędze za sprawą turkmeńskich sąsiadów  Ak Kojunlu. Czarne owieczki (  to podobno tłumaczenie turkmeńskiej nazwy plemion Kara Kojunlu - określenie końskiej maści "kary" nabiera orientalnego wdzięku ) zostały rozgromione przez białe owieczki ( czyli Ak Kojonlu ). Błękitny Meczet został zbudowany w czasie gdy panował największy władca Kara Kojunlu, Shahdżahan, a Tebriz był stolicą rządzonego przez Turkmenów państwa. Wzniesiono ten budynek  w czasie gdy potęga Kara Kojunlu dobiegała końca czyli w roku 1465.  W dwa lata później Shahdżahan znalazł w nim miejsce spoczynku, konkretnie to mauzoleum powstało w południowej części meczetu. Niestety budowla do naszych czasów nie dotrwała, w 1776 roku zniszczyło ją potężne trzęsienie ziemi. Ocalał tylko tzw ejwan vel iwan. Aż do roku 1973 Błękitny Meczet  był malowniczą ruiną, w tym roku rozpoczęto jego odbudowę pod patronatem irańskiego ministerstwa kultury.  Z oryginalnej okładziny ceramicznej od której meczet wziął swą nazwę niewiele zostało ( Dżizaas określiła to jako smętne resztki ) ale odtworzona konstrukcja jednak robi wrażenie. Trochę to co prawda przypomina nasz Zamek Królewski w Warszawie, czyli półprawdziwą historię  - no, kwestia czy odbudowywać  zabytki w stanie solidnej ruiny to raczej zagadnienie  do "osobnego rozpatrzenia" a nie temat irańskich snujnych opowieści.



Kandovan

Większość skalnych miast to pamiątki przeszłości, wymarłe jak miasto indian Anasazi. Są na świecie jednak miejsca, w których w wykutych w skałach domach nadal toczy się zwyczajne  życie. Takim miejscem jest Kandovan,   położona w północno-zachodnim Iranie kraina. Skalne miasteczko, a właściwie raczej wioska,  którą zwiedzała Dżizaas jest położona pi razy oko 60 km od  Tebrizu. Kandovan znajduje się  w malowniczej, jak na irańskie warunki solidnie zielonej dolinie, przeciętej rzeką. Dolina ta powstała wskutek działalności wulkanicznej - po erupcji wulkanu Sahand po jego zboczach spływały tzw. lahary czyli potoki błota utworzone z wyrzuconych przez wulkan materiałów i wody. Grubość takiej laharowej warstwy wokół Kandovanu liczy około stu metrów. Wyplute przez Sahand popioły i skały ulegały z czasem erozji i utworzyły  charakterystyczne dla rejonu irańskiej prowincji Wschodniego Azerbejdżanu i tureckiej Kapadocji stożkowate formacje skalne. Najstarsze skalne domy liczą nawet 700 lat, legenda głosi, że pierwsi osadnicy pojawili się na tym terenie uciekając przed atakiem Mongołów. Uciekinierzy najpierw szukali naturalnych zagłębień, czy jaskiń, a potem zaczęli drążyć kryjówki w stosunkowo miękkich skałach ( tralala, tuf i inne pumeksy - pumeksowe te mieszkanka są ). Ziemie w dolinie, jak to gleby wulkaniczne - żyzne, warunki kusiły żeby osiąść tu na stałe. Domy wykute w skale nazywa się "karan" - w lokalnym dialekcie tureckim oznacza to ule czy też może raczej siedlisko pszczół. Przez lata mieszkańcy wsi rozszerzyli swoje rezydencje. Teraz większość domo - grot ma od dwóch do czterech kondygnacji. W środku domostwa są pomieszczenia wszelkiego typu - od salonu do obórek dla zwierząt. Niektóre domy wyrosły ze skał i mają sporą część "budynku" zwyczajnie murowaną. Kandovan dziś robi za atrakcję turystyczną, podobnie jak skalne kościoły w tureckiej Kapadocji.




środa, 23 września 2015

Pierwszy, bardzo owocowy dzień jesieni.

 Może  powinnam zacząć  "Jesień, jesień, jak to tak?" , ale tegoroczne lato w Centralno - Polszcze było tak wkurzające że jest "O, jakie rzewne widowisko:Czerwone liście za oknami".  Cieszę się na Wielką  Jesień, pogoda jak najbardziej mi pasi, ogród wreszcie oddycha bo  dostaje właściwą ilość wody i mojej uwagi. Mimo tzw. przeciwności losu czyli  nieoczekiwanych wizyt na SORze (  żeby tak  bez akcji wypadkowych moich,  Naszej  Irenki , Ciotki Elki i Małgoś - Sąsiadki to nie uchodzi, każda starsza pani powinna przynajmniej raz w roku zaliczyć  glebę z tzw.  hukiem ) dzielnie staram się pracować w Alcatrazie. Mój biedny ogród zapuszczony w sposób okrutny,  bardzo, bardzo powolutku zbiera się przy mojej pomocy do kupy ( cholera, przypomniałam sobie że mam jeszcze zakamuflowaną gnojóweczkę  - skleroza u mnie postępuje błyskawicznie ).

Szybko ten proces naprawczy Alcatrazu nie będzie przebiegał  ale najważniejsze i najtrudniejsze już za mną - uczyniłam pierwszy krok ku lepszemu czyli zaczęłam przekopki. Na razie po podskubaniu kosówki ( jeszcze całe podsadzenie nie wykonane, więc nie ma co focić dla  Pikutka -  dopiero po obsadzeniu całości obfocę  Podskubaną ) "wszedł"  w gryplan  roboczy Landryn. Moja słodka rabatka zdecydowanie zmieni charakter - koniec z bylinowiskiem,  nadchodzi era ogrodu  wymagającego trochę mniej czasochłonnej pielęgnacji.  Na Landrynie posadzone są dwie nowe magnolki - Magnolia soulangeana 'Lennei' i Magnolia  grandiflora 'Edith  Bouge'. Dwie magnolki oznaczają więcej cienia, więcej cienia oznacza więcej  bylin cieniolubnych.  Większość z nich jest znacznie mniej "upierdliwa"  niż moje ukochane irysy bródkowe (   mniej czasu poświęconego  innym bylinom,  to więcej czasu dla bródek, he, he ).




Los Landryna podzieli ( po odżubrówkowaniu ) Ciepłe  Monstrum. Na nim już też "siedzą"dwie magnolki -  Magnolia denudata 'Double  Diamond' i  Magnolia soulangeana 'Lennei Alba'. Znaczy przebudowę rabat  zaczęłam od  przymagnoliowania. Niby nie powinnam tak ładować w ogród sił i kasy  bo zostało  podjęte postanowienie w sprawie "zakrętu życiowego", ale coś mi się zdaje że przede mną nie tyle ostry wiraż co raczej wyboista droga patatajka i kto wie czy w ogóle warto nią jechać. Rodzina  powoli zaczyna być zdania że  nie warto, bo my to już tylko autostradą , a tam jak wiadomo, bez zakrętów (  no chyba że się zjeżdża, a nam się, mimo SORów, do zjazdu nie spieszy, he, he). Przymagnoliowanie  rabat się jeszcze nie skończyło, przede mną wybór kolejnych trzech magnolek.  Zostawię sobie na zimowe wieczorki te radosne magnolkowe rozważania.

Teraz  trochę o fotach owocowych - Alcatraz mimo paskudnego lata stanął na wysokości zadania.  Znaczy owocowe owocują, co natycha ( natycha  to moja własna odmiana od wyrazu natchnienie,  tak mi się przynajmniej zdaje ) mnie myślą  o rozszerzeniu sadku. Co prawda moje myśli  błądzą nie w rejonach jabłuszkowych tylko radośnie fikają  wśród  rodziny  Prunus, i to w tej  jej części która nie owocuje.  Jakoś w tym roku, całkiem niespodziewanie zapałałam uczuciem do niektórych wisienek. Pewnie winna jest temu przecena towaru w jednej ze szkółek.  No tak,  słowo "przecena" działa na te moje jeszcze czynne dwa zwoje stymulująco. Z odmętów rzeki  Slerozy wyłania się info  że gdzieś miałam angielską książkę  o co lepszych wisienkach.  Chyba czas poszukać, zajęcie w sam raz na  pierwszy oficjalny  jesienny wieczór.

Kocie "urodziny" czyli rocznica przybycia dziewczynek do domu

Mój Ty  Wielki Kotowy, aż mi  uwierzyć ciężko przychodzi - małe mają już trzy lata! Sztaflik i Szpagetka przybyły do domu dokładnie 23 września trzy lata temu. Przyniosły je dzieci "z pod siódemki", które najpierw się nimi bawiły a potem dopiero odkryły że dzika kotka takich małych "po ludziach" może nie przyjąć. Pojawienie się w domu jeszcze ślepych kociąt poprzestawiało nam nieco życie - kotowstwo samcze przeżyło stres stulecia a ja zostałam pełnoetatową kocią matką. Mój boszsz..... te karmienia co dwie godziny bez względu na porę dnia i nocy, przygotowywanie mieszanek ( najpierw szaleńcze zakupy odpowiedniego dla małych  kociąt mleka ), dobieranie strzykawek bo buteleczki karmiennej dla kotów nie udało się dostać, doczytywanie o wyższości jednych papek nad drugimi, gotowanie i przecieranie żarła. Uff! Na samym żarciu sprawa z niemowlętami kocimi się nie kończy, jazda jest niemal taka jak z ludzkimi maluchami. Inkubatorek z koszyka, termoforka ( w późniejszej fazie z  butelki po napoju wyskokowym owiniętej  ręczniczkiem, na której można było słodko przycupnąć ), ja dyspozycyjna zamiast inkubatorka ( wiadomo nie ma jak matczyne ciepło,he,he    ), masowanie brzuszków, nieustające sprzątanie po trawieniu. Potem doszły spacery  w celu "złapania słoneczka" i robienie za tzw. obiekt polowań. No, na pełnym etacie byłam!

Dziewczynki jako kocięta nie były specjalnie piękne,  szczerze pisząc to były najbrzydsze kocięta jakie widziałam. Hienowato rudawe, ze szczurzymi ogonkami, wiecznie umazane żarłem ( miałam wyrzuty sumienia że takie ufajdane a ja nie sprawdzam się jako matka ). Na szczęście wesołe i psotne, które to cechy u maleńkich zwierzątek na ogół wiąże się ze zdrowiem ( do pierwszych odrobaczeń i tym podobnych wetowych spraw ). Moi koci panowie na ten brak urody nie reagowali, ponieważ już w momencie przybycia dziewczynek udali się na emigrację wewnętrzną ( w przypadku Felicjana była to najpierw emigracja zewnętrzna - zobaczył małe,  próba mordu się nie powiodła bo pilnowałam  i wyszedł na trzy dni. ). Na emigracji wewnętrznej sprawy takie jak uroda kocich panienek nie miały dla kocurów żadnego znaczenia. Sytuacja uległa zmianie gdy małe troszkę podrosły i zaczęły napadać na Lalka i Felicjana. Trudno być emigrantem kiedy domowe sprawy pod postacią dwóch polujących kociąt Cię atakują. Felicjan ciężko się obrażał za ten powrót mentalny w domowe pielesze, natomiast Lalek okazał się świetną niańką. Nasz Laluś ma  łagodny charakter ( w zasadzie, bo Rudy czyli Skradające Się Zło budzi w Lalku najgorsze kocio - samcze cechy ) i lubi się bawić, dla dziewczynek nasz Laluś był prawdziwym darem Wielkiego Kotowego. Od Lalusia dziewczynki odebrały potrzebną dobrze wychowanym kotom edukację w zakresie obcowania z  kocim towarzystwem, polowań ( niestety ) i postępowania z ludźmi ( obie gwiazdki są przytulajskie i potrafią "wleźć na głowę" )


Teraz o sprawie imion czyli dlaczego Sztaflik jest Sztaflikiem. Małe zostały nazwane na cześć bohaterów serialu dobranockowego z czasów mojego dzieciństwa. Czeski filmik "Staflik a Spagetka", jak to po polsku szło "Sztaflik i Szpagetka", był jednym z moich najnajów bajeczkowych ( takiego Jacka i Agatkę to miałam w głębokim poważaniu, takoż Balbina z Ptysiem do mnie nie przemawiali ). Jedno z małych kociąt było wyraźnie większe, sądziłam że to samczyk ( u małych kociaków ciężko odróżnić płeć ) i zostało Sztaflikiem. Sztaflik okazał się być okazałą dziewczynką. Ech, jak to zleciało - takie były małe a teraz całkiem z nich dorosłe kociambry!

   

wtorek, 22 września 2015

Peonie chińskie czyli peonie przez duże P

Paeonia lactiflora czyli peonia chińska bylinowa to taki samograj na majowo - czerwcowych rabatach. Obecna niemal w każdym  ogrodzie bylinowym, kojarzona z ogródkiem w typie  "country" ( po naszemu wsiowy ), niesłusznie traktowana po macoszemu "bo krótko kwitnie" ( co  nie jest w przypadku chińskich mieszańców prawdą ), bezczelnie pomijana przy projektach nowych ogrodów ( no, bo lepiej sadzić  jarzeniowe  nowe odmiany  żurawek albo  jeżówek ). Z lekka zapomniana,  ta królowa czerwcowych ogrodów przegrywa walkę ze swoimi krewniaczkami, peoniami ITOH,  które mają olbrzymie kwiaty i kuszą egzotyką. A to właśnie peonie krzewiaste i peonie ITOH  (  czyli mieszańce  peoni bylinowych i krzewiastych ) niespecjalnie długo cieszą nas swoimi kwiatami.  No cóż, świeżynki mają ten urok  niedawno  przybyłych orientalnych księżniczek, a o tym że  peonie bylinowe też  kiedyś  były  orientalnymi egzotami na europejskich rabatach  już zapomniano. Sic transit gloria mundi!

W Alcatrazie jednak peonie chińskie cieszą się estymą, w końcu to świetne byliny.  Nie tylko ozdobne są ich kwiaty, bardzo cenię sobie ich liście, jakże mile przerywające monotonię irysowych czy liliowcowych "źdźbeł". W jesiennym słońcu liście niektórych odmian pięknie czerwienieją, wzbogacając nasyconą barwą rabaty.  Miodzio!  Moje  peonie to głównie staruszki, choć mam też parę nowszych odmian.  Jednak najliczniej są  reprezentowane old - schoolowe "kapuściane głowy", chwała wiktoriańskich ogrodów ( w epoce królowej Wiktorii kochano odmiany kwiatów mocno wypełnione płatkami ). Te stare pełne odmiany wymagają podpierania pędów, kwiaty są tak ciężkie że  rośliny lubią  wylegać ( szczególnie po deszczu ). Nie należy mylić peoni chińskich z pochodzącą z Europy Południowej peonią lekarską  Paeonia officinalis. Ta ostatnia jest również bardzo popularna w  naszych ogrodach ale zakwita o jakieś dwa  tygodnie wcześniej  niż najwcześniejsze odmiany peoni  chińskiej.

Jak uprawiać peonie żeby cieszyły oko?  Przede wszystkim zacząć  od tego że człowiek  uświadomi sobie iż kupuje się sadzonki, które mają od  trzech do pięciu oczek. Czasem zdarza się  człowiekowi skusić  na coś pod tytułem  "Jednooczkowa sadzonka" ale to jest perwersja dla kolekcjonerów pożądających  rzadkich albo najnowszych odmian.  Normalnie ogrodujący to powinien takowe jednooczkowe traktować lekceważącym spojrzeniem  i ust nie otwierać, żeby się jakie  brzydkie słowo nie wyrwało w kierunku sprzedającego starsze odmiany  peoni. Dysponując  odpowiedniej  wielkości karpami ( peonie jak dalie mają karpy a nie kłącza  ) możemy przystąpić do poszukiwania miejsca w ogrodzie, mając  przy tym na uwadze że  peonia będzie zajmować swoje stanowisko przez znacznie dłuższy okres czasu  niż ma to miejsce w przypadku innych bylin. Piwonie kochają słoneczko, można je od  biedy uprawiać w półcieniu, ale nie ma co wtedy liczyć  na oszałamiającą  ilość kwiatów.Starajmy się zatem żeby  roślina odstawała odpowiednią ilość słonecznych promieni.

Peonie chińskie urosną prawie w każdej  glebie z wyjątkiem ekstremalnych kwachów.  Najlepsze dla uprawy peoni są gleby gliniaste, gliniasto - piaszczyste a nawet piaszczyste ( na tych ostatnich peoni trzeba nieco więcej  odżywiających dobrutek, no i wody ). Na cięższych glebach gliniastych peonie ponoć obficiej kwitną i ich kwiaty lepiej się wybarwiają. Teraz uwaga! Tadam, tadam - rzecz  bardzo ważna w przypadku naszej peoniowej chińszczyzny - oczka  w karpie peoni  nie powinny być  przykryte ziemią więcej  niż  na wysokość 5 cm.  Przekroczenie tej "magicznej pięcio - centymetrówki" to jest częsty  powód tego że peonie nie kwitną. Ponieważ  peonie dobrze okryć na zimę warstwą kompostu albo tam innej ściółki, trzeba  sobie wiosenną porą przypomnieć  o rozgrzebaniu tego   zimowego okrycia na peoniowych stanowiskach.  Nie ma lekko - raz na jakiś czas dobrze jest sprawdzić  czy karpa się zbytnio  nie zagłębiła w ziemi  i w razie stwierdzenia że  jest nie halo, trzeba zadziałać.

Sprawdzać najlepiej wczesną wiosną albo w porze  przesadzania (  sierpień ), bo wtedy można za pomocą szpadelka karpiszona podnieść. Nawożenie peoni nie jest jakoś specjalnie kłopotliwe, nie ma takich akcji  jak z  niektórymi różami. Trzeba uważać żeby nie przenawozić azotem ( czyli nie trawnikować,  bo azot  w dużych ilościach  to chyba tylko trawnik zdzierży ). U mnie peonie dostają  gnojowicę (  czyli przefermentowany ) produkt  roślinno  - zwierzęcy.  Trochę nietypowy bo zawierający skórki bananowe (  magnoliom służy to dlaczego nie miałoby służyć peoniom ).  Od czasu do czasu się podłamię  i zasilę sztucznym nawozem długo działającym, ale mam  potem ekologiczne  wyrzuty sumienia i to  są  wypadki przy pracy  ( najczęściej po moich wypadkach, kiedy nie mam  siły na nic bardziej skomplikowanego niż granulki ).  Od czasu do czasu można koło peoni wymienić glebę ( nieco wzbogacona  kompościkiem  i papu cięższa gleba  i peonia uszczęśliwiona ).  Takie ekscesy z glebą to raz  na parę lat, żeby się  peonia  nie rozbestwiła.  No chyba że  uprzemy się  hodować peonie chińskie  na  glebie piaszczystej  typu  Sahara, wtedy nie ma zmiłuj i akcję powtarzamy  często i gęsto ( znaczy  gleba  około peoniowa musi mieć pewną zwięzłość ).  Peonie nawozimy wczesną wiosną

Po paru latach, kiedy peonie zaczynają słabiej  kwitnąć , sprawdzamy czy w środku karpy nie utworzyła się łysina. Jeżeli tak  przystępujemy do odmłodzenia, w końcu oczka i tak tworzą się tylko na brzegach karpy. Jeżeli chcemy żeby stanowisko nadal było  peoniowe wymieniamy całą ziemię. Albo taki scenariusza albo sadzimy  karpy w staroglebie i
 dziwimy się że nie kwitną. jeżeli w czasie w którym peonia zajmowała  swoje stanowisko  sąsiedzi zanadto się rozrośli (dotyczy  to szczególnie krzewów )  lepiej zmienić  peoniom miejsce ( nie znoszą konkurencji ).  Teraz trochę  o przesądach -  niedobrze ścinać  peoniom wszystkie kwiaty.  Podobno potrafią się wtedy  obrazić i złośliwie nie kwitną. Niedobrze też wycinać kwitnące pędy do samej ziemi. Rzecz w tym że  przy okazji ścinania kwitnących pędów pozbawiamy roślinę liści, które są niezbędne przy właściwym  odżywianiu karpy i produkcji nowych oczek. Znaczy ostrożnie z tym pozyskiwaniem kwiatów do wazonów.  A w ogóle to kwiaty peoni najładniej wyglądają na krzaku peoni. Amen!




czwartek, 17 września 2015

'American Maid' - irys TB solidnie "pomieszany"

'American Maid' przybył do Alcatrazu z ewandkowego ogrodu i  zaraz narobił zamieszania. To urodny irys  typu blend, który usiłował u mnie  podszyć  się pod znacznie starszą odmianę  Schreinera 'Burnt  Toffee' ( znaczy tradycyjnie potaśtały się znaczniki ).  Bardzo lubię irysy w tych barwach, przełamanych i stonowanych.  Bezczelnie przyznaje  się do  "zablendzenia" a nawet do fascynacji irysami  choćby  tylko z muśnieciem "smoky". No tak się jakoś porobiło i te moje upodobania do "przełamańców" a czasem wręcz do  "szmateksów"  i "brudoli" objęły wszystkie kategorie  irysów.  Sadzę namiętnie "brudnawe" SDB, IB, BB i TB.  W przypadku  'American Maid' nie jest jeszcze zupełnie  "szmateksowato", ten irys ma  czyste barwy, pięknie rozłożone na płatkach.  Mimo że  nie jest  z tych jarzeniowych to oczy rwie. Metryczkowo przedstawia to się tak: 'American Maid'  został wyhodowany i zarejestrowany  w 2001 roku przez Marvina  Davisa ( moim zdaniem to oprócz 'Primal Shadows' z 2012 roku to chyba  najfajniejsza odmiana tego hybrydyzera ). W 2002 roku odmiana została wprowadzona do  handlu przez szkółkę Rockytop. 'American Maid' powstał w wyniku krzyżowania odmian 'Syncopation' i 'Honky Tonk Blues'. Ten  irys  dorasta do  97 cm, jest odmianą zakwitającą w środku sezonu i kwitnie aż do jego końca.


'Stop Flirting' -irys TB w typie"szary odcień szarości"

Król "brudoli" i "szmateksów", kolorowa szarość czyli mieszanka spranych barw wrzosu, beżu i niebieskości. Smuteczek wcale nie smutny  -  'Stop  Fliriing' po prostu.  Moim zdaniem irys najpiękniej wygląda w fazie pełnego rozkwitu, kiedy kolory jego płatków  płowieją ( choć określenie płowieją nie do końca oddaje to co się dzieje z barwami, to jest nie tylko jaśnienie płatków ).  Jak na razie rośnie tak sobie, szału nie ma i części ciała nie urywa. Być  może po przesadzeniu na nowe stanowisko ruszy z kopytka. Teraz metryczka: 'Stop Flirting' został zarejestrowany przez Barrego  Blyth'a w 2002 roku, do handlu wprowadzony przez szkółkę  Tempo Two  rok później. Jest wynikiem krzyżowania 'Louisa's Song' X F182-1, 'Stop Flirting' to rodzeństwo odmiany 'Avona'. Dorasta do 97 cm, kwitnie od środka do końca sezonu irysowego. Odmiana jest często używana przez Barrego przy tworzeniu nowych irysów w typie "smoke". Do Alcatrazu 'Stop Flirting' przybył ze źródełka, czyli ze szkółki Tempo Two.