poniedziałek, 20 czerwca 2016

Po ogrodowym weekendzie

Weekend, weekend i po weekendzie. Alcatrazowałam do upojenia, pogoda była  w miarę (  po piątkowej wichurze to nawet ciężkawe chmury wyglądające na burzowe, prawie lipcowo piekące słoneczko były znośne - lepsze to niż huragan łamiący drzewa ). Alcatrazowanie odbywało się w towarzystwie kotów,  czwórka wylegiwała się w słonecznych plamach na trawie,  Felicjan pomny na swoje słoneczne  uczulenie ( opuchnięty i zaróżowiony, strupiasty nosio ) zalegał w cieniu. Kocie chlanie też odbywało się na łonie natury, kupiłam  bestiom w piątek  ich ulubione kocie paszteciki więc mlaskanie niosło po całym ogrodzie. Ja  zgodnie z planem podłączyłam się pod falafele zrobione przez Dżizaasa, objadłam Małgoś- Sąsiadkę z młodej kapustki i popełniałam obżarstwo truskawkowe. Zero garów, zero domowych sprzątań ( jeszcze się nie przyklejam do podłogi ) tylko ogrodowanie. Wieczorkiem w sobotę oko zamykało mi się nad książką, więc  usiłowałam oglądać film, mając nadzieję że ruchome obrazki pobudzą mnie i zmuszą do śledzenia fabuły. Próżna to była nadzieja, odpadłam po jakichś piętnastu  minutach a oko otworzyłam dopiero bladym świtkiem ( sroki tak radośnie skrzeczały że umarłego by chyba ruszyło ). Komp dawno się już wyłączył ( takie ma ustawienia na wypadek moich śpiących wpadek ), koty mimo sroczych hałasów spały bezczelnie rozłożone obok mnie na  wyrku.

Zwlekłam się z okupowanego przez koty łóżka ( na kocyku spały aniołki, pozy jakby w życiu morderczych instynktów nie przejawiały ), zabezpieczyłam pościel żeby nie było włażenia i usiłowałam zrobić poranny obchód ogrodu. Jak szybko wyszłam tak szybko wróciłam - komary  wściekle atakowały, to była klasyczna ucieczka przed przeważającymi siłami wroga. Pochlały mnie tak że zaniosłam pretensje  do Wielkiego Ogrodowego ( "Po cholerę toto żyje?" ). Posmarowawszy bąble mazidłem chłodzącym pokręciłam się po domu, wlazłam do wyrka ( wpełzłam sposobem ignorując burczenia i prychanie Felicjana ), włączyłam kompa i kontynuowałam oglądanie filmu, mniej więcej od tego miejsca w którym odpadłam. Znów po piętnastu minutach odpłynęłam i obudził mnie dopiero koło dziewiątej z minutami telefon od Mamelona. Mamelon rozbudzona i radośnie świergoląca jak ten skowronek ( nie oglądała rano durnej fabuły tylko dokument o Tutenchamonie, więc jej nie zmęczyło i była rześka ) kombinowała jakby tu zarządzić szkółking. Przyznam że po sobotnim oglądzie ogrodu miałam pewne plany zakupowe - marzyły mi się kolejne tarczownice i  rodgersje. Na taki duży ogród jakim jest  Alcatraz, nawet dużych roślin trzeba parę sztuk sadzić. No nie ma zmiłuj!

Mamelon spragniona była łanów jeżówki 'Hope', łan co prawda miał liczyć tylko dwie - trzy sztuki, no ale wiadomo to jest łan początkowy. Na łan właściwy można liczyć dopiero po podhodowaniu i podziale odmianowej jeżówki, która nie jest najtańszą byliną. U Mamelona jest na to spora szansa, u mnie jest  cudem że gatunek nie wypadł. Nic to, ja też dopieściłam Alcatraz na różowo - oprócz planowanych tarczownicy i rodgersji do Alcatrazu przyjechał nieco cywilizowany irys syberyjski 'Pink Parfait' i całkiem niecywilizowana cieciorka Securigera varia. Cieciorka ekspansywna ale na podwórku wolę mieć z nią do czynienia niż z równie ekspansywnymi trawami, które nie są aż tak urodne. A poza tym pożyteczna z niej roślina, modraszki się ucieszą bo pokarm dla tzw. larw,  gleba że roślina motylkowa a ja że porośnie w cholerę te połacie z którymi mam kłopot. Popełniłam jeszcze dwa grzychy irysowe, kolejne "cywilizanty" 'Tumble Bug' i 'Double Standards'. Więcej irysów syberyjskich o pełnych kwiatach nie przewiduję,  bardziej mnie kręcą te  tradycyjne, o normalnej dla irysów liczbie płatków.  Jako towarzystwo dla pełnokwietnych dzwonków spoko ujdą a Alcatraz otrzyma z lekka "wiktoriański" fragmencik. Jednak zakupem dnia była brzoza Betula utilis 'Jacquemontii'.  Malutka, niezbyt droga i zaplanowana do formowania ( jakoś nie trafiłam na odmianę 'Doorenbos', która częściej tworzy  drzewo wielopienne więc wspomogę nieco tę  brzózkę ). Z brzozami himalajkami mam dobre doświadczenia, myślę że z tym maluchem też mi dobrze pójdzie.





Po przyjeździe ze szkółkingu trzeba było wszystkie te zdobycze posadzić, szczęśliwie pod tarczownicę i rodgersję miałam naszykowane już stanowisko. Irysom też dość szybko wygospodarowałam miejsce, cieciorka bezproblemowo powędrowała zarastać podwórkowe nieużytki a ja stanęłam twarzą w twarz z problemem brzózkowym. Nie da się ukryć - brzózka jak ma robić wrażenie to musi być wyeksponowana. Nie  tylko drzewo jako tło dla mniejszych nasadzeń, to ma być duże drzewo w roli głównej. Miejsce które sobie dla niej umyśliłam jakoś nie spełniało roli odpowiedniego stanowiska  dla gwiazdy, zaczęłam przymiarki w rożnych innych  miejscach. Wyszło mi na to że co nieco trzeba będzie usunąć ( stary jałowiec, który i tak łysieje i rokitnik, którego do tej pory mimo ciągłych planów wywałki nie miałam serca się pozbyć ), trochę przesunąć ( cisy, na szczęście system korzeniowy cisów znosi roszady ), dosadzić z boczku ( oczary, oczary ). Jak sobie uświadomiłam ogrom roboty, który jest przede mną macki mi opadły, odpuściłam dalsze sadzenie, zawołałam koty na apel, wzięłam aparat do ręki i fociłam zarośnięty Alcatraz,  trochę mniej zarośnięte podwórko i bawiące się koty. I tak to minął mi ten pracowicie ogrodowo spędzony weekend.






4 komentarze:

  1. Oglądając twój ogród powraca mi wiara w moją normalność :) Ogrody mnie otaczające to przede wszystkim ogrody z efektownie wyglądającymi roślinami i takimi, które w porządku będą rosnąć po przekwitnieniu. A u mnie rośliny takie bardziej może nie kapryśne co wyluzowane, co to lubią się rozpasać z lekka i poszaleć na rabatach i po przekwitnieniu wyglądają mało powabnie.
    :))))

    OdpowiedzUsuń
  2. Uuuu, Agatku,wygląda mi na to że jesteś otoczona przez glancystów. Nie poddawaj się tzw. wpływom, glancyzm to wypaczona idea ogrodowa - nawet André Le Nôtre wiedział że natury całkowicie okiełznać się nie da.

    OdpowiedzUsuń
  3. Aż się cofnęłam to odpowiedniego postu aby sobie przypomnieć tego glancystę :) Mnie się wydaje, że to jakaś odmiana botanicznych ogrodów. Rabaty utrzymane w surowych ryzach, rośliny w chemii i każda z nich ma określoną przestrzeń do życia i ani milimetra więcej. To jak malowanie na płótnie ale żywymi roślinami - tam, tu mają być nigdzie indziej, gdzie indziej to strefa kory, kamyczków, szyszek itd itd... Ja idę do takiego ogrodu i mnie w gardle ściska. Zrozumiałam kumpla, który nie tolerował kwiatów w domu dlatego, że siedzą w doniczkach. Nigdy tego pojąć nie umiałam... teraz już go rozumiem, on po prostu jeszcze wrażliwszy ode mnie. Uwielbiam ogrody botaniczne ale tam jest inaczej... tam nie mam tej przypadłości... a może mnie tam od tej chemii tak dusi? Nie chcę aby wypadło to jakoś złośliwie, ale... jeden taki ogród, drugi i kolejny i zaczynam myśleć, że to może tak właśnie powinno być? W każdym razie Kochana nie opuszczaj mnie :)))))

    OdpowiedzUsuń
  4. Wejdź na blog Megi Moher - zrobi Ci się jeszcze lepiej.:-) A w ogrodach botanicznych z prawdziwego zdarzenia tylko część rabat jest pod sznurek, na ogół niewielka ( kwestia utrzymania ) w stosunku do całego ogrodu. Ton chemii też nie używają bo za drogo, co nie znaczy że nie używają nawozów mineralnych. Używają tylko trochę inaczej niż ogrodnicy amatorzy, którym się wydaje że im częściej nawożą tym cudniejsze ogrody będą mieli.

    OdpowiedzUsuń