czwartek, 24 lipca 2014

Dama w podróży


Sezon urlopowy w pełni, najwyższy czas udać się do wód albo na odkrywczą ekskursję. Zawsze bardziej pociągało mnie to drugie, wywczasy u wód były dla mnie zbyt monotonne. Być może przyczyna takiego a nie innego podejścia do sposobu spędzania wolnego czasu tkwi w tym że dzieciństwo spędziłam w miejscowości aspirującej do miana kurortu. Ja, rodowita łodzianka wylądowałam w wieku lat trzech nad Bałtykiem. Miejscowość w której mieszkałam jeszcze wówczas nie doświadczyła potwornych skutków boomu budowlanego, choć pojawiały się już pierwsze jaskółki "radosnej" twórczości "architektów". Było dzikawo i pięknie, a w sezonie wręcz obrzydliwie. Wczasowanie kojarzy mi się z zapychającym wąskie uliczki tłumem, wdzierającą się w uszy muzyką z knajp i dyskotek, ogólnym syfilandem śmieciowym i z wyobrażeniem Kowalskiego o tym jak powinien wyglądać wypoczynek. Wypoczywający Kowalski był zmorą mojego dzieciństwa! Słabo docierały do mnie ekonomiczne argumenty ( "Ludzie muszą z czegoś żyć" ) bo już wtedy zalęgło się we mnie przekonanie że pieniądze Kowalskiego nie rekompensują wszystkiego co Kowalski robi z realem małego, nadmorskiego miasteczka. To dziwne niby, bo dziecięciem w sumie byłam ale trochę tak jak w opowieści o nowych szatach cesarza, dziecko czasem widzi rzeczy takimi jakie one są a nie jakimi ludzie chcą je widzieć. Niedaleko mojego miasteczka był prawdziwy kurort, taki z przedwojennymi tradycjami i tam gustom Kowalskiego nie schlebiano. To Kowalski musiał dorosnąć do elitarnego stylu kurortu. Tresowanie Kowalskiego wyraźnie się opłaciło, ( kurort pozostał kurortem z odpowiednim cennikiem rzecz jasna ) a miejscowość w której przyszło spędzić mi dzieciństwo jest dziś obrzydliwym, zatłoczonym, zaśmieconym, hałaśliwym wczasowiskiem dla tzw. masowego turysty. Skrzyżowanie dyskoteki z wesołym miasteczkiem + solarium. Coraz więcej urokliwych miejsc zabudowywanych okrucieństwami ( nawiasem pisząc trzeba być kretynem żeby wznosić budynki na niestabilnych klifach ), coraz więcej tandety wdzierającej się w imię zysku w miejsca które powinno się chronić prawem. Oczywiście nadal cienkawo ze świadomością że podcina się gałąź na której się siedzi i że można działać inaczej. "No bo ludzie muszą z czegoś żyć"! Fakt, śmieciarze na wysypiskach zarabiają niezłe pieniądze, jest tylko drobne ale - wysypisko to miejsce pracy a nie miejsce zamieszkania. Zresztą jak tak dalej pójdzie to mało kto będzie chciał mieszkać w takim wczasowisku Kowalskiego poza sezonem. Właściciele wynajmowanych apartamentów prędzej czy później wyniosą się na stałe w ciekawsze do życia miejsce ( co już się powolutku zaczyna, sporo apartamentowców to własność innego kapitału niż miejscowy ) a interes będzie się kręcił w sezonie jak ta budka z lodami czy inną rybą. Poza sezonem miasteczko duch, uśpiony w trzech porach roku pomnik kiczu. Z czasem Kowalski znajdzie sobie inne miejsce typu Ibiza i trzeba będzie komuś wepchnąć za jakiekolwiek pieniądze możliwość spędzenia czasu " w pięknym kurorcie" nad Bałtykiem. Uff, dałam upust uczuciom. Temat psowania krajobrazu i dziedzictwa przyrodniczego i kulturowego zawsze powoduje u mnie tzw. ulewanie żalów. W zamierzeniu dygresja a rozciąga się niemal na cały wpis.
Odkrywcza ekskursja nie zmusza człowieka do przebywania mentalnie w miejscach które napawają go obrzydzeniem. Możliwość zmiany, zobaczenia czegoś więcej niż tylko wczasowiska u wód we wczasowisku u wód, to moim zdaniem największa zaleta odkrywczej ekskursji. Nie trzeba rzucać się od razu w dziką Amazonkę czy tam inne Himalaje. Uroki dziczyzny, tętniące życiem miasta, ciekawych ludzi mamy tuż pod naszym nosem. Wystarczy tylko odkryć w sobie odkrywcę. Wielką prawdą jest że podróż nosi się w sobie, reszta to tylko kilometry. Prawdziwy odkrywca jak się solidnie uprze to odkryje ciekawe rzeczy nawet w paskudnym nadmorskim miasteczku nastawionym na masowego turystę, he, he. Musi być tylko wyjątkowo upartym i nawykłym do niebezpieczeństw podróżnikiem, he, he ( w końcu turyści na ogół wracają z wywczasów czy innych wycieczek, prawdziwym podróżnikom o wiele częściej zdarza się nie wrócić ). Odkrywać można wszystko i wszędzie, ja na przykład zamierzam odkryć tajemniczy świat Tajojów. Geograficznie leży we wschodniej Polsce ale za sprawą historii, kultury przenika kraj Lechitów. Tajojowie ( nazwa wywodzi się od słynnego "Ta joj!" ) zostali opisani przez Jarosława Iwaszkiewicza, który w latach międzywojennych szalał automobilem w okolicach Sandomierza i Lublina, a nawet zapuszczał się pod niebezpieczny Rzeszów czy tajemniczy Lwów. Ja tak daleko nie wyląduję, ale choć trochę tajojszczyzny liznę. Tajemniczy świat polskiego Orientu otwiera się przede mną!

środa, 23 lipca 2014

O puszczalstwie niektórych kotek!


Prysły wszelkie złudzenia, zmysły trzymają się nadal świetnie - Okularek a właściwie Okularia okazała się klasyczną puszczalską! Mimo interwencji weterynaryjnej nasze najmłodsze kocię używa życia aż miło. Nie ma żadnego "Dont Tommy, dont'", Okularia Pumelia tarza się w rui i porubstwie niczym Waleria Messalina. Personel kocurzy z sąsiedztwa odwiedza ją tłumnie - już nie tylko Epuzer, Syn Rudego i Niescęście, dziś pojawił się sam Rudy ( Lalek trząsł się z wściekłości i ryczał, Felicjan jak zwykle tchórzliwie udawał że nie widzi Rudego ). Jak tak dalej pójdzie to dobre imię naszej rodziny też sobie pójdzie. No zgroza i ból zęba. Do puszczalskiej Okularii nie docierają żadne argumenty ( zdaje się że Okularia jest święcie przekonana że ma wszystko to co kotka mieć powinna ). Najbardziej martwi mnie jej wpływ na czarnulki, już słyszę z ich strony przymilne pomiaukiwania w kierunku sąsiedzkich kocurów. Wczorajsze umizgi Okularii do zabłąkanego jeża przekroczyły wszelkie granice. Okularia udaje się wraz ze mną do dohtora, o ile to nie sprawka hormonów to zostanie przeprowadzona psychoanaliza, namierzymy źródło bólu i przepracujemy to z kotą! Zdaje się że nadmierna chęć używania to jakaś plaga u współczesnej kociej młodzieży, podobno Pulpecizna Pollutonowskiej to też niezły numer!

Lilie czyli podduszanie Ciotki Elki

Nasza Ciotka Elka miewa tzw. masochistyczne odloty. Nikt jej nie podejrzewa o takie zachowania, ot starsza pani z bujną osobowością, z tych które raczej ciężko posądzać o czerpanie przyjemności z robienia sobie gugu. Ciotczyny tzw. masochizm zresztą właściwie nie jest prawdziwym masochizmem, Ciotka przyjemność czerpie mimo bólu a nie z jego powodu . Stąd określenie tzw., które lekko usprawiedliwia ciotczyne odloty. Lekko bo w końcu jednak szkodzenie sobie po to by móc korzystać z przyjemności życia jest perwersyjne. Nasz rodzinny perwers kocha lilie, a już najnajem są te pachnące i rosnące do niebotycznej wysokości. Po prostu Ciotka Elka jest wielką fanką orienpetów! Alergiczną fanką, na progu astmy! Przygotowanie do sezonu liliowego to recepta na różne wziewniki. Ciotka twierdzi że i tak musiałaby ich używać z powodu zalipowienia naszych osiedlowych uliczek, więc sadzenie mocno pachnących lilii jest właściwie bez znaczenia a ona przynajmniej będzie miała radochę z powodu kwitnienia kwiatów, których urodę i zapach uwielbia.

Sezon zaczynamy od lilii królewskich czyli Lilium regale ( pierwsze zdjątko ), zdaniem Ciotki trochę późno ale lilie św. Antoniego czyli Lilium candidum, mimo sadzenia sierpniowego, lekkiej gleby specjalnie pod nie przygotowanej i innych dobrutek, wzgardziły alcatrazowymi rabatami. Od rodzimego gatunku bardziej uprzejma okazała się azjatka, pochodząca z zachodnich Chin lilia królewska ( w Europie sadzona od 1903 roku ). Piękna lilia, o wydłużonym kształcie trąbki, bardzo silnie pachnąca. Do zawiązywania nasion nie potrzebuje zapylenia, taka samowystarczalna z niej roślina. Kwitnie nieco wcześniej niż ulubione ciotczyne mieszańce, dlatego najlepiej zestawiać ją z liliami hybrydowymi bardzo wcześnie zakwitającymi. Ja z podpuszczenia Ciotki zestawiłam ja z dość wcześnie kwitnącym orienpetem. No i teraz to już nie da się bez liliologii, czas na poznanie typów hybryd liliowych.

Zacznę od hybrydowych azjatek czyli grupy mieszańców azjatyckich ( powszechnie lilie z tej grupy określa się jako lilie azjatyckie ). Są to mieszańce wielu gatunków lilii, wielokrotnie ze sobą krzyżowanych. Skalę hybrydyzacji najlepiej uświadamia nam lista gatunków rodzicielskich - Lilium amabile, Lilium bulbiferum, Lilium callosum, Lilium cernuum, Lilium concolor, Lilium davidii, Lilium dauricum, Lilium lankomgense, Lilium leichtlinii, Lilium philadephicum, Lilium pumilum, Lilium tigrinum, Lilium wilsonii. Ich historia sięga lat 20 XX wieku. Kwitną w czerwcu i lipcu, niestety nie pachną. Rozróżnia się trzy typy ze względu na pokrój rośliny: lilie o kwiatach wzniesionych, skierowanych do góry , lilie o kwiatach skierowanych na zewnątrz, lilie o kwiatach zwisających. W dwóch ostatnich typach często pojawia się też określenie lilia turbanowa ( podwinięte mocno brzegi płatków tworzą kształt "turbanu" ). Ponieważ te lilie nie pachną Ciotka Elka specjalnie za nimi nie przepada ( szkoda bo łatwe w hodowli i efektowne ). Uprawiam już tylko jedną azajatkę ( kiedyś było więcej )- lilię zwisłokwietną, z lekka turbanowatą 'Tiger Babies'.
Następna grupa mieszańców to lilie trąbkowe.

Podobnie jak w wypadku grupy azjatyckiej i te lilie pochodzą z wielokrotnego krzyżowania wielu, głównie chińskich gatunków - Lilium regale, Lilium sargentiae, Lilium leucanthum var.centifolium, Lilium brownii, Lilium sulphureum i Lilium henryi. Grupa ma nieco dłuższą historię niż azjatki, pierwsze mieszance trąbkowe powstały w USA jeszcze przed 1920 rokiem. Wyróżniamy cztery typy tych lilii - lilie o kwiatach trąbkowych vel lejkowatych, gdzie działki okwiatu ( znaczy płatki pospolicie moi Mili ) są długie i wąskie, lilie o kwiatach kielichowatych o długich ale nie tak wąskich działkach okwiatu, lilie o kwiatach szerokomiseczkowatych, niemal o "płaskim" kwiecie w momencie rozwinięcia, lilie o kwiatach gwiazdopodobnych, działkach szeroko rozwartych, niekiedy skręconych czy też turbanowo podwiniętych. Te lilie pięknie pachną jest więc szansa że pojawią się u nas w większej ilości. Rozważam zakup odmian 'Pink Perfekction Strain' ( prawdziwie trąbkowy kształt kwiatu i jak twierdzi Miłka "kościelny" zapach ) i 'Lady Alice' ( turbanowaty kształt i podpuszczenia ze strony Fafika ). Kwitną w lipcu, moje upatrzone odmiany dość wcześnie, więc są jak najbardziej pożądane do zestawień z lilią królewską.

Lilie z grupy longiflorum ( oznaczane w skrócie jako lilie LA, choć spotkałam takie określenie przy grupie lilii azjatyckich gdzie lilie longiflorum były traktowane jako podgrupa ) to mieszańce japońskiego gatunku Lilium longiflorum z innymi liliami ( przeważnie z grupą lilii azjatyckich ) a także gatunkami takimi jak Lilium formosanum, Lilium neilgherrense, Lilium wallicchianum, Lilium cernuum, Lilium concolor. Jak to z liliami bywa są to rzecz jasna wielokrotne krzyżówki. Pierwsze hybrydy tej grupy powstały w Japonii w końcówce lat 30 XX wieku. Dzielimy je na takie same typy jak grupę lilii azjatyckich. Pachną słabawo, wyraźnie nie podniecają Ciotki ale mnie się przynajmniej jedna odmiana podoba. Bezczelnie uprawiam uznaną przez Ciotkę za "bezpłciowca" odmianę 'Salmon Classic'. Grupę mieszańców martagon mam w "bliskim wyjścia" odcinku okrężnicy. Czysty gatunek zawiódł wielokrotnie w Alcatrazie, mieszańce okazały się równie paskudne i wybredne. Jednak z blogowego obowiązku zamieszczam info o tej grupie, bo bardzo dobrze pasuje do naturalistycznych założeń a nie każdy ogród ma tak niesprzyjające tej grupie lilii warunki jak Alcatraz. Mieszańce martagon wyhodował C. L. Shride, są to krzyżówki wielokrotne Lilium martagon, Lilium hansonii, Lilium medeoloides, Llilium tsingtauense. Oznaczanie tych lilijek o drobnych kwiatach w turbanowatym kształcie, mianem Lilium martagon i nazwą odmianową jest nadużyciem, nie są to bowiem selekty ale hybrydy.


Kolejna grupa lilii to ciotczyny najnaj - lilie orienpet zwane liliami OT to mieszańce lilii orientalnych z liliami trąbkowymi, uzyskane w latach 50 XX wieku. Rozróżnia się trzy typy takie jak w grupie lilii azjatyckich i LA. Kształt kwiatów bardzo zróżnicowany. Kwitną w lipcu i sierpniu, zazwyczaj kwitnienie jest dłuższe niż w wypadku innych grup lilii ( przeciętne liliowe kwitnienie to czas około dwóch tygodni, orienpety kwitną niekiedy 21 dni ). Pachną przepięknie i jak twierdzi Ciotka Elka, cudnie dusząco. Uprawiam z tej grupy dość wczesną odmianę 'Garden Affaire'( to właśnie ona jest "zestawiona" z lilią królewską ), niezawodną, wyrastającą do nieba 'Conca D'or ', olbrzymiokwietną odmianę 'Big Brother'( średnica kwiatu powyżej 30cm, oczywiście Ciotka jęczy "kup więcej Braciszka" a ja usiłuję ją przekonać że odmiana ponoć wymaga okrywania bo wrażliwsza, w odpowiedzi mam zapewnienia jak to Ciotka będzie opatulała, zasypywała korą stanowisko tego lilioszona ), pięknie rozwijającą kolor lilię 'On Stage', trochę bezpłciową lilię 'Ovation', której "zagrupowania" nie jestem do końca pewna. Dla Ciotki Elki ciągle to mało, jestem naciskana na sprowadzanie i przeglądanie katalogów i sprawdzanie co tam nowego w orienpetowym temacie pojawiło się w necie. Ciotce perwersyjnie marzą się duszące ją łany. Co gorsza znalazła popleczników, doszły mnie słuchy o jakiejś docelowej zbiórce sąsiedzkiej mającej na celu zmuszenie mnie do rozwinięcia rabat z liliami tej grupy. Wszystkie moje "panie starsze" zasiadają wieczorkiem na "podwórkowych" krzesełkach ( połowa stanu z wziewnikami ) i delektują się widokiem i zapachem. Z podsłuchu wiem że istnieją plany maciejkowo - skrzynkowo - okienne. Ponieważ razem z liliami kwitnie też wiciokrzew to jest spora szansa że nas wszystkich tu udusi.

Dobrze że Ciotka nieświadoma istnienia jeszcze jednej grupy lilii jaką są mieszańce LO czyli lilie orientalne. To czego nie zidentyfikowała jest dla niej nieznanym orienpetem ( i bardzo dobrze, bo zakres "wklikiwania" i jęczeń zakupowych by się powiększył ). Lilie LO to grupa mieszańców pochodzących od lilii azjatyckich, przeważnie japońskich, takich jak Lilium alexandrae, Lilium auratum, Lilium japonicum, Lilium nobilissimum, Lilium speciosum, Lilium rubellum, Lilium henryi. Pierwsze krzyżówki z tej grupy pochodzą jeszcze z XIX wieku. Wyróżniamy w grupie lilii LO cztery typy - lilie o kwiatach trąbkowych skierowanych w bok lub w górę, lilie o kwiatach czarkowatych, lilię o kwiatach niemal płaskich i ustawionych bocznie i lilie o kwiatach turbanowych. Niekiedy te lilie klasyfikuje się też jak lilie azjatyckie, LA czy OT. Moja ulubiona odmiana 'Casablanca' należy właśnie do grupy lilii LO. Uprawiam też odmianę 'White Triumphator', z lekka nakrapianą 'Muscadet'. Zamierzam odtworzyć odeszłą po zimie 2012 roku odmianę 'Devotion'. Kwitną podobnie jak mieszance OT w lipcu i sierpniu. W sumie sporo tego dobra liliowego mam już na rabatach, ciotczyno - sąsiedzkie plany napawają mnie lekkim przerażeniem. Zapach na granicy możliwości percepcji przeciętnego człowieka to zdaje się jest ciotczyny cel. Chyba będę musiała pogadać o problemach "wychowawczych" z córką Ciotki. Co prawda Ciotka Elka stosuje wobec progenitury korupcję w postaci liliowych cebul, ale zdrówko mateczki rzecz święta i Agnieszka zamieni się w lotną brygadę CBA. Wszystkie moje lilie z wyjątkiem azjatki 'Tiger Babies' sadzę w dołkach z wymieszana ziemią z torfem ( kwaśnym, mimo że orienpety niby lubią podłoże zasadowe ), na dość dużej głębokości ( przynajmniej "sztych" szpadlowy, czyli trochę więcej niż słynna reguła wysokości trzech cebul ). Ten sposób sadzenia przejęłam od Mamelona, podobnie jak przekonanie że orienpety są najpiękniejsze w trzecim roku uprawy. Przy opisywaniu poszczególnych grup lilii korzystałam z bazy ukochanej Tabazy, zdjątka są rzecz jasna własne. Na nich oprócz lilii królewskiej, odmiany lilii OT i LO.


wtorek, 22 lipca 2014

Bielszy odcień bieli

Hym, zrobiło mi się kremowo biało na Zabukszpaniu. Zakwitły rutewki 'Splendide White', kremowe naparstnice Digitalis lutea i tojad lisi Aconitum vulparia, szykują się do kwitnienia anemonopsisy. Oczywiście kwitnąca rabata wygląda zupełnie inaczej niż to planowałam. Zawsze zaskakują mnie różnice między moją wizją wyglądu gotowej rabaty a realem. Najczęściej łapię się na kiepskim zestawianiu terminów kwitnień, wbrew pozorom niełatwa to sztuka utrafić w niektóre wspólne kwitnienia. W zeszłym roku nowo posadzone anemonopsisy kwitły w końcówce czerwca, w tym roku jest już trzecia dekada lipca a na pędach widzę jedynie olbrzymie pąki. Naparstnica i tojad kwitną od dwóch tygodni, pąki kwiatów rutewki niedawno się otworzyły. Górująca nad wszystkim chmurkowo biała rutewka 'Elin' zakończyła już spektakl ( o ile się poszczęści to może powtórzy kwitnienie we wrześniu ). Ponieważ wszystko kwitnie w sobie tylko wiadomym czasie, zielsko bezczelnie nie trzyma się terminów, jest mi w zasadzie na tyle wszystko jedno że postanowiłam dosadzić do tego kremowo - białego zestawu Deinanthe bifida ( rośnie pod kasztanowcem i już zdążyło złośliwie przekwitnąć ).

Szanse na wspólne kwitnienie nie są zbyt duże ale może kiedyś tam choć trochę te kwitnienia się zazębią. Na chwilę obecną sama sobie składam gratulejszony że na tej niby kremowo - białej rabacie posadziłam sporo roślin o zróżnicowanych i ciekawych liściach. Szlag mnie przynajmniej nie trafia że kwiaty takie niezsynchronizowane. Nadrabiam liśćmi , że się tak wypiszę. Trochę dalej na Zabukszpaniu przekwitły pierwsze świecznice ( Actaea racemosa zwane dawniej Cimicifuga racemosa ). Ich rozjaśniającą rolę zaraz podejmą następne, Actaea racemosa 'Atropurpurea' szykuje się już na całego, kwitnienie tuż tuż. Przyznam się że wolę zestawiać rośliny preferujące słoneczko. Mam wrażenie że o wiele prostsze jest w tym wypadku zestawianie kwitnień. Owszem zdarzają się "niedotyrzmania terminów" ale jeszcze się nie zdarzyło żeby terminy kwitnień bylin, które mają kwiaty w tym samym czasie, tak straszliwie się rozjeżdżały jak ma to u mnie miejsce w przypadku roślin cieniolubnych. No cóż, z roślinami cieniolubnymi "pracuję" znacznie krócej niż z tymi ze słonecznych stanowisk. Myślę że sporo zaskakujących doświadczeń dopiero przede mną. Przynajmniej nuda człowiekowi nie grozi, he, he.

sobota, 19 lipca 2014

Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - świńskie rozkosze


Tak się jakoś dziwnie składa że Dżizaasa nie trzeba wcale długo namawiać do "złego". Wewnętrzna busola mojej sister zawsze wskazuje kierunek żarciucho, tak jak wiadome urządzonko wskazuje biegun magnetyczny. Parę dni temu rzuciłam od niechcenia że mam w domu sporą ilość mielonych orzechów laskowych i kupny marcepan, któremu kończy się niedługo termin ważności. Nawet nie minęła sekunda a ze strony Dżizaasa nastąpił odzew.

W kąt poszło katorżnicze zbieranie materiałów "dohtorskich", zaczęło się radosne grzebanie po książkach kucharskich, własnych zapiskach żarciuchowych i netowych kulinarkach. Alije przedwojenne i ich postrzeganie przez polskie społeczeństwo odpłynęły w kierunku Morza Niepamięci a Dżizaas zajęła się tortologią i makaroniką wyższą, jak na razie w wymiarze teoretycznym ( jeszcze parę ćwiczeń z wekostyki i Dżizaas zacznie się "dohtoryzować" w dziedzinie cukiernictwa stosowanego, he, he ). Nie wiem czy się aby nie zacząć już zamartwiać że sister rozminęła się z powołaniem, mój Dżizaasek ma wyraźne ciągotki do ostrego kucharzenia. Twórcze działania kuchenne bardziej zdaje się ją ostatnio wciągają niż badania historyczne ( no cóż, nie odczuwam z tego powodu jakiejś szczególnej zgrozy, pewnie dlatego że jestem tzw.ćwiczebnym obiektem skarmialnym ).

Jak Dżizaas wgryzła się w problemy ciastowe, ja zajęłam się wykorzystaniem marcepanu. Swego czasu oblookałam w necie dekorację tortu wykonaną z tzw. plastycznego lukru. Mało które cukiernicze tworzywo jest mi tak obce jak ów plastyczny. No nijak mnie nie podnieca smakowanie zakolorowanego cukru z glukozą, stawiam zdecydowanie na smak ciast a nie na efekt wizualny. W rodzinie jest tylko jeden osobnik, który jest w stanie bez mrugnięcia ślepiem pożreć plastyczny - Sajmon, morderca cukrowego wielkanocnego baranka. Sajmon zje nawet cukierki Cadbury & Chocolate i nutellę prosto ze słoiczka, więc plastyczny to dla niego pecha. Reszta rodziny lubi gdy podniebienie pieści coś więcej niż tylko mdląca słodycz. Masy z migdałów czy orzechów, że o polewach czekoladowych tylko napomknę, silniej do nas przemawiają i w związku ze związkiem lukier plastyczny pojawia się na naszych stołach sporadycznie.

Z neta został jedynie zaczerpnięty sam świnkowy motyw, radośnie bezgustowny. Nasz torcik nie został też potraktowany gotowymi batonikami. Mnożenie smaków ma dla mnie swoje granice ( Dżizaas jest bardziej liberalna w tym względzie ). Nasz torcik został rozpisany na orzechy laskowe, czekoladę, powidła i marcepan - zestaw w sam raz na upały, he, he. To jest tzw. ciężki kawałek tortu, zdecydowanie bardziej pasujący do jesiennej czy zimowej pory. Jednak postanowiłyśmy się poświęcić i pomimo lipcowej kanikuły wypiec, ozdobić i pożreć ten tort ( spokojnie, w większości świńska rozkosz została "rozczęstowana" w gronie przyjaciół ). Ciasto to makaronikowy orzechowiec, ciężko suszony w dżizaasowym piekarniku, przełożenie to krem angielski z czekoladą i orzechami ( w jego okolicach dyskretna warstewka powideł śliwkowych ), na wierzch dekoracyjnie polewa czekoladowa ( należycie gorzka ) robiąca za błotko, no i świński wyrób z marcepanu zakolorowanego sokiem z buraków. Z afrykańską kawą smakowało całkiem całkiem.

środa, 16 lipca 2014

Alcatrazowe rutewki - olbrzymki


Rutewki olbrzymki przypominają sportsmenki z byłego Dederówka, nie wiadomo czy ciągle jeszcze podziwiać czy już się zacząć bać. Zacznę od tego że na 100% nie są to rośliny do małych ogrodów. Kwiatostany bujające gdzieś tak w okolicy dwóch metrów z solidnym hakiem ( właściwie to haczydło ) wymagają do właściwej prezentacji pewnej perspektywy. Żabi ogląd czyli podziwianie rośliny z zadartą głową nie jest w stanie ukazać nam "istoty rutewkostwa", pełnej delikatnego wdzięku współpracy z wiaterkiem, uroku właściwego dzikim bylinom w ich naturalnym środowisku. Nie znaczy to jednak że rutewki to jedynie duży ogród naturalistyczny, w formalnych nasadzeniach wyglądają równie dobrze, trzeba tylko zapewnić im możliwość właściwego zapozowania. Teraz będzie trochę subiektywnie bo napiszę że dla mnie olbrzymka to roślina osiągająca niemal dwa metry lub ten wzrost przekraczająca ( dlatego nie umieszczam w tym wpisie Thalictrum delavayi, która jest u mnie byliną dorastającą do skromnych 150 - 170 cm ). Moje olbrzymie rutewki są jeszcze w fazie dojrzewania, tzn. są już odpowiednio wysokie (z jednym wyjątkiem ) ale wciąż pracują nad ilością pędów. Rosną jako "obsada tyłów" na tzw. rutewkowisku urządzonym dla rutewek pod magnolkami na Zabukszpaniu. Dlaczego rosną w skupieniu na jednym stanowisku? Ano dlatego że w kupie siła ( stara mądrość ogrodowa, he, he ). Rutewki najpiękniej według mnie wyglądają w masie, czarują wtedy jak mało która roślina. Poza tym takie skupienie rutewek pozwala łatwiej stworzyć odpowiednie warunki glebowe i świetlne, a tylko odpowiednio posadzona rutewka da nam "maksimum zadowolenia i mnóstwo piany" ( wiem co piszę bo przesadzałam Thalictrum rochebrunianum ze dwa razy ). Uprawiam dwie prawdziwe olbrzymki - Thalictrum 'Elin', Thalictrum rochebrunianum.

Thalictrum rochebrunianum to gatunek pochodzący z Japonii. Ma genialną cechę odróżniającą ją od innych wysokich rutewek - mocne , stabilne pędy nie wymagające tyczkowania ( którego nie znoszę ). Ponoć maksymalnie dorasta do 180 cm ale z tymi maksymalnymi wzrostami to nigdy nie jest do centymetra i szlus, więc moja ma troszkę więcej centymetrów ( podpasiło jej ). Pędy ładnie podbarwione i jakoś nie przeszkadza że kwiatostan zaczyna się wysoko nad liśćmi. Ponieważ to roślina wilgotnawych łąk błędem jest sadzenie jej w cieniu ( i to dotyczy większości rutewek z łąkowym rodowodem ). Słońce lub półcień i przepuszczalna ale wilgotna gleba i mamy zapewniony sukces w uprawie ( zanim do tego doszłam katowałam rochebruniankę ciężką glebą i solidnym cieniem ).


'Elin' jest rutewką mieszańcową, to efekt krzyżówki Thalictrum flavum ssp. glaucum i Thalictrum rochebrunianum. Wyhodowano tego giganta w Szwecji i moim zdaniem to jeden z lepszych szwedzkich "projektów" ( tak pomiędzy kryminałami a dżemem z borówek i gravlax ). Po rutewce żółtej odziedziczyła niebieskawą barwę liści a po rochebruniance mocne pędy. Wegetację zaczyna też spektakularnie - jej młode listki mają czerwonawe zabarwienie. Jak już się rozrośnie jest powalająca, warto czekać. Kwitnie mniej więcej o tej porze co rochebrunianki i delavayki, to są rutewki pełnego lata. Podobno 'Elin' zdarza się powtórzyć kwitnienie, oby i u mnie miały miejsce takie ekscesy. Moje zdjęcia nie oddają uroku tej rutewkowej hybrydy - te z bliska nie pokazują "piankowatości" kwiatostanu a to z daleka zostało zrobione w fazie przekwitania.


Dlatego żeby zanęcić do uprawiania tej rutewki wkleję zdjątko z wycieczki do Garden House. Tak moi mili wyglądała 'Elin' kiedy się w niej zakochałam.


wtorek, 15 lipca 2014

Zapaprocenie - nerecznice

Paprocie w Alcatrazie pojawiły się mniej więcej w tym samym czasie co mikołajki, gdzieś tak w połowie ubiegłej dekady. Przygoda rozpoczęta została wraz z przywleczeniem pióropusznika strusiego Matteucia struhiopteris, dziś nazywanego czule padalcem ( licentia poetica by Pollutonowska ). Pióropusznik jest genialną paprocią na rozległe cieniste rabaty, u mnie niestety jest już gatunkiem zbyt ekspansywnym. W początkach ogrodowania cienistego było OK, pióropusznik szalał niczym nieskrępowany i zapaprocał co tam było do zapaprocenia. Dziś nasadzenia na rabatach cienistych mocno się porozrastały i pióropusznik powoli ( i bardzo ten ....tego ..... niechętnie ) ustępuje miejsca innym paprociom. Jego stanowiska w Rododendronarium przy oczku wodnym przejęły w posiadanie nerecznice Dryopteris. Uprawiam namiętnie te paprocie, bo Alcatraz wyraźnie je polubił. Nerecznice rosną u mnie dobrze i osiągają tzw. satysfakcjonujące rozmiary. Nie są też paprociumami które by mnie stresowały. Po zimach nie czekam z niepokojem czy wyjdą ich pastorały albo, jak to ma miejsce w przypadku niektórych kolorowych wietlic, czy aby nie nastąpi rewersja odmiany do "formy wyjściowej". Nerecznice zachowują się jak Wielki Ogrodowy przykazał, odpowiedni rozmiar i kształt liści, przy kolorowych wiosennie czerwonozarodniczkach czyli Dryopteris erythrosora właściwe wybarwienie, no normalnie cud, miód i malina.

Nie wszystkie moje nerecznice są oznaczone, niektóre z nich pozyskałam od tzw. sprzedawców nieuświadomionych ( sprzedawcy nieuświadomieni to tacy którzy sprzedają "paprotki" i nie jest to akurat Polypodium , he, he ). Zakupy "nieuświadomione" nie były jednak w sumie złe, kupione wówczas nerecznice okazały się dobrymi, mocnymi roślinami a to że rosną sobie bezimiennie specjalnie mi nie przeszkadza. Teraz o nerecznicach "pełnoprawnych" czyli prawilno zapisanych w Zeszyciku - uprawiam nerecznicę krótkoostną Dryopteris carthusiana, nerecznicę samczą Dryopteris filix - mas 'Linearis Polydactyla', nerecznicę mocną Dryopteris affinis 'Cristata The King' i Dryopteris affinis 'Pinderi', nerecznicę czerwonozarodnikową Dryopteris ertythrosora i Dryopteris erythrosora 'Prolifica'. Przymierzam się do kupienia Dryopteris erthrosora 'Brilliance' i Dropteris filix - mas 'Grandiceps'. Niestety zakupy mogą być kosztowne bo zazwyczaj sadzę po trzy lub cztery egzemplarze gatunku czy odmiany a nerecznice to nie wietlice i trzeba trochę poczekać na to żeby można coś tam z nich uszczknąć i mnożyć. No cóż, przykręcę dobrutkom kureczek w innym miejscu mojego ogrodowego gospodarstwa.


piątek, 11 lipca 2014

Mikołajki - lipcowe kolczatki kontra kapryśny Alcatraz

Mikołajki pojawiły się w Alcatrazie stosunkowo późno, gdzieś tak po 2006 roku. Przybyły jako towarzystwo dla przegorzanów i z miejsca podbiły Alcatraz ( i to nie tylko dlatego że się sieją z taką intensywnością jak przegorzany ). Te niebiesko - stalowe odcienie chłodziły w lipcu okrutne różowości Landryna.

Pierwszym mikołajkiem jaki zawitał do Alcatrazu był zawleczony z działkowego śmietniska, mikołajek płaskolistny Eryngium planum. Bardzo szybko zrobił mi się łanik z tej rośliny, okazała się tolerancyjna "glebowo" i doskonale rośnie na ziemi Landryna ( a taką perowskię to Landryn niemal wykończył ). Mikołajek jest w sumie bezproblemowy, nie licząc wyrywania obfitego samosiewu ( czego oczywiście można uniknąć obcinając szybko przekwitające pędy ). Kwitnie długo i wytrwale i jest dekoracyjny nawet w fazie zaschniołka ( i stąd moje plewienie samosiewów ). Mikołajkowe kwiaty są uwielbiane przez owady, w gorące lipcowe dni stanowisko mikołajków przechodzi owadzie oblężenie, porównywalne z jesiennym atakiem na rozchodniki. Mam tak że jak zacznę uprawiać gatunek, to rozglądam się za odmianami, ot przecywilizowany ogrodnik ze mnie. W tym wypadku jednak jakoś odmiany mikołajka płaskolistnego mnie nie powaliły - 'Tiny Jackpot' jest kompaktowa a ja bardziej potrzebuję dla urody rabat wyższych mikołajków, 'Jade Frost' ma interesujące liście ale mnie w mikołajkach bardziej interesują kwiaty ( ponoć ta odmiana ma i tę wadę że lubi po naszych zimach zanikać ), 'Blaukappe' jak na moje oko bardzo się kolorem kwiatów od gatunku nie różni i jest niższa. No nie ma lekko!



Swego czasu próbowałam zaprzyjaźnić Alcatraz z mikołajkiem alpejskim Eryngium alpinum. Z przyjaźni guzik wyszło, Alcatraz wierzgnął solidnie i z rozpędu wykończył oprócz alpejczyka i mikołajka różnobarwnego Eryngium variifolium ( wylot z rabaty tego drugiego to mogę Alcatrazemu odpuścić, nie było całkiem rozsądne z mojej strony sadzenie rośliny pochodzącej z Maroka ). Pamiątką po alpejskim jest siewka, urodna i miła dla oka ( czasem Wielki Ogrodowy jest wyjątkowo łaskawy ). Alcatraz w tym wypadku poczuł się rodzicielsko, w końcu to na jego glebie ten mikołajek rozpoczął żywot. Niestety jakoś nie widać następców, albo siewki nie powtarzają cech rośliny matecznej albo jego nasionka nie są specjalnie żywotne. Robienie sadzonek korzeniowych w szklarni w moim wypadku odpada, zostaje mi więc polowanie na odmiany mikołajka alpejskiego w nadziei że Alcatraz będzie trochę zdezorientowany i nie zdecyduje się na wykończenie roślin ( zresztą spróbuję go oszukać o czym napiszę poniżej ). Jest w czym wybierać, niestety jeszcze nie u nas. Takie miłe dla oka, choć niespecjalnie wysokie odmiany 'Superbum' czy 'Blue Star' ( ta ostatnia jest trochę wyższa, da się ją wciągnąć na listę "roślin środka rabaty" ). Przepiękny jest selekt 'Blue Lace', 85 centymetrów wysokości to jest to czego potrzebuję na przyszłej rabacie Żwirowej! Jeśli chodzi o odmianę 'Amethyst' nazwa wyjaśnia wszystko. Najbardziej kręci mnie jednak sterylny mieszaniec 'Blue Sapphire' ( Eryngium bourgatii x Eryngium alpinum ), może niezbyt wysoki ale rzeczywiście szafirowy. Naprawdę czuję że można rozwinąć się mikołajkowo. Przyszła rabata Żwirowa powolutku staje się głównym siedliskiem mikołajków w moim ogrodzie.


Zamieszkały na niej mikołajek nadmorski Eryngium martimum i mikołajek jukolistny Eryngium yuccifolium. Szczerze pisząc mimo tego że przyszła Żwirowa jest Saharą w moim ogrodzie ( zimą na 100% nie grozi tam zawilgocenie palowych korzeni ), sadziłam te mikołajki z duszą na ramieniu. Jednak jakoś przeżyły, być może dlatego że podwórko cieszy się pewną autonomią, to nie jest w końcu właściwy Alcatraz, he, he. Postanowiłam w związku ze związkiem powtórzyć na podwórku sadzenie gatunku, który Alcatraz tak dzielnie wykończył czyli mikołajka alpejskiego i jego odmian. Powiększę też stanowiska mikołajka nadmorskiego i jukolistnego. Specyficzny zapaszek mikołajkowych kwiatów i tak nie przebije się przez woń orienpetów czy lip. Alcatrazemu zostanie zaakceptowanie podwórkowych nasadzeń, sam ma się bardziej przyłożyć do nowych krzewów i roślin cieniolubnych! I zero wtrącania się w sprawy podwórkowe! Howgh!

czwartek, 10 lipca 2014

'Ann Folkard' - bodziszek rozlazły

Po raz pierwszy ujrzałam tego bodzicha w szkółce Beth Chatto i poczułam ślinotok. Zignorowałam fakt że nie zapamiętałam tej rośliny z pięknego ogrodu Beth tylko jak głupia rzuciłam się na szkółkowy okaz. Wielki Ogrodowy przykładnie ukarał mnie za nie do końca przemyślany zakup. Pierwsza sadzonka przywieziona z Anglii pożegnała się z Alcatrazem pierwszej zimy ( była udziałowa czyli dzielona po powrocie z ekskursji ). Jak tylko bodzio pojawił się w Polsce czym prędzej nabyłam i zaczęłam tzw. hodowlę z dopieszczeniem. Podłe bydlę a nie świetny bodzio czym prędzej podłapał grzyba, za nic mając moje dobrutki, czułe przemowy i tym podobne praktyki ogrodniczo - guślarskie. Pięknego odcienia kwiatów niemal nie zauważało się na tle zniszczonych czarnym grzybiskiem liści. Totalna podłamka! Następny sezon był lepszy, grzybisko nie pokazało się przez większą część sezonu. Niestety zdrowa roślina osiągnęła właściwe dla siebie rozmiary i ujawniła nie najlepszą stronę "swojej osobowości". Otóż nie da się ukryć że 'Ann Folcard' jest bodziszkiem rozlazłym, o pokroju który da się określić jako typ "jeszcze trochę a wypełznę z ogrodu". Dotarło do mnie z całą "oczywistą oczywistością" że to jest bodziszek który będzie się gdzieś tam pokładał między innymi roślinami ale na cud tzw. łanu kwitnącego to nie mam raczej co liczyć. Tak to jest jak człowiek zauroczy się kwiatami a nie przyjdzie mu do głowy sprawdzić jak wygląda pokrój rośliny. Znaczy kara musi być! Nie było innego wyjścia jak bodziszka przesadzić, bo na dotychczasowym stanowisku wyglądała okrutnie. Wybór padł na Podskarpek gdzie było wymieszanie słoneczka z cieniem w jak mi się wydawało odpowiedniej proporcji i miłe towarzystwo z funkii i innych bodzichów. To "mieszana" ekspozycja na słoneczko okazała się strzałem w dziesiątkę, stare stanowisko było zbyt zacienione ( słonko krótko do południa i jeszcze krócej po południu ) i mimo tego że kwiaty tej odmiany w cieniu nabierają tonów głębokiego fioletu, to liściom atakowanym przez grzyby, brak słońca w godzinach popołudniowych wyraźnie nie służył.

Na nowym stanowisku Ann uwolniła się od grzyba i wreszcie mogłam docenić urok jej żółtawych, w kolorze likieru chartreuse, wiosennych liści. Kwitnie obficie i długo, a kwiaty rzecz jasna najpiękniej wyglądają w "godzinach cienia". Pokrój jest jeszcze bardziej rozlazły niż na starym stanowisku ale na szczęście tuż przy Ann rośnie stadko funkii, których liście są przetykane przez pędy rozlazłego bodzia. Najważniejsze znaczy to znaleźć tej odmianie odpowiednie stanowisko, z przepuszczalną ale niezbyt piaszczystą glebą, właściwym "balansem" słoneczka i cienia i dobrym sąsiedztwem wokół ukrywającym nieporządny pokrój rośliny. Wtedy można się cieszyć wiosennym odcieniem liści i ich późniejszą barwą, przypominającą zielone jabłka ( papierówka ten kolor ), że o wspaniałym kolorze kwiatów tylko napomknę. Teraz metryczka i takie tam "mundrości" - odmiana 'Ann Folkard' została znaleziona w 1973 roku w Lincolnshire, w ogrodzie należącym do ogrodnika amatora Oliviera Folkarda. Bodziszek jest wynikiem krzyżówki Geranium procurrens ( to ten właśnie rodzic odpowiada za rozlazłość 'Ann Folkard', po nim są te pełzające pędy ) i Geranium psilostemon ( cacy, ten bodziszek przekazał geny odpowiedzialne za kolor kwiatów ). Bodziszek został wyróżniony przez RHS Award of Garden Merit w 1996 roku.

środa, 9 lipca 2014

"Ceń cień!"

Ostatnie dni uświadomiły mi że mistrz fraszkopisania Jan Sztaudynger Wielkim Poetą był. Krótko wskazał ludzkości konieczność docenienia wartości cienistej strony rzeczywistości ( wszak cienista nie koniecznie znaczy bardzo ciemna - mamy różne rodzaje zacienienia, a w ogóle to też mi sie rymnęło ). Miasto Ódź przypomina obecnie łaźnię parową, przelotne deszczyki nie powodują jakiegoś znaczącego ochłodzenia. Słoneczko wyłazi szybciutko zza chmur po tych opadach i dogrzewa na tyle silnie że po paru minutach więcej wilgoci z powrotem jest w powietrzu niż w glebie. Paprociom i funkiom wyraźnie w to graj, rośliny cienia czują się w takich warunkach jak w cieplarni i pięknie przyrastają. Mnie też lepiej w takich cienistych zakątkach niż na rozgrzanej patelni przyszłej rabaty Żwirowej ( koty są odmiennego zdania, odchodzi plażowanie ekstremalne, w związku z czym czarnule są wyrudziałe a Felicjan lepi się od łagodzącego uczulenie kremu z nasion lnu ). Cenię znaczy cień całym swym rozgrzanym jestestwem. Jak zajdzie słoneczko to wśród upojnego zapachu lip gryzą nas komary, dla których wilgotnawe upały to wprost wymarzona pogoda. Niestety te wredne stworzenia zaczynają swoją krwiopijczą działalność w strefie cienia o znacznie wcześniejszej porze niż w nasłonecznionych zakątkach ogrodu. No cóż, zawsze coś człowiekowi do szczęścia brakuje. Należę do tych, którzy czują głęboką pretensję do Wiadomej Instancji z tego powodu że takie pożyteczne pszczoły to masowo wymierają a tym cholernym komarom nawet DDT nie dało rady! Człowiekowi zawsze lepiej szło wybijanie tego co mu było niezbędne, jakieś napaskudzenie mamy w genach.

Z powodu zbytniego nasłonecznienia Landryna, Ciepłego Monstrum i przyszłej rabaty Żwirowej oraz szybko następującego zakomarzenia Rododendronarium z przyległościami, w ogrodzie głównie siedzę na części Podskarpka. Właściwie to rabata półcienista ale w porze którą dysponuje dla Alcatrazu jest tam na tyle cieniście i chłodno że można troszkę poogrodować. Komary zjawiają się w tym miejscu znacznie później niż w głębokim cieniu pod kasztanowcem czy w Rododendronarium. Podskarpek jest rabatą rozwijającą się ( właściwie jak wszystkie moje rabaty, bo jak któraś już wydaje się niemal ukończona to zazwyczaj nawiedza mnie tzw. nowa koncepcja nasadzeń i da capo al fine ). Funkie posadzone na Podskarpku mają przed sobą jeszcze parę lat przyrastania zanim zamienią się w dojrzałe rośliny. Szybciej na pewno osiągną dorosły wygląd przesadzone tam ciemnolistne świecznice, że o ekspresowo rosnących ciemnolistnych bodzichach tylko napomknę ( za rok powinny z nich być już spore kępy ). Nie planuję w tym miejscu sadzić więcej drzew czy krzewów, będę się wyżywać bylinowo. Raczej nie pojawią się w też tym zakątku ogrodu kupne nowości, nastawiam się na mnożenie roślin, które już tam rosną i tworzenie z nich grupowych nasadzeń. Chcę żeby to były w miarę kolorowe nasadzenia, zielono jak u żaby mam w dalszej części Podskarpka czyli na Zabukszpaniu i w Rododendronarium. W chwili obecnej "opracowywany" fragment Podskarpka wygląda mniej więcej tak.

sobota, 5 lipca 2014

Powojnik całolistny czyli powojnik bezproblemowy

Powojnik całolistny Clematis integrifolia pojawił się w moim ogrodzie po całkowitej klęsce uprawy powojników wielkokwiatowych. Z bylinami szło mi zawsze lepiej niż z pnączami więc postanowiłam że jeżeli będą w Alcatrazie jakieś powojniki to będą zdecydowanie bardziej podobne do bylin niż do pnączy. To moje postanowienie jak wiele moich postanowień alcatrazowych ( i nie tylko alcatrazowych, hym ....tego ) nie wytrzymało próby czasu - odkryłam inne niż wielkokwiatowe pnączowe powojnki, z którymi wcale dobrze sobie radzę. Faktem jest jednak że to od powojnika całolistnego zaczęło się moje prawdziwe powojnikowanie. Nie było ono co prawda szalenie wyrafinowane zważywszy na fakt że pierwsze powojniki z grupy Integrifolia trafiły do Alcatrazu via market budowlany. No cóż, ponieważ poprzednicy czyli wielkokwiatowce namiętnie zdychały w ekspresowym tempie postanowiłam że nie będę ryzykować tzw. "dużych" pieniędzy i pocieszę się promocyjnymi roślinami. I tak do ogrodu trafiły gatunek i dwie pierwsze odmiany - 'Alba' i 'Rooguchi'. Pierwsza to stareńki selekt gatunku, jego debiut ogrodowy ginie w mrokach niepamięci, druga to świeżutka sprawa. Przyznam że byłam pełna podejrzeń czy aby deklarowana świeżynka jest naprawdę tą świeżynką, markety budowlane jeśli chodzi o brak zgodności odmianowej sprzedawanych roślin są tuż tuż za hurtowniami ogrodniczymi i supermarketami.

Podejrzenia nasiliły się kiedy wszystkie trzy powojniki zakwitły bardzo podobnymi, fioletowymi kwiatami. Po przestudiowaniu zdjątek doszłam do wniosku że niewątpliwie mam powojnika całolistnego a reszta jest milczeniem. Na szczęście rośliny miały dobrą kondycję i ładnie się ułożyły z Alcatrazem. Nie właziło na nie żadne świństwo, pędy nie zamierały, dotarło do mnie że tak bezproblemowa roślina zasługuje na więcej miejsca w ogrodzie. Cwanie kupiłam roślinę kwitnącą i tak stałam się dumną posiadaczką odmiany 'Alba' ( wreszcie ). Odmiana bardzo dobrze rosła, z godnością znosząc niezbyt "książkowo" dobrane stanowisko, jakie jej zafundowałam. Te sukcesy uprawowe utwierdziły mnie w mniemaniu że jestem niezłym hodowcą powojników bylinowych i postanowiłam przyszaleć - kolejne zakupy powojnicze były "bardziej zaawansowane". Dorwałam odmianę 'Arabella' ( 1994, angielski chów, hybryda Clematis integrifolia z powojnikiem wielkokwiatowym ), która cieszyła się estymą na moim matecznym forum czyli Tabazie. Wybór okazał się słuszny, 'Arabella' posadzona na miłym, słonecznym stanowisku ślicznie kwitła w towarzystwie lawend. Niestety zły los czyhał pod postacią pomocnictwa ogrodowego, mojej wyrywnej ( dosłownie ) sąsiadki. Pani M. zwana Isaurą postanowiła wspomóc mnie w pieleniu i bardzo starannie usunęła "chwasty" ( to była tragedia ogrodowa, tylko dwie z wyrwanych i wyhaczykowanych z korzeniami roślin udało mi się uratować ).

No, cóż - złe czyha. Sąsiedzkie łzy mnie rozmiękczyły, w końcu były dobre chęci a że piekło nimi wybrukowane to całkiem inna bajka ( jedno co dobre że wiedza botaniczna Isaury uległa wzbogaceniu - obecnie świetnie rozpoznaje powojniki i przetaczniki, he, he ). 'Arabella' zostanie odtworzona wiosną przyszłego roku, Mamelon obiecała mi część kępy, która się u niej szaleńczo wręcz rozrasta. Od Mamelona mam już jeden zrzut, nieznanego z nazwy odmianowej powojnika całolistnego o różowych kwiatach. Całkiem dobrze rośnie ale nie wydał w tym roku wielu pąków kwiatowych, być może potrzebuje czasu żeby "wypracować" więcej kwiatów. W zeszłym roku kupiłam odmianę 'Hakuree', ku zgrozie Mamelona nie cierpiącego białych kwiatów sprawiających wrażenie sinawych. Z tą sinością nie jest tak tragicznie, wszystko zależy od towarzystwa w jakim 'Hakuree' zostanie posadzony. U mnie rosną przy nim rośliny o jasnoróżowych kwiatach i zdecydowanie dobrze taka kompania kwiatom tego powojnika służy. Mnie bardzo podoba się wywinięcie płatków jego kwiatów, to powojnik z "lokami francuskimi". W dodatku jest dwukolorowy bo wnętrze kwiatu jest jasnofioletowe ( właściwie to trudno tak precyzyjnie zdefiniować ten kolor, niebieskość przechodząca we wrzos - takie klimaty ). Moje powojniki rosną na różnych stanowiskach, marketowce i 'Alba' w półcieniu, nieznany różyk i 'Hakuree' na słonecznej wystawce, gleba niezbyt ciężka ale nie piochy. Właściwie to wszędzie im dobrze, byle tylko korzonki miały chłodnawo. Dokarmiam wiosną kompostem, mocno rozcieńczoną gnojówką i podsypuję z lekka dolomitem ( gnojówka przykwasza ). Właściwie nic więcej nie potrzebują do szczęścia, to bezproblemowe powojniki.


piątek, 4 lipca 2014

Upalne rozleniwienie czyli tęsknota za Kukanią

Ponoć nadciąga kanikuła. Lipcowe upały sprzyjają błogiemu rozlweniwieniu. Wspominki wyniesione z dzieciństwa zapisały na trwałe na moim "twardym dysku" że miesiąc lipiec jest miesiącem wakacyjnym i nikt nie ma prawa żądać ode mnie superpoświęceń pracowych. Co prawda nie udaje mi się choćby połowy lipca podciągnąć pod kategorię "Wakacje - wrzucam na luz", wszak nieustająco absorbują mnie kamieniczne sprawy ale kombinuję jak ten koń pod górę jakby tu dyskretnie poleniuchować. Upał jest doskonałą wymówką - mam swoje lata i w upalne dni nie mogę się przemęczać bo jeszcze mi żyłka pęknie gdzie nie trzeba albo co! Jak tylko zapowiadają kanikułę zacieram z lubością tłuste rączki i szykuje się na radosne zalegiwanie pod zdrowotnym pretekstem. Zalegiwanie odbywa się w Alcatrazie a kiedy gorąco i wszechobecny zapach lip stają się zbyt intensywne, uciekam w domowe pielesze. Późnym popołudniem zazwyczaj czuję się jak w tropikach i o ile tylko nie mam jakiejś sprawy do załatwienia, albo nie uskuteczniam obowiązków domowych , pławię się w alkoholowej dyskretnej rozpuście jak jakaś kolonialna dama. Moje ulubione Mojito najlepiej smakuje upalnym wieczorkiem, takoż Cuba Libre i Daiquri. Wilgotny oddech podlanego ogrodu, zapach lip, kaprifolium i maciejki, no i ja z long drinkiem w łapie rozmyślająca nad miłą perspektywą weekendu. Na szczęście nie gnębią mnie jakieś okrutne wyrzuty sumienia że tak leniwie sobie w gorące dni żyję, Dżizaas i Mamelon działają na podobnie zwolnionych obrotach ( potem niestety trzeba nadrobić lenistwo ale po dawce relaksu człowiek ma więcej sił do codziennych użerek ). Radośnie dochodzę do wniosku że los w gruncie rzeczy jest dla mnie dość łaskawy - w końcu nie jestem hutnikiem, nie pracuję w "ruchu ciągłym" lub innym systemie trzyzmianowym, nie dotyczą mnie rozkazy. Mój Boszsz..... mogę w upał troszkę sobie odpuścić. Czasem co prawda zdarzają się sytuacje nieodpuszczalne i wtedy nie ma zmiłuj ( i rozumiem hutnika pracującego w "systemie" bo piec nie może wygasnąć czy tych co dostają zamiast poleceń rozkazy i po prostu muszą chcieć ) ale na szczęście nie jest to częsta sprawa, a w końcówce tygodnia to wręcz niemal się nie zdarzają takie okrucieństwa losu. Mogę po prostu słodko leniuchować, mniam!


Ta tęsknota za lenistwem to też tęsknota za Kukanią, krainą słodkiego nicnierobienia z dostawą pieczonych gołąbków wprost do ust zalegającego leniwca. Dlaczego właśnie Kukania czyli obraz średniowiecznej wyobrażonej szczęśliwości a nie starożytna Arkadia, gdzie było prawie tak samo sielsko. Prawie czyni wielką różnicę, w arkadyjskie zapachy skoszonych pól czy kwitnących kwiatów woń pieczonego karczku wdzierała się z mniejszą intensywnością niż to miało miejsce w wypadku Kukanii. Kukania była nastawiona na żarciucho ( wyraz tęsknoty ludzi średniowiecza do pełnego brzucha ), placki robiły za dachówki, kiełbasy za płoty i trzy razy w tygodniu z nieba leciały ciepłe kaszanki czy tam inne krupnioki. W upalne wolne wieczorki nadchodzi Czas Grilla, po osiedlu niesie się woń barbeque. Ślinianki zaczynają pracować i koktajle stają się jedynie preludium do wieczornego obżarstwa ( kto by tam się zmuszał do jedzenia w czasie gorącego dnia, wszak żyje się rytmem tropikalnym ). Moje osiedle, pełne starych , małych kamieniczek i domków jednorodzinnych zamienia się w Kukanię. Dżizaas jest rodowitą kukanką więc spodziewam się propozycji grillowych. Koty będą zachwycone, uwielbiają grillowe imprezki podczas których mogą wysuwać bezzasadne roszczenia do zawartości talerzy ( nie lubię kartonikowych namiastek zastawy stołowej ), najczęściej w jakiś sposób, ku mojej zgrozie zaspokajanych. Znaczy przed nami prawdziwe lipcowe lenistwo! Upał, czas na leniuchowanie.

czwartek, 3 lipca 2014

Bodziszek łąkowy i jego mieszańce - odmiany kwitnące w środku sezonu i późniejsze

Na bodziszkolerę zapadłam podczas pierwszego pobytu w Albionie. Nie dało się spokojnie przejść koło niebieskości, bieli i fioletów tych delikatnych, niemal motylich kwiatków, kwitnących łanami. Największe wrażenie zrobiły wtedy na mnie bodziszki łąkowe i ich "bliscy pokrewni". Bodziszki łąkowe to cała grupa bodzichów o różnym terminie kwitnienia. Skąd taki stan rzeczy? Ano z tego że część z nich to Geranium pratense X czyli mieszańce bodziszka łąkowego z innymi gatunkami bodziszków, których kwitnienie czasem ledwo się "zazębia" z kwitnieniem łąkowców. Nie wszystkie mają nawet prawo do nazwy pratense, jedynie te, których mamusia miała prawilne łąkowe pochodzenie. Taki na przykład 'Gernic' vel 'Summer Skies' prawa do dumnej nazwy łąkowy nie posiada bo to krzyżówka Geranium himalayense 'Plenum' x Geranium pratense. I co z tego że kwitnie już po bodzichach himalajskich, że pokrój, wzrost ma zdecydowanie bardziej w stylu łąkowym niż himalajskim. Mamusia to azjatycka góralka więc nie ma co marzyć o łąkowych splendorach ( ale ja go bezczelnie do tego grona przypisuje ). Niektórzy mają więcej szczęścia, choć wyglądem znacznie odbiegają od łąkowego przodka.


Taka odmiana jak 'Double Jewel', o kwiatach nie przywodzących na myśl jakiegokolwiek bliższego pokrewieństwa z bodziszkiem łąkowym to jednak "nastojaszczi" łąkowiec. Znaleziona została przez holenderskiego hodowcę J. Vershoora pośród sadzonek Geranium pratense 'Plenum Album' pochodzących z in vitro. Żywy dowód na to że technologia in vitro nie wyklucza samoistnej mutacji. Roślina bardziej ciekawa niż urodna ale też nie pozbawiona wdzięku, jaki mają niemal wszystkie bodzichy. Przyznam się że latam z nią po ogrodzie usiłując wpasować kępy w inne nasadzenia. Już wiem że zeszłoroczny pomysł na połączenie jej z penstemonem palczastym to nie było olśnienie na miarę Einsteina. Czeka mnie kolejne "przeszpadelkowanie". 'Gernic' vel 'Summer Skies' jest odmianą o wiele łatwiejszą do zestawiania i jakoś bliżej mu do urody "łąkowych" kwiatów niż dziwacznie wymutowanemu 'Double Jewel'. To zresztą widać po liczbie kęp rosnących w Alcatrazie, 'Double Jewel' to zaledwie dwie solidniejsze kępy, 'Gernic' rośnie w silnej grupie i znalazłam dla niego kolejne stanowisko na którym przynajmniej ze trzy kępy się będą prezentować.

Kolejny bodziszek jest bardzo specyficzny. Po pierwsze jest takim półkarłem, po drugie ma nietypowo wybarwione liście. Geranium pratense 'Midnight Reiter' jest sportem odmiany 'Victor Reiter Jr.' ( z moich wyczytków wynikają różności - albo że to nie mieszaniec a forma Geranium pratense, albo że to krzyżówka z Geranium maculatum czy też Geranium himalayense ). Kapryśna z niego gwiazda ale kwitnienie wynagradza skakanie koło tego wybrednego bodziszka. Kwitnie nieco wcześniej niż wymienione w tym poście odmiany bodziszka, u mnie zaczynają pokazywać się kwiaty tuż po kwitnieniu takich "wcześniaków" jak 'Mrs Kendall Clark' czy 'Splish Splash'. Jak wspomniałam 'Midnight Reiter' wymaga trochę zachodu, przede wszystkim trzeba mu dobrać takie stanowisko żeby warunki świetlne pozwoliły na odpowiednie wybarwienie liści a jednocześnie żeby te liściorki nie ulegały przypaleniom i roślina nie sprawiała wrażenia schodzącej z tego świata. Gleba też z tych bardziej przepuszczalnych, bo na cięższym podłożu ta odmiana lubi podłapywać grzybka. U mnie na maksa roślina osiąga 40 cm wraz z pędami kwiatowymi. No cóż, efektowne kwitnienie tej odmiany jest wprost proporcjonalne do starań włożonych w jej pielęgnację, he,he. Znaczy ja staram się bardzo i przeważnie luby bodziszek odwdzięcza się wspaniale, ale zdarzają się lata kiedy nie wiadomo dlaczego bylina zaczyna grymasić. Mam jedną odpowiedź na grymasy - "przeszpadelkowanie" na inne stanowisko. W Alcatrazie rosną jeszcze dwie podobne ciemnolistne odmiany o "łąkowym" pochodzeniu: Geranium pratense 'New Dimension' ( jak na razie trudności z dobraniem odpowiedniego stanowiska ) i 'Dark Reiter' ( znacznie mniej grymaśna niż dwie poprzednie ciemnolistne ). O korzenie pratense można spokojnie podejrzewać też debiutującą w tym roku na alcatrazowej rabacie odmianę 'Midnight Clouds' ( najprawdopodobniej to mieszaniec Geranium pratense z Geranium maculatum, choć w holenderskim ogrodzie gdzie ją przyuważono, nikt pszczółek za odnóża nie chwytał i nie sprawdzał ). Prześlicznemu bodziszkowi 'Hocus Pokus' ( kwiaty z malutkim, białym oczkiem ) nie udało się niestety utrzymać w Alcatrazie, pożegnałam go po lutym 2012 roku.


Mniej "egzotyczne' a bardziej swojsko - łąkowe a zatem i wytrzymalsze są jednak bodziszki o zielonych liściach. Geranium pratense 'Plenum Violaceum' pierwszy raz zobaczyłam w jednym z wizytowanych w Anglii ogrodów. natychmiast poczułam ślinotok, tym bardziej że roślina była wręcz przepięknie "zestawiona". Kupiłam solidną sadzonkę zeszłej jesieni i posadziłam testowo koło szałwii okółkowej 'Purple Rain'. Teraz mam przed sobą mnożenie szałwii i bodziszka bo to sąsiedztwo wypadło naprawdę miło dla oka, śmiem twierdzić że jest chyba nawet ładniejszym zestawieniem niż to angielskie, które zrobiło na mnie takie wrażenie. Kolejnego bodziszka łąkowego kupiłam w tzw. owczym pędzie, znaczy niemal wszystkie znajomki kupowały i ja poczułam że też muszę. Na szczęście odmiana jest bezproblemowa zarówno jeśli idzie o uprawę jak i możliwości zestawiania. 'Laura' ma subtelne, białe kwiatki, niezbyt wielkie, ot takie właśnie jak wdzięczna łąkowa bylinka powinna mieć. Nie jest może aż tak powalająca delikatną urodą jak 'Gernic' ale bliziutko jej do wywoływania podobnych wrażeń. Czuję że w Alcatrazie jej stanowiska będą ulegały rozrostowi, podobnie jak ma to miejsce w przypadku odmiany 'Gernic'. Jestem fanką niezbyt dużych kwiatów bodziszków o zwiększonej liczbie płatków.


Kolejny bodzio, 'Brookside', jest chyba kształtem i kolorem kwiatów najbardziej zbliżony do "czystego" gatunku. Zakwita w miarę wcześnie, jednak nie da się go traktować jako odmianę wczesną ( czyli nie ma co z irysami syberyjskimi go zestawiać, choć na moje róże historyczne już się łapie ). To wcześniejsze zakwitanie ma po tatusiu czyli Geranium clarkei 'Kashmir Purple', wzrost zdecydowanie po mamusi czyli Geranium pratense. Jak na razie nie jest to jakieś olśnienie, bo o ile uroda kwiatów jest z tych chwytających za serce bodziszkomaniaków ( delikatna, subtelna niebieskość ) o tyle nieporządny pokrój, spowodowany cienkością pędów ( spadek po tatusiu ) i wykładaniem się od czasu do czasu całej splątanej masy bodziszkowej mocno mnie wkurza! Teraz przeniosłam tego bodzicha na stanowisko bardziej słoneczne ( i o ciut bardziej suchym podłożu ), może w nowych warunkach będzie mniej denerwujący. Wywalać go nie chcę bo jak pisałam, urodne kwiaty, mogę też dodać że i liście delikatnie powycinane są miłe dla oczu. W gryplanach mam zakupy kolejnych mieszańców Geranium pratense, taki 'Spinners' pospołu z odmianą 'Orion' mi się marzą ( to już "wnuki" bodziszków łąkowych, 1/4 "krwi" w przypadku odmiany 'Orion' ). Szukam też bodziszków łąkowych baaaardzo wcześnie kwitnących ( termin kwitnienia jak u odmian 'Mrs Kendall Clark' czy 'Splish Splash' ). Zdaje się że w poszukiwaniu nowych bodzichów nie jestem osamotniona. Solidnie bodziszkozakręcone są Krysia i Dorota. Potupałam też dziś do miłkowego bloga i widzę że bodziszkolera się w Miłkowie szerzy w najlepsze, he, he. Cudowna zaraza!