poniedziałek, 5 grudnia 2016

Muzeum Zabawek w Pradze

Ten wpis to taki  mikołajkowy, wicie rozumicie - prezenta się szykują. Ja nadal  chyrczę, lube siostrzeńce jak coś sprzedadzą to zawsze najwyższej jakości. Oni skończyli na antybiotyku, mam nadzieję że mnie się uda uniknąć brania świństwa i jakoś tam przeżyję choróbsko na środkach domowych wspomaganych aptecznymi  powszechnie dostępnymi. Chrypię, chyrczę, siąpię i polewam, gorączkując przy tym mało radośnie ( gorączka zawsze mnie dobija). Jedno co dobre że wyleżę się za wszystkie czasy, drugie co dobre że mogę bezczelnie zajadać galaretki malinowe ( domowej roboty ), popijać malinowe i czarnobzowe soczki. Jakoś to leżenie i podchlewanie mi tę chorobę obłożną osładza. Jakby do tego wszystkiego dołożyć  jeszcze ciepełko dostarczane przez  koty które uznały za swój obowiązek uczestniczyć w moim zaleganiu to właściwie tylko chorować i w ogóle to co ja tutaj narzekam na chorobę. Chorować o tej  porze roku - sama  radość, he, he! Ponieważ nie da się zalegać całodobowo bez ryzyka odleżyn, usiadłam do kompa i wypisuję tu dla Was  opowieść o zabawkowym raju w Pradze, miejscu niemal nieodwiedzanym przez turystów, mimo tego że znajduje się  na najbardziej chyba popularnej turystycznej trasie ( okolice Złotej Uliczki ). Dlaczego w mieście marionetek, gdzie w prawie każdym pamiątkarskim sklepie sprzedają kreciki  i inne ruszałki na sznureczkach muzeum zabawek nie cieszy się wysoką frekwencją? Praska tajemnica! Jak dla mnie  to akurat miło że zwiedzając to muzeum człowiek nie ociera się o drugiego człowieka, można odpocząć od tłumu kłębiącego się na Hradczańskim Zamku.


Muzeum zabawek to nie jest wielki sklep z zabawkami, nic z tych rzeczy,  to urocza zbieranina antyków rodem z dziecięcego pokoju. Wielbiciele staroci powinni czuć się usatysfakcjonowani. No w każdym razie  ja się czułam. Przyznaję że obejrzenie całej ekspozycji zajęło mi "troszki czasu", no bo jak tu pominąć dział pluszaków czy zabawek mechanicznych, jak obojętnie przejść koło tak skomplikowanego ustrojstwa jak mechanicznie wspomagana zamkowa góra "z udogodnieniami", powstałego  gdzieś w końcu XIX wieku? No nie da się, coś tam zawsze człowieka zaciekawi i zatrzyma. Małpki skaczące, pieski grające, cała banda innych stworków z emaliowanej blachy nakręcana kluczykami, osznurkowana, poruszana tajemniczymi dla dziecka siłami. Natychmiast przypomniałam sobie  gumową skaczącą żabę i nakręcanego ruskiego misia, moje własne "zdobycze techniki" z czasów wczesnego dzieciństwa ( ofutrzonego  ruskiego misia to nawet potem  przyuważyłam w jednej z gablot, żaba nie dostąpiła zaszczytu zostania obiektem muzealnym ). Przyznaję że przez bardzo króciutką chwilkę chciałam zostać posiadaczką nakręcanej małpki i faceta na świni, ale  to było naprawdę tylko chwilowe zaćmienie.  Ustąpiło niemal natychmiast  po przelezieniu do tej części ekspozycji w której wystawiono domki dla lalek. Taa, zabawki mechaniczne odpłynęły, teraz chciałam być posiadaczką kuchni z garami i inszym oprzyrządowaniem.




Swoją fascynację domkami dla lalek usiłuję usprawiedliwić "szaconkiem" dla antyków, wszak pierwsze domki to wykopaliskowa starożytność, potem późny renesans ( domek dla córek Albrechta V Bawarskiego ) i najsłynniejsze bodaj  domki dla lalek powstałe w XVII stuleciu w Holandii. Te ostatnie nie były co prawda takie całkiem domkowe, zminiaturyzowane wnętrza domowe wypełniały wnętrza kabinetów. Zadanie dydaktyczne "domków" holenderskich było takie - niech się młode damy oswajają z całym gospodarstwem domowym. Całym to znaczy z tym miejscem do oskubywania  drobiu też. Po prawdzie te domki bardzo szybko stały się przedmiotem zabaw całkiem dorosłych dam, co znajduje u mnie zrozumienie. Jak tu od brzdąca paroletniego wymagać docenienia jedwabnego obicia salonu, albo srebrnej zastawy stołowej? Żeby takowe rzeczy docenić trzeba mieć więcej latek niż pięć czy nawet dziesięć. Domek pani  Petronelli Oortman wystawiany dziś w Rijskmuseum w Amsterdamie na pewno nie powstał w celu "nauki o gospodarstwie" dla młodej panienki, to raczej ciężki posag tej panienki. Swego czasu plotkowano o tym kabinetowym domku że powstał dla cara  Piotra  Wielkiego, hym...wyobraźcie sobie klasę tego miniaturowego wnętrza. W praskim muzeum wystawiają domki XIX wieczne, bardziej przystępne, że tak się wypiszę. To już nie domki dawane bardzo młodym dziewczynom w dniu ślubu ( żeby nie tęskniły za domem rodzinnym ), to domki przeznaczone naprawdę dla dzieci. Szafki w których eksponowano wnętrza otrzymały drzwi w kształcie fasady domu, a zamożność  szerszych warstw społeczeństwa pozwoliła bez trudu gromadzić miniatury mebelków czy naczyń. Oczywiście były domki bardzo zamożne ( jeden z polskich arystokratów zafundował dzieciom komplet naczyń kuchennych i stołowych ze srebra, wykonanych w jednej z najlepszych manufaktur francuskich ) i takie nieco skromniejsze, ale urok miniatur, nawet tych wykonanych z mniej szlachetnych materiałów robi swoje. Bezczelnie przyznaję się do fascynacji miniaturowym światem domków dla lalek, ze szczególnym uwzględnieniem kuchni. Te emaliowane gary, miedziane rondle i formy do ciast, kretyńsko słodkie  durszlaczki i moździerze ( co w tym cedzić i co w tym tłuc - jeden pieprz? ), chochelki, kufelki i całe miniaturowe serwisy - no miodzio i konfitura  z płatków róż. Z nabożeństwem obchodziłam gablotki!






Łazienkowe wnętrza to sprawa późno XIX wieczna, właściwie to boom na łazienki w domkach dla lalek miał miejsce dopiero w XX wieku. Przedtem były jakieś  higieniczne akcesoria  ale kudy tam nocnikowi , nawet  porcelanowemu, do "prawdziwego" waterclosetu z górnopłukiem! W latach dwudziestych XX wieku łazieneczki z wanną, sedesem i umywalką, czasem bidetem  to już był w domkach dla lalek niemal standard ( w prawdziwych domach dla ludzi to jeszcze ho, ho, ho trwało zanim uznano to za normę - znaczy domki dla lalek jakby prekursorskie takie, he, he ). Lata dwudzieste XX wieku to też szał na lalki Kewpie  ( na pierwszym zdjęciu poniżej aż cztery lale w typie Kewpie - to te z największymi głowami w stosunku do reszty ciała ). Co prawda pierwszą Kewpie wyprodukowano w Niemczech wg. projektu amerykańskiej rysowniczki Rose O'Neil w 1912 roku ale dopiero po przeniesieniu produkcji do USA w 1920 roku dziewczynki ogarnęła kewpiemania ( 50 lat  później to samo będzie działo się z Barbie ), być może dlatego że  lalek po prostu produkowano więcej. Kewpie i epoka wanien w domkach dla lalek wystawienniczo się zgadzają, he, he.





Na przyziemnościach typu kuchnia i łazienka  dom się nie kończy, istnieją sypialenki, bawialnie i inne salony. No może te salony w Pradze to nie to samo co salony windsorskiego domku dla lalek królowej Mary, to w końcu salony "zwyczajnych ludzi" a nie brytyjskiej rodziny panującej ale nadal jest uroczo. Miniaturowe mebelki, firaneczki, "portrety rodzinne" na ścianach, bibeloty,  pożyteczne urządzenia domowe typu barometr, tzw. przybornik na biurko czy żardiniera z kwiatami - wszystko  to co powinno znajdować się w porządnym, mieszczańskim domu z przełomu wieków XIX i XX. Czas zastygły w miniaturowych wnętrzach, życie odwzorowane w najdrobniejszych szczegółach. Domki oczywiście nie są puste,  zamieszkują je lalki  ludzi i zwierząt. Najzabawniejsze są lalki posiadające inne lalki, zminiaturyzowane jeszcze bardziej  niż niby posiadające je miniatury, zabawki zabawek. Wszystkim zanęconym i "załapanym" na uroki  domków dla lalek niosę dobrą wiadomość, nie trzeba wyjeżdżać do  Pragi żeby nacieszyć się ich widokiem. W Warszawie w Pałacu Kultury i Nauki działa od  połowy roku 2016 Muzeum Domków dla Lalek Fundacji Belle Époque. W muzeum prezentowanych jest około 100 domków dla lalek, jest co oglądać.




Lalki, te duże, nie miniatury zamieszkujące domki tylko solidne lale to kolejna część ekspozycji której zwiedzanie zajęło mi sporo czasu. Nie będę Was tutaj zanudzać, Armand  Marseille czy Johannes Daniel Kestner ( czyli Dior i Lagerfeld lalkowego świata ) nadal będą Wam obcy, przybliżę Wam jedynie laleczność przystępną, taką dla niezaawansowanych. Lalki są stare  jak te ludzie, to zapewne wiecie. Najsampierw były magiczne na zasadzie tzw. przeniesienia ( tak jak samo z malowidłami z Altamiry czy małymi lalkami starożytnego Sumeru i Egiptu - podobizna zwierzęcia czy ludzia przejmowała zwierzęce lub ludzie jestestwo ) potem się zrobiły trywialnie użytkowe. Ale nie od dzieci zaczęło się to użytkowanie niemagiczne lalek  tylko od dam modnych. Papier dawnymi czasy był bardzo drogi i praktycznie niemal do końca  XVIII wieku wykorzystywano go oszczędnie a drukowano rzeczy tak istotne jak  książki czy "bardzo poważne gazety".  W krajach bogatych w połowie  XVIII zaczęto drukować rzeczy mniej poważne a w ostatniej ćwierci wieku zaczęto drukować tzw. żurnale czyli grafiki przedstawiające najmodniejszą odzież. Jednak zanim nastąpiła era mody na papierze za rozpowszechnianie najnowszych trendów odpowiadały w XVIII wieku tzw. Pandory ( to we Francji ) lub Queen Anne dolls ( to na Wyspach Brytyjskich ). Takie lalki modowe krążyły po  Europie już od XV wieku ale ich prawdziwy wysyp to właśnie wiek  XVIII. Jasne że taka lalka modowa nie nosiła strojów dziecięcych,  to była miniatura dorosłej osoby ( zachowano proporcje ciała ) ubrana ze szczególną starannością w miniaturową kopię najmodniejszej bielizny, stelażu pod manteau,  no i oczywiście sukni. Uczesanie też musiało być najmodniejsze ( stąd lalki miały gładziutkie włoski czyli pomalowane drewienko na które nakładano peruki czy kapelusze ), czasem dochodził jeszcze maquillage ( czyli  przyklejanie tzw. muszek - kawałków czarnego jedwabiu, imitujących pieprzyki, których zadaniem było podkreślenie bieli cery ). Takie lalki podróżowały po Europie i koloniach, Grande Pandore ( lalę w stroju dworskim ) wysyłała Marie Anoinette do swojej mamy, cesarzowej Austrii, a żona w miarę zamożnego radcy dworu z jakiegoś niemieckiego księstewka mogła otrzymać z Paryża pocztą pantoflową ( albo i nie pantoflową ) Petite Pandore czyli lalugę w stroju codziennym. Ceny papieru wykosiły lalki ale nie do końca, lalki przeniosły się do salonów mody powstających w Paryżu około połowy XIX wieku. Robiły nadal za manekiny, lecz coraz częściej wpadały  w "łapy dzieci" ( drewno i wosk z których były wykonane nie służył długiemu żywotowi laleczek, a laleczka wybrakowana mogła zostać przejęta przez sprytną małoletnią ). Odkrycie że porcelana  to tworzywo w sam raz  na łebki, rączki a czasem i lalkowe nóżki było wielkim cóś. Tym większym że porcelanowe lalczyne łebki można było w miarę tanio sprowadzać z Chin.  Przypominały  te łebki nadmuchane główki porcelanowych figurek, czasem posiadały dziurki w uszach dla kolczyków. Te chińskie wyroby w drugiej połowie XIX wieku przyczyniły się przez swoją masowość do rozpowszechnienia się lalek  wśród dzieci ( taa, wniosek się sam nasuwa - do XX wieku  zabawkami bawili się głównie dorośli ).




Prawdziwą rewolucją w lalkarstwie zwiastowało jednak europejskie novum - lalki zaczęły przypominać dzieci. Proporcje ciałek zaczęły  się zmieniać, duże główki, mniejsza reszta. Łebki coraz częściej wykonywano z biskwitu, wprowadzono takie  techniczne nowinki jak  szlifowane ząbki w rozchylonych usteczkach "zamykane" szklane oczy czy zmienny kolor włosów ( większość  lalek miała włoski nakładane, coś na kształt peruki ).  Moda też była dziecięca, lalczyne sukienki szyto jak sukienki dziewczynek, mnóstwo zakładek miały ( dla rosnących dzieci zakładki w strojach  były niezbędne, w razie przybrania na wadze i wraz z wyższym wzrostem  co nieco  się rozpuściło i strój nadal nadawał się do noszenia ). Pojawiły się też lalki niemowlaki, całe odlane z biskwitu.  Oczywiście wszystkie lalugi miały swoje stroje, pieluchy, przybory toaletowe, serwisy do kawy, parasoli, łóżeczka,  psy i koty do towarzystwa, no pełne wyposażenie. Pod koniec XIX wieku papier-mâché z którego  były wykonane główki bardzo tanich lalek zastępowano celuloidem, najstarszym plastikiem, z czasem celuloid zaczął zastępować biskwit i niestety nadeszła era lalek  plastikowych. Ha, dziś nawet celuloidowe lale są w cenie, dziwne ale wiek nadaje szacowną patynę nawet plastikowi. Oczywiście lalki zmieniały kształty ( od Shirely Temple do dorosłej Barbie ) ale  praktycznie od końca XIX do początku XXI wieku nie wydostawały się z pokojów dzieci, wreszcie lalka została zabawką dziecka. Teraz znowu podstępne lale wcisnęły się do świata dorosłych za sprawą  jednej wielkookiej laleczki.






Dobra, teraz o misiach.  Około roku 1902, na dwóch różnych kontynentach, w Europie i w Ameryce  pojawili się pierwsi pluszowi. Oczywiście istnieje odpowiednia legenda na okoliczność. Jesienią 1902 r. podczas polowania na niedźwiedzie w stanie Missisipi miał miejsce incydent zilustrowany przez  zatrudnionego w  The Washington Post rysownika Clifforda Berrymana. Małego baribala, wyczerpanego ucieczką przed psami, dało się złapać i przywiązać do wierzby. Myśliwy chcąc uczcić  ówczesnego prezydenta USA Teddiego Roosvelta, zaproponowali mu ubicie zwierzaka. Roosevelt się wkurzył,  propozyszyn odrzucił bardziej niż stanowczo i w ogóle dużo  mówił o tym jakie to świństwo. Normalnie całe myślistwo nagle z niego wyparowało. Wydanie The Washington Post z 16 listopada 1902 roku z wiadomą ilustracją i opisem całej  tej historii przeglądał sprzedawca cukierków Morris Michtom. Rysunek gazetowy był dla niego inspiracją do stworzenia pluszowego niedźwiadka. Wykonany miś, zasiadał  w witrynie firmowego sklepiku z cukierkami,  a Michtom otrzymał oficjalną zgodę prezydenta USA na nazwanie zabawki "Teddy".  Morris wyczuł dobry interes,  oprócz cukierków zaczął z żoną  Rose szyć miśki. Z miśkami poszło tak dobrze że  Michtomowie zamknęli cukiernictwo a założyli firmę Ideal Novelty and Toy Company, przez wiele lat produkującą z powodzeniem miśki i inne pluszaki. Po śmierci Morrisa w roku 1938 firma zmieniła  nazwę na Ideal Toy Company.
Miś europejski a właściwie pluszak europejski narodził się gdzieś tak pod koniec  XIX wieku.  Na świat przyszedł w domu Margarete Steiff,   niemieckiej  inwalidki, ofiary  choroby Heinego-Medina. Margarete od wielu lat zajmowała się szyciem pluszowych zwierzątek na sprzedaż, zwłaszcza lubiła szyć mięciutkie pluszowe  słoniki. Jej siostrzeniec,  Richard Steiff, którego rysunki Margaret wykorzystywała czasem w swoich projektach zabawek,  ukończył studia techniczne i zaczął rozmyślać nad tym jakby tu uprzemysłowić wytwarzanie pluszaków. W 1880 r. założył firmę produkującą pluszowe zabawki w wirtemberskiej miejscowości Giengen an der Brenz, oczywiście zaczął od produkcji słoników. Zwierzątka Margarete Steiff  po raz pierwszy zostały objawione światu na targach w Lipsku w roku 1903, wśród nich  był  ponoć pierwszy europejski pluszowy miś.
Wczesne misie przypominały bardziej  prawdziwe niedźwiedzie niż  to co nam się  kojarzy  kiedy myślimy sobie "pluszowy miś", takie  bardziej naturalistyczne były ( z tym że  bez kłów i pazurów ). Te dzisiejsze to tak bardziej są post puchatkowe.





A teraz z trochę innej beczki - zabawki ludowe i takie pseudoludowe. Te pierwsze jak wiadomo były obecne niemal od zawsze i w przeciwieństwie do zabawek ludzi bogatych naprawdę służyły dzieciom.
Te drugie pojawiły się na początku XX stulecia, jako wynik zainteresowania młodych artystów sztuką ludową. Przyznam się że mam słabość zarówno do holenderskich laleczek  jak i do tych pseudoludowców. Lew na kółkach, baranek w  żółci czy  zając w różowe laty, chętnie bym weszła w posiadanie. Niestety,  często te zabawki powstały tylko jako prototypy.  Niektórym udało się wejść do produkcji ale drewniane laleczki były mało  pokupne, celuloidy je wygryzały. Wiadomo - lalka miastowa. Łee.







A teraz lekki shocking - zabawki liturgiczne! Tak, istnieją takowe, są nawet tego...ten... mocno antyczne. Tzw. pierwszy "namacalny dowód" na ich istnienie to maleńki, mający 5,5 cm krucyfiks wykonany z cyny w XVI wieku, znajdujący się obecnie w muzeum w Cluny. Najprawdopodobniej przed nim istniały zabawki związane z praktykami religijnymi ale jakoś nic się nie zachowało. Historycy uznali krucyfiks z Cluny za zabawkę, gdyż ciężko było inaczej wytłumaczyć jego funkcję, co robić z takim maleństwem?  Tłumaczenie jest o tyle wiarygodne że w XVII wieku  produkcja takich właśnie zabawek-krucyfiksów i innych cynowych miniatur naczyń liturgicznych szla pełną parą. O tym że w krajach katolickich dzieci z radością odprawiały  chrzciny i nie mniejszą  radością odprawiały  pogrzeby wiemy z choćby z obrazów starych mistrzów. Figurki zakonników  i zakonnic, miniatury cel klasztornych, ołtarze były niegdyś tak pożądane jak dziś porządny zabawkowy wóz policyjny czy strażacki. Oczywiście bardzo małoletni mogli liczyć na jakąś taniznę, zabawki z droższych materiałów jak zwykle zagarniali dorośli. W niektórych miejscach dawnej Polski przyjął się zwyczaj, iż dziewczynka ze sfer wyższych idąca do zakonu, dostawała lalkę w habicie przeznaczonego jej zgromadzenia. Tylko że do zakonu nie wstępowały  już wówczas dziewczynki, jak na ówczesne kryteria były to panny w wieku zamążpójściowym. Z czasem ( czytaj w wieku XIX ) dzieciom zaczęły się trafiać "lepsze kąski", zabawki z bardziej szlachetnych tworzyw im się zdarzało  posiadać. Zabawa w księdza musiała być bardzo wzniosła, nas może dziwić ale jeszcze na początku XX wieku mamusie się zachwycały że Zbysio czy Jasio tak pięknie Laudate dominum po adoracji Eucharystii wyśpiewywał. Nie martwiło ich też specjalnie jak  Zbysio  czy Jasio bawili się w małego rzeźnika czy w szpital  polowy. No może westchnęły ciężko jak zobaczyły straszną ilość  "wybuchów bomb" z cyny, niezbędną do prowadzenia prawdziwej wojny za pomocą cynowych żołnierzyków. To było  takie westchnienie jakie dzisiaj wydaje moja siostra kiedy słyszy "Mamo czy możemy włączyć grę?". Dzieci mogą się nie bawić w księdza czy rzeźnika ale w wojnę bawią się zawsze, co nie wróży mile naszemu gatunkowi.



A  co tam poza muzeum zabawek w Pradze? Marionetki sobie w sklepach na Starym Mieście wiszą!


11 komentarzy:

  1. Wspaniały post!!!
    Lalkami, a właściwie marionetkami i to także czeskimi, bardzo interesował się Sztaudynger, ten od fraszek, nawet coś napisał w tym temacie, ale nie pamiętam tytułu. Jakieś 30 lat temu, na marionetki była moda w Niemczech, robiły je moje znajome. Jedna z nich miała jedną ścianę w piwnicy obwieszoną nimi, to były te które się nie sprzedały. Bardzo wypracowane były.
    No cóż, naszą domową zabawą której oddawaliśmy się dość regularnie było odprawianie mszy ;) W następnym pokoleniu, jeden z bratanków, także celebrował msze na swój dziecięcy użytek. Nie mieliśmy do tego specjalnych akcesoriów, adaptowaliśmy sprzęty domowego użytku ;)
    W takim zabawkowym muzeum, najbardziej interesowały by mnie zabawki techniczne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, zabawę w mszę to ja też pamiętam :)) Pierwsze "msze" były króciutkie. Wchodził "ksiądz" (siostra), wstawałam z ławeczki,"ksiądz" wyciągał talerzyk (taca) a ja wrzucałam pieniążek. Potem msze się troszkę rozbudowały, ale zawsze wrzucanie pieniążków na tacę było najważniejszym momentem.
      A ekspozycje praskiego muzeum cudne. Zwłaszcza domki i lalki

      Usuń
    2. Kościół mojego dzieciństwa był nudny i szalenie prozaiczny, oczywiście ekscesy w stylu zamążpójścia błyskawicznego siostry Barbary się zdarzały ale jakoś nikt nie kwapił się w wyjaśnianie jej wychowankom sytuacji, więc nie bardzo było kaman o co biega i jak się w zamążpójście błyskawiczne bawić. A poza tym nuda, za to w telewizorni Pierdżordzi i tajemnicza Japonka na ścieżce przestępstwa. Kiedy znajomy rodziców spytał mnie kim chciałabym być kiedy już dorosnę usłyszał że szpiegiem, ewentualnie kowboyem. Jak miałam lat wstyd powiedzieć ile usiłowałam pierwszy raz za pomocą plastikowych złotówek wyłudzić zakazane lody, jak miałam lat pięć sprzedawałam wyżebrane od wszystkich znanych mi osób butelki po oranżadzie i przez podstawione osoby kupowałam towar zakazany ( lapisowane gardło ), jak miałam lat sześć poznałam znaczenie słowa okup, chowałam różne rzeczy w celu wyłudzenia kasy i tak dalej ( staromodna przemoc werbalno - fizyczna była wobec mnie stosowana ). W szkole się znacznie rozwinęłam, znaczy moje przestępstwa były piętrowe ( zero złodziejstwa co prawda ale chachmęctwa w klubie Wiewiórka i klubie bibliotecznym były mi nieobce ). A na plebani poza incydentem z siostrą Barbarą to było cicho i spokojnie. Może jakby nasz proboszcz zakosił kasę z tacy, przeciął sznurki namiotowe wycieczce z DDRówka, czy zrobił coś równie interesującego uznałabym odprawiane przez niego msze za niezbędny kamuflaż i włączyła do zabaw, ale proboszcz to był naprawdę bardzo porządny człowiek, ksiądz z prawdziwego powołania i żaden głupek - wybitnie nie był w kręgu moich zainteresowań.;-) Tak byłam potworem ( pewnie nadal jestem ).

      Usuń
    3. Będąc tak przedsiębiorczą od najmłodszych lat zapewne obecnie stoisz na czele wielkiego holdingu lub co najmniej korporacji bankowej, a sypiasz na materacu wypchanym drogocennym kruszcem! ;)
      Że ja nigdy tego drygu do interesów nie miałam - ani w dzieciństwie, ani obecnie :( a przydałby się teraz jak nigdy!

      Usuń
    4. Spokojnie, te moje interesy to takie przygodowe były, a normalne robienie wielkiej kasy to wielka nuda, wbrew temu co się o tym sądzi. Im większa kasa tym więcej rutyny i zwyczajnego załatwiania i odhaczania kolejnych spraw. Ci innego kasa przestępcza he, he, choć po pewnym czasie wszystko trzeba legalizować czyli przynudzać. Mnie zawsze bardziej ciągnęło w stronę przygody, choćby przestępczej, niż tej kasiory przekładanej na zakazane lody. I dlatego pewnie w forsie się nie pławię.;-)

      Usuń
    5. I z tych wszystkich w/w powodów powinnyśmy rozważyć jakiś miły skok na bank :)
      Na poprawę humoru i zupełnie w temacie polecam Ci film w kapitalnej obsadzie pt. Wakacje Waltera albo inny polski tytuł Stare lwy.
      O tu masz online bezpłatnie: http://www.cda.pl/video/95495c5

      Usuń
  2. A były i takie, obok zestawu Mały Ksiądz był zestaw Mały Fizyk, he, he. No do tego mnóstwo kolejek, automatów i tym podobnych ustrojstw. No i całkiem sporo zabawek optycznych, kalejdoskopy i tym podobne "projektory". Tam naprawdę jest co oglądać, ale ludziska mają jakiś muzeowstręt i głównie "chłoną atmosferę miasta" czyli tego turystycznego szlaku, który atmosferycznie mało się różni od podobnych szlaków w Wenecji, Paryżu czy Wiedniu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Łoj, wreszcie się ogoniłam z robotą i mogłam siąć spokojnie do uczty czytania.
    Wspaniały post! Jak zwykle u Ciebie wycieczka z przewodnikiem bez ruszania się z domu :)
    A wiesz, że taki gość na świni jest również w Danii w muzeum zabawek w Legolandzie! I widziałam go na własne oczy.
    I misie, misie takie mam dwa! Jeden ma lat blisko 70, drugi jest dekadę młodszy.
    Pomału zbierają mi się powody, dla których będę musiała ruszyć me ciężkie cztery litery do Czech :)
    A były tam również bąki? Bąki to moja dziecięca miłość.
    Jak się czujesz Chyrlaku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pieje jak kurzejok ku uciesze wrednej rodziny! Plwam na nich miazmatami, za jakiś czas sami będą piali, he, he. Bąki są, i takie kurki dziobiące za pociągnięciem sznureczków takoż. Ty Psie korzystaj że masz tak blisko do Pepikowa, tam jest dużo do przedreptania - przyrodniczo, ogrodowo, muzealnie, kulinarnie i jeszcze piwem się można nawalić co czynimy zawsze z Mamelonem ( spokojnie te libacje to w zaciszu wynajętych apartamentów, a butelki dyskretnie wynosimy i wrzucamy do skládek odpadu czyli śmiechowych odpadów - wycieczka z Polski wycieczką z Polski, przykro ludzi zawieść ale dulszczyzna i hiacyntyzm nam się tak jakoś zagramanicą włączają ). Facet na świni, małpka i kot z bębenkiem to moi zdecydowani faworyci wśród mechanicznych zabawek.:-)

      Usuń
    2. Ej, na zdjęciu jest pies z bębenkiem.
      Miałam, miałam! Taką kurkę na patyku, przed kurką był drewniany talerzyk, a na nim kropeczki imitujące ziarno, a pod kurką sznureczki i na nich ciężka drewniana kulka. Sznureczki szły do dzioba i do ogonka kurki. Jak się wzięło patyk do ręki i wprawiło kulkę w ruch obrotowy - to kurka dziobała ziarno z talerzyka. I białego królika z pomarańczowym bębenkiem też miałam. Jak się nakręciło kluczyk na grzbiecie, to skakał i bębnił. U babci był taki tylko z talerzami i w sukieneczce w kwiatki. Oba made in ZSRR. Mam jeszcze resztki DDRońskiej zastawy dla lalek. Ale mnię sentymenta wzięły ;)

      Kuruj się Tabasia, bo tu trzeba posty kulinarne pisać. Ciotka Elka odwali pieczenie, ale samo się nie napisze ;)
      A dobrze im tak! Niech piejo za Twoje krzywde!

      Tabasia, dla mnie wyjście do rynku na Jarmark Bożonarodzeniowy (który nota bene zdziadział przeokrutnie) to wyprawa jak na biegun. Ale nie traćmy nadziei - zdobyliśmy w tym roku Bolesławiec, może i Czechy zdobędziemy w przyszłym :)

      Usuń
    3. Na zdjęciu blogowym jest pies ale ja mam też takie zdjątko z kotem kretyńsko się uśmiechającym i walącym w bęben. Tylko to zdjątko nieostre wyszło, do publikacji nie tego. Ruskie zabawki mechaniczne też mile wspominam, szczególnie miśka z butelką. Kulinarnie teraz przerwa, taka cisza przed burzą, Ciotka Elka drutuje. Dla mnie wyłażenie na Jarmark odpada, ja ledwo do galeryji osiedlowej tupię i starannie tam się gubię ( w chwilach trudnych myślę zawsze "Co zrobiłaby Mamelon?" - ona ma szósty zmysł do galeryj i się w nich nie gubi, za to biada z Mamelonią w roli przewodnika w mieście i lesie ). Przedświątecznie może bym i zarzuciła ciałem na Pietrynę czy do Manufucka ale tzw. kłębiący się tłum mnie przeraża ( no wszyscy wylegają ).

      Usuń