wtorek, 12 września 2017

Ususzyć lato


Mój boszsz... łapaliśmy słoneczko jak  tylko można. Ubiegły tydzień dał mi solidnie w kość i to dosłownie także  wszystko co jeszcze ciepłego i letniego jest wykorzystywane na maksa. Usiłuję utrwalić te wiosenno letnie klimaty, zatrzymać na dłużej tak żeby można było się nimi cieszyć gdy wokół będzie wszędzie wciskająca  się wilgoć, mżawość, przeciągłe deszczenie, czy lejność wzmożona. W tym roku ze względu na ceny "miejskich" owoców ( do prawdziwych "wiejskich", nieskupowych dostępu nie było ) zatrzymywanie lata nie będzie polegało na  smażeniu dżemów i powidełek ( szczęśliwie udało się zachować co nieco z zeszłorocznych przetworów, nie wiem jakim cudem ). Taa, w tym roku zatrzymanie lata na dłużej zostanie osiągnięte za pomocą suszu zielnego.  Znaczy nie ma że nie ma,  przy okazji odwiedzin najmniej mobilnej części rodziny ( pod cmentarzami w  Odzi kfioty są tańsze niż w mieście, takie  zjawisko ekonomiczne ) nabyłam drogą kupna za jedyne 5  peelenów bukiet zatrwianów i nieśmiertelników i namiętnie teraz obsuszam zdobycz. Zatrwian wrębny Limonium sinutum to jednoroczna roślina, chyba najbardziej znany zasusznik z jakże wdzięcznej i pięknie mumifikującej się rodziny Limonium. Mniej znanym a przepięknym mumiołem jest również  pochodzący z Wysp Kanaryjskich a konkretnie to z Teneryfy,  zatrwian Pereza  Limonium perezi. Można dostać u nas jego nasiona i spróbować uprawy jak kto cierpliwy i skory do poświęceń. Cierpliwy  bo roślina często kwitnie  tak jak rośliny dwuletnie, w drugim roku uprawy ( na blogu  dobrej pamięci  Zoji Litwn było o tym jak przyspieszyć  kwitnienie przez wysiew nasion w domu ), a poświęcenie jest konieczne bo roślina z tych mało odpornych  na warunki naszej zimy musi spędzać tę porę roku w ciepełku  domowych pomieszczeń. Znaczy nie ma lekko. Ponoć mniej "chodzenia" jest koło  pochodzącego z Turkiestanu zatrwianu Suworowa Limonium suworowii. Trochę się różni od innych zatrwianów, jego wrzosowo - różowe kwiatostany  przypominają kwiatostany tawułek w wersji  "na sucho". Ponoć uprawia się też na kwiat cięty zatrwian zwyczajny Limonium vulgare, ale tak szczerze pisząc  nigdy nie spotkałam  się z tą rośliną  w szkółkach jaki i na straganach czy kwiaciarniach. Uprawiam za to od niedawna zatrwian szerokolistny Limonium latifolium, który wydaje  kfiot jak najbardziej nadający się do suszenia ( z tym że po mojemu to najładniej wyglądający  na rabacie, he, he ). Do suszenia nadaje się też kwiatostan kuzyna  zatrwianów, niegdyś zwanego zatrwianem tatarskim  Limonium tataricum a obecnie najprawilniej  Goniolimon tataricum ( nowej  polskiej nazwy się jeszcze nie dorobił - może z czasem  jakiś botanik przypnie mu zatrwianek albo gozatrw ku zgrozie ogrodniczej braci ). Zarówno Limonium latifolium  jak i Goniolimon tataricum są w naszym klimacie bylinami, znaczy zero corocznych wysiewów.


Rzecz jasna na zatrwianach i  kuzynostwie suszenie kwiatów się nie kończy. Chyba najpopularniejszym "suszkiem" jest nieśmiertelnik czyli kocanka ogrodowa Xerochrysum bracteatum vel Helichrysum bracteatum. Tę radość europejskich jesiennych mżawych dni podarowała światu Australia, od  XIX  wieku kocanka króluje w ogrodach całego świata. Cicho i bez szumu ale za to nieusuwalnie  kocanki  ogrodowe zrosły się nam z jesienią.  Niegdyś zasiedliły ogrody, a później uprawy  ( uprawiane są teraz na tzw. kwiat cięty ), twardo się trzymają nie dając się zdetronizować "suszkowym nowinkom". Odmian kocanek ogrodowych od groma, już w połowie XIX wieku znano kilkadziesiąt kultywarów, znaczy jest w czym wybierać.  Od ognistych czerwieni, poprzez jaskrawe pomarańcze, tzw. wszystkie odcienie  żółci do łagodnych różyków, morelkowych odcieni i  kremowej bieli. Mniej znane są kocanki włoskie Helichrysum italicum, roślina od niedawna robiąca u nas karierę jako "włoskie maggi". Po mojemu to listki bardziej zalatują kuchnią indyjską niż selerkiem czy tam innym lubczykiem. Kwiaty tej "przyprawowej" rośliny nie są tak okazałe  jak kwiaty kocanek ogrodowych ale ich intensywnie żółta barwa utrzymująca się po zasuszeniu czyni z nich pożądaną "suszkę". Podobnie sprawa  ma się z kwiatami santoliny cyprysikowatej Santolina chamaecyparissus. Obie rośliny niby da się uprawiać w naszym klimacie. piszę niby  bo moje doświadczenia z santoliną tego nie potwierdzają. O ile taka lawenda spokojnie przezywa ódzkie  zimy o tyle santolina złośliwie wymarza nawet podczas średnio mroźnych zim. Znaczy mniej śródziemnomorskiej kwietnej żółci mam do dyspozycji ale za to mogę spokojnie suszyć kwiatostany lawend i lawandyn ( co robię rzadko  bo lawendowe i lawandynowe kwiaty  najładniej rzecz jasna wyglądają na rabacie, he, he ). Za to suszę kwiatostany anafalisa perłowego Anaphalis margaritacea, to taka łażąca bylina więc ograniczam ją w okresie kwitnienia. Nie uprawiam miechunki peruwiańskiej  Physalis peruviana bo nie moja bajka, ale muszę przyznać że  osłonka owoców przypominająca zapalony lampion jest urocza. Może gdzieś uda mi się ją najść,  podobnie jak  nasienniki miesięcznicy, tfu, miesiącznicy  rocznej Lunaria annua.  Na ususzone nasienniki czarnuszki damasceńskiej Nigella damascena czy maku lekarskiego Papaver somniferum w handlu raczej nie ma co liczyć. Chcesz mieć  ich suszki sam wysiej, zbierz i susz człowieku. Nie ma lekko!


No tak to by było na tyle o takiej suszkowej, dość zachowawczej tradycji, samograjach namiętnie suszonych w celach dekoracyjnych. A co z innymi roślinami, nie tak oczywistymi suszkami, takimi  o mniej sztywnych pędach, których kolor kwiatów bywa trudny  do utrzymania? Suszy się, suszy, tylko  że mniej i nie dostaniecie w kwiaciarniach czy tam innych "punktach kwiatowych" takich roślin już ususzonych i gotowych do suchych  bukietów. Takie rośliny trzeba suszyć samej ( lub samemu co zdarza się rzadko bo bukietowanie wyczynowe to chyba jedna z najbardziej sfeminizowanych czynności na świecie ), niekiedy wykonując różne sztuki ( znajdź ciemne a ciepłe i przewiewne pomieszczenie, he, he ). Trzeba się pogodzić  z tym że kwiaty czasem zmieniają fason ( nie każda roślina jest podobna do wrotyczu, który po ususzeniem wygląda podobnie jak przed ususzeniem ).


Wizyta u najmniej  mobilnych członków rodziny zaowocowała nie tylko kupnem "suchatków". Podkusiło mnie na zielone chryzantemki ( mam kretyńską słabość do zielonawych kwiatów, nie wiem skąd u mnie taka skłonność ). Stoją teraz w wazonie w towarzystwie "zielska podwórzowego", wzbogaconego koprem i dużą ilością czerwonej koniczyny. Wpółdoelegancko, że się tak wypiszę. A w ogóle to zrobiło mnie się na sycylijskie klimaty ( przez wiadomą osobę ) i  wypichciłam tort sycylijski. Cała jego sycylijskość polega na tym że do kremu został użyty curd  z sycylijskich cytryn ( kupny, nie chciało mi się kręcić żółtek z masłem i cholera wie skąd pochodzą te cytryny, które mam w domu ). Dla wzmocnienia klimatów italskich posypałam wierzch utłuczonymi ciasteczkami amaretti, resztką tych ciasteczek cudem ocalałą. Średnio wyszło ale zjeść się dało.  Bita śmietana w kremie czyni cuda, tak rzecz ujmę.

6 komentarzy:

  1. Piękne te suszki! Natchnęłaś mnie, żeby też coś sobie pozbierać i ususzyć. Tak, wpisuję to do zadań na weekend! Zielone chryzantemki są śliczne. No a ciasto mnie rozłożyło! Już czuję te cytryny! To teraz może Sycylia będzie w planach? Fajny wybór. Północną Sycylię zjeździłam, południowa pozostaje do zobaczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobre suszenie nie jest złe! Zmumifikowane letnie piękności w październiku pocieszą serca strapione jesienią. A co do Sycylii, na razie straszliwie ciągnie mnie nad Atlantyk, długie fale i prawdziwy "Ołszyn". Takie mam marzonka, co z nich wyjdzie insza inszość. Po tegorocznych planach jeno szkło z rozbitych różowych okularków się zostało.:-)

      Usuń
  2. A ja dziś też sycylijskie klimaty przywołałam, stęskniona wielce, za pomocą pistacjowej gorzkiej czekolady z Modiki. Kupiłam ją w Ragusie dla dzieci, bo tak zachwalali, że to miejscowy specyjał, i w ogóle super. Okazała się twarda jak cholera, nożem raczej rąbać trzeba niż kroić. Dzieci powiedziały, żebym sobie sama zjadła a one chcą zwykłą mleczną z Wawela. A co do dużych fal - nie mogę ich znieść, w przeciwieństwie do Ciebie Tabaziu, i wkurza mnie jak morze szumi, dostaję takiego kociokwiku i jestem bardzo zdenerwowana. Przy sycylijskiej plaży w San Leone morze było przez cały ten czas spokojne a delikatne falki jak te wzbijane kopytkami podczas kąpieli w wannie. To rozumiem, to dla mnie. No i mogłam pływać leniwie i nic mi się nie nalało do pyska i uszu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fuj, czekolada mleczna, co też te dzieci za kubki smakowe mają? Moi siostrzeńcy też we wszystkim by ten proszek mleczny zjadali, ciągle mam nadzieję że kiedyś im przejdzie ( dorosła część rodziny ceni głównie tzw. czekoladę deserową a matka dwóch małoletnich potworów, preferuje czekoladę o zawartości kakao 70% ). No ale siostrzeńca mogą mieć geny po tatusiu, podejrzewamy że mój szwagier jest cukrowym ćpunem, tzn. ze wyżerałby cukier z cukierniczki gdyby w domu nie było nic słodkiego ( nie jego wina, taka skłonność organizmu - były próby odwyku ale ciężko to szło ). A co do fal, jam wychowana nad burzliwym Bałtykiem, szumek działa na mnie kojąco.:-)

      Usuń
  3. Mylisz się, że bukieciarstwo jest zajęciem najbardziej sfeminizowanym. Ja też tak myślałam, ale na ostatniej wystawie FloraExpo (podczas targów Zieleń to Życie) warsztaty i pokazy prowadzili głównie faceci (obsada była międzynarodowa). Świat się zmienia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyczynowo się nie liczy.;-) Wyczynowo to panowie nawet pieluchy przebierają szybciej. Ja myślałam o bukietowaniu domowym, a tu Kowalskiego czy Smytha nie zagnasz ( Watanabe może by i układał ale to insza kultura ).:-)

      Usuń